Chodziłem do szkoły, bardzo zacnej, na Grochowie, numer 54 imienia Bohaterów Olszynki Grochowskiej.
Na ulicy Kordeckiego. Szkoła znana z patriotyzmu, nie mam pamiątek z tej szkoły, dlatego, że kiedyś ukazało się w gazecie [ogłoszenie], że szkoła na Saskiej Kępie przejęła tradycję i nazwę szkoły z ulicy Kordeckiego i wszystkie zdjęcia jakie miałem, czy też świadectwa przekazałem tej szkole. Przysłali podziękowania.
Też numer 54 na Saskiej Kępie...
Trudno mi w tej chwili powiedzieć, nie śledziłem tego, ale wszyscy moi przełożeni z harcerstwa wywodzili się z tej szkoły. Ja wiem czy można [wymienić] sławnych ludzi? Andrzej Jeruzalski, twórca Gawędy harcerskiej, wywodził się z tej szkoły, w jednej drużynie byliśmy [...].
Przed wojną z zuchami, tak jak tu jest w monografii. Z harcerstwem można powiedzieć tak, w szkole, jako zuch.
„Szare Szeregi” [drużyna „Zawiszaków”, rój „Orły Podolskie”, dzielnica Grochów] zasiliłem na wiosnę w 1942 roku. Ale tam co prawda i szkoła też typowała pewne osoby odpowiadające, ich zdaniem, że mogą przynależeć do tajnej organizacji, ale moja przynależność się znalazła z koła ministrantów. Na Placu Szembeka, kościół jest Najświętszej Marii Panny, chyba Wniebowziętej, nie pamiętam dokładnie... Tam było koło ministrantów i starsi, już przedwojenni harcerze też tam należeli, byli ministrantami i spośród tych ministrantów werbowali.
Werbunek wyglądał w ten sposób, że znali się wszyscy, więc potem starszy z tych druhów się zapytał kolegów: „Czy chciałbyś należeć do tajnego harcerstwa?” Oczywiście każdy chciał.
Głównie polegało to na tym, że - to byli ludzie bardzo młodzi - założeniem w ogóle harcerstwa i Szarych Szeregów nie było to, żeby młodzi ludzie zajmowali się jakąś walką. Przede wszystkim [liczyło się] wychowanie w duchu harcerskim, w duchu patriotycznym. Na Olszynce Grochowskiej mamy pomnik od dawnych czasów, ze słynnej bitwy 1830 roku – opieka nad tym grobowcem, świętowanie wszystkich świąt narodowych, i wychowywanie w duchu patriotyzmu.
Oczywiście, zasada była konspiracyjna. Wiadomo było, że nie była to organizacja legalna tylko konspiracyjna, więc nikt się nie obnosił z tym, że „ja chodzę w mundurku harcerskim, bo należę do harcerstwa”. Wszystko odbywało się, zbiórki, w ścisłej tajemnicy, w ścisłej konspiracji.
W niektórych domach kolegów, w różnych miejscach, nawet w ostępach leśnych podwarszawskich. Ale takie zbiórki podstawowe odbywały się w domach uczestników.
Na Grochowie, przy Placu Szembeka na ulicy Kordeckiego. Ten kościół miałem dosłownie dwa kroki, w którym byłem ministrantem.
Ojciec mój pracował zawodowo w Telefonach Warszawskich do momentu aresztowania, więc utrzymywał się z tego, a mama to zawsze, jak to było, przy domu, przy mężu. Mama nie pracowała, ojciec pracował, ale za okupacji, gro ludzi zajmowało się handlem...
Bo ja wiem... szkoła szkołą, ale człowiek młody nie przyjmował tego może w tak tragiczny sposób, jak to miało miejsce, ale te wszystkie łapanki człowiek w jakiś sposób przeżywał.
W najbliższej [rodzinie] nie. W dalszej rodzinie dwóch braci mamy zginęło. Jeden w transporcie kolejowym, on był w wojsku, a drugiego Niemcy zastrzelili. Ojca rodziny nie znałem w ogóle, więc nie wiem. Tak, że z najbliższej rodziny tylko wujkowie.
Przez okres okupacji? Nie, nie było różnicy.
Nie.
Na Pradze, na Grochowie właśnie.
Tak, zostaliśmy niejako zmobilizowani.
Stanicą naszego roju było mieszkanie u państwa Porębskich na ulicy - chyba Szczawnicka się nazywała - był to taki jednorodzinny domek. Państwo Porębscy byli zaangażowani w działalność okupacyjną i w ich domu się odbywały i uroczystości różne, i przysięgi i tam żeśmy zostali niejako skoszarowani.
Uprzednio żeśmy się szkolili na obozach harcerskich, przygotowali nas do pracy wywiadowczej... i pomocniczej i to nosiło nazwę [niezrozumiałe]. Wchodziły w to zajęcia Małego Sabotażu - jak były jakieś gabloty ze zdjęciami niemieckimi, [mieliśmy za zadanie] niszczenie tych gablot, naklejanie różnych ulotek antyniemieckich, a na wypadek wojny uczyli nas sygnalizacji, rozpoznania. [...]
Nie sygnalizacją, prowadzeniem obserwacji. Przez Grochów na wschód wojska niemieckie się przemieszczały, raz szły a potem się cofały, więc należało je obserwować, zaznaczyć jaki samochód, jaka formacja. I to dalej jako wywiad przekazywali.
No to już ja nie wiem, ja przekazywałem swojemu drużynowemu, a on dalej następnym. Myślę, że do wywiadu Armii Krajowej to szło.
Ponieważ Powstanie na Pradze krótko trwało, więc weszliśmy z powrotem do konspiracji. W międzyczasie otrzymałem jeszcze zadanie do pójścia z meldunkiem do Rembertowa, a to już była prawie umocniona linia frontu, żeby tam przekazać jakiś meldunek i z powrotem [odpowiedź na] ten meldunek przynieść na nasz punkt zborny. [...]
Nie, to były patrole dwuosobowe, szedłem z kolegą. Określili nam, gdzie mamy się zgłosić, podali punkt, na tym punkcie [jakiś] człowiek nas zaprowadził znowuż do drugiego miejsca. Tak było to zakonspirowane. To już były [zadania] może i też niebezpieczne, ale na takich małych brzdąców nie bardzo zwracali Niemcy uwagę. Front się zbliżał, a Rembertów zawsze był niejako twierdzą, mocno nasyconą wojskiem
Tak.
Nie, absolutnie.
Nie mogę sobie skojarzyć dat w tej chwili, ale Niemcy wysiedlili nas w ogóle z Grochowa. Powstanie jeszcze w Warszawie trwało, a myśmy taki marsz, no straszny można powiedzieć przeszli, bo najpierw nas umieścili gdzieś na 11 listopada w obozie... [...] Potem umieścili nas w szpitalu „Przemienienia Pańskiego" i stamtąd przez most Kierbedzia codziennie szliśmy na drugą stronę Wisły kopać okopy. Artyleria rosyjska już ostrzeliwała ten teren. Chciałbym opowiedzieć dla mnie ciekawe zdarzenie, jak przechodziliśmy przez most, w pewnym momencie upadł pocisk blisko okopu gdzieśmy kopali i nawet sąsiadka z sąsiedniego domu została ranna bardzo poważnie, prawie że ją przecięło. Nieśliśmy ją na noszach z powrotem do szpitala Praskiego. Nigdy sobie nie zdawałem sprawy, że człowiek ranny może być tak ciężki. We czterech żeśmy ją nieśli, bardzo było to ciężkie dla nas, ale artyleria strzelała i te pociski, odłamki, po tej konstrukcji żelaznej mostu Kierbedzia dudniły strasznie. Jako dzieciak nie zdawałem sobie sprawy z tego. Bałem się, że pocisk uderzy w most, zrobi się dziura i ja tam z tymi noszami i z tą ranną wpadnę i prawdopodobnie się utopię. Takie dziwne skojarzenia. Dalej potem prowadzili nas przez całą Warszawę. Na Woli (zapomniałem jak się nazywa ten kościół... ) też taki był obóz przejściowy. I stamtąd nas wywieźli na dworzec Zachodni i do Pruszkowa.
Całą rodzinę. To znaczy ojca wcześniej zabrali Niemcy, bo mężczyzn wcześniej wysiedlali z Grochowa. Potem mnie, mamę i siostrę do Pruszkowa stamtąd [wywieźli]. Co prawda zakwalifikowali nas na roboty do Niemiec, ale dzięki ofiarności sióstr Czerwonego Krzyża, które tam działały, udało nam się przejść na tak zwaną halę nr 1, gdzie wydzielili rannych powstańców, matki z małymi dziećmi na teren Generalnej Guberni i w okolice Częstochowy wywieźli. I tam żeśmy doczekali wyzwolenia.
Niemcy zarządzili, żeby każdy wziął jakąś osobę do siebie i tak podzielili. Zresztą w różne rejony wywozili, nas akurat tam. Mieszkaliśmy u [jednych] gospodarzy.
Zimno było, bo na stacji, jak nas w polu wysadzili, to było bardzo chłodno. To mógł być październik...
Tak. To znaczy może to był przełom wrzesień – październik.
Tak
Ponieważ w dwóch szkołach na terenie Grochowa, do których przed wojną chodziłem, w [szkole] 54 na [ulicy] Kordeckiego, stacjonowali Niemcy, ale to stacjonował Wehrmacht, natomiast na ulicy Boremlowskiej (to była druga szkoła, do której też chodziłem), stacjonowała jednostka SS, utrwalił mi się widok brutala takiego... Koło nas na Placu Szembeka był bazarek, ludzie handlowali różnymi [rzeczami], budki stały, handlowali żywnością i były permanentne naloty. I zabierali ten towar. Ponieważ budynek, w którym mieszkałem, [na ulicy] Kordeckiego 31, był tuż przy Placu Szembeka. Wtenczas [...] ludzie jak usłyszeli tylko syrenę niemiecką, to od razu te budy jak mogli zamykali, klapy spuszczali i co mogli zabrali i uciekali. U nas bardzo dużo się ich skrywało na moment łapanki. Tak, że tak mi się kojarzył Niemiec.
Doznałem osobistego kontaktu [z nimi]. Jak nas wysiedlili do miejscowości Przyrów - tam, niedaleko stacjonowali właśnie Ukraińcy, tak myśmy ich nazywali, czy własowcy. Zdarzyło się, że partyzanci, nie wiem jakiej formacji czy nacji, zabili jednego z [własowców], który przyszedł do miejscowości, nie wiadomo w jakim celu, może rabować chciał [...]. W odwecie za to, następnego dnia przyjechali dużym oddziałem i spacyfikowali tą miejscowość. W budynku gdzie go partyzanci rzekomo zabili... [brali] po pięć osób, [ wrzucali] granat i podpalili. Kondukt pogrzebowy trwał przez trzy dni [...]. Oczywiście [były] gwałty, koleżankę siostry zgwałcili w domu gdzie mieszkaliśmy. Straszne to było przeżycie.
Nie. Przyjaźniłem się na wygnaniu z kolegą, którego Niemcy wysiedlili z kolei z Sosnowca - Kazio Feliszewski się nazywał. Nawet po wojnie się spotykaliśmy.
[...] Tu w Warszawie mieliśmy dostęp do prasy podziemnej, „Biuletyn Informacyjny”...
Tak. Kolportowaliśmy jako harcerze te pisemka.
[...] Nie wiem jak długo.
Cały czas wychodził... Trzeba było przeczytać i podać dalej. Na tym polegał kolportaż. Ale mieliśmy swoją gazetę harcerską „Bądź Gotów”.
U kolegi „Głuszka” chyba w domu, też była drukarnia. Nie wiem, nie wnikałem jak to powstawało, kto tam pisał, w każdym razie w druku już czytałem
Powielaczowy. Nie pamiętam jak wyglądał „Biuletyn Informacyjny”, druk był normalny, ale te „Bądź Gotów” i inne pisemka to powielaczowe takie...
Z najgorszych wspomnień, to tak jak mówiłem, przeżycie pacyfikacji.
Przyrów. Jest tam teraz pomnik. [...]
Nie przychodzi mi niestety [do głowy] jakieś piękne wspomnienie, żebym [mógł opowiedzieć].
Też nie przychodzi mi na myśl...
Tam doczekaliśmy wyzwolenia i srogą zimę strasznie. [Potem] na piechotę przyszedłem do Warszawy.
To był chyba styczeń, chyba w styczniu Rosjanie wyzwolili Częstochowę. Na piechotę przyszedłem do Warszawy zobaczyć czy nasz dom stoi, czy jest po co wracać.
Stał. Na Grochowie nie było dużo zniszczeń.
Nie było... [Przeszedłem] po lodzie, ale to nie było istotne, że po lodzie, istotne było, że puste czołgi rosyjskie stały i nikogo nie przepuszczali. Ale zauważyłem, że jak ktoś miał wódkę, to dawał mu pół litra wódki, to bez przepustki: „proszę iść”. Brał tą wódkę i za sobą w śnieg wkładał. Myślę sobie - inaczej nie przejdę. Poszedłem z tyłu, wyciągnąłem pół litra, dałem mu i przeszedłem.
Przyszedłem, bo ojciec nas odnalazł...
Nie w obozie, był na przymusowych robotach w Niemczech
Chyba Düsseldorf... tak mi się coś wydaje, że gdzieś w okolicach Düsseldorfu na kolei pracował. Ojciec nas odnalazł, bo korespondencja była. Do babci ktoś napisał, to do cioci ktoś napisał, gdzie oni mogą być... I z ojcem wędrowałem. Potem już sobie odmawiałem pielgrzymek do Częstochowy, bo w 1945 roku przeszedłem w drugą stronę, tak srogą zimę, że szedłem i płakałem. Ludzie różni, życzliwi są na ogół, ale w tej zawierusze to bali się, [że] idą, uciekinierzy, a to trzeba im jeść dać może... Wiem, że w jednej chałupie się zatrzymaliśmy, [gdzie] się urodziło dziecko i właścicielka bała się, żeby jej nie zauroczyć. Położyła nas w komórce, obudziłem się z rana ze śniegiem na głowie. W życiu tak nie zmarzłem, […] jak podczas tej drogi. […]
Jakichś przeżyć dokładnych, to specjalnie nie. Mówiąc szczerze, to nawet na zebraniach środowiskowych, Synów Pułku czy „Szarych Szeregów”, […] nikt o wojnie, nie [rozmawia].