Byłem przy rodzicach do 1939 roku, miałem siedem lat.
Nie, jeszcze nie. Zacząłem w 1939 roku we wrześniu od drugiej klasy z uwagi na to, że byłem przygotowany przez matkę. Mama się zajmowała wyłącznie domem. Tata pracował na cały dom. Do pierwszej klasy chodziłem tydzień.
Na Powiślu, na ulicy Browarnej 12 mieszkania 60. Zawsze będę to pamiętał, do końca życia.
Przede wszystkim chodziłem do szkoły i byłem w tej samej klasie z kolegami, którzy byli ode mnie o rok, dwa, trzy lata starsi. Cóż, monotonia życia ucznia. W 1942 roku jesienią jeden z kolegów zaproponował mi pójście do świetlicy przy Kościele Księży Salezjanów na ulicy Lipowej. Na zapleczu tego kościoła było tak zwane oratorium, które się wywodzi od księdza Jana Bosko, i tam mieliśmy spotkania. Tam była świetlica wyposażona w zabawy różnego rodzaju.
W pewnym okresie zjawił się u nas pewien dwudziestoparoletni mężczyzna, który wszedł w nasze gry i zaczął organizować drużynę harcerską. To było szkolenie ogólne harcerskie, typowo harcerskie, bez jakiegoś paramilitarnego nastawienia. W 1943 roku na wiosnę mieliśmy marsze patrolowe połączone z odczytywaniem pisma Morse’a, w ogóle takie harcerskie historie. Po przygotowaniu wstępnym w 1943 roku, w lipcu nasz drużynowy zorganizował w miejscowości Skórzec koło Siedlec obóz harcerski, na którym mieliśmy już typowe marsze. Między innymi stamtąd poszliśmy (to było 16 kilometrów) do Igań, do miejsca pamięci wojny z Moskalami. Również tam odbywaliśmy harcerskie zdobywanie sprawności, między innymi wybrałem sobie sprawność kucharza, bo to było najłatwiej – ognisko zbudować... Poza tymi sprawnościami mieliśmy ogólnorozwojowe ćwiczenia, biegi i również ognisko. Mieściło się to w szkole około dwóch kilometrów od miejscowości Skórzec w kierunku Stoczka, przy lesie. Za tym niedużym laskiem czy zagajniczkiem paliliśmy zawsze ognisko, śpiewaliśmy pieśni harcerskie. Tam przeszliśmy tak zwane próby ognia, wody i, powiedziałbym, strachu, bo [pewnej] nocy zerwał mnie drużynowy, zaprowadził do swojego pokoju i w misce z wodą (to była próba wody) zanurzył mi głowę, dokąd tylko mogłem wytrzymać. Następnie powiedział mi, że mam iść (środek nocy!) w miejsce, gdzie zawsze paliliśmy ognisko i tam dostanę następne instrukcje. Siedział tam zastępca naszego drużynowego Zbigniewa Kamińskiego (nazwisko jego dość znane), nie mający chyba nic wspólnego z Aleksandrem. Noc była gwiaździsta, pamiętam jak dziś. W tym lasku ten, który siedział przy ognisku, dał mi trzy zapałki i kazał nimi rozpalić ogień. To była próba ognia.
Cały czas była konspiracja, tak bym określił.
Potem powiedział mi, że mam iść do końca lasu, potem przez las z powrotem do budynku szkolnego. Jak przechodziłem przez las, nagle słyszę wycie, patrzę – na polance siedzi wilk. A to był po prostu któryś ze starszych kolegów i wył. Jak ja uciekałem przez ten las, to trudno sobie wyobrazić! W końcu dotarłem na miejsce. Na drugi dzień mieliśmy ogólne ognisko i ci, którzy zdali ten egzamin, otrzymali imię puszczańskie. To była dość nietypowa ceremonia – z kory brzozowej wycinaliśmy białe kawałki kory, na tym pisaliśmy nazwisko i imię, to paliliśmy przy ognisku, a dostawaliśmy już imię tak zwane puszczańskie, czyli mój pseudonim harcerski „Bladolicy Sęp”.
To nie było przygotowanie do Powstania, tak bym tego nie określił. To było przygotowanie po prostu bojowe. Po obozie w 1943 roku mój wujek, który był w konspiracji (zmarł w 1988 roku w Australii, nie wrócił już do kraju), zaproponował mi: „Słuchaj, jesteś w harcerstwie?”, mówię: „Tak”, „To mam dla ciebie propozycję”. W domu, w którym mieszkał, była zorganizowana piątka już „szaroszeregowców”, bo organizacja, o której mówiłem wcześniej, która skończyła się w praktycznie w 1943 roku, była raczej stricte harcerską organizacją, bez przygotowania wojskowego. To były tylko i wyłącznie zabawy raczej harcerskie. Zaproponował mi, że mnie skontaktuje już z „Zawiszakami”, z „Szarymi Szeregami”, z najmłodszymi kadrami „Szarych Szeregów”. W jego domu, piętro wyżej było miejsce spotkań. Wujek mnie tam skontaktował i co tydzień mieliśmy zbiórki. Między innymi w Skórcu na obozie harcerskim była wizytacja, a jednym z wizytatorów był człowiek, który przyszedł nas uczyć w „Zawiszakach”. Jak powiedziałem, skąd go znam i czy mogę powiedzieć to swojemu drużynowemu, z którym był po imieniu, to on mówi: „Możesz, możesz”. Wtedy powiedziałem druhowi Kamińskiemu, że jestem już w „Zawiszakach” i zerwałem kontakty. W organizacji „zawiszackiej” byłem do czerwca. Mieliśmy tam różnego rodzaju książki, między innymi, pamiętam, „Regulamin Wojsk Piechoty”, przedwojenne wydanie wojskowe, Kamiński przyniósł „Kamienie na szaniec”, to był koniec 1943 roku, pierwsze wydanie, jeszcze niepełne, niezupełne. W kwietniu w 1944 roku, już w nowej organizacji, w „Zawiszakach”, mieliśmy ćwiczenia strzeleckie. A odbywało się to tak, że zbiórka była w kościele Świętego Krzyża, bo miejsce spotkań mieliśmy na rogu ulic Zajęczej i Topiel (tam jest obecnie zakład cukierniczy „Syrena”), czyli [w miejscu] starego Fuchsa. Ten dom został spalony. Jak po Powstaniu tam przyszedłem, to już nic nie było. Wracam do tego, bo jako najmłodszy nie brałem w tym udziału. Wszyscy mieliśmy się zebrać [w kościele] Świętego Krzyża (było nas pięciu z mojego grona, byłem piąty) i polecenie było, żeby dwójkami [ustawić się] na Dworcu Wileńskim i jedziemy do Kłębowa. Ale nie chcieli mnie wziąć, bo byłem sam, jako najmłodszego spławili mnie i pojechali sami na to strzelanie. Wiedziałem, gdzie to się odbywa, bo instruktor nam wytłumaczył, jak tam dojechać – w Kłębowie wysiąść na prawą stronę, iść wzdłuż torów przez las i mieli dotrzeć do leśniczówki. Dotarli, bo mówili później, że tam mieli rozbieranie broni i tak dalej.
Właśnie wracam do tego. W czerwcu urwał mi się kontakt, bo ojciec z matką i z młodszym bratem wyekspediował [nas] na tak zwane letniaki, do miejscowości Zielona pod Warszawą, w kierunku Wawer, Wesoła. Tam trzeba było z Gocławia przejść dwa kilometry.
