Nazywam się Barbara Gancarczyk z domu Piotrowska, urodziłam się 18 kwietnia 1923 roku w Warszawie. W okresie Powstania i przed Powstaniem należałam do harcerskiego Batalionu „Wigry” Armii Krajowej. Miałam pseudonim Pająk, drugi pseudonim Konarzewska, ale właściwie znano mnie pod pseudonimem Pająk.
Byłam w zasadzie sanitariuszką. W okresie okupacji przechodziłam szkolenie sanitarne ale częściowo też i łącznościowe. Jak była potrzeba, to trzeba było być wszystkim.
Przed wojną mieszkałam w Warszawie na Saskiej Kępie. Moje dzieciństwo było bardzo szczęśliwe. Mieszkałam z rodzicami, z siostrą. Przed wojną chodziłam do szkoły do gimnazjum sióstr Nazaretanek, które skończyłam w 1939 roku uzyskawszy małą maturę. W czerwcu 1939 roku zdałam do liceum matematyczno- fizycznego imienia Marii Konopnickiej. To już było państwowe gimnazjum.
Oczywiście mój dom rodzinny, a poza tym na pewno szkoła, gdzie zwracano uwagę nie tylko na naukę, ale i na wychowanie. Wychowywano nas w duchu patriotycznym. Tam były dziewczynki z bardzo zamożnych domów, to była szkoła prywatna, za którą się bardzo dużo płaciło, ale były dziewczynki średniozamożne i z zupełnie biednych rodzin pochodzących z czerniakowskiej dzielnicy robotniczej, które uczyły się za darmo. Niektóre dziewczynki z biednych rodzin korzystały za darmo z internatu. Nie liczyła się pozycja rodzinna, pieniądze, tylko liczyły się wartości moralne, duchowe i zawsze to podkreślano. Nie robiono żadnych wyróżnień jeśli chodzi o dziewczynki zamożniejsze czy biedne, bo rożnie w różnych szkołach bywało. Liczyła się uczciwość, pracowitość, koleżeńskość. Te cechy nam wpajano. Twierdzę, że poza domem rodzinnym, to mi bardzo dużo dało.
Czy należała pani przed wojną do harcerstwa bądź innych organizacji społecznych?
Nie należałam do harcerstwa. Moją społeczną pracą to była czasami pomoc słabszym koleżankom w nauce. Akurat byłam dobrą matematyczką, fizyczką, o zdolnościach matematyczno-fizycznych, więc często pomagałam koleżankom, których nie stać było na korepetycje. Zresztą wtedy nie było płatnych korepetycji, wspomagało się społecznie.
W czasie września byłam w Warszawie razem z rodzicami i siostrą. Byliśmy wtedy w naszym domu na ulicy Elsterskiej, mieszkaliśmy blisko Alei Waszyngtona. Ponieważ ulicą Waszyngtona wycofywało się na wschód zarówno wojsko jak i tłumy ludności cywilnej, więc Aleja Waszyngtona, Most Poniatowskiego były bardzo silnie bombardowane. Nasz ojciec koło 8 czy 7 września postanowił całą rodzinę – bo i ciotki moje mieszkały w tym domu i stryj – wyprowadzić do znajomego kolegi, który mieszkał trochę dalej od alei. Niestety 10 września padły bomby na nasz dom, dom legł w gruzach. Zostaliśmy na długie lata wojny właściwie bez niczego, bez dachu nad głową. Nasze bytowanie w czasie okupacji nie było łatwe. Znaleźliśmy nieduże mieszkanko też na Saskiej Kępie, tylko troszkę dalej. Mimo, że cała rodzina straciła wszystko, zostaliśmy nędzarzami, to jednak nikt się tym nie przejmował, bo nikt z naszej rodziny nie zginął, wszyscy ocaleli w czasie bombardowania.
Jeszcze chciałam dodać, że ponieważ front się zbliżał od strony Pragi, to jednak wszyscy z Saskiej Kępy uciekali przez Most Poniatowskiego do Śródmieścia. Moja rodzina znalazła się w Prudentialu na Placu Napoleona. Tam przed wojną pracował mój ojciec. Tam były wspaniałe kilkukondygnacjowe schrony. Wydawało się nam, że tam jest bardzo bezpiecznie. Dom ten był oczywiście w 1939 roku też bardzo bombardowany i palony. Stamtąd w czasie pożaru, ponieważ schrony zaczęły przeciekać, przenieśliśmy się potem do Banku Rolnego. Tam przed wojną ojciec pracował. Resztę września przeżyliśmy w schronach skarbca Banku Rolnego, ten dom też ocalał. Skarbiec miał wyjątkowo mocne stropy i ściany. Spało się na krzesłach, na podłodze. W każdym razie przeżyliśmy wrzesień. Potem powróciliśmy na Saską Kępę do małego pustego mieszkanka. Trzeba było je stopniowo zagospodarować.
Ojciec pracował jako administrator budynków, a to prowadził meldunki, chwytał się [różnych] prac. Przed wojną pracował w Banku Rolnym. To była bardzo dobra posada. Potem były dorywcze prace. W 1939 roku miałam szesnaście lat i też pomagałam rodzicom czy [żeby] sobie coś tam kupić, dawaniem korepetycji, robotą na drutach, kreśleniem. Były różne dorywcze [prace], że tak powiem, w ten sposób się zarabiało. Był sklep na Mokotowskiej, gdzie odstawiałam [wyroby robione na drutach]. Po prostu brałam wełny ze sprutych swetrów, robiłam na drutach i tym też zarabiałam.[ Zdarzyło się, że razem z koleżanką i kolegą otrzymaliśmy zlecenie na oszklenie wielorodzinnego domu na Saskiej Kępie. Pracowałam również dorywczo w warsztacie szewskim- prowadzonym przez panią generałową Burhardt-Bukacką – przy wyrobie butów tak zwanych „drewniaków”.]
Tak jak mówiłam, przed wojną zdałam do liceum matematyczno-fizycznego imienia Marii Konopnickiej. Szkoły średnie jak i wyższe wiadomo było, że nie istniały, Niemcy pozamykali szkoły. Nauka była organizowana tylko w technikach, zawodówkach dla dziewcząt. To były szkoły krawieckie, handlówki, szkoły gospodarstwa domowego. Dla chłopców to były budowlanki, warsztaty rzemieślnicze. Oficjalnie takie szkoły istniały. Nasi przedwojenni nauczyciele, którzy uczyli w gimnazjach w szkołach średnich i wyższych, nie dali za wygraną i zaczęli organizować normalną naukę na poziomie szkół jaki był przed wojną, ale na kompletach. W lepszej sytuacji były szkoły, gimnazja, których budynki ocalały. Na przykład ocalał budynek Nazaretanek i tam pod pokrywką szkoły krawieckiej były prowadzone również wykłady, nauka oczywiście konspiracyjna ale normalna. Natomiast moja szkoła, która się mieściła na ulicy Barbary została spalona. Myśmy miały naukę organizowaną w ten sposób, że tworzone były pięcioosobowe komplety po pięć dziewcząt. Nauka odbywała się w prywatnych mieszkaniach. Miejsca były zmieniane, też ze względów konspiracyjnych. Biedni nasi nauczyciele, którzy mieli po ileś kompletów dziennie, biegali z jednego końca Warszawy na drugi, żeby zdążyć, ale nigdy się nie spóźniali, zawsze można było na nich liczyć. Były wszystkie przedmioty, które były przed wojną: język polski, francuski, matematyka, fizyka i ksiądz nawet przychodził na religię. Nauczyciele byli oczywiście przedwojenni.
Codziennie się odbywały w mieszkaniach prywatnych.
Niektórym zachowały się podręczniki przedwojenne, poza tym korzystaliśmy z notatek, a przede wszystkim z bezpośrednich wykładów nauczycieli. Zadawane nam były lekcje czy zadania matematyczne. Mieliśmy świetną matematyczkę panią Straszyńską, dzięki której nie miałyśmy trudności [z] egzaminem na studia z matematyki.
Nie, za komplety się nie płaciło. Wydaje mnie się, że nauczyciele otrzymywali wynagrodzenie – ale tego nie jestem pewna – bo w końcu istniało Państwo Podziemne, istniał Departament Oświaty i Kultury. Na pewno jakieś pieniądze, ale w tym nie jestem bardzo zorientowana, również były przeznaczone na wynagrodzenie nauczycieli, ale chyba bardzo małe.
Maturę zdawałam w szkole, która oficjalnie istniała jako zawodowa. Mieściła się na ulicy Bagatela. Tam właśnie w dzień maturalny zgromadzono nas chyba ze dwadzieścia dziewcząt w sali. Wiem, że podano nam tematy maturalne, jeśli chodzi o polski, to miałam chyba temat: „Warszawa w oczach Bolesława Prusa.” Był drugi egzamin piśmienny z matury w tymże samym budynku z matematyki, a ustny był też chyba z polskiego, nie wiem czy z historii, z tego już nie pamiętam, może i z matematyki też. To była duża grupa dziewcząt. Organizowane to było w oficjalnie istniejącej szkole.
Chyba na przekór wszystkiemu jak nie wolno, to chyba poważniej. Każda z nas miała poza nauką zajęcia. Przede wszystkim nauka na kompletach nie chroniła nas przed łapankami. Nie miałyśmy z tego tytułu legitymacji. Jeżeli były dziewczęta, które były jednocześnie w szkole zawodowej, albo pracowały, miały legitymacje, to czuły się pewniej. Wtedy kiedy byłam w liceum, to pracowałam w biurze informacyjnym PCK, które się mieściło w Teatrze Ateneum na ulicy Czerwonego Krzyża. Ta praca dawała mnie legitymację i w pewnym sensie chroniła przed łapankami. Do PCK do biura chodziłam po południu na dwie godziny. Mieszkałam na Saskiej Kępie, biuro się mieściło na Czerwonego Krzyża więc nie miałam daleko do domu. Miałam legitymację „pecekowską”.
Zawsze było poczucie zagrożenia. Przede wszystkim istniał terror od samego początku. Od samego początku były mordy, aresztowania, rozstrzeliwania w Palmirach to już był rok 1940, były łapanki z domów, Niemcy otaczali całe dzielnice. U nas na Kępie też był dzień, pamiętam niedziela, kiedy otoczyli całe dzielnice, kompleksy ulic, chodzili po mieszkaniach i Bogu Ducha winnych ludzi i nie koniecznie należących do organizacji, wyłapywali z mieszkań. Potem niektórzy trafiali do obozów koncentracyjnych, niektórzy na rozstrzeliwanie, inni do obozów pracy. To zagrożenie było. Były wieczne łapanki. Mieszkałam na Kępie, przejeżdżałam przez Most Poniatowskiego, często było tak, że Niemcy zatrzymywali tramwaj na moście, nie można było uciec, najwyżej do Wisły. Wtedy nie daj Boże jak coś znaleźli, podejrzaną paczkę, bo różne rzeczy się przewoziło czy gazetki czy nieraz broń, to wszyscy automatycznie szli do więzienia, na rozstrzelanie. Istniała godzina policyjna, w zimie chyba ósma czy siódma. Jak przychodziłam do domu parę minut po godzinie, to mama już drżała czy mnie się coś nie stało.
Tak, maturę zdałam w 1941 roku i 1941 roku we wrześniu wstąpiłam na Kursy Rysunku Technicznego Jagodzińskiego – tak się nazywała szkoła techniczna. Tam był Wydział Budowlany i Wydział Mechaniczny, nie pamiętam czy Elektryczny też, tego nie wiem. Szkoła mieściła się na ulicy Śniadeckich, to był przed wojną gmach szkolny. Zajęcia odbywały się w godzinach popołudniowych, a wykładowcami byli profesorowie Politechniki Warszawskiej. Poziom był wysoki. Niemcy nie musieli się w tym orientować. Na przykład jeśli chodzi o wykłady z matematyki, to prowadził [je] profesor Pogorzelski, profesor Politechniki Warszawskiej, znany matematyk ze swoimi asystentami, geometria wykreślna profesor Otto, który tytuł profesorski otrzymał na Politechnice po wojnie. Jeśli chodzi o konstrukcje żelbetowe, stalowe, wykładał nam światowej sławy profesor Stefan Bryła. Jego asystentem był inżynier Poniż, który po wojnie też był profesorem. Budownictwo prowadził profesor Trzciński, też przedwojenny profesor, rysunek odręczny pierwszego, drugiego i trzeciego stopnia profesor Kamiński z Wydziału Architektury, projektowanie profesor Bojemski, też profesor przedwojenny. Poziom był dosyć wysoki. Część wykładów była prowadzona właśnie w oficjalnej szkole na tak zwanych kursach rysunku technicznego, natomiast część przedmiotów była prowadzona na kompletach. Na przykład historię architektury średniowiecznej i starożytnej [wykładał] wspaniały przedwojenny profesor Wydziału Architektury profesor Lalewicz, też bardzo znane o nazwisko, historia architektury polskiej – profesor Zachwatowicz i jego asystenci, historia architektury nowożytnej profesor Niemojewski, znane nazwiska, a rysunek odręczny drugiego i trzeciego stopnia profesor Wydziału Architektury Kamiński. Komplety były organizowane w gmachu Architektury na Koszykowej. Z tym, że część gmachu od frontu, jak się wchodziło od strony Koszykowej była zajęta przez szkołę budowlaną – tam były różne szkoły techniczne – gdzie według mnie niektóre przedmioty wykładali profesorowie Politechniki. Natomiast my korzystający z kompletów byliśmy wpuszczani od tyłu Wydziału Architektury, tam wchodziło się od podwórka. Zawsze przy drzwiach czatował poczciwy przedwojenny woźny pan Wiraszko, wpuszczał nas cichcem i zajmowaliśmy pomieszczenia Zakładu Architektury Polskiej od strony podwórza. Tam się odbywały wykłady: historia sztuki, historia architektury, ilustrowane przeźroczami. Oczywiście robiliśmy, bo takie były zadania, różne dodatkowe ćwiczenia rysunkowe i tak dalej. Wykłady były rzeczywiście wspaniałe, pięknie prowadzone. Zwłaszcza wspominam wykłady profesora Lalewicza. Na przykład mój egzamin z historii architektury starożytnej, średniowiecznej odbywał się w mieszkaniu prywatnym profesora Lalewicza, egzamin z żelbetu zdawałam w mieszkaniu prywatnym profesora Bryły, który mieszkał na Noakowskiego pod 10.
Wymagania nie były mniejsze, a profesor Lalewicz po naszym egzaminie... Nas zdawało wtedy dwie koleżanki, ja i kolega, we czwórkę żeśmy zdawali. Przygotowywaliśmy się solidnie do egzaminu ze względu na to, że przedmiot był szalenie ciekawy i pięknie prowadzony. Profesor powiedział: „Wiecie, że tak dobrze przygotowanych studentów przed wojną to jeszcze nie miałem.” Wszystkim nam postawił piątki. Były karteczki, które się potem przekazywało koledze. Jeśli chodzi o wyniki egzaminów, które zdawaliśmy oficjalnie w szkole Jagodzińskiego, to były notowane w naszych pseudo indeksach. To był po prostu potrójny kartonik, [gdzie] wpisywano noty z przedmiotów . Te które były zdawane na kompletach, to były na kartkach i potem odnotowywane przez kolegę, który to zbierał [i archiwizował].
Wstąpiłam na wydział we wrześniu 1941 roku. Przyznam się, że ostatni rok znaczy 1944, to już młodzież była tak zaangażowana w różne dodatkowe prace, przede wszystkim w konspirację i tak dalej, że były przerwy w studiach. Ostatni egzamin zdawałam, już nie pamiętam chyba 1943 rok. Zresztą profesor Bryła, który był współorganizatorem Politechniki Warszawskiej, jednocześnie był, tak jak wspomniałam [dyrektorem Departamentu Robót Publicznych i Odbudowy] w Delegaturze Rządu Londyńskiego, szalenie dbał, żeby młodzież się uczyła. Zawsze nam powtarzał: „Uczcie się, nie zaniedbujcie nauki. To co teraz zrobicie, wszystko wam będzie po wojnie zaliczone.” On sam był dosyć może nie zawsze przyjemny, był dosyć oschły, potrafił człowieka czasem zbesztać, zresztą miał słuszność, ale był szalenie oddany młodzieży, człowiek dużej odwagi i poświęcenia.
Na przełomie 1941 i 1942 roku stałam się łączniczką profesora Bryły. Nasz kolega Zbyszek Smidowicz, którego ojciec był zaprzyjaźniony z profesorem Bryłą, który też był na Wydziale Architektury, polecił mnie i moje dwie koleżanki Wandę Manczarską i Stasię Witkowską profesorowi, który poszukiwał w związku ze swoim zaangażowaniem konspiracją, łączniczek. Byłam bezpośrednią łączniczką profesora Bryły.
Wtedy był jednocześnie współorganizatorem Politechniki ale przede wszystkim szefem Departamentu Robót Publicznych i Odbudowy w Delegaturze Rządu. To była Delegatura Rządu Londyńskiego, byłam łączniczką Delegatury Rządu.
Były punkty, gdzie się otrzymywało korespondencję. To były zwykle informacje czy zawiadomienie o spotkaniach. Nie wiem co to było, bo nigdy nie zaglądałam do malutkich zupełnie karteczek pisanych na bibułkach, po prostu dostawałam korespondencję do rozniesienia na pewne punkty i do profesora Bryły. Profesor Bryła zakazywał nam noszenia jakichkolwiek gazetek. Powiedział, że absolutnie nie wolno nas narażać na noszenie paczek. To były raczej niewielkie karteczki, które było stosunkowo łatwo schować. [był taki okres, kiedy nosiłam przy sobie cyjanek w ampułce]. Dostawałam od profesora korespondencję, przynosiłam korespondencję profesorowi. Punkty kontaktowe były w różnych miejscach i one się zmieniały. Były w mieszkaniach prywatnych, były i w sklepie. Przypuszczam, to były informacje, które docierały poprzez Delegaturę nawet z Londynu, trudno mi powiedzieć, bo nie wiem co to było. Profesor mieszkał na Noakowskiego pod dziesiątym. To było duże kilkupokojowe mieszkanie. Swój gabinet miał – z korytarza się wchodziło na prawo – cały załadowany regałami do sufitu. To było wysokie mieszkanie. Przeważnie w regałach były szpargały, teczki papierowe. Widziałam jak profesor korespondencję, którą ode mnie dostawał chował między szpargały. Zawsze się zastanawiałam, jak on to w razie czego znajdzie. Okazało się, że jak profesora aresztowano, to było w 1943 roku, nic u niego nie znaleziono. Na dwa tygodnie przed aresztowaniem zakazał nam do siebie przychodzić. Nie pamiętam dokładnie, kiedy został aresztowany, ale dosyć szybko zginął, bo zginał rozstrzelany 3 grudnia 1943 roku na ulicy Puławskiej w remizie tramwajowej. Tam jest w tej chwili tablica pamiątkowa. [Zginął] w straszny sposób, ale już nie mogę mówić.
Na dzień przed jego śmiercią... Jeszcze mało, że roznosiłyśmy korespondencję, to miałyśmy zadanie chodzenia do profesorów Politechniki, z którymi profesor miał kontakt. Bywałam u profesora Zachwatowicza, Hempla, tam różne rzeczy się zabierało, donosiło, na Saską Kępę chodziłam do profesora Poniża. Na dzień przed śmiercią czy na dwa dni przed śmiercią profesora spotkałam jednego z panów w tramwaju. Jak żeśmy wysiedli, to on mi powiedział: „Wie pani, profesor będzie zwolniony, dano za niego duży okup i ma być zwolniony.” Mimo, że wtedy już był chyba na liście do rozstrzelania. Dosłownie na kilka dni przed jego śmiercią dowiedziałam się, że zapłacono duży okup. To było nie pierwsze jego aresztowanie, on był wcześniej aresztowany, tylko nie pamiętam w którym roku czy w 1941 czy 1942. Został zwolniony za duże pieniądze. To było jego drugie aresztowanie. Został zwolniony i wtedy nam prowadził wykłady.
Czy wówczas pani działalność jako łączniczki została przerwana?
Nie została przerwana, bo wydział, oddział czy departament pracował w dalszym ciągu. Po prostu był następca, w tej chwili nie pamiętam nazwiska. W ogóle nazwisk i miejsc spotkań staraliśmy się nie [pamiętać]. Wiem, że wtedy chodziłam do kogoś innego, kto miał swój punkt na ulicy Koszykowej, blisko Wydziału Architektury.
Wbrew wszelkim zasadom konspiracji, bo nie wolno nam było należeć do dwóch organizacji, bo to było niebezpieczne, koniecznie chciałam się dostać do organizacji wojskowej, harcerskiej. Udało mnie się to. Dostałam się do już wtedy zorganizowanego harcerskiego batalionu „Wigry”. Tam specjalnie nie miałam żadnych zadań do wykonania. Przechodziłam głównie szkolenie sanitarne, łącznościowe, niektóre z moich koleżanek załapały się nawet na praktyki szpitalne, ale ja byłam szkolona jako pierwsza pomoc, jako sanitariuszka.
Szkolenia prowadzili albo młodzi lekarze albo kończące wydział lekarski jeszcze przed wojną nasze koleżanki, na przykład pamiętam Zosię Łoszczyńską, Lidkę Buczek. Jak to wyglądało? W prywatnych mieszkaniach były wykłady, robiłyśmy sobie zastrzyki, bandażowałyśmy się wzajemnie. To była pierwsza pomoc. Niektóre koleżanki były kierowane nawet do szpitali. One miały praktykę pielęgniarską, były lepiej wykwalifikowane. Potem w czasie Powstania raczej zostały przydzielane do szpitali, na punkty opatrunkowe, podczas kiedy my, sanitariuszki, do oddziałów.
Przede wszystkim spotykało się na ulicach wycofujące się wojska niemieckie, tabory, nawet na wozach konnych, nie samochodach, Niemców, którzy przeprowadzali nawet krowy, zwierzęta za wozami. Był harmider, ogólny bałagan. Poza tym na gwałt szykowali się do odjazdu z Warszawy wszyscy folksdojcze, urzędnicy niemieccy. Przyznam się, że z całą satysfakcją chodziliśmy na dworzec patrzeć jak uciekający w tłoku Niemcy nie przez drzwi, a okna wchodzili do podstawionych pociągów. Wtedy istniał Dworzec Centralny i tam głównie żeśmy od czasu do czasu chodzili. Pamiętam chyba raz tam byłam. Wyczuwało się, że jednak Niemcy się bali. Tym bardziej, że wiadomo było, że nadchodzą wojska ze wschodu. Był ogólny niepokój.
Już na kilka dni przed Powstaniem wyszedł rozkaz, że ci którzy mieszkają po drugiej stronie Wisły na Pradze, na Grochowie, mają przenieść się na lewy brzeg Wisły, bo spodziewano się, że jak wybuchnie Powstanie, mosty mogą być zablokowane i nie będzie połączenia. Na kilka dni przed Powstaniem mieszkałam u koleżanki na Lesznie. Każdego dnia wyczekiwaliśmy na rozkaz mobilizacji, koncentracji. To się trochę przedłużało. Jednego dnia był alarm, trzeba było się stawić, ale to nie dotyczyło mnie. Dowiedziałam się o wybuchu Powstania będąc w Śródmieściu na punkcie koło pierwszej godziny 1 sierpnia. Cały swój ekwipunek, apteczkę, miałam na Lesznie u koleżanki. Już wtedy wiedziałam o moim punkcie, na który się mam stawić, to było Stare Miasto, mieszkanie profesora Hempla na Kilińskiego 1, więc już znałam adres. Pojechałam na Leszno, zabrałam apteczkę, moje buty, przygotowane specjalnie ubranie i stawiłam się na punkt. Byłam po czwartej chyba na Kilińskiego 1. Tam była część moich koleżanek, sanitariuszek, inne miały swój punkt koncentracji na Kanonii obok Jezuickiej. Chłopcy byli rozmieszczeni w różnych punktach Starego Miasta. „Wigry” były oddziałem odwodowym komendanta Okręgu Warszawskiego. Były specjalne dla nas zadania.
Przede wszystkim byłyśmy na Kilińskiego 1 w mieszkaniu, czekałyśmy na to co będzie. Akurat ta część miasta była stosunkowo odseparowana od frontu, na Starówce nie było żadnych niemieckich wojsk. Słychać było strzały stosunkowo blisko, więc były utarczki wydaje mi się, ale nie w pobliżu rejonu gdzie byłam. Właściwie nie było żadnych rannych, nie wzywano nas do nikogo. Ostatnia noc przeszła, można powiedzieć, w oczekiwaniu, ale nawet nie byłyśmy wzywane jako sanitariuszki.
Nad ranem 2 [sierpnia] my dziewczyny dowiedziałyśmy się, że chłopcy, nasz oddział odwodowy, wyszedł na Wolę – taki był rozkaz dowódcy odwodu, którym był wtedy podpułkownik „Paweł” pseudonim. Nie tylko zresztą „Wigry” wyszły, ale też inne oddziały odwodowe na Wolę. Tutaj okazało się, że jest mało broni. Liczono na to, że broń będzie można uzyskać z Kampinosu. Poprzez Wolę mieli przejść do Kampinosu po broń i wrócić do Warszawy, ale to się nie udało. „Wigrczycy” walczyli razem u boki „Parasola” i „Zośki” na Woli przez pierwszy tydzień, a potem oddział powrócił na Starówkę. Wtedy okazało się, że nie wszyscy zdołali dotrzeć, nie do wszystkich dotarł rozkaz wymarszu na Wolę. Oficerowie, którzy zostali na Starówce zaczęli organizować spośród ochotników jakby drugi rzut „Wigier”, który rozrósł się do kilkuset osób. To byli przeważnie ochotnicy, mieszkańcy Starówki i ci którzy nie dotarli do swoich oddziałów, wstąpili do „Wigier”. Powstał tak zwany drugi rzut „Wigier”, powstała pierwsza kompania, trzecia kompania. Potem „Trzaska”, nasz dowódca Eugeniusz Konopacki, który wrócił z Woli, przejął dowództwo nad całością, była reorganizacja.
Dziewczętom nad ranem powiedziano, że Powstanie się nie udało, nie mamy szans i dziewczęta mają się rozejść do domów. Niektóre z nas nie mogły dotrzeć do swoich domów. Miałam rodzinę na Placu Napoleona, inne koleżanki na Krakowskim Przedmieściu. Jeszcze z dwiema koleżankami zostawiając nasze opaski, nasze apteczki, jako cywilne osoby, wyruszyłyśmy kierując się w stronę Placu Napoleona. To był świt, już było jasno. Szłyśmy Podwalem, potem uliczką Kozią, która była małą względnie bezpieczną uliczką, nikogo żeśmy po drodze nie spotkały. Dopiero natknęłyśmy się wychodząc z Koziej na placyk – tam się dziś mieści Prokuratura Generalna –[na] czołg i kilku Niemców. Zobaczyli trzy młode dziewczyny, specjalnie nas się nie czepiali. „A gdzie idziecie?” Tłumaczyłyśmy się, że Powstanie nas zastało na Starówce, a my chcemy dotrzeć do naszych domów. „A gdzie?” Powiedziałyśmy, wskazałyśmy [ręką]. Nie powiedzieli Krakowskim, ale wskazali ręką, że tu nie, bo tam powstańcy strzelają, musicie skręcić w prawo. Skręciłyśmy w prawo, doszłyśmy do Placu Piłsudskiego, a tam pełno wojska, cały plac pełen samochodów niemieckich, wojska, żandarmerii. Tam przecież w Pałacu Blanka urzędował Fischer i cała generalicja, była bardzo silna obstawa. Strach nas obleciał, nie poszłyśmy w kierunku Królewskiej, skręciłyśmy w prawo do Senatorskiej, trafiłyśmy na inny czołg, który nas jednak przepuścił. Tam już trafiłyśmy na grupki cywilów, które też gdzieś się przemieszczały w kierunku Placu Bankowego. Potem przez Plac Bankowy i Żabią, tam zaczęli nas ostrzeliwać, widocznie Niemcy dostrzegli nas z Ogrodu Saskiego. Uciekłyśmy do bramy, poprzez podwórka, uliczki dotarłyśmy do ulicy Twardej. Nie będę dalej szczegółów opowiadać. Nie mogłyśmy przejść przez Marszałkowską, bo tam jeździły czołgi, był silny ostrzał. Na Plac Napoleona się nie dostałyśmy. Wobec tego, żeby gdzieś się zaczepić i coś robić trafiłyśmy do szpitala organizującego się na ulicy Mariańskiej 1. Tam jako sanitariuszki i salowe pracowałyśmy do 6 sierpnia. Spotkałyśmy w szpitalu koleżankę. Chciałyśmy się jednak dostać do wojska, do oddziału. Ona obiecała, że nam to ułatwi, bo sama też była w oddziale. Wtedy umówiłyśmy się, że pójdziemy na Starówkę, żeby zabrać swój ekwipunek, wyposażenie, apteczki i wrócimy. 7 sierpnia rano przeszłyśmy na Starówkę. Miałyśmy szczęście. Poprzez palące się Hale Mirowskie dotarłyśmy do Elektoralnej na Plac Bankowy, narożnik, gdzie obecnie mieści się Galeria Porczyńskich, budynek był spalony, ale tam stał posterunek. Trafiłyśmy na oddziały wycofujące się z Woli ulicą Elektoralną. Dotarłyśmy do Starego Miasta na nasz punkt. Okazało się, że chłopcy jeszcze nie wrócili z Woli, że sanitariuszki są. Powiedziałyśmy że my tu nie zostajemy, bo umówiłyśmy się, że wracamy do Śródmieścia. Niestety już nam się to nie udało. Dotarłyśmy tylko do Placu Bankowego i tam posterunek powstańczy nas zatrzymał. Powiedzieli, że już przejścia nie ma, Niemcy już odcięli Starówkę od Śródmieścia. Wróciłyśmy do naszego oddziału. Cały czas, cały sierpień, byłam przydzielona wraz z kilkoma koleżankami do drugiego plutonu kompanii szturmowej, który liczył wtedy trzydzieści trzy osoby. Z plutonem dotrwałam do końca sierpnia – (on oczywiście pod koniec liczył chyba kilka osób) – biorąc udział w różnych akcjach plutonu jako sanitariuszka oddziałowa.
8 sierpnia przydzielono nas jako ochrona Komendy Głównej generał „Bora”. Razem z nim był delegat rządu Jankowski, inne znane i ważne osoby. Oni wrócili z Woli, nie pamiętam kiedy czy 7 czy 8, bo Komenda Główna pierwszy tydzień Powstania spędziła na Woli. Tam zaczęły się bardzo ostre walki. Następny ich punkt, gdzie się zatrzymali, to była szkoła na Barokowej. Uliczka Barokowa to jest uliczka odchodząca od ulicy Długiej, szkoła mieściła się na skraju Ogrodu Krasińskich blisko ulicy. To była normalna szkoła. Tam właśnie stacjonował nasz oddział i Komenda Główna. Pamiętam doskonale pierwszy wieczór. Zgromadzono nas, to była duża sala, może sala gimnastyczna, gdzie stał duży fortepian, były ustawione stoły. Rozpoczął się koncert, który poprowadził ojciec Tomasz Rostworowski. Ojciec Tomasz Rostworowski był wtedy też ustanowiony kapelanem Komendy Głównej. Prócz naszego oddziału „wigierskiego” jako ochrona Komendy Głównej był pluton, który przyszedł z Woli – „Jedenaście, Dwanaście” [ z Dywizjony „Jeleń”] tak się nazywał. Ojciec Rostworowski siadł do fortepianu, śpiewał piosenki, my razem z nim. Nastrój był szalenie wesoły, pogodny, pełni byliśmy nadziei. Spokój się szybko skończył. Tam gdzie Komenda Główna się przemieszczała, to za parę dni zjawiało się bombardowanie, straszliwe ostrzeliwanie tego miejsca. Rzeczywiście, myśmy tam dotarli 8 sierpnia, a już 10 sierpnia zaczęły się straszne naloty, bombardowania. Wtedy nawet trzeba było zejść do piwnic, a Komenda Główna przenosiła się do ministerstwa na Długą 7, gdzie potem był szpital. Tylko nie pamiętam, kiedy oni wyszli, czy oni wyszli 12, czy oni wyszli 11. W każdym razie straszliwe było ostrzeliwanie. Myśmy też się stamtąd wycofali.
Koledzy objęli placówkę w Katedrze Warszawskiej Świętego Jana na ulicy Świętojańskiej. Tam pełnili służbę dwadzieścia cztery godziny na zmianę z plutonem „Jedenaście, Dwanaście”. Myśmy przychodzili rano, do następnego ranka i zmieniał nas pluton „Jedenaście, Dwanaście”. Katedra była już wtedy na linii frontu, bo do 11 września ruiny zamku były w rękach powstańców, ale 11 września wtargnęli tam już Niemcy. Niemcy byli na Placu Zamkowym i to już była linia frontu. Linia obrony to były barykady na przykład na Podwalu wychodzące na Plac Zamkowy, barykada na ulicy Piwnej, barykada na ulicy Świętojańskiej –Dziekania już też była linią frontu. Katedra była punktem narażonym na bezpośrednie ataki niemieckie. Oni właśnie stamtąd nas atakowali podchodząc od skarpy. Poniżej skarpy były koszary, gdzie było wojsko, nie wiem dobrze gdzie byli Niemcy, ale poniżej skarpy jak Pałac pod Blachą, gdzieś w tych rejonach. Różnie to było. Były dnie bardziej spokojne i mniej spokojne.
Zapamiętałam 16 sierpnia bardzo dobrze, gdyż wtedy zaczął się pożar katedry. Katedra była przedtem palona kilkakrotnie, ale ogień został unicestwiany. Natomiast pożar, który wybuchł 16 sierpnia to strawił katedrę doszczętnie. Wtedy się wszystko zawaliło. Zaczął się przed południem. Pamiętam nawet ekipę strażaków z wężem strażackim. Nie było sposobu ratować, bo przede wszystkim nie było wody. Zaczęły się palić domy na Dziekani. Nasze stanowiska w katedrze mieściły się – my to nazywaliśmy galeryjką- to było przejście z katedry do zamku, obecnie ono jest odtworzone. Nad ulicą Dziekanią jest przejście górą, dołem można przejść. Tam na galeryjce było stanowisko naszych chłopców, bo Niemcy podchodzili od strony zamku, od strony zrujnowanych, częściowo spalonych domów po drugiej stronie Dziekanii, obrzucali nas granatami. Mieliśmy dużo rannych i zabitych z tego powodu. Poza tym Niemcy podchodzili wypalonymi ruinami domów Kanonii. Na Kanonii jest placyk i domy, które zwrócone były w kierunku Wisły były już wtedy spalone. Niemcy od skarpy podchodzili i atakowali naszą barykadę, która była postawiona między prezbiterium katedry a narożnikiem Jezuickiej. Stąd szły ataki. 16 sierpnia zaczął się pożar koło południa. Ogień przenosił się bardzo szybko. Chyba był wtedy dosyć silny wiatr od Wisły. Wtedy jeszcze 16 sierpnia, wnętrze katedry było tylko częściowo zniszczone, bo ona była przedtem palona, częściowo dach był spalony, była ostrzeliwana, ale jeszcze stały drewniane ławki, jeszcze było wyposażenie drewniane, boazerie, część niezniszczonych ołtarzy, prezbiterium ze stalami, z drewnianymi balkonami jeszcze stało, ale ogień przenosił się bardzo szybko. Nasi koledzy mieli stanowiska w prezbiterium, do okna prezbiterium była przystawiona drabina, jeden z karabinem siedział i czatował na Niemców. Stanowiska były [też] na galeryjce, od strony Świętojańskiej, barykada, była broniona przez odziały „Bończy”. To już nie był nasz rejon, „Wigry” [broniły] obszary w stronę od Kanonii i samego kościóła. Ogień się przenosił bardzo szybko, chłopcy opuścili już stanowiska w kościele. Z koleżanką Teresą Potulicką Łatyńską myśmy przechodziły ze Świętojańskiej na ulicę Jezuicką. Nie wiem dlaczego myśmy na Świętojańskiej się znalazły. Przechodziłyśmy poprzez już palący się kościół, nie przez podwóreczko, które było między katedrą a kościołem Jezuickim, które istnieje zresztą do dzisiaj, bo tam Niemcy obrzucali nas z granatników. Mieliśmy tego dnia też dużo rannych kolegów [od] granatników, których trzeba było odprowadzać do szpitala. Szłyśmy lewą nawą katedry. Wtedy już płonęła prawa nawa, płonęła kaplica literacka, do której zniesiono przed tym pożarem stosy różnych książek, ciekawych albumów ilustrowanych z dziedziny historii i sztuki. Pamiętam, że cała kaplica literacka, cała posadzka, była założona książkami i dziełami, albumami. Jako studentka architektury zainteresowałam się tym i przyznam się, że nie tego dnia ale [wcześniej jeden] album sobie ściągnęłam, żeby go przejrzeć w wolnej chwili. Ale wolnej chwili nigdy nie było.
W katedrze nikogo nie było. Nasze posterunki zostały opuszczone, koledzy się wycofali, bo zaczął się wielki pożar, który się bardzo szybko rozprzestrzeniał. Znalazłam się w pewnym momencie z moją koleżanką Teresą Potulicką-Łatyńską w katedrze. Być może, że myśmy szły z ulicy Świętojańskiej na ulicę Jezuicką, nie można było przejść przez podwórko, bo wtedy ono było bardzo silnie obrzucane granatnikami, więc to było niebezpieczne. Weszłyśmy do katedry, szłyśmy lewą nawą. Wtedy już paliła się prawa nawa, już ogień docierał do prezbiterium, już płonęły drewniane fragmenty katedry. Było oczywiście gorąco, był dym. Przez dym spostrzegłyśmy stojącego na ołtarzu w kaplicy Baryczków księdza usiłującego zdjąć krzyż z Panem Jezusem. Sądziłyśmy, że to jest jeden z ojców Jezuitów, bo ojcowie Jezuici tam byli w pobliżu i miałyśmy z nimi częsty kontakt. Później dopiero dowiedziałam się po latach, że to był ksiądz Wacław Karłowicz. Nikogo nie było przy księdzu, podbiegłyśmy do niego. Pamiętam, że gablota w wotami była roztrzaskana, a wota leżały rozrzucone na ołtarzu na posadzce w pyle, w gruzie. Między nimi były wysokie odznaczenia bojowe, krzyże Virtuti Militatri. To mnie bardzo mocno utkwiło w pamięci. Podeszłyśmy do księdza, ksiądz się mocował z krzyżem. W końcu zdjął samą figurę, która okazało się, że była zawieszona na krzyżu i dosyć łatwo było ją zdjąć. Ksiądz podał nam figurę w ręce i figurę przeniosłyśmy poprzez korytarzyk koło zakrystii. Potem trzeba było wyjść na zewnątrz na ulicę Jezuicką. Weszliśmy do bramy łączącej ulicę Jezuicką z podwórkiem ojców Jezuitów, brama istnieje do dzisiaj, bo dom się zachował. Tam ksiądz położył figurę na posadzce. Wiedziałam, że była związana legenda z figurą, że włosy figury kiedyś rosły i odcinała je niewinna dzieweczka – to była znana legenda – miałam możność przyjrzenia się figurze i włosom zupełnie z bliska. Były one rzeczywiście prawdziwe, ale przyprószone pyłem, gruzem, a twarz Chrystusa zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Ksiądz odejmował przy pomocy moich kolegów ręce figury od korpusu, gdyż dalej była ona niesiona piwnicami. Żeby ją łatwiej było przenieść, trzeba było ręce odjąć. Pamiętam, że jedna ręka była przykręcona, a druga ręka była obsadzona na kołek. Wzięłam ręce i niosłam, a ksiądz z kolegą, ale to nie był ktoś z naszego oddziału, może to był ktoś z „Bończy”? Może to był ktoś z innego oddziału? Razem nieśli figurę poprzez podwórko na zapleczu kościoła ojców Jezuitów. Tam weszliśmy do piwnic.
W piwnicach przebywali ojcowie Jezuici. Poza tym piwnice były zawalone ludźmi, cywilną ludnością. Tak, że było ciemno, gdzie niegdzie paliła się świeczka. Trudno było się przecisnąć przez zgromadzony tłum ludzi, bo to były piwniczki, korytarzyki, tam były zakręty. Szłam pierwsza trzymając przed sobą ręce figury. Z księdzem Karłowiczem widziałam się po latach, nie przypominał sobie, że tam były dziewczyny. Myśmy były co prawda w spodniach, w panterkach. To był straszny stres, zresztą jeden na drugiego nie patrzył. Piwnice były zatłoczone ludźmi, szłam pierwsza niosąc przed sobą ręce figury i mówiłam, że niesiemy figurę Cudownego Pana Jezusa. Ludzie się rozstępowali, klękali, modlili, płakali. Donieśliśmy figurę poprzez piwnice do kamieniczki wychodzącej na rynek. To była kamieniczka [przy] rynku Starego Miasta i ulicy Jezuickiej – tam było wyjście [na zewnątrz] przez poszerzone okienko piwniczne. W piwnicy przekazałam ręce komuś z cywilów, bo sama musiałam wracać do oddziału. Ktoś je poniósł dalej. Wiem, że figurę zaniesiono na ulicę Starą, gdzieś do kaplicy sióstr. Tam zresztą ona została zbombardowana i bodajże w dwa dni później jeden z księży przeniósł ją do kościoła Dominikanów i tam ona ocalała. Kościół Dominikanów był zbombardowany, tam był szpital. Zginęło bardzo dużo rannych, którzy na posadzce kościoła byli tam układani, a figura Pana Jezusa ocalała. To był rok 1948, byłam na procesji, kiedy figurę wnoszono do katedry. Katedra jeszcze wtedy nie była całkowicie odrestaurowana, ale kaplica Baryczków już była odbudowana. Pamiętam tłum ludzi idący od kościoła Karmelitów Krakowskim Przedmieściem do katedry, tłum ludzi rozmodlonych. Tak sobie porównywałam dwa dni: tamten i ten zupełnie w innej scenerii.
Myśmy byli w katedrze do 25 sierpnia. Potem powstał odcinek[pod dowództwem] „Trzaski”. To już były troszkę inne rejony od Rybaków do kościoła Panny Maryi. Natomiast w rejonie katedry pozostała pierwsza kompania. Katedra zresztą padła 28 sierpnia, została zajęta [przez Niemców].
Jeśli chodzi o mnie, to tak jak mówię, w ostanie dni sierpnia pełniłam rolę sanitariuszki przy oddziale ,jak nie miałyśmy służby, to zatrudniano nas w szpitalu na Długiej 7 i w naszych punktach opatrunkowych. Rannych przybywało, w zastraszającym tempie ubywało personelu, szpitale też były ostrzeliwane, były bombardowane. Ginęli lekarze, ginęły pielęgniarki. Jestem z pełnym uznaniem dla personelu szpitalnego, który miał, niespożyte siły, że wytrzymywał dyżury nieraz wielodobowe. Myśmy również pełniły role zastępując pielęgniarki na nocnych dyżurach. Jeśli chodzi o sanitariuszki – troszkę trzeba by o nich powiedzieć. To naszym obowiązkiem było ściąganie rannych z linii ostrzału zwykle przy czyjejś pomocy, pierwsze opatrunki, a poza tym transport do punktów do szpitali. To była najtrudniejsza nasza czynność na nasze wątłe dziewczęce ręce, że tak powiem. Było nas zwykle tylko dwie, bo jak było nas trzy, to już było lepiej, mogłyśmy zmieniać ręce. Przecież z rannym to się szło nie po równym chodniku czy jezdni, tylko trzeba było się wspinać po gruzach nieraz sięgających pierwszego piętra. W czasie ostrzału, w czasie nalotu chronić do bram, zakamarków, ponieważ było pole ostrzału wzdłuż ulic, trzeba było przechodzić, nieraz schodzić do piwnic, z rannym na noszach. Piwniczki były zwykle ciasne, schodki piwniczne w staromiejskich kamieniczkach były drewniane, wąskie, kręte. Transport ciężkiego chłopaka nie był prostą sprawą. Poza tym w piwnicach koczowali ludzie cywilni, więc był straszny tłok. Potykałyśmy się o rozstawione toboły, przeciskałyśmy się wśród tłumu, piwnice były połączone ze sobą przebitymi otworami w ścianach. Otwory nieraz były duże, nieraz były tak wąskie, że chłopaka trzeba było z noszy ściągać i samemu go taszczyć. Nie byłam żadnym wyjątkiem, były całe setki dziewcząt sanitariuszek, które musiały pokonywać podobne trudy.
Pamiętam dzień 31 sierpień, dzień po strasznej nocy z 30 na 31 sierpień, to była noc „przebicia” oddziałów do Śródmieścia. Myśmy wtedy w czasie nocy znajdowały się z koleżankami z rannymi na noszach w okolicach Placu Krasińskich, Długiej, kiedy przybiegł o świcie kolega i mówi, że na Bielańskiej jeszcze są ranni, których trzeba ratować. Sam był ranny, z ręką na temblaku, ale znał drogę do kolegi, który został w ruinach bez żadnej pomocy. On nas prowadził, szliśmy od strony Długiej podwóreczkami, przez Kino Miejskie, wyszłyśmy na ulicę Hipoteczną. Domy na Hipotecznej po lewej stronie były zupełnie zbombardowane, cała ulica zasłana gruzem. Przechodziłyśmy koło biblioteki Załuskich, która została dzisiaj odbudowana, doszliśmy do Daniłowiczowskiej, do ruin więzienia. Nie groził nam ostrzał w tym momencie, bo to było już po akcji „przebicia”. Wiedziałyśmy, że Niemcy są na Placu Teatralnym i na ulicy Bielańskiej, nie wiedziałyśmy gdzie leży kolega. W ruinach więzienia natknęłyśmy się na oddziałek powstańczy, kilka osób, który na migi nam pokazywał, żeby cicho się zachowywać. Doszłyśmy do nich, pytamy się o rannego. Mówią, że gdzieś musi być, bo oni wycofując się słyszeli jęki, ale nie wiedzieli gdzie. Ruiny więzienia z narożnikiem domu, do którego musiałyśmy dotrzeć, łączyła niziutka barykadka może wysokości najwyżej pięćdziesięciu centymetrów. Trzeba było się z noszami pod barykadką przeczołgać, bo nad nią był ostrzał od Placu Teatralnego. Budynki jak Kanoniczki, częściowo klasztor, były już też zbombardowane i Niemcy mieli wgląd w ten rejon, a siedzieli na Placu Teatralnym. Pod barykadką przeczołgałyśmy się, wskoczyłyśmy przez okienko do piwnicy. Piwnicami, które były oświetlone, bo były okna – tam nikogo już dawno nie było, dom był spalony – wyszłyśmy na małe podwóreczko. Z podwóreczka penetrowałyśmy najbliższe ruiny wypalonych domów dochodzące do ulicy Bielańskiej wiedząc, że Niemcy są po drugiej stronie ulicy Bielańskiej i że możemy w każdej chwili na nich się natknąć. Starałyśmy się cicho zachowywać. Edka Kuminka nawoływałam bardzo cicho: „Edziu, Edziu gdzie jesteś?” Usłyszałam słabe jęki i dostrzegłam na gruzowisku w wypalonym domu – nad nim już nie było żadnych stropów tylko niebo – leżącego Edka w pokrwawionej panterce, półprzytomnego. On nie miał siły mówić, ale zapamiętałam jego słowa wdzięczności i wyrzutu: „A jednak przyszłyście, czekałem tak strasznie długo.” Dotarłam pierwsza, za mną doszła Janka, ona taszczyła nosze, jeszcze dalej kolega, który nas prowadził. Edek leżał wykrwawiony, poraniony, kilka godzin nim żeśmy do niego dotarły. Potem na nosze, znowu uciążliwa droga piwnicami. Najgorsze było wyciąganie go przez okienko pod barykadką. Wyczołgałam się pierwsza, położyłam się na brzuchu, a Janka z moim kolegą popychali nosze od strony piwnicy. Strasznie to wszystko długo trwało. W końcu wszyscy znaleźliśmy [się] na powierzchni oczywiście na brzuchach. Janka z Saskim wyczołgiwali się tyłem, ciągnęli nosze, a ja popychałam je do przodu. Udało nam się przeczołgać pod barykadką, ale ona się w pewnym momencie [się] kończyła i był do przekroczenia jeszcze metr dwa przestrzeni nieosłoniętej. Na raz, dwa, trzy poderwaliśmy się wszyscy, przeskoczyliśmy. W ostatnim momencie runęłam zawadzając nogą o przeszkodę, ale się udało. Z tym, że poszła seria nad naszymi głowami i utknęła w narożniku domu. Niemcy w ostatniej chwili musieli nas zauważyć. Dalej znowu uciążliwą drogą przez różne zakamarki, piwnice same żeśmy Edka taszczyły, bo ranny kolega nie mógł nam pomóc.
Jeszcze trzeba było wrócić po drugiego po „Stasiuka”, który leżał już opatrzony na terenie Banku Polskiego. On miał nogi w bandażach prawie po pachwiny, nie mógł w ogóle chodzić. Postanowiłyśmy go przenieść na nasz punkt, do naszego szpitalika. Wychodziło się z banku w okolice Hipotecznej, dom był częściowo też rozwalony. Jedyna droga, jaka prowadziła tamtędy, to była po stalowej belce nad zawaloną piwnicą banku. Było pięć czy dziesięć metrów stalowej belki, gdzie nawet stopa jak się ją postawiło, nie bardzo się mieściła. To była jedyna droga, którą musiałyśmy chłopaka przenieść. Zdjęłyśmy go z noszy, posadziłyśmy na stołeczku splecionym z naszych rąk i boczkiem krok po kroczku z duszą na ramieniu przeniosłyśmy chłopaka nad czeluścią, że tak powiem, zapadłej piwnicy. Potem jedna z nas wróciła po nosze i dalej było łatwiej. Sanitariuszki natykały na różne przeszkody, nie było łatwo. Mimo wszystko człowiek miał mnóstwo siły, ale to chyba była więcej siła psychiczna niż fizyczna.
W ogóle w przebiciu było bardzo dużo rannych.
W katedrze też mieliśmy dużo rannych. Tak jak mówię, Niemcy katedry nie bombardowali, bo była za blisko pozycji niemieckiej, ale ona była ostrzeliwana zarówno artylerią, granatnikami, potem „szafy”, a w ostatnich dniach była też i bombardowana. Bomby spadły na naszą barykadę przy bramie, o której mówię, że przenosiliśmy figurę Chrystusa. Mam to na zdjęciach, bo robiłam zdjęcia chodząc po Starówce w 1945 czy 1946 roku, miejsc, kiedy to było częściowo w ruinie. Mam nawet otwór piwniczny, przez który przeciągałyśmy Edka i barykadkę.
Nie miałam. Poza tym tak jak zawsze powtarzam – nie było czasu na strach. Jak było zadanie do wykonania, to się myślało tylko o tym jak to zrobić, jak gdzieś dojść, jak gdzieś się schronić. Po prostu myśmy nie miały czasu na strach.
Najgorsze dla mnie było jak musiałam zejść do piwnic, przebywanie [obok] ludności cywilnej. Były przypadki, że musiałam, kogoś szukałam. Ludzie, kobiety z dziećmi, starcy, rozpaczający, głodni, bezradni – atmosfera piwnic była przygnębiająca. Sto razy wolałam być na powierzchni. A poza tym oczekiwanie kiedy spadnie bomba i nas wszystkich zawali...
Osobiście nie, ale wiem, że takie reakcje były. Nie miałam styczności na tyle z ludnością, żeby się z tym spotkać.
Czy miałam zastrzeżenia? Miałam na pewno po wszystkim.
Przeżyłam straszną tragedię. Najstraszniejszy dzień to był 2 wrzesień, kiedy byłam świadkiem egzekucji rannych, kiedy zostałyśmy z koleżankami specjalnie po to, żeby rannych ratować nie zdając sobie sprawy nawet z tego, że oni mogą wszyscy zginąć, że Niemcy mogą wymordować tyle tysięcy bezbronnych, rannych, ludzi.
Tak, właściwie wbrew rozkazowi. Jak wiadomo kanałami przenosiło się, przeprowadzało się tylko lżej rannych, którzy mogli ruszać się o własnych siłach, ale ciężko ranni byli skazani na pozostanie. Nawet oni nie byli tak ciężko ranni. Chłopak ranny w nogę, tyle, że nie mógł się poruszać, musiał zostać. Było wiele koleżanek, które zgłaszały się na ochotnika. Akurat nasz dowódca, nie „Trzaska”, bo jego nie było, on już przeszedł z „Zośką” do Śródmieścia, więc zwracałyśmy się do innego, powiedział, że nie wolno, że będziemy potrzebne w Śródmieściu, a poza tym chodziło o to, żeby ktoś rannych był w stanie przeprowadzać. Lżej ranni przeżyli tylko dlatego, że sanitariuszki przeprowadziły ich przez kanały, niektóre nawet przenosiły. Kilka z nas wbrew rozkazowi, to była Wisia Konopacka, Janka i ja żeśmy zostały. Wisi to nawet zezwolono na zostanie, ale my z Janką wbrew rozkazowi odłączyłyśmy się w ostatniej chwili od grupy i przyszłyśmy do naszych kolegów. Tam dotrwałyśmy, już była noc, druga w nocy czy któraś.
Nasz szpitalik, gdzie zostali nasi koledzy, to było pięć osób, był na Kilińskiego 1, żadnego innego punktu „Wigry” już nie miały. Natomiast kilku kolegów było na Długiej 7 w piwnicach. Przedtem był szpitalik na Podwalu 19, ale ci odeszli kanałami. To był jedyny nasz punkt, gdzie zostało pięciu chłopaków. Kiedy rano Niemcy wkroczyli na Starówkę, natychmiast ludność cywilna musiała wychodzić Raus! Schnell! Krzyki z podwórza. Ludzie byli już przygotowani do wyjścia. Mieli spakowane tobołki, walizeczki i wszyscy w przeciągu pięciu minut wyszli. Zostałyśmy my trzy: pani Irena Faryaszewska z Kazią Świderską i czterech naszych kolegów „Stasiuk” pseudonim Stanisław Olejnik, „Klecha” Tadzio Suski, „Robert” Tomasz Rusanowski i „Ikar” Jerzy Szymański. Janka wyszła z ludnością pytać się: „Co z rannymi?” „Rannych musicie też wynieść dlatego, że dom będzie spalony. Jeżeli ktokolwiek tu zostanie, będzie rozstrzelany.” Niestety nie wiedziałyśmy co mamy robić. Nas było tylko trzy, zresztą Wisia się nie nadawała, była za słaba, żeby kogoś nieść. Zostałyśmy trzy z panią Ireną, pobiegłyśmy wtedy na Długą 7 do szpitala. Tam natknęłyśmy się na ojca Rostworowskiego. Zdawałyśmy sobie sprawę, że tam jest kilkuset rannych, wśród nich ludność cywilna. Nie wyobrażałyśmy sobie, że mogą wymordować ludzi tam. W porozumieniu z ojcem Rostworowskim postanowiłyśmy przenieść rannych – tak on nam poradził: „Przenoście ich do szpitala.” Przeniosłyśmy wszystkich chłopców, po kolei we dwie żeśmy przenosiły. Wisia z panią Ireną zostawała przy tych co zostali, natomiast my z Janką po kolei na noszach przenosiłyśmy. Z tym, że wszystkie piwnice szpitala były zajęte przez rannych, parter był też zajęty przez rannych. Wolne były tylko sale częściowo zniszczone, na pierwszym piętrze. Rannych z pierwszego piętra w czasie Powstania znosiło się na dół, były wolne miejsca na pierwszym piętrze. Z Janką przeniosłyśmy ich na pierwsze piętro. Wchodziło się klatką schodową od strony Długiej, tam jest brama wejściowa od Długiej. Klatka schodowa jest do dzisiaj. Przechodziło się przez duży hol i układałyśmy rannych w następnej dużej sali, ponieważ ona była prawie pusta, więc miałyśmy wybór miejsca. Starałyśmy się naszych chłopców ułożyć jak najdalej od wejścia. Wszystkich po kolei tam żeśmy ułożyły. Dla Kazi Świderskiej już nie było miejsca koło nich. W międzyczasie napływali inni ranni, których znosili z okolicznych domów. Prawie cały personel szpitala wyszedł już kanałami. Został Edward Kowalski, to był medyk, który zresztą świetnie znał język niemiecki. Ale lekarzy było bardzo niewielu, zostało trochę pielęgniarek, ale większość pielęgniarek, też z racji rozkazu, opuściła szpital. Natychmiast zaczęto organizować personel spośród sanitariuszek, które zostały na Starówce i osób cywilnych, kobiet, które miały w tym szpitalu swoje rodziny męża, ojca, brata. Dali nam białe fartuchy. Okazało się, że były czyste białe fartuchy. Dali nam opaski z czerwonym krzyżem. To były nasze mundury, to nas w pewnym sensie chroniło przez tym, żeby nas Niemcy z ludnością cywilną nie wyprowadzili. Myśmy stanowili załogę szpitala. Wszystko robiono, żeby udowodnić Niemcom, że szpital ma wszelkie szanse, żeby istnieć, że ma leki, że ma materiały opatrunkowe, że jest personel, już nawet zaczęto gotować posiłek, zupę nawet rozdawano, lekarze czy pielęgniarki robiły opatrunki. Egzekucja szpitala nie zaczęła się w momencie wejścia Niemców do szpitala, a zaczęła się dopiero koło godziny drugiej, trzeciej. Było kilka godzin... Dlatego myśmy wierzyły, że ci którzy są w szpitalu, są bezpieczni, natomiast trzeba ratować tych, którzy jeszcze pozostali w piwnicach innych domów często bez żadnej opieki. Wtedy, kiedy Wisia była cały czas przy naszych kolegach na pierwszych piętrze razem z panią Ireną Faryaszewską my z Janką gromadziłyśmy... Już nie będę opowiadać, bo Niemcy nas prowadzili do pewnych punktów, dawali nam wino, dawali nam papierosy dla rannych. To były całe historie.
W pewnym momencie na dziedzińcu szpitala spotkałyśmy ojca Rostworowskiego, który przybiegł zdyszany, natknął się na nas. Zawsze był szalenie opanowany. Zdenerwowany powiedział do nas: „Dziewczynki, pali się oficyna na Kilińskiego 3, tam są chłopcy od ‘Gustawa’ trzeba ich ratować, sam nie jestem w stanie pomóc.” Wyciągnęłyśmy wtedy z Janką nosze spod trupa kobiety, trupy leżały na dziedzińcu, pobiegłyśmy z ojcem Rostworowskim na Kilińskiego 3. Front domu był rozwalony bombami, ale do oficyny wchodziło się poprzez bramę Kilińskiego 1, poprzez duże podwórze. Ojciec Rostworowski doprowadził nas do klatki schodowej. Przed mieszkaniem na parterze, przed wejściem stało dwóch żołnierzy niemieckich. Zapytał się ich po niemiecku: „Czy możemy wejść, zabrać rannych?” Oni zezwolili. Weszłyśmy z Janką do środka. Ojciec Rostworowski się wycofał ratować innych wiedząc, że sprawa jest załatwiona. Weszłyśmy do długiego korytarza. Po lewej stronie były drzwi do poszczególnych pokoi, na końcu była kuchenka. Przechodząc korytarzem poprzez rozwalone drzwi widziałyśmy Niemców, którzy tam szabrowali, bo widziałam ja wyciągali szuflady. Wiedziałyśmy, że ranni są na końcu w kuchence. Rzeczywiście leżało ich dwóch na łóżkach ciężko rannych, wśród nich był bardzo dzielny chłopak „Firlej” pseudonim, Bielański nazwisko. Obok niego też ciężko ranny chłopak, obaj obandażowani, nogi, „Firlej” miał rękę na szynie, a trzeci chłopak leżał na materacu pod ścianą bliżej okna. Wśród nich stało dwóch czy trzech esesmanów. Myśmy były w białych fartuchach. Pytają się po co żeśmy tu przyszły? Janka znała niemiecki, więc mówi tak obcesowo: „Jak to po co? Dom się pali, przyszłyśmy rannych zabrać! Mają się żywcem spalić, czy co?” Niemiec powiedział, że mamy się wynosić, to są bandyci, oni i tak zaraz będą rozstrzelani. Nie ruszyłyśmy się z miejsca. Janka zaczęła tłumaczyć, że to nie są bandyci, że to są cywile wyciągnięci spod ruin tego domu, bo sąsiednia oficyna była też rozwalona bombami. Niemiec się wściekł, skoczył ze swoim pistoletem maszynowym, podsunął pod nos jednemu z chłopaków. „Ty wiesz co to jest, ty nieraz do nas żeś z tego strzelał. Wiem wam to z samolotów zrzucali.” Janka oczywiście się wtrąciła, zaczęła tłumaczyć, właściwie zaczęła się wykłócać o rannych. Niemiec nie ustępował. Nie wiedziałam o co chodzi, mogłam się tylko domyślać, nie znałam niemieckiego. Zauważyłam, że ona zaczyna mu imponować. Ona ani nie prosiła, ani nie błagała, ona ostro stawiała sprawę i ciągle coś gadała. On jej odpowiadał. Każde nasze podejście do rannego z noszami spotykało się z absolutnym sprzeciwem. To trwało długo, chłopcy zresztą nie odzywali się zupełnie. Nie wiedziałam czy oni znają niemiecki czy nie, ale nikt z nich nie odzywał się ani słowem, leżeli jak skamieniali. Głos Janki zaczął się załamywać, stałam z boku. Nie brałam udziału w tym wszystkim tylko patrzyłam na chłopaków. Wydawało się, że nie wygramy bitwy o życie chłopaków. Mimowolnie patrząc na nich ogarnął mnie straszny żal. Łzy popłynęły mnie wbrew mojej woli z oczu, odwróciłam się do okna, żeby nikt tego nie spostrzegł, ale esesman, który stał naprzeciwko mnie, jednak zobaczył. Podszedł do mnie i zapytał się po niemiecku – dlaczego płaczę. Nie rozumiałam niemieckiego, domyśliłam się o co chodzi, potrząsnęłam przecząco głową, a Janka podchwyciła mój gest i usłyszałam jej mocny stanowczy głos, słowa wypowiedziane po niemiecku, które mnie później powtórzyła: „Przecież ona wcale nie płacze, a łzy to są tylko od dymu, którego wszędzie pełno.” Dym się wdzierał już do okien pomieszczania. Niemiec wtedy nagle zamilkł, wybuchnął nerwowym śmiechem, myśmy [były] dosyć przerażone, nie wiedziały o co chodzi. W pewnym momencie ugiął się i pozwolił, powiedział: „Pozwalam wam ich zabrać.” Podeszłyśmy z noszami najpierw do „Firleja”, najciężej rannego, przeniosłyśmy na Długą 7 do szpitala, z tym że już nie wnosiłyśmy go na pierwsze piętro, chodziło o pośpiech, położyłyśmy go w bramie na Długiej 7. Poszłyśmy po następnego też najciężej rannego, położyłyśmy go na noszach. Trzeci najlżej ranny, który leżał na materacu, nie chciał zostać sam mimo, że tłumaczyłyśmy, że jego też na pewno zabierzemy. On zerwał się ze swojego materaca, chwycił mnie za ramię za szyję – bo obie ręce miałam zajęte, niosłam nosze. Kuśtykając na jednej nodze przeszedł z nami również do szpitala na Długą 7. Ich też zostawiłyśmy w bramie wychodzącej na Długą 7. Korzystając, że jesteśmy w pobliżu naszych kolegów, którzy leżeli na pierwszym piętrze, wpadłyśmy tam na chwilkę zobaczyć co się dzieje. Oni nas zatrzymywali widząc, że jesteśmy strasznie zmęczone, spocone, zgrzane. Pocieszyłyśmy, że nic się złego nie dzieje, że mamy jeszcze trochę roboty, ale jesteśmy w pobliżu i już niedługo do nich przyjdziemy.
Poszłyśmy na Kilińskiego 3 do oficyny, bo wiedziałyśmy, że w piwnicach leżało jeszcze kilkunastu harcerzy od „Gustawa”. Nie znałyśmy rozkładu piwnic. Tam były dwa wejścia. Jednym wejściem się wchodziło do piwnicy, gdzie leżały trzy osoby, między innymi bardzo dzielna dziewczyna sanitariuszka „Kozak”, o niej nam mówił ojciec Rostworowski i dwóch cywili, a do szpitalika „Gustawa” wchodziło się innym wejściem. Tam było kilka piwnic zajętych przez kilkunastu chłopców. Wszystkich ich, prawie po ciemku, bo miałyśmy do dyspozycji tylko zapałki, które zapalały się i gasły, wyniosłyśmy z pomieszczenia. Tam napatoczył się oficer Wehrmachtu z latarką, który nam pomagał oświetlać ciemne piwnice, którego specjalnie żeśmy zapamiętały. Wszystkich rannych, wśród nich była jedna dziewczyna, wyniosłyśmy z tego domu. Ponieważ dom się palił, sypały się już na nich iskry, pełno było dymu, już nie przenosiłyśmy ich nawet przez całe podwórze, tylko układałyśmy przed wejściem do budynku, na gruzowisku rozwalonego sąsiedniego domu. Niektórzy byli w bieliźnie, dosłownie półnadzy, ciężko ranni, sypały się na nich iskry, padały kawałki płonącego drewna. Oni nas nie prosili nawet o przesuniecie, oni sami się odczołgiwali od ognia. Wszystkich żeśmy wyniosły z piwnic, a potem po kolei wszystkich przez duże podwórze przenosiłyśmy na kocach, na noszach do bramy, gdzie leżała pierwsza trójka. Nie wszyscy się w bramie zmieścili tak, że kilka osób zostawiłyśmy tuż przed bramą.
Wydawało mi się, że czeka nas tylko transport do szpitala, że wszystko co najgorsze mamy za sobą, ale wtedy właśnie zobaczyłyśmy wychodzący ze szpitala personel, pielęgniarki prowadzące rannych. Jednym z pierwszych był lekarz Kowalski i nasza Wisia prowadząca „Ikara” rannego w obie nogi na szczotce. To było dla nas ogromnym zaskoczeniem, bo tego żeśmy się nie spodziewały. Pytamy się Wisi: „Co się dzieje?” Ona zupełnie półprzytomna. „Nie wiem co się dzieje, idźcie ratować tamtych.” Udało nam się dostać na dziedziniec szpitalny. Słychać było pojedyncze strzały, które dochodziły z pierwszego piętra, na razie z pierwszego piętra. Tam jeszcze wtedy wychodzili ranni. Niemcy, którzy stali na parterze nie chcieli nas puścić. Przy wejściu na pierwsze piętro, gdzie leżeli chłopcy, stało kilku żołnierzy, nie chcieli nas puścić na górę. Janka zwróciła się wtedy do wysokiego oficera niemieckiego po niemiecku, że my chcemy ratować rodzinę, tłumaczyła, że tam jest ojciec, brat. To nie była prawda. Wzbudziło to tylko jego wściekłość, on wrzasnął na nas: „Tu wszyscy powinni być rozstrzelani!” Kobiety, dzieci, też donosiły broń bandytom! Tu wszyscy powinni być wymordowani.” Oczywiście nie było mowy. Wyszłyśmy znowu na Podwale, bo wychodziło się bramą od Podwala. Po drodze jeszcze wyczołgiwali się, wychodzili ranni. Właśnie na Podwalu wśród tłumu wychodzących rannych napotkałyśmy Niemca, który oświetlał nam latarką piwnice. Prosiłyśmy, żeby nam pomógł ratować kogoś z rodziny. On stanął, nie wyraził na to ochoty. Janka zaczęła go popychać od tyłu, a ja ciągnąć za rękawy munduru. On w końcu jednak poszedł bez żadnego oporu. Nie chcieli nas już Niemcy wpuścić do szpitala wejściem od Podwala, bo tam stał posterunek, ale Niemiec powiedział, że my z nim idziemy i przepuścili nas. Znalazłyśmy się na dziedzińcu. Tam działy się straszne rzeczy. Szłam niemalże z zamkniętymi oczami, już nie chciałam na nic patrzeć. Wydaje mi się, że już się zaczęła egzekucja na parterze i na pewno w piwnicach. Niemiec zostawił nas na dziedzińcu. Tam było wtedy pełno wojska. O ile za pierwszym razem było jeszcze dużo rannych i personelu, widocznie żołnierze byli na pierwszym piętrze, to za drugim razem było pełno żołnierzy już na dole. Wehrmachtowiec podszedł do tych co stali na dole, potem podszedł do nas i powiedział, że tam już nie ma po co iść. Załamałyśmy się kompletnie.
Nagle natknęłyśmy się na ojca Rostworowskiego, który dopiero wtedy wyszedł z piwnic, bo on też próbował ratować, jak później mniej opowiadał, księdza, ale nie udało mu się. Myśmy z ojcem Rostworowskim spotkały się na dziedzińcu, on był kompletnie załamy. Jeszcze żegnał krzyżem umierających. Wyszliśmy wszyscy razem trzymając ojca Rostworowskiego pod rękę na Podwalę. Ulica była zagruzowana, była barykada, lej po bombie. Tam leżeli ranni, którzy wyszli sami a już dalej iść sami nie mogli. Błagali, żeby ich zabrać. Ojciec Rostworowski podniósł dwóch mężczyzn. Przyznam się, że nikomu nie podałam ręki. Widziałam zresztą, że u wylotu Wąskiego Dunaju, Niemcy wyrywają z rąk sanitariuszek rannych, odstawiają na bok, wiadomo było, że rozstrzeliwują. Ojciec Rostworowski doszedł do uliczki Wąskiego Dunaju, tam mu rannych zabrali, zamordowali. Zobaczyłam wybiegającego z bramy domu na Podwalu starszego mężczyznę trzymającego przed sobą ranną dziewczynę, półnagą, okręconą prześcieradłem, porwaną pewno wprost z łóżka z przekrwionym opatrunkiem na piersiach, prawie półprzytomną. Podbiegałam do starszego człowieka, spletliśmy nasze dłonie, zrobiliśmy stołeczek, bo dziewczyna była ranna w płuca, mogła usiąść, objęła nas za szyje. Taszczyliśmy ją w kierunku Placu Zamkowego, bo to był kierunek, którym nas pędzono. Ona mdlała nam po drodze. Z zaciekłością tłukłam ją po twarzy, bo jak ona mdlała, to nie było ją jak dźwigać. Odzyskiwała przytomność. Szło się też po gruzowisku, też były leje po bombach i po pociskach, domy zawalone. Droga była bardzo uciążliwa i ciężka. Zatrzymano nas. Jance z kolei matka dała dziecko, wyskoczyła z bramy, wetknęła w ręce kilkuletnią dziewczynkę z amputowaną rączką, krzyknęła do niej: „Niech pani idzie, ja was dogonię.” Janka trzymała dziecko, ja szłam za nią z dziewczyną co pewien czas się zatrzymując. Doprowadzili nas do Placu Zamkowego, tam był krótki przystanek. Wiem, że Jance odebrali dziecko. Rodzina się znalazła i zabrali dziewczynkę. Janka mnie nie mogła znaleźć i pobiegła dalej Mariensztatem, bo nas pędzili Mariensztatem w kierunku Wisły. Zostałam w tyle na Placu Zamkowym. Stojąc na ulicy Mariensztat wysoko zobaczyłam nagle poniżej kobietę niosącą na plecach mężczyznę. Trzymała go za ręce. Jak się obróciła bokiem, to poznałam, że to jest Janka z „Ikarem”. Ona dopędziła do Wisi. Tak ich zapamiętałam. Obok mnie stali Ukraińcy, bo myśmy szli jednak w konwoju, nas pilnowano po drodze, żeby nikt nie mógł umknąć na boki. Ukraińcy, oni mówili nie po niemiecku do siebie, jeden z Ukraińców pokazał drugiemu na kobietę niosącą mężczyznę. Drugi podszedł z pistoletem maszynowym jakby chciał strzelić, ale Mariensztat skręcał w prawo, Janka schowała się za załom muru i po prostu ocalali. Pędzili nas dalej Mariensztatem w kierunku Wisły, potem Sowią, Bednarską w górę do Krakowskiego Przedmieścia. Bednarska jest ulicą bardzo stromą, to był dla nas bardzo trudny odcinek. W kościele Karmelitów był punkt sanitarny, szpitalik, gdzie ranni, którzy dalej iść nie mogli, nie można ich było nieść, mogli się zatrzymać. Oni wszyscy potem podstawionymi wozami czy samochodami zostali odwiezieni w krótkim czasie do Milanówka, oni ocaleli. Wiem, że ocalała dziewczyna, z którą zresztą się nie spotkałam, ale gdzieś wyczytałam, że ona ocalała i znalazła się w Milanówku. Janka „Ikara” doniosła do Karmelitów. Tam był krótki przystanek, pytała się „Ikara”: „Czy chcesz zostać, czy chcesz iść z nami?” On po tym co widzieliśmy na Długiej powiedział: „Chcę iść z wami.” „To cię jeszcze poniosę.” Wzięła go na plecy i szła z „Ikarem” na plecach. Z tym, że na początku mu powiedziała, jak on ją chwycił za szyję i on leżał na jej plecach, ona szła przygięta do przodu: „Wiesz „Ikar”, ale tak dalej cię nie poniosę, będzie bolało, ale muszę cię wziąć pod kolana, inaczej nie dam rady.” On miał całe nogi w bandażach.. Ona tak go niosła przez Plac Piłsudskiego, potem kierowano nas przez Ogród Saski poza Pałacem Bruhla, potem Plac Żelaznej Bramy... Wiem, że wychodziliśmy na ulicę Elektoralną. Tam przy kościele Boromeusza był znowu przystanek. Ponieważ tam też wydawało się Jance niebezpiecznie, bo Ukraińcy się szwendali, Niemcy wyciągali ludzi, wzięła go znowu na plecy i szli dalej ulicą Chłodną i dotargała go aż mniej więcej do ulicy Wolskiej. Tam trafiły na wózek dwukołowy, który pchał przed sobą dosyć dobrze zbudowany mężczyzna, wózek [był] załadowany rannymi ludźmi. Janka, wbrew oponentom, wsadziła „Ikara” na wózek za cenę pchania wózka razem z Wisią i z tym człowiekiem. Dotarli do pociągu. Potem do Pruszkowa.
Moje koleje były trochę inne. Przypadkowo z nimi się spotkałam. Przechodziłam przez kościół Świętego Wojciecha, tam się zatrzymałam. Szukałam ciągle Janki, Wisi, pani Faryaszewskiej, „Ikara”. Wiedziałam, że idą przede mną. Tam ich nie znalazłam. Wydostałam się z kościoła z grupą Rosjan, którzy mieli przy sobie dokumenty i byli przepuszczani przez bramę. Tak zwani Biali Rosjanie byli na innych warunkach niż my Polacy. Korzystając z nieuwagi esesmana , który sprawdzał przy bramie ich dokumenty prześlizgnęłam się za jego plecami, dołączyłam do grupy i razem z nimi szłam ulicą Bema. Od grupy odłączyłam się na Dworcu Zachodnim, potem pociągiem dotarłam do obozu w Pruszkowie. Jak nas wysadzili z pociągu, to było już zupełnie ciemno, znowu wśród tłumu ludzi szukałam Janki i moich, ale ich nie było. Trafiłam na wóz konny z rannymi. Poszłam za wozem sadząc, że wóz mnie dowiezie do szpitala. Potem wsiadłam na wóz i wóz się zatrzymał przed halą numer dwa albo jeden. To były jedyne hale skąd oficjalnie zwalniano ludzi z obozu. Tam był nasz personel, nie tylko niemiecki, ale przede wszystkim polski personel, który starał się o przepustki głównie dla młodzieży. Wpisywali – byłam chora na gruźlicę, Janka była z zabandażowaną głową i ranna. Tym sposobem wydostałyśmy się z Pruszkowa. Potem nas w Pruszkowie z mieszkania prywatnego zabrali w łapance, wywieźli do obozu we Wrocławiu.
Byłyśmy tam trzy miesiące. Planowałyśmy ucieczkę od samego początku. Pracowałyśmy w fabryce Famo-Werke, Janka w biurze, ja w fabryce. Pierwsza nasza ucieczka 28 października 1944 roku się nie udała, złapano nas w pociągu, nie miałyśmy żadnych przepustek, odstawili na gestapo w Opolu, to też są różne historie. Potem druga ucieczka się udała, znalazłyśmy się w Sosnowcu, a potem przez zieloną granicę do Krakowa i Nowego Targu. W Nowym Targu Janka miała rodzinę, do wejścia wojsk radzieckich byłyśmy w Nowym Targu, a już 30 stycznia 1935 roku na piechotę wyruszyłyśmy do Warszawy. [Do Warszawy przybyłyśmy 10 lutego 1945 roku].