Janusz Messing „Bekas”
- Lokalizacją pańskiej działalności był Żoliborz?
Tak, ale studia wywiadowe były w Anglii.
- Oczywiście, tak jak wszystkich „cichociemnych”. Jak pan dotarł do Anglii, jaka była pańska droga wojskowa, tuż po rozpoczęciu wojny?
Przed wojną nie miałem z wojskiem żadnego innego związku jak w szkole, jak to się nazywało?
- Przysposobienie wojskowe.
Przysposobienie wojskowe w szkole to wszystko co miałem [wspólnego z wojskiem]. Potem wyjechałem, przed pójściem do wojska, bo nie dostałem odroczenia na skończenie uniwersytetu na SGGW, gdzie studiowałem rolnictwo w Warszawie. SGGW to jest Szkoła Główna Gospodarstwa Wiejskiego. Tam siedziałem przez prawie cztery lata. Wtedy był kurs [przysposobienia wojskowego].
- Dalszy ciąg jaki był, jak pan wyjechał?
Jak wojna się zaczęła to byłem jeszcze na praktyce rolniczej. Ojciec mnie odwołał, że już wojska idą i pojechałem do domu, do majątku ojca, który był w białostockim, pod Bielskiem Podlaskim.
- Jak była dalsza droga, jak pan się dostał do Anglii?
Wojska bardzo wcześnie się tam znalazły. Do ojca przyjechali koledzy dużym samochodem. Decyzja została [podjęta], że panie zostają. Jeszcze przywieźliśmy dziadka, nie mojego ojca, tylko dziadka z boku, który był generałem, już uschłym prawie. Oni mieli zostać, jechać z powrotem ewentualnie, a myśmy wsiedli w samochód i się pojechało szukać wojska. To było trudno powiedzieć gdzie, ale pojechaliśmy w stronę północno-wschodnią. Byliśmy [pojechaliśmy] przez Białowieżę, a potem trochę dalej. Policjant jak nas zatrzymał - ojciec był w mundurze - zameldował, że wojska rosyjskie dzisiaj wkroczyły. To już było wiadomo, że nas odetną od domu. Wtedy ojciec i jego przyjaciele zdecydowali się, że trzeba wyjeżdżać. Kierowaliśmy się przez Wilno, ale potem na Łotwę, nie do Litwy, tylko na Łotwę. Przekroczyliśmy tam granicę.
Nie, było sporo ludzi na [granicy], ale nie robili żadnych trudności. Z samochodem, ze wszystkim, przepuścili nas, chociaż było czterech dorosłych panów.
Pass me - jak to się mówi.
- Jak długo tam przebywaliście?
Już teraz dokładnie nie pamiętam, ale w każdym razie do zimy całkowicie. Jeszcze do pracy potem chodziłem. Z początku nie można było nic robić, siedziało się w zamkniętej dziurze. Potem jak oni się namyślili, zaczęli proponować pracę, więc oczywiście człowiek się do tego zabierał. Pracowałem jako zbieracz [przy] kopaniu kartofli, które odbywało się maszynowo, a myśmy tylko zbierali. Przez parę tygodni tak służyłem, co trochę pomagało, bo zawsze troszeczkę gotówki, takiej co można było używać na miejscu z tego było, bo oni płacili.
- Kiedy wyjechaliście stamtąd?
Jest mi w tej chwili trudno powiedzieć, ale niedługo. Ojciec skomunikował się z Francją, gdzie ambasadorem polskim był wtedy jego krewny Frankowski i oni nam przysłali zaproszenie, żebyśmy do Francji dostali przejazd. Poszliśmy do Polskiej Ambasady, dostaliśmy wszystkie dokumenty. Pojechaliśmy pociągiem na południe Szwecji, a potem samolotem do Holandii i dalej znowuż pociągiem aż do Paryża.
- Niemców w tym okresie pan w ogóle nie widział?
Nie.
- Co było dalej? Paryż przez jakiś czas?
Do wojska się zgłosiliśmy. Ojciec był oficerem rezerwy, który był długo w wojsku, jeszcze od czasów I wojny światowej, a ja, jako młody człowiek, ochotnik, zostałem zapisany. Oczywiście wysłano mnie na [szkolenie]. Miałem bardzo dobre, długie buty, ojciec mi kupił przed wyjazdem. Potem musiałem maszerować we Francji przez dobre piętnaście kilometrów, to mi buty nogi zniszczyły prawie. Oddałem je, bo nie chciałem już ich mieć.
- Jak wyglądał okres zaciągnięcia się do armii francuskiej?