Nie, z mamą i młodszym bratem przybywaliśmy tam przez cały lipiec, do 28 lipca. 29 lipca przyjechał ojciec i wróciliśmy do Warszawy, dwa dni przed Powstaniem. To była niedziela. I znów na Gocław. Potem starałem się skontaktować 30 [lipca] z kolegami, poszedłem tam, niestety, to mieszkanie, nasz punkt konspiracyjny był zamknięty. Nikt nic nie wiedział, co się dzieje. Być może, wiedząc o tym, że będzie Powstanie, część ludzi się wyprowadziła. Być może, ci państwo, którzy tam mieszkali z synem, wyprowadzili się. Tak że nie miałem żadnego kontaktu, w tym momencie urwał się kontakt z „Szarymi Szeregami”. 30 [lipca] poszedłem do ciotki na Nowy Świat 5 (tam mieszkała rodzina ojca, matka i jego młodsze rodzeństwo), bo ciocia mnie uczyła niemieckiego. 1 sierpnia poszedłem tak samo na godzinę dziesiątą. Około godziny trzeciej skończyłem naukę niemieckiego. Pod piątym była restauracja „Pod Bukietem” (w Warszawie było kilka restauracji o tej nazwie) i tam babcia była dozorczynią. Dwóch szeregowców jakimś cudem przyszło do babci, że przyniosą jajka, sznaps, czyli wódkę, i czy by im nie usmażyła jajecznicy. A klęli na Hitlera, jakby to był ich największy wróg. Przyszli ze szmajserami, rzucili na łóżko i babcia im to zrobiła. Ja, oczywiście, poszedłem do domu. Gdy Nowym Światem i Powiślem, i Oboźną na dół wracałem na Browarną, to widziałem, jak „suki” jeżdżą Nowym Światem z pełną obsadą, z karabinami maszynowymi nad szoferką.
Przyszedłem do domu, zjadłem obiad (to była gdzieś godzina czwarta) i z uwagi [na to], że bardzo dużo czytałem, poszedłem sobie wymienić książkę na Lipową, niedaleko była wypożyczalnia. Wróciłem z książką, usiadłem sobie w foteliku w pokoju (to była gdzieś za pięć – dziesięć piąta) i nagle słyszę: „Tu-tu-tu-tu!”. Już się zaczęło.
Domyślałem się, że coś się dzieje. Sąsiedzi z klatki od razu wylecieli, bo budynek, w którym mieszkałem, to był bardzo duży budynek, największy wśród budynków wzdłuż ulicy Browarnej ze strony parzystej. Od razu pierwszego dnia nie mieliśmy już mieszkania, bo od frontu, od strony Uniwersytetu, domy były ostrzelane i rodzice przenieśli się z nami do sąsiadki. Za trzy–cztery godziny przyleciał człowiek i mówi, żeby w tej chwili tarasować wejścia. Mieszkaliśmy na wysokim parterze, czyli jakby na pierwszym piętrze, a pod nami były sklepy i te sklepy myśmy szafami pozastawiali, żeby Niemcy nie mogli wejść do nas. Od strony ulicy Browarnej gęsto były sklepy, a od strony Gęstej była duża brama wjazdowa, bo w tym domu było podwórko-studnia. Właściwie tak się zaczęło dla mnie Powstanie. Przyszli powstańcy i od razu starałem się skontaktować. W zasadzie do 23 sierpnia nic się nie działo, poza pierwszymi wypadami. To było tylko okazyjnie – Niemcy próbowali strzelać, my się broniliśmy. Było nas kilku zorganizowanych chłopców, nosiliśmy meldunki, to trzeba było przejść przez przekute w podziemiach przejścia i chodziliśmy na Tamkę 44 (albo 46, już nie pamiętam) z meldunkami do dowództwa. Nie tylko ja chodziłem, we trzech przeważnie chodziliśmy. Nie można było [przejść] normalnie ulicą, tylko trzeba było iść do Dobrej, przez podwórze i przez budynek sióstr Urszulanek, który do tej pory istnieje i wzdłuż Dobrą do ulicy Tamka, potem pod górę i pod górą, bliżej Kopernika, było dowództwo.
Jako łącznik to niewiele miałem tam do czynienia. Najpoważniejsze przeżycia, to po pierwsze koncentracja w nocy z 22 na 23 sierpnia w naszym domu. Na podwórku, bo tam były trzy klatki, w piwnicach zmieściło się około pięćdziesięciu–sześćdziesięciu uzbrojonych akowców. A my, chłopcy, byliśmy pomocą naszym starszym kolegom. Tam była koncentracja i najpoważniejsze uderzenie – na Uniwersytet – z dołu od ulicy Browarnej i z góry od ulicy Konopczyńskiego, Sewerynów i od Krakowskiego Przedmieścia. Z tym, że atak nastąpił gdzieś około trzeciej–czwartej w nocy, może wcześniej, ale raczej w tych godzinach. Odwaliliśmy wszystkie zabarykadowane drzwi w sklepach i tamtędy próbowali atakować powstańcy. Niestety, ledwo doszli wzdłuż Gęstej do góry, do Uniwersytetu, ostrzelano ich tak, że wzięli dwóch rannych i wrócili z powrotem, bo tam nie było siły, Niemcy flarami oświetlali cały teren, nie było możliwości... Jak później poszedłem zobaczyć, jak to wyglądało od strony Niemców, to rzeczywiście zdobywać Uniwersytet, to jakby zdobywać Częstochowę, to było nie do zdobycia normalną drogą. Raczej z tamtej strony, od Krakowskiego Przedmieścia, [ale] tam też się załamały ataki. Ja tam nie uczestniczyłem, najdalej byłem w dowództwie. Potem już był spokój. Niemcy tam atakowali, strzelali po górnych piętrach tego budynku, na przykład na „ślimaku” przy Karowej ustawili czołg i walili bezpośrednim ogniem w górne piętra naszej chałupy. To, co najbardziej utkwiło mi w pamięci, zaczęło się dopiero po upadku Starówki Dowództwo nad naszym budynkiem objął kapral podchorąży Zbigniew Tadeusz Łęczycki, pseudonim „Wieniawa”. W swojej drużynie miał kilkunastu żołnierzy, bardzo dobrze uzbrojonych. Myśmy służyli tylko do transportu amunicji i granatów, które przenosiliśmy od strony Karowej. Zaczęło się właściwie drugiego, był ostrzał, a trzeciego już dowódca organizował w naszym budynku (bo to była Karowa i potem Gęsta, od strony Gęstej w naszym budynku i od Browarnej), punkt oporu na pierwszym piętrze, czyli na wysokim parterze. A my kursowaliśmy przez księży salezjanów (bo obok naszego domu była drukarnia księży salezjanów), wzdłuż ulic Gęstej i Księdza Siemca, czyli Wiślanej obecnej, przez urszulanki, przez barykadę na drugą stronę, w stronę Karowej. Biegliśmy w pięciu, była nas zawsze piątka. Trzeciego była organizacja, Niemcy trochę strzelali. Czwartego był już ostry atak, już padły budynki od Karowej do Gęstej. Tam już nic nie było, tylko Niemcy, i dowódca miała zamiar bronić placówki na stanowisku od Gęstej. I koło dwunastej, jak biegliśmy jeszcze w stronę Karowej, żeby ewentualnie coś ewakuować, to zatrzymał nas jeden z naszych akowców z karabinem i [pyta]: „Chłopcy, gdzie wy biegniecie?”. Mówię: „Bo tam jeszcze zostało...”, a on mówi: „Tam już nikogo nie ma, wszyscy się wycofali”. I cofnął nas. Jeszcze trzeba opisać taką sprawę, że w domu od strony Browarnej już nikt nie siedział w piwnicach, tylko część ludności się wyniosła do księży obok, do piwnicy, a część, między innymi moi rodzice (kilka osób, może kilkanaście, ale raczej około dziesięciu osób) siedziało w piwnicy na stołach, bo była rzucona kładka i tą kładką biegaliśmy na front przez oficynę, przez podwórko-studnię do dowódcy na front na Gęstej. W momencie, kiedy przebiegaliśmy w pięciu przez piwnicę, gdzie ludzie siedzieli na stołach, ojciec mnie złapał za rękę i mówi: „Słuchaj, mama obiad przygotowała” (była konina w garnku) i wyciągnął mnie z tej piątki. A oni pobiegli. Usiadłem, wziąłem ten garnek, łyżkę i... w tym momencie uderzyło w dom dziewięć bomb. Z domu została tylko kupa gruzów, ocalała [tylko] część parteru. Ci moi koledzy, którzy pobiegli, zginęli na podwórku, zostali zasypani gruzami, które się sypały z oficyn na podwórko. Między innymi zginął młodszy ode mnie o rok Tadzik Ziółkowski (jest na murze pamięci jego nazwisko), dwóch szkolnych kolegów i jeden sąsiad. Tych czterech nastoletnich chłopców tam zginęło, a mnie się jakoś psim swędem udało ocaleć.
Dalej czekaliśmy. Przybiegł jeden z powstańców, zobaczył, co się dzieje, że dom jest zburzony i zasypane jest dojście przez klatki na front. Okazało się, że wszyscy zginęli, nikt nie ocalał. Chcieliśmy uciekać stamtąd, a on powiedział: „Nie chodźcie, bo tam dalej takie samo piekło, siedźcie tutaj i czekajcie”. I myśmy dalej czekali do czasu, aż Niemcy do sąsiedniego budynku, do księży salezjanów od strony ulicy Gęstej wysadzili dwoma granatami kraty, bo drukarnia była okratowana. Weszli do budynku przez wysadzone kraty, oczywiście, ostrożnie, bo nie wiedzieli, czy tam nie ma przypadkiem uzbrojonych [powstańców], którzy czekają na nich, i kazali wszystkim wychodzić. Od razu rewizja, ojcu zegarek zabrali, ja miałem małą walizeczkę, [w której] mogłem wszystko przenieść, matka też tam coś niecoś przyniosła przy duszy. I przez drukarnię pod tymi kratami wysadzonymi przedostawaliśmy się wszyscy na zbiórkę tych niedobitków, od strony bliżej Karowej, dom numer 16 przy Browarnej. Tam wpędzili nas w podwórko, segregowali, mężczyźni młodzi osobno, kobiety z dziećmi, młode dziewczyny próbowali wyciągać. Mężczyzn od razu sprawdzali, rozrywali koszule, patrzyli, czy nie ma odbić od kolby karabinu, bo zawsze karabin zostawia ślady, jak się strzela bez jakiejś ochrony, są odbicia. Jak już zgromadzili mężczyzn, to nie wiem, co się działo, oddzielili ich. Mieli krótkofalówkę i prawdopodobnie kierowali bombardowaniem miejsc, które jeszcze stawiały opór. Zgromadzili nas większą ilość, tych z sąsiednich domów, i przepędzili Browarną, Furmańską do Bednarskiej, do góry i na Plac Piłsudskiego. Tam czekali, aż przyprowadzą [ludzi] z następnych domów i wieczorem, koło piątej [ustawili] w kolumnę i [skierowali] na Chłodną, do kościoła na Woli.
To było 4 września. Tam spędziliśmy noc. Tam też się działy dantejskie sceny. Była z nami matka Tadzika Ziółkowskiego, „Dzidka”, tego najmłodszego, o rok młodszego ode mnie, (to była sąsiadka z piętra wyżej i zaprzyjaźnieni byli z ojcem i z matką). Jej mąż był w Powstaniu, syn zginął, ta kobieta została sama. W kościele byliśmy całą noc, 5 września rano [ustawili nas] w kolumnę, [skierowali] na Zachodni [Dworzec] i [zawieźli] pociągiem do Pruszkowa, do obozu przejściowego. Tam nas wpędzili do hal fabrycznych i od razu wszy, wszystko, co tylko człowiek sobie może zamarzyć w brudzie, bez wody, bez mycia. To było coś strasznego.
Nie tylko ze mną, bo muszę o tym powiedzieć. Matka tego jedynaka „Dzidka”, który zginął (pierwszy raz coś takiego widziałem), w ciągu jednej nocy osiwiała, to było coś niesamowitego. Mój ojciec już wtedy był chory. On właściwie załatwił w PCK, że nas nie wywieźli do Niemiec i dalej. Piątego nas tam dostarczyli, a szóstego wieczorem [załadowali] w wagony. Jechaliśmy całą noc i zatrzymaliśmy się. [Usłyszeliśmy:] „Wychodzić!” Raus!. W Niepokolanowie, w Teresinie wyrzucili nas z pociągu na plac, przyjechały podwody, czyli furmanki wiejskie, i stąd nas wywieźli do Strug (miejscowość koło Szymanowa kilka kilometrów od Teresina), na dwa tygodnie przejściowo do majątku pod zarządem niemieckim (nieduży mająteczek, bywałem tam jeszcze po Powstaniu przejazdem), a stamtąd po dwóch tygodniach, żeby nie obciążać majątku, rozdzielili nas do miejscowych gospodarzy. Trafiliśmy na wieś Czerwona Niwa.
Różnie, ale nie było rady, takiej jak na przykład na gradobicie. Czy mamy na to jakiś wpływ? Po prostu zaczęło się i trzeba było to przeżyć. Niektórzy narzekali sobie, ale to nic nie pomagało.
Oczywiście.
Woda była cały czas, prąd był, elektrownia warszawska była czynna do 3 września, jak dowiedziałem się. Biegając z meldunkami przez pewien pusty plac, [widziałem], jak nadlatują sztukasy nad elektrownię, to było 3 i 4 [września].
[Była] przede wszystkim mąka, coś tam piekli z mąki, która została. Jak mówiłem, mięso konia to był rarytas, którego nie zjadłem zresztą, bo jak gruchnęły bomby, to miałem w garnku pełno pyłu wapiennego. Próbowałem później coś z tego odzyskać, ale niestety, rodzice i brat zjedli, reszta została dla mnie, miałem tę resztę zjeść i nic nie ruszyłem. W ogóle nie przykładałem wagi do tego, co jem, te rzeczy mnie specjalnie nie interesowały. Było normalne życie pod presją, że tam wróg czai się, a my musimy trwać.
U nas, niestety, nie było kapliczki, nie było w ogóle możliwości. To była pierwsza linia frontu, bezpośredni styk z nieprzyjacielem. Nie było zaplecza, żeby coś zorganizować, bez przerwy walili w dom, w górne piętra. Po pierwszych dniach z czterokondygnacyjnego budynku jednego piętra już prawie nie było. Jeszcze przed bombardowaniem podwórko posprzątaliśmy, że można było przechodzić.
Mogę opowiedzieć taki przypadek jeszcze przed Powstaniem. Niemcy w 1941 roku zrobili tak zwaną łapankę, zamknęli ulicę i po prostu robili rewizję we wszystkich domach. Właśnie na Browarnej zamknęli ulicę z jednej strony i do nas do mieszkania też wszedł żołdak, czy nawet dwóch, i po szafach zaczęli niuchać. A ojciec jeszcze przed wojną zaopatrzył się przewidująco w worek cukru, w szafie miał dokumenty i zostawili ten worek.
I jeszcze jeden przypadek – ojciec przed wojną miał pistolet, tak zwaną siódemkę, bo pracował w bankowości, miał do czynienia z pieniędzmi. W 1939 roku, jak był rozkaz oddać zarejestrowaną broń, to ojciec oddał, ale amunicję zostawił w szufladzie. Jak zobaczył, że Niemcy otaczają, mówi do mnie: „Rysiek, zanieś to do śmietnika”. W podwórku, w bramie na ulicę Gęstą był śmietnik. Nie wyrzuciłem tego do śmietnika, tylko schowałem w jakiś zakamarek, wsunąłem głęboko, śmieciami przykryłem, a jak Niemcy poszli, pobiegłem po wujka na ulicę Topiel i mówię: „Wujku, ojciec chciał to wyrzucić”. (A ja wujkowi już jedną taką rzecz dałem – amunicję znalezioną). On mówi: „No to przynieś to”. Wieczorem wygrzebałem (to była paczkowana amunicja), wyciągnąłem i zaniosłem.
W samym Powstaniu nie mieliśmy [styczności] bezpośredniej. Dopiero jak nas już zbombardowali i wyrzucali z mieszkań, to znaczy z domów, bo mieszkań nie było, to wtedy miałem dopiero kontakt. Po prostu to była zgraja. Jak na Browarnej pod [numerem] 16 segregowali ludzi, to był kontakt, widać było, że coś jest nie tak. Jedną dziewczynę udało nam się [uratować], kobiety jej chustkę zawiązały, jakoś między siebie upchały i ocalała, a tak to nie wiadomo, jakby to było, bo to było rozwydrzone bractwo, widać było, że kałmuki. To byli dirlewangerowcy, potem się dopiero dowiedziałem, już po Powstaniu.
Tak, zetknąłem się, jak próbowali nas atakować czołgami w środku sierpnia. Widzieliśmy z daleka, bo niektórzy próbowali się wychylać, że cywili ustawiają przed czołgami. Próbowali wykorzystać ludność cywilną do ochrony. Ale ci ludzie, jak jechali Browarną, od razu uciekli do bramy i nic z tego nie wyszło.
Obiło mi się o uszy w kościele... Ale nie widziałem nic takiego, trzymałem się wtedy przy rodzicach. I tak mi pozwolili na za dużo, przecież mogłem zginąć z tą czwórką, ale jakoś udało się. To by było całe Powstanie. A później ten obóz...
Dla mnie nie było najgorszego, po prostu to było przeżycie, które tak przyjmowałem jak padający deszcz. Może nie można tego porównywać, ale to tak było. Najgorsze było to, że człowiek sobie nie zdawał sprawy… Są rodzice, którzy za nas myślą, prawda? Ja, dziecko, dostosowywałem się raczej (byłem posłusznym dzieckiem) do tego, co mi mama, ojciec dyktują.
Z mojej rodziny tylko szwagier mamy, który mnie skontaktował z „Zawiszakami”, należał do Zgrupowania „Ruczaj”. Ani z rodziny ojca. Z rodziny matki to brat mamy zginął w Hamburgu – był w pancerniakach, ze stalagu zatrudnili ich w Hamburgu w fabryce i tam zginął w czasie dywanowego bombardowania w 1943 roku. Nikt poza mną nie miał nic wspólnego z konspiracją. Zresztą to była mała konspiracja.
Była łączność i docierały do nas biuletyny wydawane przez Dowództwo.
Poprzez łączników. Do tej pory mamy meldunki na piśmie dowódcy, które przenosiliśmy.
Nie, [radia] nie było. Od razu Niemcy zlikwidowali wszystkie radia, tak że u nas, w naszym domu nie było.
Do wyzwolenia byłem na wsi, w Czerwonej Niwie, u gospodarza za parobka. Później, 16 stycznia umarł mój ojciec w wieku trzydziestu siedmiu lat, 19 stycznia weszli Ruscy. Przejechali przez wieś, potem nadlatywały samoloty radzieckie z czerwonymi gwiazdami. Po kilku dniach zdecydowaliśmy przenieść się do pobliskiej osady Guzów, gdzie była cukrownia. Mieszkała tam siostra mojej mamy, która była dobrze zagospodarowana, krawcowa. Pewne hrabiostwo korzystało z jej usług, dali jej pokój i my się [też tam później] przenieśliśmy, [ale] najpierw do czworaków do fornali (czworaki, czyli obejścia gospodarcze mieszkalne przy dworze).
Ze trzy tygodnie. Potem od tych fornali żeśmy się odseparowali i zamieszkaliśmy przy dworze. Stamtąd rządca, z którym byliśmy dość zaprzyjaźnieni (później, po wyzwoleniu, też) wysłał mnie po szczepionkę przeciwko różycy, bo świnie zaczęły chorować. Wtedy pierwszy raz przyjechałem do Warszawy, 12 lutego. Poszedłem do swojego domu zobaczyć, czy wisi tam jakaś kartka. Nic nie było. Poszedłem do babci i okazało się, że u babci na Nowym Świecie 5 jest kartka, że babcia, wujek i ciotka są na Bartoszewicza 5.
Widziałem ją, jak wychodziłem, te gruzy... Obejrzałem się na swój domu, nie ma domu, nie ma w ogóle nic. Tak że na mnie to nie robiło jakiegoś straszliwego wrażenia. Po prostu wiedziałem, co nas mogło czekać. Wróciłem z powrotem ze szczepionką. Kupowałem ją na Pradze, przez most wysokowodny na Wiśle przeszedłem na Pragę i wróciłem, potem przenocowałem u babci i następnego dnia wróciłem do Guzowa ze szczepionką. Powiedziałem mamie, jak [Warszawa] wygląda, a mama mówi: „No to co, do szkoły tutaj będziesz chodził?”. „Nie, mamo, tam szkoła jest”. [...]
Wróciłem w kwietniu, a raczej w końcu marca. