Alina Okońska „Lena II”
- Jak wyglądało pani życie przed wojną? Gdzie pani chodziła do szkoły? Gdzie pani mieszkała?
Przed wojną, od 1932 roku mieszkałam na ulicy Żytniej 29a, róg Okopowej. To ma o tyle związek, że w czasie Powstania miałam blisko na swoją kwaterę, która była - kwatera „Parasola” - na rogu Karolkowej i Żytniej, czyli jedna przecznica dalej. Jako małe dziecko bardzo chorowałam, tak że do szkoły poszłam od razu do drugiej klasy, mając osiem lat. Szkołę powszechną - wtedy była szkoła powszechna - skończyłam w 1938 roku, na ulicy Dworskiej, chyba 3/5. Dzisiaj już nie ma tej ulicy. To jest róg Karolkowej i Kasprzaka, ulica obok. To kiedyś była dosyć duża ulica.
- Pamięta pani wybuch wojny?
Tak, pamiętam doskonale. Właśnie opowiadałam swoim wnukom, jak to człowiek zmienił się w przeciągu jednego tygodnia. Miałam czternaście lat, kiedy rozpoczęła się wojna. Wszyscy śmialiśmy się z tego: pierwszy dzień, drugi - wojna. W Warszawie jeszcze nie ma bombardowań tylko są alarmy. Natomiast bombardowania są poza Warszawą. Poza Warszawą mieliśmy daczę w Falenicy. W Falenicy bardzo gruchotały odłamki o dach daczy, więc przyjechaliśmy do Warszawy piątego, bo tu jest miasto, to jest lepiej. Przywieźliśmy ze sobą trochę żywności, a na Mokotowie spotkał nas właśnie nalot. Dostaliśmy się na Wolę, do 7 wszyscy już byli w piwnicach, bo ostrzał artyleryjski był bardzo duży. My cieszyliśmy się ogromnie, wszystkie dzieci, młodzież zeszła do piwnic i mówiliśmy „Jak to świetnie, pewnie z tydzień nie będzie szkoły, bo wojna może jeszcze z tydzień potrwać, to nie będzie szkoły.” Ale po tygodniu zaczęliśmy wychodzić. To była duża jedna piwnica i kilka piwniczek, w których dzieciaki się gnieździły, śpiewały sobie, opowiadały. Po tygodniu wyszliśmy z piwnicy i jednak dojrzeliśmy, że to wszystko jest nie tak. Coś okropnego już się zaczęło. W okropnych bombardowaniach doczekaliśmy się 30 września, bo 25 września było okropne bombardowanie, trwało cały dzień, naloty były jedne za drugimi, domy się waliły, paliły. Po bombardowaniu, 26 [września] nastała cisza - cisza, której zaczęliśmy się okropnie bać. Okazało się, że nastąpiło zawieszenie broni. Ludzie płakali na ulicach. My też zdawaliśmy sobie sprawę, że zaczyna się dla nas dziać coś niedobrego. 2 października Niemcy zamknęli pół Warszawy, bo robili defiladę. [Dziwiliśmy się:] „Jak to? W Warszawie?” 5 października poszłam do szkoły. Chodziłam już wtedy do pierwszej klasy gimnazjum, zdałam do drugiej gimnazjum imienia Jana Kochanowskiego - drugie miejskie, wspaniałe gimnazjum, mieściło się na Rozbrat 26, tam gdzie teraz mieści się zarząd sportu i rekreacji. Oczywiście połowy naszego gmachu już nie ma. Tam jest basen, który był u nas przed wojną. Zaczęła się okupacja. Z początku okupacji, jeszcze nasze gimnazjum zaczęło być trochę czynne, gdzieś od 15 października do 15 listopada. Potem Niemcy nas wyrzucili, bo zrobili w tym gmachu szkołę niemiecką dla Niemców, dla folksdojczów. My się tułaliśmy, to na Wiejskiej u Kowalczykówny, na czwartym piętrze prywatnej pensji, którą kiedyś podobno kończyła nasza dyrektorka, to w Pałacu Staszica, a u Zamojskiego najdłużej było, potem na Nowogrodzkiej. Tak się tułaliśmy przez te lata. Nie wolno było uczyć się w gimnazjum. To już nie było gimnazjum, to był, tak zwany, kurs przygotowawczy do szkół zawodowych, gdzie uczyliśmy się korespondencji, rachunkowości, geografii, przyrody - o owadach. Z początku tego się uczyliśmy, nawet kupowaliśmy sobie zeszyty i tam pisaliśmy: jak pisemko napisać, jakie jest saldo, jaki jest przychód, rozchód. Potem zaczęliśmy się uczyć normalnej matematyki i normalnych przedmiotów, z tym, że te zeszyty nam zostały. Uczyliśmy się również niemieckiego u madame Strąbskiej, która była folksdojczką. Natomiast na kompletach, uczyłyśmy się historii, francuskiego, łaciny. W ten sposób skończyłam cztery klasy gimnazjum i przeszłam do liceum humanistycznego. To liceum oficjalnie nazywało się Kurs Farbiarski. Uczyłyśmy się również farbowania. Przynosiłyśmy szmaty z domu i farbowałyśmy, gotowałyśmy w tygielkach. Jeden dzień w tygodniu był zawsze na to poświęcony. W ten sposób uczyłam się w pierwszej klasie liceum. W marcu skończyłam osiemnaście lat. Niemcy zażądali od dyrekcji list uczennic i wtedy, bojąc się, że wyjadę na roboty do Niemiec, jako że już jestem dorosła, przerwałam szkołę. Przerwałam ją również dlatego, że straszna nędza była w naszym domu. Ojciec oczywiście nie pracował już w operze, bo opera była zrujnowana. Ojciec z opery miał, tak zwaną, emeryturę, jeszcze przed wojną. Kiedy opera, będąc teatrem miejskim, przeszła na [działalność] prywatną, tak jak to dzisiaj się dzieje, wtedy dała każdemu pracownikowi, co chciał, albo odszkodowanie jednorazowe, albo niedużą emeryturę. Ojciec wziął emeryturę. Ale w czasie okupacji Niemcy z początku emerytury nie wypłacali, potem zaczęli wypłacać w bardzo okrojonej ilości. Bardzo nam było ciężko. Emerytura wynosiła sto pięć złotych, a kilo słoniny kosztowało 250. Płaciłam za gimnazjum dwieście pięćdziesiąt złotych miesięcznie. Zocha, moja młodsza siostra, chodziła do tego samego gimnazjum. Ojciec prosił o zniżkę, więc płaciła tylko sto złotych. Brat mój uczył się w gimnazjum mechanicznym Konarskiego i też płacił. Sama szkoła bardzo dużo nas kosztowała. Rodzice sprzedawali - wtedy sprzedawało się – prześcieradła, pościel, to co było, bo dawniej, przed wojną, było dosyć dużo tego. Ojciec, jak pracował w operze, chodził tylko w kremowych, czy białych koszulach. Mama przed wojną szła do Idczaka, na ulicę Elektoralną i kupowała dwadzieścia cztery koszule i to kładła do [szafy], więc było sporo, nawet nie noszonych, koszul. Mieliśmy dosyć ładne obrusy haftowane ręcznie, więc te obrusy też się sprzedawało, żeby można było żyć. Jak odeszłam ze szkoły, w marcu, w pierwszej liceum, to poszłam pracować do Mejdego, jako pakowaczka. Tam były szampony do włosów, proszki, coś takiego. Pracowałam tam pół roku, ale nie chciałam tam pracować. Mama mówiła i ojciec, że to jest strata czasu dla mnie. Bardzo chciałam pójść do szkoły pielęgniarskiej i właśnie od 1 stycznia 1944 roku poszłam do szkoły pielęgniarskiej, na Koszykową. Szkoła pielęgniarska była jedyną, na którą Niemcy pozwolili, bo to była szkoła amerykańska. Ta szkoła przygarnęła jeszcze po cichutku szkołę Czerwonego Krzyża, bo były dwie szkoły pielęgniarskie przed wojną w Warszawie. Nazywaliśmy się, że jesteśmy uczniami warszawskiej szkoły, a byłyśmy uczniami filii, która była szkołą Czerwonego Krzyża. Praktykowałyśmy na ulicy Smolnej, w szpitalu Czerwonego Krzyża, na dole, gdzie już teraz nic nie ma. Jeszcze do nie dawna był trzeci oddział, bo to był szpital składający się z kilku bloków, tak jak szpital Dzieciątka Jezus: tu jest laryngologia, neurologia, i tam też tak było. Uczyłam się bardzo dobrze, bardzo mi to dobrze szło i bardzo miło wspominam tą szkołę, ale niestety przerwało [ją] Powstanie. Już na trzy dni przed Powstaniem miałam dostać urlop, bo urlopy były, uczennice miały urlopy. Miałam dostać 1 sierpnia, ale już mi powiedziała dyrektorka, że nie dostanę i nic nie powiedziała więcej. Dawnej człowiek był bardzo zdyscyplinowany, nie pytałam się z jakiej racji - „Niech mi pani to wytłumaczy.” Tylko powiedziała „Nie.” To nie. Inna pojechała, a ja nie, ale ta inna mieszkała poza Warszawą. Dyrektorka, okazało się później, po wojnie, była w kierownictwie sanitarnym Armii Krajowej, pani Szybińska. Pani Szybińska wysłała widocznie wszystkie uczennice, które były spoza Warszawy, żeby tu nie były, tylko te [zostały], które mieszkały w Warszawie. Jeszcze 1 sierpnia byłam na dyżurze do godziny drugiej. O drugiej przyszłam do domu. O wpół do trzeciej przyszła jakaś pani do mamy i powiedziała „Proszę się już szykować.” Moja mama należała do konspiracji w ten sposób, że najpierw chciała pracować - to co trzeba było zrobić w konspiracji - za moją siostrę, która wtedy miała piętnaście lat i była harcerką. Chodziła z moją siostrą, bo chciała uchronić ją ewentualnie od wpadki, żeby Niemcy jej nie zabrali. Potem się już tak włączyła, że włączyli mamę jako członka. Mama miała taki przydział, że jak powstańcy, w czasie Powstania, dotrą do szkoły na Bema i ją zdobędą, to ona wkroczy i będzie organizowała kuchnię dla ludności cywilnej i dla wojska. Ta pani powiedziała mamie, że mama ma już wychodzić. Mama ubrała się i wyszła. Dwa dni mamy nie było. My walczyliśmy najwyżej do Płockiej, a do Bema był jeszcze kawał drogi, więc mama czekała w bramach, aż wojsko się podsunie, ale wojsko się nie podsunęło, wręcz odwrotnie, powstańcy zostali zepchnięci do strony Placu Kercelego. Mama wróciła, po dwóch dniach, do domu. W konspiracji byłam, ale nie miałam łączności, nie byłam w żadnym oddziale. Uczyłam na kursach, prawdopodobnie to były kursy sanitarne, bo zapraszano mnie do domu, gdzie było sześć, siedem dziewczyn i uczyłam ich bandażowania. Te wszystkie dezolty, to wszystko było nawet dosyć skomplikowane, więc tego wszystkiego uczyłam. Po kilka dni tam byłam, wykładałam, pokazywałam, sprawdzałam, a potem szłam gdzie indziej, gdzie mi kazali i uczyłam. Czasami jakaś pani - bo wtedy tylko jakaś pani mogła być - nieznajoma, mówiła mi, że mam to i tamto załatwić, że mam pójść tu i tu. Pamiętam nawet do dzisiaj, byłam na uniwersytecie, tylko tutaj, gdzie jest teraz zakład geograficzny, coś tam zanosiłam i coś mówiłam. Tak to robiłam bandażowania, które już wtedy dobrze znałam. 1 [sierpnia] mama poszła, Zocha poszła, brat już był w partyzantce, tylko został ojciec i ciotka, mamy siostra. 1 [sierpnia] wieczorem przyszli do naszego domu powstańcy. Stamtąd przechodzili przez mur do fabryki Deringa, gdzie byli kałmucy i bardzo się tam zatwierdzili, powiedziałabym. Powstańcy przeszli przez mur, zaskoczyli ich wszystkich i zabrali masę amunicji, masę karabinów i zabrali kałmuków trzydziestu, jako jeńców. Ja i inni z naszego domu przenosiliśmy tę broń, skrzynki z amunicją właśnie do kwatery „Parasola”. Kwatera „Parasola” była na rogu Karolkowej i Żytniej w Domu Starców Ewangelickich, tam gdzie dzisiaj jest komisariat ruchu drogowego. Kwatera była bardzo ładnie urządzona, pierwszy, drugi dzień była jak wojskowa kwatera, jak koszary urządzona. Więc ile dni temu musieli się wyprowadzić staruszkowie, żeby można było to urządzić po cichu, tak, że jak przyszło wojsko, wszystko było urządzone 1 [sierpnia]. Prosiłam ich, żeby mnie tam zostawili, że też chcę brać udział w Powstaniu. Miałam przydział do Śródmieścia, ale tak nie wyszło. Doktor „Maks”, który był kierownikiem ambulatorium, kierownikiem sanitarnym w „Parasolu” - jak się dowiedział, że jestem uczennicą szkoły pielęgniarskiej - powiedział, żebym została. Już wtedy byłam u nich, na dole. Dom starców był w kilku jednopiętrowych, podłużnych budynkach. W jednym z tych budynków mieściło się nasze ambulatorium, na parterze, a na pierwszym piętrze - widziałam jak się wchodziło ze schodów - dwie duże sale. Tam leżeli po jednej stronie nasi, ranni Polacy, powstańcy, a w drugiej sali leżeli Niemcy, jeńcy niemieccy, którzy byli ranni. Doktor „Maks” kazał mi się opiekować tymi salami. Polacy byli tam bardzo krótko, bo to był przejściowy szpitalik, jak przynieśli kogoś rannego do ambulatorium, żeby go było gdzie położyć i żeby on sobie odpoczął. Potem odnosiło się ich do szpitala świętego Łazarza, na rogu Karolkowej i Leszna. Nie wiedziałam, że tam pracowała moja siostra, jako harcerka, tam właśnie ona zginęła razem z rannymi 5 [sierpnia] wieczorem. 2 i 3 jeszcze było dość pochmurno i nie było nalotów, tylko był ostrzał artyleryjski. My jeszcze odnosiliśmy pewne zwycięstwa, a przynajmniej nie cofaliśmy się. W sanitariacie pracował jako kierownik doktor „Maks”- Zbigniew Dworak, pracował doktor „Zawał”- Krystian Strzelecki. Obaj byli lekarzami, skończyli podchorążówkę przed wojną, czy w czasie okupacji, podchorążówkę sanitarną polską. Pracował doktor „Palina”, a 4 sierpnia przyszedł do nas doktor, którego nazwaliśmy doktor „Turek”, to był chyba Ormianin. Właściwie nie bardzo wiedzieliśmy kto on jest, ale pracował ze mną na salach. Nawet, potem, przez cały czas pracował i na Starówce pracował i pracował również na Czerniakowie. Co się z nim stało, to nie wiem. W każdym bądź razie, to nie był zły lekarz, nie był zły chirurg. Jedni mówili, że on uciekł od Niemców. 5 sierpnia wszystkich rannych wyniosło się do świętego Łazarza, tylko zostali ci Niemcy, przy Niemcach była nasza warta dwadzieścia cztery godziny, żeby oni grzecznie leżeli w łóżkach i nie mieli żadnych chęci ucieczki. To byli raczej średnio ranni. Jeden był ciężej ranny, bo miał cały strzaskany bark, tu w gipsie był [pokazuje], na temblaku. Otrzymywali to wszystko co się należy każdemu rannemu: opatrunki, operacje, gipsy, surowicę przeciwtężcową i leki znieczulające. W owym czasie mieliśmy tego dosyć sporo, tak że mogliśmy według wszelkich prawideł sztuki leczyć rannych. 5 sierpnia doktór „Maks” powiedział mi: „Proszę przygotować salę, bo dzisiaj będzie dużo rannych, walczymy na cmentarzach ewangelickich i stamtąd przyjdzie bardzo dużo rannych”. Rzeczywiście, gdzieś koło godziny pierwszej, drugiej zaczęli znosić rannego za rannym, naszych powstańców, bardzo okaleczonych, bardzo krwawiących. Oni skarżyli się na granatniki, które rozrywały się na części i bardzo raziły w promieniu dosyć nawet dużej odległości. Pamiętam takiego rannego, który do dzisiaj żyje – Żarski, z naszego oddziału. Żarski przyszedł, to miał jedenaście ran na plecach, od odłamków. Trzęsąc się cała, każdą ranę musiałam obmyć, założyć opatrunek i następną. Trzęsłam się cała, po pierwsze, żeby mi to jakoś wyszło, po drugie miałam już wątpliwości, czy to robię dobrze, czy jego nie boli przypadkiem, czy wszystko jest według wszelkich prawideł, bo to wszystko było nowe, nigdy przedtem takich rannych nie opatrywałam. Ale wszystko było dobrze, a Żarski do dzisiaj to wspomina, jak mnie zobaczy: „Ty jesteś moja pierwsza sanitariuszka.” Dużo było rannych, nie wszyscy byli z „Parasola”, bo rannych się wtedy nie segregowało według oddziałów, tylko jak ktoś był ranny, to się go tu przynosiło, w zależności jakie sanitariuszki ściągały - czy z „Parasola”, to do „Parasola”. Na Woli walczyło całe zgrupowanie „Radosława” i część była z „Czapy”, z „Pięści”, z „Miotły”. Jak rannych zniesiono, położono na łóżkach, to wszyscy ich opatrywali: i lekarze i sanitariuszki i ja razem z nimi, bo było bardzo trudno. Ranni jęczeli, krzyczeli nieraz, bardzo dużo krwi im upływało, więc co zrobiłam opatrunek jednemu, to patrzę drugi opatrunek już przemiękł i znowuż trzeba wracać do tamtego. Przez dwie godziny to się zrobiło, chorzy zjedli, napili się, dostali kawy, dostali jedzenie i leżeli. Wtedy o godzinie dziesiątej wieczorem, jedenastej doktór „Maks” przyszedł do mnie i powiedział, że „Trzeba przygotowywać rannych do ewakuacji, dlatego, że tutaj oni będą na pierwszej linii i będą narażeni na różne bombardowania. Przenosimy rannych na Stare Miasto”. Rzeczywiście, podjechały samochody, które przewiozły wszystkich rannych. Wtedy zośkowcy też cofali się, zabierali swoich rannych i przewozili takim etapem: na Okopową 55 do tak zwanej „twierdzy” - ona do dzisiaj stoi, wielki budynek szkół zawodowych. Tam umieściliśmy rannych w piwnicach, pokotem, dlatego, że było ciemno, nie można było zapalić światła. Chorych się układało jednego przy drugim. Potem całą noc nie spałam, bo trzeba było miedzy rannymi czołgać się, albo chodzić na czworaka, żeby macać gdzie oni mają nogi, ręce, głowy, żeby nie chodzić po głowach. Chorzy jęczeli, prosili pić i trzeba im to było w jakiś sposób zanosić. Kiedy się trochę rozwidniło - to była godzina chyba piąta - że już można było pracować, można było coś rozróżnić, wtedy zaczęliśmy chorym zmieniać opatrunki, roznosić kawę, rozdawać jedzenie. Wtedy zobaczyłam, że jeden z moich rannych, który jeszcze wieczorem się ruszał - to był kierownik OPL, taka była służba w czasie wojny przeciwlotnicza, cywilna - ten kierownik był ranny w brzuch, ale o tym nie wiedziałam. Dopiero od niego dowiedziałam się. Musiałam czekać, bo przecież i tak nic nie poradzimy. Na Okopowej 55 nie ma sali operacyjnej i nie można mu zrobić operacji, ale on niestety do rana umarł. Jak przyszłam znów do niego, żeby mu dać pić, zwilżyć mu wargi, to zobaczyłam, że on jest obrócony na brzuch i już nie żyje. Tam byliśmy gdzieś do godziny pierwszej. O pierwszej, już ostatnim samochodem, z ostatnimi rannymi, wyjechałam z Okopowej 55. Dojechałam do cmentarza żydowskiego, a naprzeciw cmentarza żydowskiego była brama do getta. Tamtędy, gettem na Sapieżyńską, do Jana Bożego się dojeżdżało. Kiedy czekałam na ostatni samochód, na załadowanie rannych do samochodu ciężarowego, który miał klapy boczne, to rozmawiałam z jednym powstańcem, nieznajomym, który mnie poczęstował sucharem. Spytałam się go, czy on nie ma więcej, bo jestem głodna? On wtedy pobiegł i przyniósł mi całą dużą paczkę sucharów i ja rozdałam rannym, którzy jeszcze stali i czekali na odwiezienie. On mówi do mnie: „Nie chciałem pójść do Powstania.” - więc byłam zdziwiona - „Ale tak trzeba było i poszedłem.” Pamiętam to po latach, że nie wszyscy mieli taki entuzjazm jak ja do tego, ale wszyscy wypełniali swój obowiązek, czy chciał czy nie chciał. Do dzisiaj jego wspominam, choć może on już nawet nie żyje. Jaka była podróż przez getto? Jak przejechałam bramę, to zobaczyłam, że przy bramie stoi wartownik, w hełmie, w mundurze niemieckim. Patrzę, a to mój brat cioteczny Janusz Wojtasiewicz. Janusz Wojtasiewicz był w „Zośce”, ale o tym nie wiedziałam w czasie okupacji. Myślę sobie: „Przecież tam byli zośkowcy. Jak on tam był na warcie, to znaczy, że on był z ‘Zośce’.” Potem dowiedziałam się, że tak, że on był porucznikiem, że skończył podchorążówkę. Zginął na Książęcej 1, a przedtem on był jednym z tych słynnych, co się przebijali górą z Andrzejem Morro, i właśnie wtedy stracił oko. A chłopak był piękny, miał piękne oczy - południowy typ, duże czarne oczy, czarne włosy, i tego oka jego pięknego było mi ciągle żal. On je stracił w czasie przechodzenia górą na stronę Śródmieścia. Spotkałam go tam, więc tylko pomachaliśmy sobie ręką i pojechałam. Na początku jechałam przez puste pole, gdzie rosła trawa. Dojechałam do zabudowań Gęsiówki. Tam stanęliśmy, bo był bardzo duży ostrzał od strony Pawiaka i od strony kościoła świętego Augustyna, z wieży. Prali do nas z karabinów maszynowych, bo widzieli nas jak na dłoni. „Minoga”, który prowadził samochód - kolega z oddziału - bardzo szybko jechał i jednak zakręcił na Gęsiówkę. Przystanęliśmy, on mówi, że musi odpocząć. Pewnie był bardzo zdenerwowany tym, że jest na widoku i jest w charakterze kaczki, do której oni strzelają. Odpoczęliśmy trochę i wyjechaliśmy z Gęsiówki - to tak, jakby dzisiaj koło Karmelickiej. Jedyne drzewo, które się ostało po Gęsiówce rośnie do tej pory, na małym wzgórku między Karmelicką, na placu, gdzie stoi żydowski pomnik. To jedno drzewo na wzgórku stoi, które rosło. Pięć drzew tam rosło, wszystkie wyginęły po wojnie, a to jedno drzewo - patrzę na nie - jest nawet bardzo ładnie rozrośnięte. To jest drzewo z Gęsiówki. Kiedy wyjechaliśmy z Gęsiówki, to już zaczęły się cegły łożone, gruzy, a nawet całe kawałki parterowych zabudowań, ruin, były szyny kolejkowe, bo były też wagoniki, które widocznie wywoziły gruz - przerwana przez Powstanie cała robota. Zajechaliśmy na Sapieżyńską, na skos Gęsią, bo to wtedy była ulica Gęsia, która szła od cmentarza żydowskiego, na przełaj do Sapieżyńskiej. Tam przyjechałam z ostatnimi rannymi. Moi ranni, co pojechali przedtem, albo byli już na salach, albo siedzieli na ławkach w ogrodzie, już było pod wieczór, po południu. Dostali kawę, dostali jedzenie i czekali na mnie. Poszłam i z siostrą załatwiłam dwie sale dla moich rannych i ich tam rozmieściłam. Z początku było nawet sporo pielęgniarek, ale chciałam i chłopcy też chcieli, żebym była z nimi, bo młodzi byliśmy i trochę głupi, jakby to zależało… każdy chciał być ze swoimi. Pracowałam tam przez tydzień, przeważnie w nocy, a w dzień nie miałam się gdzie podziać, nie miałam gdzie spać, albo siedziałam na ławce, drzemałam, nie bardzo miałam co jeść. Jedna z pielęgniarek powiedziała mi, że mogę do niej przyjść, a ona mieszkała na Inflanckiej 1, tam gdzie teraz jest „Intraco”. Poszłam tam. Jeszcze chciałam powiedzieć, że jak jechałam z rannymi i karabiny maszynowe nas ostrzeliwały, to siedziałam na tylnej klapie, czepek miałam pielęgniarski i mi ten czepek przestrzelili. Jakiś ranny zaczął krzyczeć. Potem się okazało, że koło tego rannego, w bocznej klapie, kula przeleciała. Potem chodziłam w czepku podartym, właściwie to on nie był podarty, tylko ta kula [go] prze [dziurawiła]. Z tydzień czasu byłam z moim rannymi u Jana Bożego. U Jana Bożego walczyli „zośkowcy” i bardzo ich tam ostrzeliwali, tak że ten szpital był na pierwszej linii. Usłyszałam, że na ulicy Barokowej tworzy się nowy szpital, więc postanowiłam przenieść rannych na Barokową, bo tu jest cisza. Rzeczywiście, prosiłam kolegów z II kompanii „Kara” i „Juranda” - bo „Kara” brat, „Trefl”, był ranny - żeby oni przyjechali karetką, żeby zabrali ciężej rannych. Doktor „Skiba”, który był kierownikiem sanitariatu na Starówce, zgodził się, bo on urządzał ten szpital. Szpital jeszcze nie miał rannych. Z lekko rannymi przeszłam pieszo Bonifraterską do Długiej i tam zaraz do [szpitala]. Oni się wszyscy położyli spać. Jeszcze zjedliśmy zupę. Na rogu Długiej i Miodowej był sklepik, a w sklepiku siedziały kobiety, dziewczyny, które miały zupę ugotowaną. Jak ktoś przechodził, to mu tę zupę dawali. My się o tym dowiedzieliśmy i poszliśmy tam. Dostaliśmy zupę, kawę i kawałek chleba. Przyszliśmy, położyliśmy się w szpitalu, dostaliśmy jedną salę dużą i tam byliśmy. Na noc zostałam, to była nawet cisza. Pamiętam, że byłam okropnie zmęczona, bo wciąż nie wyspana, a młody człowiek musi od czasu do czasu dobrze się wyspać, a tutaj nie było [możliwości]. Nie pamiętam też, co właściwie jadłam, tę zupę pamiętam. Nawet rozmawiałyśmy z koleżankami po Powstaniu, długo po Powstaniu, z „Kamą”. „Kama” mówi do mnie: „Powiedz mi, czy ty pamiętasz, co ty jadałaś w czasie Powstania?” Mówię: „Nie, nie pamiętam i nie pamiętam, żebym była głodna.” Bo było strasznie dużo pracy, nie było mowy, żeby powiedzieć: „Jestem zmęczona, to nie pójdę”. To nie wchodziło w rachubę. Szło się wszędzie, gdzie trzeba było, gdzie trzeba było wynieść rannych, gdzie trzeba było robić opatrunki, a nawet wzywali mnie do piwnic, do ludzi, którzy zostali uratowani z przysypanych budynków. Oni wychodzili po to, żebym im zrobiła opatrunki i zrobiła surowicę przeciwtężcową. Ci ludzie robili na mnie okropne wrażenie, bo to byli ludzie ulepieni z czarnej ziemi, gdzie tylko oczy im błyskały. Byli tak zasypani tą ziemią, że wyglądali jak ludzie zrobieni z ziemi, po prostu. Tak, że w dzień, jeśli nawet inne koleżanki były przy rannych, a ja miałam trochę wolnego, to jeszcze chodziłam i robiłam usługi ludności cywilnej, a ludność cywilna znowuż robiła różna przysługi nam. Na Barokowej niewiele dni byłam, tylko trzy dni, bo zaraz nas zbombardowali. Zbombardowali salę opatrunkową, zbombardowali pół bloku, cały się zawalił. Moi ranni wyszli z tego, ale już nie chcieli przechodzić do innego szpitala na Długą 23, Miodową 23, tylko powiedzieli, że wracają do oddziału. Zaniosłam kilku rannych na Długą 23 i chciałam wrócić do oddziału. To był szpital, który utworzyło chyba dziesięć harcerek, nie zrzeszonych w niczym, nawet napisały potem książkę. Te dziesięć harcerek urządziło najpierw [szpital] na Woli i z Woli, z ulicy Wolność, przeniosły się na Długą, tam też urządziły szpital. Do tego szpitala, [jak] każdy się dowiedział, to swoich rannych składał. One dawały opiekę, mówią do mnie: „Ty zostań, wprawdzie twoich rannych jest nie dużo, ale przecież widzisz co się tutaj dzieje.” Widziałam co się dzieje, więc oczywiście zostałam. Pracowałam tam też tydzień czasu. Widziałam dwóch pilotów, którzy spadli na Miodową 24, i ich wyciągnęli. Ten samolot spadł na Miodową 24, na dach i przez całą noc amunicja strasznie wybuchała i były strzały, chociaż w nocy, w czasie Powstania, to Niemcy nie strzelali za bardzo, a tutaj całą noc była istna kanonada. Przynieśli do tego szpitala - bo Miodowa 24 była naprzeciwko Miodowej 23, a Miodowa 23 to był narożnik Długa 23 i Miodowa 23 - tych dwóch. Mieli nogi do kolan zupełnie spalone, tylko kawałki golenia były jeszcze, twarze mieli opuchnięte, były czarnawe, jeden to już lekarze orzekli, że nie żyje, a drugi jeszcze ruszał powieką i zdaje się, że poruszył ustami, więc dali mu morfinę, też zmarł. W strasznych przecież męczarniach byli, zanim ich stamtąd zdjęli, to widziałam. Poza tym w szpitalu opatrywałam pułkownika „Radosława”, który był wtedy, jako dowódca, na Długiej 26. Tam ich zbombardowali i on był ranny w palec, to pamiętam, że go opatrywałam. W szpitalu również dwie noce spędzałam w gruzach, była jeszcze piwnica. W tej piwnicy byli ranni, jeden miał gangrenę w nogach i bardzo brzydko pachniał, mówili, że to Włoch. Jeden był w gipsie do połowy, ciągle się zrywał i ciągle chciał uciekać. Jeden ranny był w psychicznym załamaniu, ciągle wydawał rozkazy, ciągle straszliwie krzyczał: „Hurra, ty tu!”. Jeszcze miałam dwóch bardzo ciężko rannych, którzy byli uciążliwi w normalnych salach.
Tak, to byli powstańcy. Jeden ranny miał psychozę taką, że ciągle wydawał rozkazy. Z nimi byłam dwa dni. W tych gruzach miałam nawet świece, mogłam coś robić, ale ciągle musiałam zmagać się z tym chłopem, który mi uciekał, ciągle musiałam dawać zastrzyki uśmierzające biednemu Włochowi - nazwę go. Zresztą wszyscy zmarli po dwóch, czy trzech dniach. Wtedy zostałam wezwana przez doktora „Maksa” do ambulatorium naszego „Parasola”, które mieściło się w Pałacu Krasińskich. To było popołudnie, doktor „Maks” powiedział mi: „Odpocznij sobie teraz.” - tam pamiętam zjadłam zupę - „Połóż się tutaj na tapczanie, bo wieczorem idziesz z rannymi, którzy leżą w ambulatorium, bo porucznik ‘Jeż’ urządził w piwnicach na Freta 1, róg Długiej, szpital dla twoich rannych. To będziesz tam z nimi.” Jak tylko się ściemniło, a trochę ucichło, to przeszliśmy przez Plac Krasińskich ulicę Długą i Długą przeszliśmy na Freta 1. Tam były już łóżka, pościel. Chłopcy przenieśli wszystkich rannych. Jeden ranny był bardzo ciężko chory i doktor „Maks” powiedział, żebym się nim szczególnie opiekowała. To był Tadek Łozicki, był ranny w płuco i zrobił mu się krwotok w płucu, on nie mógł oddychać. Chodziłam codziennie przez ulicę Długą z powrotem na Plac Krasińskich do ambulatorium. Przynosiłam stamtąd opatrunki i radziłam się lekarza, co z nim zrobić. Doktor „Maks” pocieszał mnie, że będzie lepiej, ale doktor „Turek” powiedział, że niestety jego się nie da uratować. Tak to myślałam, że ma być mu lepiej, a nie jest mu lepiej, to pewnie źle się nim zajmuję. Tadek Łozicki umarł po pięciu dniach. Bardzo mnie to [zabolało]. Myślałam, że stanie się jakiś cud i go tak wypielęgnuję, że wróci do zdrowia, a on nie wrócił, tylko umarł. Byłam okropnie tym załamana. Zrozumiałam, że na nic się zdaje moja robota. Ale był i drugi obok niego, również ranny, „Jurand”, nazywał się Makowski. Makowski był ranny w udo. Właściwie, wydawało się, [że] nic takiego nie ma. Nawet zaniosłam go na Podwale, do lekarzy, gdzie była sala operacyjna, żeby go obejrzeli. Oni go obejrzeli i jeszcze mi nawymyślali, powiedzieli mi: „Pani nam tu zawraca głowę, jak my mamy tyle roboty, żadnego krwotoku nie ma.” Wróciłam z nim i on także w nocy umarł. To było zakażenie krwi. Niby rana była opuchnięta, to prawda, ale przecież lekarze oglądali. Widocznie byli już strasznie zmęczeni. Na Podwalu oni przez dwadzieścia cztery godziny nic nie robili, tylko operowali, zakładali opatrunki. Po prostu jak zobaczyli, że nie ma krwotoku, że nie ma co robić operacji, to mnie z powrotem [odesłali]. Potem po wielu latach, kiedy moja bratanica wyszła za mąż za Zbyszka Nagalskiego, okazuje się, że „Jurand” był jego dziadkiem, którego on oczywiście nie znał. Pokazałam mu gdzie leży jego dziadek i teraz chodzimy wszyscy do „Juranda”, jako rodzina. „Jurand” był chłopcem bardzo spokojnym, to mnie też myliło. On nie mówił nic, niczego nie żądał, niczego nie chciał. Miał osiemnaście lat, wyglądał jakby miał dwadzieścia jeden. Jego dowódca drużyny - „Ditrich” mówił, że bardzo mało o nim wiedział, chociaż on był w jego drużynie, że on był bardzo zdyscyplinowany i robił wszystko to co trzeba, ale nic nigdy nie mówił ani o sobie, ani o tym co on chce, czy mu się coś podoba, czy mu się nie podoba. Tak, że nic o nim, jako o człowieku, nie wiedział.
- Jak ludność cywilna się odnosiła do powstańców?
Do ludności cywilnej mam bardzo dużo szacunku. Są ciągle w mojej pamięci jako ludzie, którzy tylko cierpieli, a nigdy nam żadnego marnego słowa nie powiedzieli. Na Woli, do naszej kwatery w domu starców, przybiegła kiedyś grupa ludzi i mówiła, że są z ulicy Płockiej, i że tam Niemcy wypędzają wszystkich z domów. Każą im biec środkiem ulicy i strzelają do nich z karabinów maszynowych, i że z wielu kamienic - na ulicy Płockiej, między Wolską, a Górczewską - zebrało się tyle set ludzi, to tylko siedmioro się uratowało, co dolecieli do naszej kwatery. Nie bardzo mogliśmy się do tego ustosunkować. Współczuliśmy im ogromnie, posadziliśmy ich na ławce, żeby się uspokoili, ale człowiek biegł do swoich prac, do swoich obowiązków. Na Starówce natomiast ludność cywilna była też bez zarzutu. Jak, na przykład, na Freta 1 miałam już własny szpitalik, to zaraz przyszła do mnie ludność cywilna i powiedziała, że oni będą dla nich gotowali jedzenie. Nie pytali się, żebym im dała jedzenie, gotowali ze swojego. Tam była masa uciekinierów z Woli, gotowali na podwórku, na dwóch cegłach. Przynosili jedzenie rannym, nigdy nie mówili, nie słyszałam, żeby cośkolwiek na nas powiedzieli, ani cokolwiek powiedzieli nam: „Po co wyście to zrobili?” Odruchy złości i niechęci widziałam dopiero na Czerniakowie. Na przykład spotkało mnie to, że ludność cywilna jadła coś, a ja nie miałam co. Ludność cywilna dała nawet jedzenie berlingowcowi, który bronił ich, a jak ja prosiłam, to mi nie dali. Nie dali mi i odeszłam. Dostałam potem od berlingowca kilka klusek, bo kluski kładzione czy coś takiego gotowali. To widziałam, ale ta ludność była już bardzo umęczona. Ludność stłoczona była w piwnicach, gdzie nie mogła nawet usiąść, gdzie było duszno, gorąco. Dom cały był zawalony prawie, tylko został [budynek] na ulicy Wilanowska 1 i on do dzisiaj stoi. Ludność cywilna cierpiała, wyrzucana przez Niemców i rozstrzeliwana razem z dziećmi, tłoczona w kościele świętego Wojciecha, pędzona w upale, nie mająca czego się napić, nie mająca jedzenia, nie mogąca gdziekolwiek usiąść, żeby - nawet jeżeli miała jedzenie - coś zjeść. Ta ludność cywilna, która żyła ciągle strachem, ciągle się bała, że jak my odejdziemy to oni zostaną i Niemcy po prostu ich zabiją wszystkich, będą się nad nimi znęcali, popychali ich, walili ich kolbami, pchali przed czołgami. Ludność była godna podziwu i do tej pory jest godna podziwu. Dużo było uchodźców z Woli. Ludność mieściła się nie tylko w budynkach, ale, na przykład, mieściła się w niszach, w murach obronnych Warszawy. Tam żyli, gotowali. Ludność, jak zbombardowali budynki, mieszkała w gruzach. Nieraz byli zawaleni gruzami i trzeba ich było odkopywać. Samoloty nisko latały i walili z karabinów maszynowych w tych ludzi, których odkopywaliśmy. Nie wszystkich dawało się uratować, tych co można byłoby jeszcze uratować. Znowuż wychodzili i znowuż przechodzili do innych piwnic i znowuż za dzień byli przywaleni i znowuż tylko część tylko z nich wychodziła, jak ziemia czarnych. Tak ludność cywilna się okropnie męczyła. Dzieci nie miały co jeść, zwłaszcza malutkie. Zauważyłam, że ludność bardzo się solidaryzowała z sobą. Na przykład mleko w proszku jak było, to krzyczeli: „Mam mleko w proszku.”, to się biegło do pana, który zbierał mleko i rozdawał ludziom, którzy mieli małe dzieci. Wody już na Starówce nie było. Jeszcze w niektórych domach były studnie, to z tych studni kapała woda. Mieliśmy anogen i anogenem dezynfekowałam wodę, którą uzbierałam i nosiłam rannym. Ludność cywilna w jakiś sposób sobie radziła, bo jednak gotowali nam, to musieli wody trochę mieć. Może nie miałam czasu na to, żeby po wodę chodzić, stać w kolejce i przynosić ją.
- Czy pani czytała prasę podziemną w czasie Powstania?
Tak, kilka razy czytałam prasę podziemną. Nie pamiętam już jaką, bo tytułów było chyba kilka, więc na tytuły nie zwracałam uwagi, ważne były dla mnie wiadomości, co tam jest napisane.
- Czy pani rozmawiała z powstańcami o tym co było napisane w prasie, jakie tam były wiadomości? Czy były dyskusje o tym?
Nie, nie miałam dyskusji z powstańcami, ponieważ z nimi na kwaterze nie byłam. Ciągle byłam w szpitalu przy rannych, przy opatrunkach, przy myciu, przy rozdawaniu jedzenia. Natomiast miałam kolegów - zwłaszcza „Bronek”, Kamler miał nazwisko, a pseudonim miał „Bronek”, albo „Okularnik”. On był rodziną Kamlera, u którego na Woli, na ulicy Dzielnej mieściło się początkowo dowództwo Powstania. „Bronek” przynosił mi do szpitala wiersze „Ziutka” i czytał mi jak coś robiłam. Słuchałam i coś robiłam. Pamiętam do dzisiaj, że aż się sama sobie dziwiłam, po jednym, czy po dwóch odczytach, umiałam już ten wiersz na pamięć. Tak, że wiersze „Ziutka” to znałam. Nie sama po nie chodziłam, bo tylko pamiętam ciągle robotę, a nigdy żadnego wytchnienia nie miałam, żebym mogła porozmawiać. Na przykład mój brat cioteczny, Janusz Wojtasiewicz, porucznik „Warda” był u zośkowców, walczył o Jana Bożego. Nigdy do niego poszłam, bo nie miałam czasu, a przecież to jest mój brat, z którym się bardzo często stykałam. Nie pamiętam, żebym gdziekolwiek chodziła i rozmawiała z kolegami. To mogły robić sanitariuszki, które były przy oddziale, przy kompaniach, które razem szły do boju, razem wracały i odpoczywały. Wtedy one mogły z nimi rozmawiać, jeżeli w ogóle można było porozmawiać. Na Starówce zrobiło się tak, że nie było gdzie spać, bo w dzień i w nocy był ostrzał straszny, był ogień artyleryjski. Potem owało nam żołnierzy, więc stali na czujkach i musieli obsadzać różne barykady, żeby się bronić. Nie było odpoczywających. Ci odpoczywający, raz jeden, jak odpoczywali w Pałacu Krasińskich, to zostali przysypani wszyscy, jak spali. Tak, że człowiek wolał być gdzieś, niż spać. Pamiętam pogrzeb Tadka Łozickiego i „Juranda”. Do tej pory na murach Starego Miasta, przy murach, które przylegają do domów - bo są podwójne mury, te które są przy domach, to między tymi - od kul jest tak i tak [pokazuje]. Tam właśnie urządziliśmy pogrzeb. Ktoś wykopał dwa nieduże, niegłębokie doły. Były zbite deskami trumny. Wynieśliśmy ich popołudniu, wieczorem, żeby ich pochować. Wtedy stamtąd nadleciał samolot, zauważyłam to, ale inni też. Uciekliśmy do wieży, która jest naprzeciwko i wpadliśmy w głąb tej wieży. Słyszeliśmy jak samolot przejechał po murze w tę i w tę [stronę] serią i do tej pory ta seria [tam] jest.
- A gdzie to jest dokładnie?
Jak się idzie od Freta Barbakanem i wychodzi się z Barbakanu, to po prawej stronie jest podwójny mur, tu jest wieża szpiczasta, a tu, dalej, jest ten mur i właśnie te dwa [ślady]. To już widać z Barbakanu, jak się wychodzi i spojrzy się w tamtą stronę. Nie dali nam pochować. Coraz to ktoś wyskakiwał i obrzucał ziemią. Były włożone butelki do środka i wtedy dopiero dowiedziałam się, jak się nazywał Tadek, że się nazywał Łozicki. Pierwszy raz dowiedziałam się, jakie ma nazwisko, bo swoich nazwisk zupełnie nie znaliśmy i do dziś mówimy sobie pseudonimami, bo nam jest wygodniej, bo wtedy wiemy o co chodzi. Tak na Starówce było, to był gdzieś - co opowiadam - 25 sierpień. 30 odeszłam ze szpitalika na Nowomiejskiej. Znów mnie wezwał doktor „Maks”, żeby na Długiej 24 [utworzyć szpital]. W międzyczasie zbombardowali Pałac Krasińskich i przywalili naszych, i tutaj przenieśli ambulatorium, doktor Maks. Tam przez pewien czas zmieniałam opatrunki rannym, którzy mieli przedostawać się na Starówkę górą. Niestety to się nie udało. Tylko zośkowcy z drugiej kompanii, chyba niecała druga kompania, przeszła na drugą stronę, tu się wycofali. Z rannymi, nie tylko moimi, zostałam. Oczywiście każdy musi mieć inicjatywę, co zrobić z rannymi. Znalazłam w gruzach pomieszczenie, które było bardzo brudne, więc wysprzątałam je i rozłożyłam rannych, ale bombardowanie znowu na następny dzień było. Tak, że drzwi, które były, musiałam trzymać, bo one aż trzęsły się i chciały opadać. Potem byłam sama. Przeniosłam rannych na Długą 24, bo tam było archiwum i były duże półki. Tam rannych poukładałam, by byli bliżej ambulatorium, ale niestety doktor „Maks” już poszedł z ambulatorium kanałem, tylko ja zostałam. Już był 1 wrzesień. Doktor „Maks” kazał mi zostać z rannymi, ale ranni umierali. Myślę sobie; już zostało mi tylko dwóch. Wtedy „Jeremi” mówi do mnie, nasz dowódca - bo mu powiedziałam, że doktor „Maks” kazał mi tak zrobić i tak zrobię - „Pójdziesz z nami, a tutaj, na Długiej 23, jest szpital i poproszę, żeby przyszli i zabrali tych rannych, bo z dwoma rannymi nie masz co zostawać.” Nawet z początku myślałam, że zostanę. Nawet dał mi chleb w brytfannie, leki, ale potem powiedział, że nie, żebym wróciła. Poszłam z ostatnią partią ‘Parasola”, z 1 na 2 [września] w nocy weszłam do kanału. Prowadził nas „Bystry”, to był Żyd, który mieszkał w kanałach od czasów powstania w getcie. On kanały bardzo dobrze znał. On musiał chyba wychodzić i jedzenie brać. Był bardzo życzliwy, nawet jest umieszczony jako nasz żołnierz, bo potem na Czerniakowie walczył. Mieliśmy w oddziale kilku Żydów, w tym dwóch węgierskich, a dwóch właśnie z Gęsiówki. Jeden z nich na Czerniakowie - adwokat, Węgier - strzelał z „piata” i raz nie trafił. Zawsze trafiał w czołgi, a raz nie trafił. Boże, jak on się zwijał z rozpaczy, on płakał, bo to był przedostatni pocisk, ale ostatnim trafił czołg na Czerniakowie. Jeden z tych Żydów był noszowym. Co się z nimi potem stało? Nie wiem, czy zginęli, bo na Czerniakowie była już straszna zawierucha, to już było coś okropnego. Przeszliśmy kanałami. Według mnie trzy i pół godziny szliśmy i wyszliśmy na ulicę Nowy Świat, róg Wareckiej. Tam nas wydostawali, bo już nie mieliśmy siły. W kanale było ciemno jak oko wykol. „Bystry” nam powiedział, że mamy się trzymać jedno z tyłu drugiego za połę, i że mamy iść cicho, że mamy ledwo ruszać nogami, to znaczy nie wyciągać nóg, tylko posuwać nogami po dnie, żeby nie było łoskotu wody, że mamy nie rozmawiać. Mieliśmy wstęgę, którą w razie czego mogliśmy pociągnąć, żeby na przedzie wiedzieli, że coś się z tyłu stało. Nasz oddział przechodził koło godziny dwunastej, pierwszej w nocy, koło godziny czwartej wydostał się na rogu Wareckiej. W kanale było pełno trupów. Kanał był różnej wielkości. Był kanał nawet dosyć spory, że mogłam iść prawie, że równo. Jak wchodziłam do kanału to nie widziałam, że tam są klamry, i że się schodzi. Nastąpiłam na pierwszą klamrę, a potem runęłam w dół i nie wiedziałam co się ze mną dzieje. Za mną ktoś puścił karabin, który uderzył mnie w głowę. Z kanału, ze ścian, kapał na mnie, w dużej ilości, czarny szlam. Jak był duży kanał - dno było półokrągłe, więc szłam bokiem stóp. Pantofle, które miałam, całe były mokre i się zdeformowały. Był też kanał, w którym było bardzo ciężko nam przejść, bo poprzez ten niezbyt duży kanał przechodziły po środku rury, więc dołem nie można było, bo była woda, tylko górą się przeciskać. Był również taki kanał, który miał podobno sześćdziesiąt centymetrów, tak, że szło się w kucki. Wtedy, kiedy my przechodziliśmy, to nie było tak dużo wody, woda była przed kolana, do łydek. Udało nam się przejść w spokoju i w ciszy. Aczkolwiek na podestach w dużym kanale stały nieraz nosze z ludźmi, chyba nieżywymi, bo nic nie mówili. Ktoś pewnie niósł rannych i zostawił ich, jak zobaczył, że oni już nie żyją. Robiło to okropne wrażenie. Na dole wałęsały się plecaki, które się kopało, trzeba było je omijać. W zasadzie [dla] mnie, młodej osoby, nie było to straszliwe, nie przeżyliśmy wtedy tak wiele, jak przeżyli potem inni, zwłaszcza w kanałach mokotowskich, jak opowiadały mi koleżanki, które przeszły na Mokotów z Czerniakowa. Wreszcie kiedy się dostaliśmy - oczywiście byłam okropnie zmordowana - do włazu, do wyjścia, to tam stali powstańcy i wyciągali nas, bo nie mogliśmy już wyjść. Zaraz z boku były okna, i są do tej pory, gdzie podawali nam gorącą kawę. Przeszliśmy ulicą Nowy Świat do Mokotowskiej i od strony Mokotowskiej poszliśmy do Ambasady Bułgarskiej, nie od strony Alej Ujazdowskich, jak teraz to widzę, tylko od strony Mokotowskiej. Aha, a mnie powiedzieli tak: „Ty zobacz jak ty wyglądasz, ty się idź i umyj.” Miałam twarz całą w szlamie i we krwi, bo tutaj jednak miałam ranę. Poszłam do piwnicy ambasady i umyłam się. Potem położyłam się na podłodze, czy na kocu, czy czymś takim. Obudzili mnie dopiero o godzinie trzeciej po południu na obiad. Miałam na sobie chustkę z granatowej żorżety w białe, malutkie kropeczki. Dostałam to od powstańców, którzy przynieśli mi na Starówce rannego „Eleganta”. „’Elegant’, niech pani go przyjmie, on nie jest z ‘Parasola’”. Mówię: „Nie szkodzi”. Na Freta go przyjęłam. „To ma pani za to osiem metrów różowego batystu.” Myślę sobie: „O, to sobie koszulę, jak wrócę do domu, zrobię.” A to było z osiem, dziesięć metrów materiału. „To sobie zrobię sukienkę, bo pewnie w domu zniszczone.” Człowiek myślał: „Mama się ucieszy, że coś udało mi się przynieść”. Miałam to schowane za bluzą, panterką, tu przepasaną paskiem skórzanym. O trzeciej, jak obudziłam się, dali mi zupy. Patrzę, a moi koledzy są w chustkach granatowych. Patrzę, a w bluzie nie mam nic. Patrzę na nich, a Danka Kaczyńska „Lena” mówi do mnie, że zrobili sobie z tego chustki, szaliki i cały „Parasol” teraz ma. „Parasol” już sobie na Starówce też [to] zrobił [wcześniej], z materiałów. Oni mieli materiał z magazynów na rogu Długiej i Placu Bankowego. Ale nie wszyscy wtedy mieli. Oni zobaczyli, że to mam i wyciągnęli mi to, jak spałam jak zabita, i sobie porobili chustki. Patrzę, wcale się nie śmieją i patrzą się na mnie, że nie mam prawa się tutaj o nic upomnieć. Zrozumiałam, że nie mam co im robić wyrzutów i spytałam się tylko: „A czy dla mnie macie?” - „A tak, dla ciebie też mamy.” Wtedy sobie założyłam, [pomyślałam] „No, już dobrze.” Teraz chcę opowiedzieć miłą rzecz. Poszliśmy do ambasady bułgarskiej. Wydaje mi się, że byliśmy chyba na pierwszym piętrze i spaliśmy na dywanach.
- Gdzie się dokładnie znajdowała ambasada bułgarska?
Ona się do tej pory tam znajduje. To jest ambasada między Placem Trzech Krzyży, a Piękną. Ona ma bramę wjazdową, ale przyległą do budynku, a nie w budynku, i to jest dla niej charakterystyczne. Obok ambasady był wielki ogród, gdzie przychodzili Niemcy. Ogród był i kawiarnia była. Potem siedziałam przy stoliku, też drżałam, bo może jakiś Niemiec przyjdzie. Buty moje były tak wykrzywione, że nie dało się już w nich chodzić. Zostałam zupełnie boso, ale znowu nasza kochana ludność cywilna - powiedzieli mi: „Proszę pani, niech pani pójdzie pod ten adres, to kilka domów dalej, tam jeden pan w swoim mieszkaniu zbiera buty. Co kto mu przyniesie buty, to on trzyma, bo potem przychodzą ludzie, którzy nie mają butów i sobie stąd dobierają.” Jakie to piękne. Poszłam i dobrałam sobie buciki sznurowane, takie jak przed wojną nosiłam do łyżew. Na następny dzień już miałam buciki i skarpetki dostałam męskie, które wyłożyłam na buciki, mankiety wyłożyłam, nawet ładnie wyglądały, zasznurowane. Dowiedziałam się, że doktor „Maks” mieszka na Okólnik. Trzeba przejść Alejami Ujazdowskimi, Nowym Światem na Okólnik, bo muszę się u niego zameldować. Ale doktor „Maks” tego dnia nie nocował na Okólniku, tylko u znajomych, na Śródmieściu. Przyszedł rano i powiedział mi, żebym poszła z powrotem do Ambasady Bułgarskiej, że on tam wieczorem będzie, bo na następny dzień rano wychodzimy na Czerniaków. Szłam ulicą Bracką, bo jedynym przejściem wtedy był rów łącznikowy. Rów łącznikowy, wtedy kiedy go widziałam, to już był z góry zakryty, więc się szło chyłkiem. Po obu stronach, po obu końcach rowu, stali powstańcy z latarkami i jeden dawał drugiemu znać. Przechodziła ciżba ludzi i wtedy dawał znać, żeby nie puszczać więcej ludzi. Wtedy przechodzili w drugą stronę. Przy mnie Niemcy nie strzelali, bo Niemcy strzelali z BGK. Szło się cichutko, jeden za drugim. Idę sobie, a za mną zaraz - szło się zawsze trzymając drugiego, bo to nie były spacery, tylko to było normalne przejście - szedł powstaniec. Stuknął mnie palcem w plecy, mówi do mnie po cichu: „Niech pani mi da rękę.” To ja jemu dałam rękę, do tyłu wyciągnęłam dłoń. On mi na dłoń położył trzy ciastka, domowe kruche ciasteczka. Popatrzyłam na nie i pytam się: „Ale dlaczego?” A on mówi do mnie: „Bo pani z ‘Parasola’”. Mówię: „Skąd pan wie?” „Bo ten szalik wy wszyscy nosicie.” Powiedział mi wtedy, że „Parasol” już jest na Śródmieściu słynny ze swojej dzielności, ze swojego bohaterstwa na Starym Mieście i że wszyscy oddział „Parasol” - wszystkich żołnierzy - po tych chustkach rozpoznają. Nad ranem 4, jeszcze było ciemno, jak zebraliśmy się wszyscy i poszliśmy na Czerniaków. Szliśmy z ambasady Alejami Ujazdowskimi, koło Głuchoniemych przez Plac Trzech Krzyży i tam schodziliśmy przez budynki, a z budynków wchodziliśmy w rów łącznikowy, który ciągnął się całą drogę do Rozbratu. W dawnym szpitalu świętego Łazarza, po drugiej stronie Książęcej, stali Niemcy i oni prażyli do nas bardzo. Oni już nas widzieli, że idziemy. Ten rów nie był głęboki, trzeba było iść bardzo schylonym, ale dostaliśmy się na Rozbrat, a potem na Czerniaków, na ulicę Wilanowską, bez żadnych szkód. Tylko, jak szliśmy Wilanowską, to chyba rąbnęło wielkie działo, dlatego, że nie tylko domy się zatrzęsły, ale nami zawirowało, balkon spadł, a przecież nie tędy pocisk szedł, tylko gdzieś z boku, a podmuch był okropny. Tam się usadowiliśmy na kwaterach, ale to już nie były kwatery. Codziennie, co kilka godzin, zmieniało się pozycję, zmieniało się miejsce postoju. Masa rannych była. Nawet ambulatorium przenosiło się z miejsca na miejsce. Doktor „Maks” dzielił ambulatorium, dzielił lekarzy, tak że ten zakładał gdzieś małe ambulatorium i drugi zakładał. Mnie z doktorem „Turkiem” kazał zrobić ambulatorium na Ludnej 9 w domu, który do dzisiaj stoi - dom PKO, twierdza, Ludna 9. Jest charakterystyczny, już teraz tam nie chodzę, ale jeszcze kilka lat temu chodziłam i patrzyłam: „Jak wylazłam z tych okien do piwnicy pod ostrzałem Niemców?” Dom, Ludna 9, był czworobokiem, który stał na skarpie, więc jak my byliśmy na parterze, to znaczy, że niżej, na skarpie, byliśmy na drugim piętrze. Na parterze mieliśmy ambulatorium, ale tam walczyła pierwsza kompania, właściwie pierwszy pluton - już nie byliśmy kompaniami. Nas ubyło siedemdziesiąt pięć procent, z kompanii porobiły się plutony i właściwie był tylko jeden pluton i walczył on pod dowództwem „Lota”, to jest chyba Gąsior. Ja, doktor „Maks” jeszcze sanitariusz „Wit”, jak któryś był ranny, to przynosiło się [go] z podwórka. Niemcy stali po drugiej stronie i strzelali do nas z karabinów maszynowych, jak tylko ktoś się w oknie parteru pokazał. Tak wahaliśmy się to w tą, to w tą w pokojach. Przeważnie nas spychali, aż nas zepchnęli do ostatniego pokoju, gdzie było ambulatorium, bo już potem tylko przez okno było wejście, obok okna do piwnic i do tych piwnic. Trzy dni tam byliśmy i trzy dni „Lot” prosił „Jeremiego”, żeby mógł się wycofać, bo nie można już tam walczyć, bo oni nas ciągle spychają, mamy dużo rannych. „Jeremi” nie pozwalał nam opuścić stanowiska. Wreszcie o godzinie drugiej po południu „Lot” powiedział, że sam opuszcza stanowisko, już właściwie byliśmy w jednym pokoju. Niemcy już byli po drugiej stronie w garażach, albo na sufitach garaży i do nas pruli. Pod oknem była kupa gruzu, to okno było nawet dosyć wysoko. Wtedy koledzy brali rannych zsuwali ich po gruzie i do piwnicy. W ten sposób również zabraliśmy nie rannego, ale kontuzjowanego Krzysia. Krzysio Palester to był chłopak, który miał trzynaście lat, kiedy w 1939 kiedy dostał Krzyż Walecznych od generała Rómmla, bo był jego gońcem. Krzyś Palester jest nawet na zdjęciu w książce „Kurier z Warszawy”, jest ich troje, on właśnie jest w furażerce. Krzyś Palester był ukochanym synem mamy Palester i siostry swojej Małgorzaty. Niestety zginął, a matka była już tak zrozpaczona, że to ją zupełnie załamało, mimo, że po wojnie ta matka zajmowała się osieroconymi dziećmi. Robiła żłobki, przedszkola i zajmowała się dziećmi, które nie miały własnych rodziców. Krzyś Palester był ostatni, ponieważ on był tak obolały, że jak się go ruszało, to krzyczał, wobec tego, a mimo to trzeba go było złapać i ciągnąć po gruzowisku, aż do [piwnicy]. Wreszcie wycofaliśmy się. Koledzy to na drzwiach, to na kocach przenieśli wszystkich rannych. Jednego tylko zostawiliśmy - młodego „Kaczkę”. „Kaczka” był ranny w płuco, ale w ten sposób, że tutaj kula mu weszła, a wyszła mu z tyłu, gdzie pół pleców było rozwalone, płuca była na wierzchu i było widać jak płuca oddychały, jeszcze. Nie można go było ani wziąć, bo przecież ta rana - nie wiem jakby można było ją leczyć. Jednego „Kaczkę” zostawiliśmy, tym bardziej, że on nie rokował absolutnie żadnych, nie tylko nadziei, ale możliwości dostania się do piwnicy. Bardzo nam go było żal, bo „Kaczka” miał chyba szesnaście lat, ale był straszny pośpiech, żeby móc zdążyć wycofać się, żeby nie było dodatkowych ofiar, trzeba było zwinąć to ambulatorium. Na Czerniakowie nie było już opatrunków, miałam za bluzą już pojedyncze bandaże, pojedyncze opatrunki, już było bardzo ciężko, już nie było czym chorych opatrywać.
- Na Czerniakowie była już pani do ostatnich dni Powstania?
Tak, do ostatniego dnia Powstania byłam, do 23 września, według mnie do 23, inni twierdzą, że 22 to było. Przenosiliśmy się z miejsca na miejsce. Nie wszystkich rannych można było wziąć, nie miał kto, bo jednego rannego biorą dwie osoby. Ludność cywilna już nie chciała ruszyć się i nam pomagać, żeby przenosić, bo wszędzie były czołgi, wszędzie prażyły czołgi gdzie tylko popadło, były samoloty, artyleria strasznie biła, tak że ludność już po prostu nie chciała wychodzić. Kogo można było, to się zabrało, ale gdzie się go znowu brało? Nie było gdzie. Jeszcze zostały ostatnie dwa domy: Wilanowska 5 i Wilanowska 1. Wilanowska 5 - już go nie ma teraz, ale Wilanowska 1 stoi jeszcze. [...] Z Wilanowskiej 1 przeniosłam trochę rannych, przeważnie niezbyt mocno rannych, niektórzy szli nawet o własnych [siłach] do piwnicy. Ranni prosili o picie, a wody nie było. Czasami powstaniec przyniósł wodę z Wisły, gdzie się dostawał do Wisły, z ulicy Wilanowskiej, ryzykując życie, ale życie ryzykowało się wszędzie. Przynosił wiadro wody, w którym pływały kawałki palców i paznokci. Ranni dostawali szklankę na kilku, ale jak raz prosiłam, żeby mi dali wody, to powiedzieli, że dla mnie, jako dla zdrowego, nie ma. Zgadzałam się z tym.
- Potem jak już pani wyszła z Czerniakowa?
Jak wyszłam z Czerniakowa? Już ostatni bronili się, zośkowcy. Część „Parasola” wyszła na Mokotów, ja zostałam z rannymi i inne sanitariuszki, które były z rannymi, których parasolarze nie zabrali. Oni poszli 19 [września]. Z Wilanowskiej 1, w nocy wychodziliśmy, żeby dostać się na brzeg, bo może podejdą łódki z berlingowcami, bo już byli berlingowcy u nas i się z nimi zetknęłam. Byli to bardzo przyzwoici ludzie, z tym tylko, że oni stali, oni nie wiedzieli, jak się walczy na Czerniakowie, jak się walczy w mieście. Oni stali i byli celem dla Niemców. My ich zobaczyliśmy, nasi Powstańcy zobaczyli ich pepesze i często im nawet zabierali te pepesze, czy pożyczali, żeby postrzelać. Był taki jeden na Wilanowskiej 1 porucznik, chorąży „Siekierka” z białostockiego, z powiatu Łapy. Bronił na parterze Wilanowskiej 1 dostępu Niemcom, bo Niemcy podchodzili już od strony podwórka. W nocy też trzeba było pilnować, ale my wychodziliśmy na wierzch z piwnic, chcieliśmy dostać się, może przyjdą łódki, ale łódki nie przypływały. Wracaliśmy z powrotem. Raz nawet, jak wróciłam jednego dnia, ostatniego, to zobaczyłam przed sobą wielką ścianę ognia. Okazuje się, że paliła się smoła z beczek, ale przebiegłam ścianę ognia. Miałam tylko tutaj pełno kropek od smoły, z których potem miałam rany. Wróciłam jeszcze z rannymi, niektórzy ranni - jak siedzieliśmy nad brzegiem rzeki i słyszymy jak Niemcy: Hände hoch!, widocznie na „Bajce” [byli] – to pobiegli w tamtą stronę, a niektórzy wrócili ze mną, górą na Wilanowską 1. Było bardzo ciemno, nie było możliwości opanowania mówienia, że „Ty tu, a ty tu. Uważaj!” Czuliśmy się tylko, jak ścigana zwierzyna, która jeszcze minutę chce żyć. Nad ranem porucznik Jerzy Białous, dowódca „Zośki”, powiedział mi, żebym wyszła z rannymi, bo między ósmą, a dziewiątą będzie zawieszenie broni i mamy wszyscy wyjść z rannymi. Mówię: „A co ty zrobisz?” On mówi: „Będę bronił się do końca.” To były jego słowa, które pamiętam. O dziewiątej rano wyszliśmy, wyszłam z rannymi. To co robili Niemcy, jak oni się nad nami znęcali… Z początku strzelali do nas z pistoletów, ale potem przyszedł, przyleciał Niemiec, kartkę wjuwał [?] tam i oni przestali strzelać. Część została, reszta szła dalej. W wielką halę fabryczną nas wpędzili, gdzie były stosy trupów i berlingowców i naszych powstańców. Niemcy kazali zdejmować opaski i jednemu naszemu rannemu = założyli wszystkie opaski na jedną rękę i na drugą, tak się śmiali z nas. Byliśmy zupełnie bezradni. Miałam wyjść z rannymi. Znów nas popędzili, postrzelali trochę, kogo zabili to zabili, resztę popędzili na ulicę Idźkowskiego, do szkoły. Tam kazali nam stanąć pod ścianą i z dwóch stron [ustawili] karabiny maszynowe, a ja sobie powiedziałam wtedy: „A wy i tak nas nie zastrzelicie”. Tak sobie powiedziałam, głupia, prawda? Ale oni nas nie zastrzelili, tylko popędzili nas. Zebrali na Idźkowskiego więcej ludności i powstańców i zaczęli nas pędzić ulicą Górnośląską w górę, potem Agrykolą w górę Alej Ujazdowskich do Filtrowej. Z tym że moi rani chłopcy byli w panterkach. Nie zorientowałam się, że oni powinni najpierw, zanim wyjdą do Niemców, pozdejmować panterki. W czasie, kiedy idziemy pochodem całym, ulicą Agrykola, to mówię do „Bronka”: „Zdejmij panterkę”. On zaczyna ją zdejmować, a tu Niemiec podskoczył. Wtedy zorientowałam się, że oni mają nas wszystkich na oku. Jak nas doprowadzili do Placu Narutowicza, to zabrali wszystkich powstańców w panterkach i wszystkich młodych ludzi. Tych, co byli w panterkach rozstrzelili wszystkich na ulicy Wolskiej za wiaduktem, czy Górczewskiej. Są dwa wiadukty: jeden jest nad Wolską, a drugi nad Górczewską, kolejowy most, i tam ich wszystkich rozstrzelili. Dziewczyny - już im nie chodziło o to, czy była w AK, czy nie była - tylko wszystkie młode dziewczyny wpędzili do Domu Akademickiego. Tam nocowałyśmy. Dziewczyny dały mi - bo one mają po dwie, po trzy bluzki, spódnice na sobie - spódnicę i bluzkę. W panterce nie byłam wtedy, ale nie powiem wam dlaczego jej nie miałam, bo wstyd jest. Z Domu Akademickiego popędzono nas do kościoła świętego Wojciecha na Wolę. Tam, nie wiem dlaczego, odłączono mnie i jeszcze trzech powstańców i wpakowano do domu naprzeciwko kościoła. Na ulicy Sokołowskiej stał dom niewykończony, tylko mury stały i zadaszony był. Oni nas tam popędzili do jednej celi, która była zamykana takimi drzwiami, jakie są w piwnicach ze sztachet, a na korytarzu chodził Niemiec. Potem się dowiedziałam, że była to cela śmierci, gdzie pakowano wszystkich, których potem mieli rozstrzelać. Ale nie wiedziałam o tym. Tylko widziałam, że ludzie przychodzą do nas, wychodzą i już nie wracają. W dużej mierze byli to Żydzi, którzy przychodzili, wychodzili. Tam dowiedziałam się, dlaczego zostaliśmy odłączeni od wszystkich. Ludność cywilna była w górnym kościele, a powstańcy, wszyscy młodzi, byli w dolnym kościele. A nas czwórka: między innymi był „Sław”, Sławek, miał dziewiętnaście lat, jeden miał osiemnaście, ja i jeszcze był jeden dwudziestopięcioletni, już nie pamiętam jego pseudonimu. On jeden, jako że był dorosły, to leżał na pryczy, a my leżeliśmy na obrzydliwym, stęchłym materacu. Na następny dzień byliśmy na badaniu w gestapo, bo w parafii świętego Wojciecha stało gestapo. Oni nas badali, pytali mnie: „Czy u nas było dużo broni? Co ja byłam?” „Sanitariuszka”. - „A pani jakie ma wykształcenie?” Mówię: „Prawie mam maturę.” - „ To pani była łączniczką.” Mówię: „Nie, ja mam szkołę.” To było moje szczęście w nieszczęściu. „Mam szkołę pielęgniarską - taką i taką - i musiałam być sanitariuszką”. Oni wszystkie łączniczki rozstrzeliwali, mówi: „A no to tak, niech pani opowie, czy byli Niemcy.” Mówię: „Byli u nas.” Opowiedziałam wtedy o Woli. On mówi: „To na pewno ich wszystkich zastrzeliliście”. Mówię: „Nie, my ich zostawiliśmy, wy nachodziliście i na pewno byście ich dostali.” - „Jak się nazywali?” Mówię: „Nie pamiętam, pamiętam tylko jednego, nazywał się Kaiser.” - „A dlaczego go pani pamięta, przystojny był? Podobał się pani?” Mówię: „Nie, po prostu Kaiser to po niemiecku cesarz, więc łatwe nazwisko i łatwe do zapamiętania.” Na następny dzień oni powiedzieli nam, że wyjeżdżamy wszyscy na barykadę, bo oni chcą żebyśmy wręczyli polskiej barykadzie, powstańcom, list, w którym oni, Niemcy, proszą, żeby tamci się już poddali, ponieważ to był 25 czy 26 wrzesień, że już się poddają inni, że już nie mają co walczyć. My nie mieliśmy innego wyboru, tylko pojechaliśmy na barykadę niemiecką. Niemcy wywiesili białą chorągiew, a z tamtej strony nikt nie wychodził. Wprawdzie nikt nie strzela, ale nikt nie wychodzi. Tak było dwie godziny. Więc oni nawet nam zaproponowali, żebyśmy poszli dowiedzieć się, dlaczego oni nie wychodzą, i mówi: „Jak chcecie to zostańcie, ale przecież i tak niedługo do nas się dostaniecie.” Był taki Niemiec na Woli, nazywał się Miller. Właśnie ten Niemiec z nami jechał, był kierownikiem na Woli. To jest opisane w książce „1850 dni Warszawy”. Miller był żydożercą, on mówił, że wystarczy, żeby on człowieka poprosił, żeby ten człowiek poszedł, a on po chodzie pozna, że to jest Żyd i do wszystkich Żydów on będzie strzelał. Ale co człowiek miał powiedzieć. Wreszcie tamci też wystawili białą chorągiew i wyszli we trzech z białą chorągwią, wyszli z jednej i z drugiej strony barykady. Wtedy my powiedzieliśmy Niemcom, że my tego listu im nie oddamy, niech oni sobie sami oddają. Myśleliśmy, że będzie draka, a powiedzieli: „A to nie, to my sami oddamy”. Wszyscy się przywitali, porucznik „Wit” tam był i dwóch powstańców, którzy znali język niemiecki, i ten list im wręczyli. Niemcy prosili o odpowiedź, ale oni powiedzieli, że oni nie mogą, bo dowództwo jest gdzieś na odprawie, że oni ewentualnie kiedyś przyślą. Nigdy nie przysłali, bo potem, po kilkunastu latach to się okazało. Popłakałam się, bo jeszcze niedawno byłam wśród nich, a teraz już jestem w niewoli, ale wróciłam. Chyba za dwa dni, koło 28, 27 września - tam się rozchorowałam na żołądek - Niemiec powiedział, żebyśmy wyszli, bo wyjeżdżamy do obozu, bo przyjechali powstańcy z Żoliborza. Chociaż jeszcze wtedy Żoliborz całkiem się nie poddał, ale oni już mieli jeńców. Dołączyliśmy do żoliborzan i wywieźli nas na dwa dni do Szymanowa, do Niepokalanowa, gdzie do tej pory stoi hala strażacka. Potem wywieźli nas do Skierniewic, do obozu jenieckiego. Obóz jeniecki nazywał się w skrócie AGSST38, bo takie miałam zaświadczenie potem. W obozie siedziałam gdzieś do 30 września, albo od 1 października, do 15 października. Opisywałam potem ten obóz dla muzeum historycznego, jak on wygląda, bo nikt o tym obozie nie wiedział, że tam byli powstańcy. Ten obóz składał się z baraków, każdy barak był ogrodzony wysokim drutem kolczastym. Tam chodzili Niemcy, strażnicy z karabinami. W jednym miejscu nie było baraku, tylko były ziemianki i tam mieścili się berlingowcy i [partyzanci]. Jak potem spotkałam kolegę, to się go zapytałam: „Co ty tu robisz?” On mówi: „Mnie wzięli z partyzantki w Borach Tucholskich”. Też tam był. Był jeden duży barak, który się znajdował na drugim końcu obozu i tam byli ranni. Chodziłam z początku do rannych. Nie było bandaży, papierem toaletowym się ich okręcało. Były już robaki, chociaż robaki zjadały im ropę, którą się już im zalęgła, bo Niemcy nie robili żadnych opatrunków. Jak który miał bandaż to się im prało w zimnej, strasznie lodowatej wodzie, suszyło się i okręcało się rany. Oni potem wyjechali do Altengrabowa, do obozu jenieckiego. W moim baraku, połowie baraku, było czterdzieści kilka dziewczyn, jak się zorientowałam, wszystkie były z Mokotowa, tylko ja jedna byłam z Czerniakowa, a w drugiej połowie byli oficerowie radzieccy. Ustęp - toaleta - znajdował się przed barakiem, jakieś dwadzieścia, trzydzieści kroków, metrów. Jak któraś z nas szła do toalety, to im nie wolno było – sowietom - wychodzić, a jak oni wychodzili to nam nie wolno było, tego bardzo pilnowali. Tak, że my się z nimi nigdy nie zetknęliśmy. Widziałyśmy ich tylko przez szybę. Czy był głód? My właściwie byłyśmy dożywiane przez RGO, jeszcze ranni byli dożywiani przez RGO, a może nawet i wielu [innych], bo widziałam - w lepiankach, ziemiankach - też im dowozili zupę w kotłach od prania, czy od czegoś. Nasz kocioł, co nam przywozili, miał drugie dno. W drugim dnie były kanapki z białego chleba z kurczakami, były leki, był spirytus czysty, bo potrzeba było do dezynfekcji, były kubeczki i zupa. To pamiętam. Potem ranni zostali odwiezieni do Altengrabowa i niektóre sanitariuszki z Mokotowa pojechały z nimi. One ciągle robiły apele w baraku, ciągle się odliczały, a ja jedna byłam tak zmaltretowana, że spałam na sienniku, przykrywałam się płaszczem. Było pełno pluskiew, więc jak pluskwy przechodziły do płaszcza, to wstawałam zrzucałam pluskwy i z powrotem się okręcałam. Nie wiem skąd miałam - chyba od RGO, było strasznie zimno – aspirynę. Aspirynę brałam dwa razy dziennie, albo i trzy, wtedy ona mnie rozgrzewała trochę. 15 października, była niedziela rano, jak nas wypuścili. Ale już przed tym przyjeżdżały panie z RGO, które mówiły, że ta i ta pani to jest ich córka, albo ich kuzynka. Niemcy ich puszczali, bo właściwie, z czterdziestoma kilkoma nie wiedzieli co zrobić. Ciągle nie mogli się nas doliczyć, ile nas jest, a my same tez nie wiedziałyśmy, coraz to się zmieniała ta liczba. Potem, 15 już nas wszystkie wypuścili i dali nam zaświadczenie. W płaszczu berlingowskim z guzikami wyszłam na miasto i nie wiedziałam co mam z sobą zrobić. Jest ranek, 15 październik, jest strasznie zimno. Nie mam dobrego ubrania oprócz płaszcza, który jest troszkę na mnie za ciasny. Nie ma ludzi na rynku, tylko stoi przekupka, która sprzedaje ulęgałki. Nie wiem skąd miałam kilka groszy, albo nie miałam, tylko proszę ją, żeby sprzedała ulęgałki. Ona patrzy na mnie i mówi: „Niech pani chwileczkę poczeka.” Zostawiła mnie przy koszyku ulęgałkowym, pobiegła do domu i przyniosła mi zupę w misce, żebym zjadała. Poszłam do bramy i zjadałam. Dała mi trochę ulęgałek, nie pytając się o pieniądze. Znowu całą noc i cały dzień przebyłam w bramie, bo nie wiedziałam co mam z sobą zrobić, a tu na ulicach nie ma ludzi. Przypomniałam sobie, że moja ciotka miała koleżankę, która się nazywała Mrówczyńska Jadwiga i mieszkała w Skierniewicach. Pani Mrówczyńska była kiedyś u nas w Warszawie, odwiedzając ciotkę, i wtedy ją poznałam. Zaczęłam pytać się ludzi, oni powiedzieli: „Oczywiście, znamy panią Mrówczyńską, pani Mrówczyńska mieszka na ulicy Bolimowskiej 8, ma swój dom.” Tam poszłam. Ona mnie przyjęła troszkę, bym powiedziała, tak nie za bardzo. Nie wiem dlaczego, bo płaszcz miał guziki z orzełkami polskimi. Ale przyjęła mnie. U niej była koleżanka, powiedziałam, że nie mam się gdzie podziać. Ona mnie raz, jedną noc przenocowała. Chyba miałam świerzb, ale nie widziałam, co to jest. Strasznie mnie swędziało na brzuchu i ona w nocy zobaczyła, że ja się bardzo na brzuchu drapię, na rękach mniej, tylko na tym brzuchu. Powiedziała, że już u niej nocować nie mogę, ale mogę do niej przychodzić czasem. Znalazłam sobie miejsce w opuszczonej cegielni, gdzie była masa ludzi, uciekinierów różnych. Tam byłam i tam przychodziło RGO. Przypuszczam, ale nie pamiętam teraz, że ktoś się mną zainteresował, skoro wiedzieli, że jestem z „Parasola”. Skąd to wiedzieli? Któregoś dnia przyszło do mnie dwóch młodych ludzi i powiedzieli mi, że zabierają mnie do fotografa, że zrobię sobie zdjęcie - mam to zdjęcie - i oni mi dadzą lewą kenkartę, bo z tym płaszczem, bez żadnego dowodu, to się nie mogę poruszać w Skierniewicach. Rzeczywiście po dwóch dniach przyszli znów do mnie. Zabrali mnie do ich pomieszczenia, przykleili fotografię i zrobili mi odciski palców. Dali mi troszkę pieniędzy, żebym sobie coś kupiła, więc kupiłam sobie białego chleba, jako że już nie wiem, kiedy go jadałam. Byłam tam, tylko chodziłam do pani Mrówczyńskiej, pomagałam jej. Ona miała pole pełne kapusty. Raz wiozłam z nią kapustę w woziku. Okazało się, że jej koleżanka pracuje w RGO w Skierniewicach. Mówię: „Ojej, napisałam list do brata, żeby mi odpowiedział na Skierniewice.” Ona mówi: „Proszę pani, taka góra [pokazuje] jest tej korespondencji, to gdzie tu szukać, ale jak pani nazwisko?” Mówię: „Moje jest Rydel.” - „Aha, niech pani poczeka.” Na następny dzień przyniosła mi - dwa tygodnie byłam w Skierniewicach - list od brata, bo napisałam do niego, do partyzantki. On był w jędrzejowskim w partyzantce, gmina Nagłowice i do jego kolegi listy przychodziły, on szedł do brata. Napisałam, że nie mam co ze sobą zrobić, brat napisał, żebym przyjechała. Ona mówi: „Ma pani tutaj dwa złote.” Nie wiem na co, na podróż mi dała, to znaczy nie starczyło na kolej, ale jakoś koleją do Jędrzejowa dojechałam i dziesięć kilometrów do Nagłowic poszłam. Przed tym, to jeszcze powiem ciekawostkę: jak chodziłam do pani Mrówczyńskiej, to pani Mrówczyńska, nie chcąc żebym nocowała u niej, zabierała mnie do szpitala. W szpitalu było bardzo dużo rannych powstańców i było dużo oficerów powstańczych. Niemcy zaraz zabierali powstańców, jak tylko trochę wyzdrowieli, do obozu. Nie wiem skąd to się wytworzyło, że prosili mnie raz - taki proceder był, krótko zresztą, bo Niemcy się zorientowali, ale trwał dwa, albo trzy dni - jak wychodziłam ze szpitala rano, to ubierałam się w pomieszczeniu - znów nie wiem, jak, nie znałam Skierniewic, to gdzie mnie zaprowadzili, to dla mnie było pomieszczenie i żaden adres nie był - w chustkę, w kapotę straszną, szaliki czerwone i coś jeszcze. Jechałam dorożką do szpitala. Z dorożki wysiadałam do szpitala. Oni zabierali ode mnie całe odzienie i pakowali w to powstańca - charakterystyczny czerwony szalik, buciory, kurtę wielką. Jego wywozili, a ja zostawałam. Potem wychodziłam już jako zwyczajna kobieta. Tak to było dwa razy, w ten sposób wywieziono przez mnie dwóch powstańców, ale jakich to nie wiem. Wreszcie jak dostałam list od brata to tam pojechałam. Przed tym jeszcze pojechałam do Łowicza, bo słyszałam, że tam wysadzali ludność cywilną. Szukałam w Łowiczu, może znajdę mamę, ciotkę, może znajdę ojca, ale niestety nie. Oni patrzyli w wydziale zdrowia, bo przecież jak były pielęgniarki, to by się zameldowali tam. Nic, nie było ich. Pojechałam do brata. U brata siedziałam, u chłopa, półtora miesiąca do 15 stycznia. Ten chłop mnie żywił, właściwie to była matka z dwoma dorosłymi synami. Oni mnie żywili. Czasem brat przychodził do mnie, bo to już była zima. Oni nie byli już w lesie, bo były dwa fronty na linii. Było strasznie dużo wojska niemieckiego po naszej stronie Wisły. Ci partyzanci byli u chłopów na kwaterach. Czasem przychodził do mnie, żeby mnie odwiedzić. Wtedy musiał nocować w stodole, bo chłopka bała się nocować go w chałupie. W stodole, to przynajmniej mogła powiedzieć, że nic nie wiedziała. Przyszedł też do mnie na Wigilię. Przyniósł wtedy pół litra wódki i coś tam jeszcze z paczki od pań - każdy partyzant dostał na Boże Narodzenie paczkę z napisem: od pań z Jędrzejowa. On to przyniósł, my wszyscy przy tym usiedliśmy. Potem, jak się Wigilia nasza biedna skończyła, to on znowu poszedł na mróz do stodoły. Jak przyjechałam, to miałam na sobie kurtkę, właściwie płaszcz miałam, ale pod spodem, to już dostałam z RGO w Skierniewicach troszeczkę ciepłych rzeczy. Na przykład dostałam koszulkę flanelową, męską z długimi rękawami i ze stemplem: „Szpital Żydowski na Czystej”. Potem dostałam sukienkę, w którą nie mogłam się zmieścić, obcięłam ją, żeby się w nią włożyć. Dostałam również szlafrok granatowy w białe pasy, z którego zrobiłam spódnicę, dostałam coś takiego z czego zrobiłam sobie wstawkę, jakbym miała pod kurtką bluzkę. W obozie dostałam jeszcze majtki ciepłe, flanelowe, duże. Jak przyjechałam mój brat był zupełnie nie ubrany, bo 20 lipca była u nich straszna bitwa. Rano oni, po ulewnej nocy, przyszli do wsi, żeby się przespać. Powiesili wszystko, to co mieli na sobie, na parkanie, żeby to słońce [wysuszyło]. Mój brat, wpół rozebrany, poszedł na górę - bo on musiał czyścić karabin maszynowy, on był amunicyjnym - zobaczył, że idą Niemcy do wsi i musieli wszyscy uciekać. Zostawili tabory, ubrania i uciekli do lasu. Tam dopiero zaczęła się straszna bitwa. Zobaczyłam w listopadzie, że on nie ma się w co ubrać. Zdjęłam z siebie majtki, zdjęłam z siebie koszulkę ze stemplem, sukienkę i on w tym chodził. Miał jakieś spodnie, takie dotąd [pokazuje]. Miał wrzody straszne. Nie wiem skąd miałam puderniczkę, w tym obozie chyba gdzieś [dostałam] - puderniczka z widokiem japońskim. Puderniczkę sprzedałam w aptece w Jędrzejowie i dostałam dla niego troszeczkę zielonej maści - bo wszy, robaki były w ranach - żeby jemu trochę posmarować. A koszulkę, którą sobie zostawiłam - która miała tylko ramiączka, a nie miała tu już koronki, bo to się wszystko zniszczyło - to rwałam i jemu robiłam opatrunki. 15 stycznia weszli do nas Rosjanie, wygnali wszystkich Niemców. Mogliśmy już się poruszać, ale jeszcze sporo Niemców było ukrytych, bo tak nagle zostali zaskoczeni, że nie mogli uciekać. Jeszcze było bardzo trudno chodzić ze względu na to, że jak przeszedł front, a przeszedł w kilka godzin, to zostali się maruderzy, którzy okradali, gwałcili, zabijali. Dopiero wyszłam, gdzieś może 20 stycznia. Jak poszłam do Jędrzejowa, to zobaczyłam na drzewach plakaty, że proszą żeby się zgłaszać do RKU - służba zdrowia. „Pójdziemy do armii polskiej”. Można się było zgłaszać, można się było nie zgłaszać. Pomyślałam sobie - wciąż jeszcze byłam w boju, ciągle z rannymi - że przecież to są nasi chłopcy, Polacy, którzy na kresach strasznie cierpieli. Zostali wywiezieni gdzieś na Sybir i stamtąd wracają z wojskiem. Nie mogę wybrzydzać na to, muszę pójść i ich ratować, tak samo ich pielęgnować. Zgłosiłam się, z tym, że pojechałam do RKU do Lublina. Jechało się z Jędrzejowa do Lublina pięć dni, bo ciągle pociąg gdzieś szedł, więc się gdzieś pojechało, potem czekało się na następny. Przygód była masa, różnych nieprzyjemnych, ale mnie znów nic się nie działo. Pan Bóg okrywał mnie opieką, tak że teraz, do tej pory, nie jestem w stanie tego zrozumieć. Dojechałam do RKU do Lublina. Przenocowałam się, tak jak wszyscy - bo w Lublinie było bardzo niebezpiecznie, strzelanina - w komisariacie. Rano poszłam do RKU. Tam mnie przyjęli do szpitala na ulicę Narutowicza. To był 64 ewakuacyjny szpital. W tym szpitalu pracowałam półtora miesiąca, od 1 lutego do 15 marca. To był szpital w dużej szkole, to już był prawdziwy szpital. Pielęgniarki chodziły w czepkach. Uparłam się, że chcę być sanitariuszką, a oni mówili: „Przecież ty jesteś pielęgniarką”. Mówię: „Nie, ja chcę być sanitariuszką, bo chcę ciągle walczyć, ciągle być z chłopcami, może na front mnie wyślą, będę miała swoje szpitaliki i to wszystko.” Ale tu nie. Pracowałam, szpital rozdzielił się na dwa. Zapakowali nas do wagonu, którym znowu pięć dni jechałam z Lublina do Bydgoszczy. Tam się nabawiłam wszy. Tam rozwinęliśmy nowy szpital, a front był przy Wałczu. Rozwinęliśmy szpital, do którego ze szpitali polowych przywozili nam już rannych. Specjalizowaliśmy się w rękach, w nogach i w kręgosłupach. Bardzo ciężkie było pielęgnowanie tych chorych, bo to byli chorzy w gipsach, tylko. Tam poznałam porucznik Ochnikównę, która była zastępcą komendanta szpitala, do dziś ją znam. W szpitalu zyskałam sympatię lekarzy i całego personelu. Pracowałam bardzo ciężko, od świtu, od piątej rano, do jedenastej w nocy. Potem jeszcze musiałam sobie coś uprać, na dwie, czy trzy godziny położyć się i znowu do rannych. Trzeba było, wtedy na tej sali, gdzie było dwudziestu rannych, umyć podłogę, zrobić opatrunki, umyć pacjentów, przygotować wszystko na jedenastą do obchodu. Praca była zupełnie inna, jak powiedzmy, w moim Powstaniu. Ludzie dla mnie byli bardzo życzliwi. Zaraz, za kilka miesięcy dostałam awans na kaprala, prawie nie wiedziałam co to jest kapral. Potem, zaraz za jakieś dwa miesiące, dostałam awans na plutonowego i wreszcie, 11 listopada 1945 roku, dostałam awans na sierżanta. Dostałam również polecenie, że teraz mogę już przejść do stołówki oficerskiej, gdzie było znacznie lepsze życie. Zostałam oddziałową dużego oddziału chirurgicznego. Koleżanki, pielęgniarki to były sanitariuszki, dziewczęta z kresów. Specjalnego pojęcia nie miały o pielęgnowaniu, ale prace przy opatrunkach, przy myciu podłogi, przy podawaniu jedzenia, to przecież każdy to zna.Tam pracowałam i byłam w wojsku do października 1946 roku, dopiero wtedy mnie zdemobilizowali, jak już szpital ewakuacyjny przemienił się na szpital garnizonowy. W międzyczasie skończyła się wojna, dopiero w 1947 roku przyjechałam do Warszawy. W Warszawie z mojego domu nic nie zostało, zostały gruzy. Brat wrócił wcześniej. Opowiadał mi, że jak wrócił w marcu 1945 roku, to były schody cementowe i że jeszcze nocował w naszym mieszkaniu. Mieliśmy bardzo dużą bibliotekę, około pięciuset książek, z tej biblioteki, mówi, ostała się kupa białego pyłu. Ostały się też kluczyki i waltornia spalona, na miejscu gdzie stała szafa, a na szafie była waltornia ojca, bo ojciec grał na waltorni, oprócz tego, że był śpiewakiem. Potem jak był straszny huragan w sierpniu 1945 roku, który objął całą Polskę, to się to wszystko zawaliło.
- Czy po wojnie miała pani jakieś problemy z tego powodu, że była pani w AK?
Nie ujawniłam się w AK, bo byłam w wojsku, to miałam świadectwo. Nie mniej jednak, muszę powiedzieć, musze się poskarżyć, że w 1950 roku zdawałam na politechnikę, na chemię. Tak zdałam egzamin, że zostałam zwolniona z egzaminów ustnych, co było na tych wszystkich wykazach, a potem nie dostałam się z u miejsca. Na wykazach widziałam kolegów, którzy nic nie potrafili. Kiedy w 1944 roku odeszłam ze szkoły, to ja, tak sama z siebie, po pięciu latach, bym wszystkiego nie umiała, więc byłam dwa miesiące na kursie politycznym, bo to się zrobiła inna rzeczywistość. Nawet Mickiewicz okazał się być inny i „Pan Tadeusz” inny, tak że musiałam umieć to też zdawać. Chodziłam z tymi kolegami, którzy nic nie potrafili. Potem ich widziałam na liście i widziałam ich w czapkach politechniki, a mnie nie przyjęto z powodu u miejsc. Żydówka, uczestniczka tej komisji powiedziała mi: „Och, pielęgniarek mamy bardzo mało”. Powiedzieli mi potem, że nie potrzebnie mówiłam, że pracowałam jako pielęgniarka. Mówię: „To co mam powiedzieć, co robiłam? W 1945 roku byłam w wojsku, byłam pielęgniarką. Potem zatrudniłam się w szpitalu Dzieciątka Jezus. To co mam powiedzieć, że co robiłam przez pięć lat?” Dopiero w 1950 roku wyszłam za mąż. Ta dyskryminacja bardzo mnie do tej pory boli. Potem poszłam do szkoły muzycznej, gdzie mój mąż miał znajomych, którzy mnie przyjęli bez niczego. Tę szkołę skończyłam. Byłam człowiekiem, który się nie umiał wepchnąć, wcisnąć, powiedziano: nie, to nie. To trzeba było się w tym wszystkim umieć znaleźć, a ja nie potrafiłam, nie byłam cwana nigdy. Ani nie byłam zmyślna, bo to nawet nie cwaniactwo, to zmyślność trzeba mieć ludzką.
- Czy chciałaby pani coś powiedzieć o Powstaniu Warszawskim, tak już po latach, jak pani to wszystko ocenia?
Dla mnie był to okres najpiękniejszy w moim życiu. Tam się realizowałam, tam się widziałam, miałam idee. Ponieważ moi rodzice wychowali mnie patriotycznie na każdym kroku. Matka opowiadała nam jak uczestniczyła w III Powstaniu Śląskim, jako pracownik PCK. Robiła paczki dla powstańców i wywoziła samochodami do tych powstańców, do oddziałów, do których bardzo trudno było dobrnąć, bo wszędzie pełno Niemców i oni nie pozwalali, a powstańcy, po prostu, głodowali. Polski Czerwony Krzyż stacjonujący w Częstochowie, robił paczki i kobiety rozwoziły paczki. U mnie w domu, u ojca w gabinecie, był portret Chopina i portret Moniuszki. Ojciec mówił: „Popatrz, jaka to piękna muzyka. Po co ty śpiewasz ‘Czekam cię’, albo inne tango? Zaśpiewaj tę piosenkę, jaka to piękna piosenka Moniuszki.” Prowadził nas, przed wojna, na polskie opery. Miałam bardzo patriotyczną szkołę. Uczyłam się i w szkole powszechnej i w tej, pieśni. Bardzo kochałam Polskę, byłam tak nauczona i nie wyobrażam sobie niczego innego. Dla Polski trzeba pracować dobrze i dla Polski trzeba walczyć, dla Polski trzeba żyć, żeby ją budować i ja taka zostałam. Dla mnie to jest najpiękniejszy okres, myślę o nim bardzo często. Jestem głęboko wdzięczna prezydentowi Kaczyńskiemu i dyrektorowi Ołdakowskiemu oraz wszystkim pracownikom, którzy przyczynili się do zorganizowania pięknej, przepięknej uroczystości, […]. Myślę o Powstaniu często, czasami nawet myślę sobie: „I co myśmy zrobili?” Ale tego nie można było inaczej zrobić. To tylko teraz można pomyśleć: „Po co oni to wszystko zrobili?” Wtedy nie można było tak pomyśleć, bo my, zwłaszcza młodzi ludzie, byliśmy strasznie przez Niemców maltretowani, zresztą wszyscy byliśmy poniżani, ale młody człowiek to bardziej czuje. Młody człowiek więcej się buntuje przeciwko temu, młody człowiek nie chce być poniżany i opluwany, nie chce patrzeć na trupy, na ludzi rozstrzeliwanych, umierających. Buntuje się, chce zemsty, chce wreszcie powstać, nie tylko kurczyć się. Jak szłam w czasie okupacji ze szkoły pielęgniarskiej, ze Smolnej, to ojciec wychodził po mnie, bo bał się, żeby mnie nie złapali. Biedne ojczysko, on się o mnie strasznie bał, żebym nie została złapana. Żeby on wiedział. Kazał mi iść tylko tymi ulicami. Pieszo się chodziło na Wolę, bo było bezpieczniej, niż tramwajem, który zatrzymywali i wszystkich wygrużali. To było okropne pięć lat. Nie mówiąc o tym, że był straszny głód, że sprzedawało się własne prześcieradła, obrusy, koszule, własne ubranie, jeśli się nadawało do sprzedania, żeby kupić cokolwiek. Słoninę jak się kupiło, to zuchelek był na całą zupę. Jadło się tylko kartofle. Dostałam kiedyś prezent od mojego chrzestnego ojca, pół korca zmarzniętych kartofli. On dał to od siebie, od swojej rodziny, bo jestem jego chrzestną córką, a to był brat cioteczny mojej mamy. Mama z tego robiła różne pyzy i my to jedliśmy. Pragnęło się pomarańczy, kiedyś nie wiadomo skąd dostaliśmy paczkę ze Szwajcarii. Widocznie ludzie dawali sobie różne adresy, ale tylko jedną dostaliśmy, pudełko sardynek i trzy pomarańcze. Mama powiedziała, że te trzy pomarańcze odda pani Foszkatowej, bo „Pani Foszkatowa ma małe dzieci, a wy już jesteście duzi.” A my pragnęliśmy, mówię: „Mamo, jak się tylko wojna skończy to kupię sobie dwa kilo słoniny i od razu zjem”. Mama mówi: „Nie zjesz dziecko, nie zjesz dwa kilo słoniny.” - „Mamo zjem!” To były okropne czasy, a człowiek, jak jest taki maltretowany, to po prostu, młody człowiek chce się odprężyć. Pani nie ma pojęcia, jakie były pierwsze dni Powstania, pełne euforii, a przecież wszyscy poszli na Powstanie, to nie poszła garstka ludzi, tylko wszyscy, ilu ochotników było.
Warszawa, 15 lutego 2005 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Czoch