To nie do francuskiej, to była polska armia. Po prostu od razu nas podzielili: „Idziesz do II kompanii takiej i takiej”. I już! Bardzo szybko kompania została włączona... Gdzie na północy wojna się zrobiła rosyjska z...? Rosja zaczęła wojnę z Finlandią. Wtedy tak się złożyło, że powiedzieli, że nasza brygada pójdzie do Finlandii. Zaczęli nas trenować na śniegu, dostaliśmy narty. Nim do tego doszło, to stwierdzili, że do Finlandii nie chcą jechać, bo to może Wojsko Polskie załamać, nie obronią się dosyć. Nie bardzo wiem dlaczego, ale Sikorski powiedział, że nie. Chwilę potem dowiedzieliśmy się, że będziemy jechać do Norwegii, po paru tygodniach. Dali nam wtedy uzbrojenie porządne i wszystkie inne potrzebne rzeczy do wojska, do Norwegii, masę osiołków. Załadowano nas na dwa duże statki i po dwóch tygodniach znaleźliśmy się w Norwegii, stojąc przez tydzień w Liverpoolu. Nie będę nic mówił, [ale] potem było mówienie, że pan Sikorski zmarnował to, nie zrobił wyprawy lepiej zorganizowanej, ale nie wiem. W każdym razie pojechaliśmy, wylądowaliśmy w Norwegii i do akcji prawie momentalnie.
Po pierwsze trzeba było przedostać [się] przez różne dziury. Niemcy siedzieli już tam, na północy. Zostaliśmy wysadzeni w górach, powiedzieli: „Niemcy są pewno tam.” Tak pokazali, ale oni się z Niemcami jeszcze nie konfrontowali. Myśmy pierwszej nocy zostali posłani. Byłem w pierwszej wyprawie, która była jako wywiad, gdzie Niemcy są. Zaraz było strzelanie.
- Jak to umiejscowić w czasie? Kiedy to było?
To było bardzo wcześnie po wylądowaniu, powinienem pamiętać, ale nie jestem pewny. Nasz pluton był wysłany, dosłownie, w jednym z pierwszych [zwiadów]. Niecały pluton poszedł, część poszła pod zastępca dowódcy plutonu w jedną stronę, a druga część z dowódcą plutonu w drugą. Tam się zaczęła strzelanina. To już było tam, gdzie dostałem w skórę.
Dostałem, obie nogi ranne. [...] Drugi oddział poszedł pod zastępcą. Zastępca zginął bohatersko, bo jak doszli do [Niemców] i zaczęli strzelać z bardzo niedalekiej [odległości] to on wyszedł z granatem, rzucił granat do nich, ale oni go zabili. Potem musieliśmy czekać, żeby nam pozwolili się wycofać.
- Jak długo w Norwegii pozostaliście?
Do samego końca. Tylko nie we wszystkich [walkach] człowiek brał udział.
- Kiedy się pan dostał do Anglii? Rozumiem, że był pan ranny to ktoś musiał się panem zająć.
Bardzo szybko, po tym jak byłem ranny, statek - angielski szpital wojskowy, przybył do [Norwegii]. Zebrało się ostrzelanych trochę, między innymi też dostałem się. Najwięcej było z polskiej brygady, bo myśmy na początku brali udział w całej walce. Pojechałem. To było chyba trzy dni od czasu jak byłem ranny, jak już byłem na morzu i jechałem w stronę Anglii. Bardzo szybko, dobrze, to zorganizowali.
- Jak pan się już wykurował w Szkocji, to jakie były dalsze pana losy?
Oczywiście wylądował statek w Liverpoolu, ale wsadzili nas w pociąg i zawieźli do szpitala w Szkocji. Mniej więcej po dwóch miesiącach byłem gotów do ruszania się. Może nawet niecałe dwa miesiące, ale wyszedłem chyba całe dwa miesiące potem, kiedy już Wojsko Polskie zostało zorganizowane w niedaleko stamtąd położonym obozie. Tak, że zaraz następnego dnia, w pierwszym tygodniu po moim przyjeździe Sikorski przyszedł udekorować sztandar nasz, nie Virtuti Militari, ale [innym odznaczeniem] i cały szereg tych, co sobie na coś zasłużyli, mnie też. Potem Sikorski był z nami jakiś czas i potem wrócił.
- Jak pan się dostał do „cichociemnych”?
Bardzo prosto, nudziło się strasznie w wojsku. Już wtedy podchorążówkę odstawiłem. Potem zaczęli szukać, jak Polaków trochę podszkolić. Zrobiła się podchorążówka, ale na krótko, na trzy miesiące i wszystko musiało być zrobione. Jak się podchorążówka skończyła to zaczęli werbować do następnej brygady. To już miało być na Polskę. Nas kilku, po norweskich przygodach, zgłosiło się i tam już poszliśmy na trzymiesięczny kurs. Tak się zaczęło.
- Czy pamięta pan jak te kursy wyglądały?
Nie bardzo. Myśmy razem podchorążówkę kończyli. Pamiętam różne [rzeczy], nawet mam piosenki stamtąd. Mój kolega doskonale pisał, mam jeszcze gdzieś album. To bardzo krótko trwało, a potem zaczęli szukać znowuż do brygady. Myśmy się zgłosili na ochotników do wywiadu.
- To była brygada spadochronowa generała Sosabowskiego?
Nie... Brygada może tak, ale nie poszedłem do brygady, tylko poszliśmy do tych, co mieli trenować się z brygadą spadochronową, mieli lecieć do Polski i mieli mieć szkołę wywiadu przed tym zrobioną. Potem byłem prawie rok w szkole wywiadu.
Już nawet nie pamiętam pułkownika, który to prowadził, na pewno bym sobie przypomniał jego nazwisko. To ukończyliśmy i wtedy nas zaczęli od razu wywoływać do, oczywiście, przeszkolenia spadochronowego, do tak zwanej, jak to się nazywało? LAS [?], już nie pamiętam, na różne dziwne skoki i na skoki spadochronowe.
- Jak się pan do Polski dostał?
Wszystko razem zajęło niewiele więcej jak trzy miesiące czasu. Jak wywiadową szkołę kończyłem, bo to końcówka była, kiedy już nas trenowali na spadochroniarzy, to może było trochę więcej, w tej chwili nie mogę powiedzieć. Potem już byliśmy na przygotowaniu do odlotu, tylko już ćwiczenia w „małpim gaju”, do skakania, jak to nazywali i gotowi do odlotu.
- Czy przedtem pan skakał kiedykolwiek?
Nie. Pierwszy raz z balonu w szkole. To było dużo gorsze niż z samolotu, bo siedzieć na balonie i widzieć jak to jest lecieć w dół, to nie było zabawne, a w samolocie to komenda i jedziesz.
- Proszę opowiedzieć o skoku najważniejszym, do Polski? To była noc z 13 na 14 marca 1943 rok.
To bardzo było przerażające, jak się okazało, że on [pilot] nie może znaleźć miejsca [zrzutu]. To była tylko trochę jego wina, że on się spóźnił, [ale] on chciał na pewno znaleźć. To był słynny pilot, co królową potem tylko woził. On znalazł to [miejsce], ale oni zeszli tuż przed tym i on nie dostał sygnału. On jeszcze zrobił koło i dał szanse. Oni wyszli na stanowiska dali światła i myśmy zaraz skakali. Tak od razu.
Ready?, a i potem pu! – jazda, jeden po drugim. Miałem bardzo kochanego przyjaciela, zresztą znanego w Polsce. Jego ojciec, jego stryj czy ktoś był znany - Jurkiewicz, który był ministrem kiedyś. On był bardzo nieduży chłopak. Jak dwie rzeczy na plecach miał, to on się bał, że on nie zlezie. Byłem za nim, on mówi: „Słuchaj, wypchnij mnie, bo inaczej to nie [skoczę].” Tak się rzeczywiście stało. Pierwszy wyskoczył rotmistrz Koprowski, który trenował nas. On jeszcze był na olimpiadzie i dobrze zrobił na olimpiadzie, co Hitler dawał nagrody, więc bardzo Hitlerka nie lubił też. On wyskoczył z jednej strony, a potem Jurkiewicz. Jak za nim siedziałem, to obie nogi buch!
- Proszę opowiedzieć jak wyglądał skok.
Było dwóch po jeden stronie dziury, dwóch po drugiej stronie dziury. Pierwszy i drugi skakał naprzeciw siebie i potem znowuż trzeci i czwarty. Rotmistrz Koprowski skakał pierwszy, a potem za nim z drugiej strony Lipiński. Jurkiewicz miał skoczyć, on się bał. Dałem mu kiksa, żeby wyleciał. Potem skoczył Lipiński, a ja na końcu, czwarty z drugiej strony. Nie spóźniłem się dużo, trochę, bo to się zawsze robi zamęt jak się ruszy. Jak wylądowałem to cisza, nic nie słyszę. Wolałem się za daleko nie ruszać, żeby nie pójść w złą stronę i dopiero po jakimś czasie usłyszałem, że szukają kogoś. Zorientowałem się, że są nasi i już wtedy zaczęło być łatwo odbierać. To trwało z dobre dwadzieścia minut. Jeszcze zdążyłem do krzaków się dostać i schowałem spadochron, bo to była najgorsza, niepotrzebna rzecz. Potem już okazało się, że są ci, co nas [mieli] spotykać i już oni się nami zajęli.
- Jak wyglądał dalszy ciąg, wszystkim udało się skoczyć?
Tak wszyscy skoczyliśmy i wszyscy się znaleźli. Byłem ostatni, bo byłem trochę spóźniony, po wypchnięciu jego [Jurkiewicza]. Oni mnie szukali, że tak powiem, ale nie tak długo, dało się [mnie] znaleźć.
Potem długi marsz do chałupy, do jednego z gospodarzy, już w lesie mieszkającego. Przyszliśmy tam, ogromny stół, wszyscy siadają, pozdejmowali swoje baraki [plecaki] i co się dalej dzieje. Mówią: „Trzeba po pierwsze się pozbyć worków”. Mieliśmy tam dokładnie prawie dwa miliony dolarów, bo Ameryka dała. To nie było dużo jak na nich, mogliby dać więcej, ale każdy miał swoje pół miliona na sobie. Trzeba się było tego pozbyć.
- To było przeznaczone dla AK?
To było dla organizacji tutejszej. Oni już mieli to zorganizowane tak, że chłop miał wielki worek, wsadzili wszystkie [pieniądze], na rower, pojechał i w las. Nie wiadomo co się stanie. Parę milionów dolarów i jeszcze broni wzięli trochę. Broni nie było dużo. Pojechał, a myśmy zostali. Dopiero potem wyszliśmy i do stacji się dostaliśmy.
- To było w rejonie Tomaszowa Mazowieckiego?
Nie, jeszcze stamtąd pojechaliśmy pociągiem. W pociąg wsiedliśmy. Pociąg potem zatrzymali w Tomaszowie Mazowieckim, bo oni się spodziewali, że pociąg mógł mieć coś [wspólnego] z przelotami samolotów. Zaczęli rewizję pociągów. Jedni uciekli, drudzy nie. Zagonili nas na stację kolejową i zamknęli, policja. Pierwsza rzecz co się pozbyłem to moja trucizna, nie chciałem się otruć, a miałem nie za dobrze schowaną, tak jak trzeba. Bałem się, że jak mnie zaczną oglądać, to znajdą to i wtedy dopiero mi truciznę zadadzą. Stacja już była dosyć rozwalona. Siadłem, podsunąłem się do muru. Tam rozwalone dziury [były] to moją pastylkę wyrzuciłem. Kto to potem dostał to już nie wiem. Myślę, że się pewnie nie otruł, bo to było dobrze zakręcone. To w guziku było zrobione, a nie chciałem [go] przyszyć, bo mi się zanadto wydawał trudny. To w prawie ostatniej chwili na dali. Wyrzuciłem to, teraz byłem bezbronny, że nie mogłem siebie zabić.
- Czy pan był umundurowany?
Nie, nic kompletnie. Byliśmy już ubrani na cywila. Na czterech nas, to Koprowski major i mały Jurek, który był dosłownie takiej wielkości [pokazuje] poszli pierwsi. Bez żadnego rewidowania ich przepuścili. Co teraz zrobić? To my też musimy iść. Byłem z jeszcze wyższym ode mnie sporo Lipińskim. Oni zaraz nas [zatrzymali]. Nie podobało już im się coś. Takich właśnie mogli szukać, trochę większych, młodszych, silniejszych. Tam jeden był stary gruby, a drugi był malutki, to ich przepuścili. Tak się uratowali, tylko nie na długo, bo oni obaj zginęli potem, ale to później, dużo później. Myśmy przeszli tylko kawałek, ale nas potem zaaresztowali. Do pociągu i jedziemy gdzieś, ale nie wiemy gdzie. W końcu dostaliśmy się do wiezienia, ale przeżyliśmy obaj, on jeszcze żyje w Warszawie.
[...] Ostrów Mazowiecki, tam nas wpakowali. My znowuż nie chcąc robić trudniejszej [sytuacji], nie chcieliśmy być razem. On w końcu poszedł do jednej celi, a ja poszedłem do drugiej celi. To było dłuższe oczekiwanie, bo tam byliśmy dwa miesiące z czymś. Tam się okropny tyfus zaczął. Wszystkie żydowskie z Łodzi pościele były załadowane na górze. To kapało dosłownie pluskwami różnymi. Tyfus panował fantastyczny. Niemcy, jak był tyfus, przestawali przeglądać. Teraz co będzie. Domysły mieliśmy, że nas mogą wywieść, ale jak się tyfus mniej więcej skończy. Tak się niestety nie stało, bo oni czekali, ale tyfus się nie kończył. W końcu trzeba było coś [zrobić]. Pomoc dostałem przez porozumienie się z gościem, którego poznałem w celi. Myśmy mieli Niemców w naszej celi, to było nie dobre. Ale Niemcy zdaje się nie byli tak bardzo od nas szczęśliwsi. W końcu myśmy się wydostali przez kobietę, która miała męża ze mną w celi. Przez jego świstki w koszuli dałem znać - potem od niej trochę bielizny dostałem - że gdzie jesteśmy i co się dzieje. Ona zaczęła kombinować, jak można nas wyciągnąć. Rzeczywiście dałem jej adres do organizacji, gdzie się może zameldować, żeby się dowiedzieć coś o nas. On mi powiedział, że oni są też w organizacji. Dobrze mu wierzyłem, bo on był bardzo solidny. To były tylko rozmowy ucho w ucho, w nocy, na ziemi, jak spaliśmy na kamieniach. Nawet nie ryzykowaliśmy spać na belce, nie było miejsca. To mogłem na korzeniach. Spaliśmy koło siebie. Ona zorientowała się i przysłała nam potem w koszuli, że robi coś. Potem żeby czekać, że ona już ma plany. Rzeczywiście dostała gościa co był skłonny... Teraz już nie pamiętam, ale w każdym razie ona nas wyciągnęła i jeszcze czterech innych ludzi. Oczywiście opłacając cholerne gestapo przez to, co dała organizacja. Ona opłaciła Niemca i wydostała nas dwóch i jeszcze czterech innych. To zrobiło zamęt. Niemcy co się nami opiekowali [powiedzieli], że jeszcze nigdy nikt stąd nie wyszedł. „Nie wyszedł, ale my wychodzimy w tej chwili.” Cała grupa wyszła. Żony, które znalazły tych czterech, których myśmy ze sobą wyprowadzili, to były bardzo szczęśliwe, a reszta nie wiedziała co się dzieje. Policjanta, który się nami opiekował zabili, bo oni podejrzewali, że on robi grandy. A myśmy wyszli.
- Gdzie pan się wtedy skierował?
Ledwo idąc, bo nie byłem bardzo dobry po [więzieniu], ale on był gorszy, bo on był w celi, w której nic nie można było zrobić, oni jedzenia nie mieli. Trochę go pod pachę [prowadziłem] na stację kolejową. To było ładne parę kilometrów. Teraz cała rzecz, jej nie było jeszcze. Myśmy nie wiedzieli co z sobą zrobić, nazwiska [jej nie znałem], ale patrząc przez okienko [w więzieniu] widziałem nieraz koszyki, w których ona nam to przynosi i mniej więcej ją raz widziałem z daleka. Siedzieliśmy na stacji, on już leżał na trawie. Jak pociąg przyszedł, patrzę rzeczywiście idzie ona z koszykami. Ona się już zajęła resztą i wszystko się udało.
- Zajęła się resztą to znaczy co było dalej?
Jej mąż nie wyszedł, oni służba [więzienna] nie chcieli go wypuścić, bo wiedzieli, że ona przychodzi, że zawsze dostaną od niej [pieniądze]. Wyszedłem, a potem dopiero [on]. Ona załatwiła to, żeby dostać bilet, do pociągu i pojechaliśmy do niej do domu.
- Dokąd? Ale to nie była jeszcze Warszawa?
Nie, to było w odwrotnym kierunku. Jak to się nazywało? To było tam gdzieśmy się z matką spotkali potem.
- Kiedy pan trafił do Warszawy?
[...] Po wysłaniu Wojtka, organizacja dla mnie dostania się do Warszawy była taka, że z policjantem, przysłanym z Warszawy, zakują mnie i pojadę do Warszawy. Wypuści mnie dopiero tam, gdzie już będę mógł być wypuszczony. Rzeczywiście zawiązał mnie kajdankiem do siebie i do pociągu. Tak mnie przyciągnęli. W Warszawie jeszcze on, policjant, się bał, bo zatrzymywali jak się wychodziło [z pociągu]. Ale zdaje się, że ten co nas wypuścił to jego znał i nie było żadnej [kontroli], że on wyprowadza więźnia. Wypuścił mnie. Dostaliśmy się do dorożki. W dorożce zabrał mi [kajdanki], trochę się poprawiałem. Dowieźli nas, tą część Warszawy znałem i tą ulicę znałem. Adres znałem już. On tylko powiedział: „Wysiadaj i do kobiet, które się tobą zaopiekują, jazda na piechotę.” Pojechał dorożką.
- Pan poszedł do cywilnych ludzi?
To były „matki” tak zwane nasze. Tam była główna matka i trzy jeszcze inne. Tak, że dostałem się pod [ich] opiekę. Dopiero one odsyłały do domów, gdzie można było się przechowywać. U mnie nastąpiło to już następnego dnia.
- Skontaktowały z organizacją?
Tak. Po prostu ubrany byłem bardziej przyzwoicie, oporządzany. Jedna z nich poszła ze mną przez ulicę, odprowadziła. Tam ją zresztą stróż w domu znał, on już wiedział. Tego się najwięcej bałem, ale widocznie on był też dobrze ustanowiony i mnie wpuścił. Dostałem się na czwarte piętro, do starszych państwa, którzy mieli dwie córki. Jedna z tych córek była prawie doktorem, a druga [była] młodsza, opiekowały się mną. Doktorka regularnie przychodziła i wyleczyła mnie. Przez parę dni zupełnie nie wiedziałem gdzie jestem, bo tyfus mnie bardzo mocno wtedy uderzył. W końcu po szpitalu, [potem] więzieniu osłabienie było duże, tak, że mocny nie byłem. Tak przeleżałam, nim mamę się zdecydowałem zawiadomić, też zresztą przypadkowo się złożyło.
- Kontakt z rodziną pan miał?
Fantastyczny przypadek, byłem na Brackiej ulicy, to miejsce było bardzo wyraźne. Pierwszy dzień jak mi pozwolili wyjść na ulicę samemu, że tak powiem, wychodzę z bramy i kogo widzę? Nie mogę uwierzyć, zupełnie! Moją sąsiadkę ze wsi, z majątku, od dzieci żeśmy się znali. To była pani Ela Łowicka. Myślałem, że się schowam, nigdy jej w Warszawie nie widziałem. Nigdy nie wiedziałem, że była w Warszawie kiedykolwiek, bo ona do Wilna jeździła i w Wilnie szkołę miała. Ona okiem nie mrugnąwszy przeszła, ale wiedziałem, że mnie poznała. Udawałem, że chcę kupić papierosy, nawet kupiłem, to było pod samą bramą, jak wyszedłem to było dwa metry [dalej]. Ona przeszła, ale widziałem, że mnie poznała. Do domu wróciłem i bardzo niedługo dowiaduję się... Moja siostra pracowała w biurze, które było mojego ojca. Zapytałem się czy mogę się z nią skomunikować i mnie pozwolili. Poszła niania główna, sprawdziła, z siostrą rozmawiała i stwierdziła, że wszystko jest w porządku, chociaż tam był wrogi dosyć dyrektor. Nie chciałem go zobaczyć, bo by mnie mógł poznać nawet. Ona poleciała. Tego samego wieczora powiedziała mojej matce, że widziała mnie. Nie wiem czy oni już wtedy wiedzieli, czy nie. Pewno nie. W każdym razie następnego dnia było umówione, że moja mama przychodzi mnie obejrzeć. Gospodarze się zgodzili i rzeczywiście przyszła. Przyszedł jej brat Janek, nie mogłem jego zrozumieć, jak on [jest] zdenerwowany, to on strasznie mówi trudno. Nie mogłem z początku nic go zrozumieć. To był już koniec. Już byłem wtedy wyzdrowiały.
- Czy pan wznowił działalność, został pan wciągnięty do pracy w organizacji?
Byłem cały czas w kontakcie, to mnie panie przychodziły od czasu do czasu, ale zasadniczo nie, jeszcze żadnego [rozkazu] nie miałem. Kiedy dostałem rozkaz co mam zrobić, żeby się znowu połączyć? Ale to jeszcze trwało chwilę, bo oni chcieli, żebym się oswoił. Aha, musieli mi dokumenty nowe wyrobić. Pierwszy raz co naprawdę poszedłem z nimi, to poszedłem odebrać dokumenty. To było gdzieś w magistracie miasta i bardzo się bałem, że będzie nie dobrze. Mieli tak zorganizowane, że wszystko było dobrze. Nikt się pytał za dużo.
- Funkcjonował pan od tej pory jako kto?
Potem już mnie wysłali do generała, którego znałem, bo on przyleciał też z Anglii.
- Którego generała? To nie był Iranek-Osmecki?
Nie, to był drugi bardzo podobny. On był w Londynie bardzo długo, z moim ojcem był. On mnie znał i też jego znałem. Już nie pamiętam [...]
- Może do Powstania już dojdziemy, jeśli można?
Jak możemy wyskoczyć do Powstania. Wyszedłem cało z tego i potem już byłem wciągnięty w to znowuż. Co ja od razu zacząłem robić? Muszę się dobrze zastanowić, co ja pierwsze zacząłem robić. Już wtedy nie robiłem w
office, bo to było daleko jeździć, tylko robiłem w domu.
- Pracował pan dla wywiadu. Jakiego rodzaju to były działania?
Moim zadaniem było w
office otrzymywać różne informacje od naszych agentów. Potem coś z tego zrobić, żeby miało sens. Podać jakie są czasy, kiedy, gdzie oni to zaobserwowali i wysłanie [informacji] do dowódcy głównego, bo to już szło do samej góry. Oczywiście nie zawsze było coś ciekawego. Jak było coś [ważnego to] trzeba było narysować wielką mapę, często wolałem narysować to w domu, gdzie byłem spokojny, a nie tam, gdzie się spieszyłem. U nas były lepsze warunki. Zrobiłem sobie dużą mapę wszystkich rzeczy, wszystko złożyłem do kupy, że to było pięknie narysowane. Teraz trzeba to gdzieś przechować. Myśmy mieli dużą umywalnie, że jak się podnosiło wierzch, to tam był drewniany [blat?] i można było położyć, nakryć i koniec. Nikt tego nigdy nie podnosił. W pewnym momencie wziąłem to i już odesłałem. Potem przychodzę do domu i patrzę: mojej umywalni nie ma. Wtedy zacząłem [się zastanawiać], co mogłem mieć tam innego. Dobrze sobie wyobraziłem, że nic tam innego nie wkładałem, ale trochę mi oddech zaparło. To było tylko pół minuty i mogli to widzieć wszystko. […]
- Mówił pan, że był pan przerażony, że nie ma umywalni?
Przychodzę do domu i widzę, że umywalni nie ma, już przerażony nie byłem, bo wiedziałem, że tamtego [mapy] nie było już. Całe szczęście, bo byłoby po wszystkim, gdyby zostało [to] w umywalni. Jeszcze gospodyni nasza, która nam dom wypożyczała, pokój, też byłaby w sosie. [...] Jeszcze była umierająca babcia w drugim pokoju.
- Dla kogo pan pracował potem? Mówił pan, że wykonywał pan pracę wywiadowczą dla oficera wyższego?
To tylko do samej góry szło. Kto był wtedy oficerem? Już nie wiem. Z Anglii posłany oficer, on był w wywiadzie.
- Spróbujmy usystematyzować to co pan pamięta z Powstania? Był pan na politechnice, tak?
Uciekanie od bomb, tu się wali, tam się wali, a jeszcze żona z małym dzieckiem rodząca, to nie było bardzo wesoło. Wtedy nie miałem żadnych specjalnych już funkcji, wszystko się skończyło. Mój następny przełożony z wywiadu wyprowadził się, on pojechał, gdzieś został wysłany.
- Pamięta pan nazwisko przełożonego?
W tej chwili nie pamiętam, ale mogę sobie przypomnieć. Jak on się nazywał?
- Co pan mówił o bombardowaniu i skoków z trzeciego piętra?
Wciąż strzelali, gdzie człowiek nie wysadził głowy... Kto właściwie wydał rozkaz. To był wódz naczelny, wywiad musiał wiedzieć, ale nie wiem.
- Do Anglii informacja dotarła 2 sierpnia o tym, że Powstanie już wybuchło.
Na pewno i tam były jeszcze różne [pogłoski], że to nie było wszystko dobrze stajmowane razem, ale nie było łatwo to wszystko robić.
Mój kolega bliski za szkoły zginął wtedy, pamiętam. Bombę wsadzali w naszą gadaczkę z Warszawy i on tam życie stracił, bo on był jednym z głównych gadaczy.
- Co pan zaczynał mówić o politechnice, czy miał być dalszy ciąg?
Politechnika to było tam, gdzie teoretycznie działałem siedząc. Jak mówię na usługach głównego dowódcy [byłem], już nawet nie pamiętam jak on się nazywał. Jak poprosiłem, to mnie zawsze puścił, gdzie chciałem iść, bo on mnie nie potrzebował specjalnie. To jest nieszczęście kuli u nogi, co ci wsadzą. On wcale nie był zachwycony, że ma mnie jeszcze pod opieką.
- Pana nie skierowano do żadnego oddziału? Pan na zawsze pozostał w wywiadzie?
Tak, ale w wywiadzie dalej mogłem być, jak byłem u niego, ale on nie potrzebował takiego wywiadu, co ja robiłem, bo on był zajęty walką w Warszawie.
- Z walką nie miał pan nic wspólnego?
Z warszawską to nie bardzo, o tyle, żeśmy widzieli co się działo, jak chodziłem...
... na dach i się patrzyło, jak daleko jeszcze za Wisłą Ruskie strzelają. Trudno było uwierzyć, że oni już są tam, a tak się działo.
- Pan z dachu widział co się dzieje po prawej stronie?
Strzelanie widać było, jak strzelali stamtąd. Tylko właśnie czy oni chcą się przedostawać, czy nie, to nikt nie wiedział. Potem się przedostali. Nasi też jeździli na drugą stronę. Jak nie siedzi się w środku, to nic się nie wie, kto co zarządził. Tylko to cośmy słyszeli.
- Ma pan szczególe wspomnienie w okresu Powstania?
Ciągłe podróże pod domami, gdzie wszędzie przebite są dziury, przez jedną ścianę, przez drugą, potem w prawo pokazują, że trzeba iść i tak można pół Warszawy przejść i nie wyjść na ulice w ogóle. Ale jak się wysadziło głowę na ulicę to można ją było stracić. Tak było, bo oni strzelali. W Alejach Jerozolimskich wyraźnie do mnie strzelał, ale nie trafił, ale co zrobić. Przede mną [Niemiec] zabił, trafił zwyczajnego żołnierza. Miałem jeden dziwny przypadek, że ten co przede mną chciał przebiegać ulicę, to on był cywili i on wyglądał mi na Niemca trochę. Jak on przeskakiwał ulicę, to go zabili. Zaraz potem, jak jego zabili, to przeskoczyłem i nie strzelili już do mnie, nie dali rady. To jest wszystko kwestia jednej sekundy, zabawa była cały czas na sekundy. Oczywiście na to, żeby mieć cierpliwość, żeby dziurami przechodzić pod domami, jak któryś chciał iść to szedł przez wszystko.
- Pana zastał koniec Powstania w Śródmieściu, tam gdzie mieszkaliście państwo?
Mieszkaliśmy przed wojną na Czerniakowskiej, z tego domu nic nie zostało.
- Ale na Pięknej pan mieszkał?
To wynajmowało się tylko pokój.
- Jak wyglądał dla pana koniec Powstania?
Od czego można zacząć jak wyglądał koniec Powstania. Koniec Powstania dla mnie bardzo dziwnie wyglądał, bo poszedłem wierząc, że mam się spotkać jeszcze z moim przełożonym, co byliśmy razem na placówce. Ale okazało się, że jego tam nie ma. Przyszedł inny pan i powiedział, że on już wyjechał z Warszawy, że zamykamy nasz sklepik i nie robimy nic. To było wszystko, dostałem zwolnienie. Powiedział: „Rób co chcesz, wszyscy wychodzą.”
Nie wiem czy im dałem znać, nie mogłem im dać znać. Poszedłem do mojej żony i matki. Decyzja - muszą ludzie wychodzić, to odprowadziłem ją i moją mamę do Niemców na linię. Oni ich grzecznie wzięli. Wróciłem, zawróciłem się. Wtedy umówiliśmy się z jej bratem, który przeszedł z Mokotowa do środka Warszawy, że idziemy razem i będziemy starali się być razem. Ale co mogę na ten temat powiedzieć? Nie wiem. Udało się nam. Wsadzili nas w pociąg. Jeszcze zabrałem butelką dobrego wina, co mama miała, mój ojciec miał magazyn z francuskimi winami, żeśmy wypili to pierwszej nocy, całą butelkę.
Prawie pod granicę francuską nas zawieźli, tak daleko. Jechał, jechał [pociąg] stawał, czasami pozwolili wyjść w pole, żeby się załatwić, bo w żaden inny sposób nie można było. Potem myśmy dziury robili w podłodze, to była straszna jazda. Zawieźli nas aż prawie pod granicę francuską.
Tak.
- Kiedy nastąpiło wyzwolenie?
Wtedy, kiedy się Niemcy rozleciały zupełnie. Myśmy nawet wcześniej trochę wyszli z [obozu]. Oni nas zaczęli wyprowadzać z powrotem, a myśmy im palcami pokazywali: „Patrzcie Ruskie tam idą.” To były najtragiczniejsze obrazki, jak zgłodniałe Ruskie przychodzili do majątku, na kurniki, wszyscy rwali kury. Jak nie mógł to schował, żeby potem zjeść, tak się dożywiali. Myśmy jeszcze poszli do majątku niemieckiego Tam muzyka dobra szła, poszliśmy posłuchać. Oni Chopina nagrali, bo już byli przegrani. Okropnie to wyglądało, ale nigdzie się już nie stawiali. Potem myśmy czekali, kiedy przyjdzie [wyzwolenie]. Straż, która przy nas była, oddała nam karabiny. Myśmy nimi rządzili już tak trochę, ale to tylko parę osób [było], kto się nie zebrał. Potem oni rzucili karabiny, rozeszli się.
- Kto wyzwolił obóz? Przyszli Rosjanie czy Amerykanie?
Przyszli Amerykanie i Anglicy, głównie Amerykanie. Nawet nie pamiętam, które pierwsze wojsko do nas przyszło.
- Gdyby pan zechciał podsumować, wyzwolony został obóz i dalsza pana działalność, bo zajął się pan młodymi ludźmi?
Musimy ustalić, co znaczy obóz, w obozie już nie byłem w tym momencie.
Dzieci z Warszawy to był największy problem, bo to były młode chłopaki. Oni na pewno nie wiedzieli co z sobą zrobić. Miałam dobrego sierżanta, który jak zaczął wyraźnie rozkazywać, to się zrobiła kompania. Oni maszerowali z nami i coraz było lepiej. Potem można było dostać rowery porzucone Niemców, ale to właściwie nie miało żadnego sensu.
- Oni oczekiwali autorytetu, który się nimi zajmie.
Bo ja wiem. Wojsko jakie było, chłopcy, po Warszawie, czy oni oczekiwali autorytetu. Oczywiście to pomagało, jak im ktoś mówił, że teraz zrobicie to i pójdziemy dalej, to szli. Większość z nich się dobrze zachowywała, muszę powiedzieć, jak się powiedziało, że trzeba tak zrobić, bo jest lepiej, to oni wszyscy się stosowali do tego. Głównie to mi bardzo sierżant pomagał, który się podwinął bardzo dobrze do tego.
- Jak długo zajmował się pan nimi?
Myśmy szli jakiś czas, ale nie dużo. Potem w majątku się zatrzymaliśmy u Niemców, ale to nie mogło być więcej wszystko razem jak dwa tygodnie marszu. Potem w miejscu, gdzieśmy się zatrzymali, to nieludzkie rzeczy się działy, bo tam Ruskie były też. Wszystko okradali, wszystko łamali. Niemcy w dworze tylko czekali, kiedy ich wymordują. Trochę ich uspokoiłem i pewno trochę zatrzymała się rzeź.
- Obóz był pod granicą francuską?
Nie tak blisko, w każdym razie w tamtą stronę, już pan nie pamiętam gdzie.
Potem już tylko na lotnisko podjechałem samochodem i poleciałem.
Jak zobaczyłem, że wszystko się trzyma kupy, niepotrzebny jestem, to spróbowałem pomówić z Anglikami. Poszedłem. Przy lotnisku był wódz i mówię mu, że tego i tego dnia wyleciałem, byłem wyrzucony w Polsce. On zadzwonił i po pięciu minutach mówi: „Tak, zgadza się wszystko.” Sprawdził. To nie było może trudne, bo to wszystko było robione przez główny sztab w Anglii. Jak on zadzwonił tam gdzie mniej więcej powiedziałem, a jeszcze powiedziałem, że do mojego ojca może zadzwonić, to wszystko sprawdził i tak było. Podałem mu datę, dzień, godzinę, kiedy wylecieliśmy, więc sprawdzili...
Warszawa, 27 czerwca 2005 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt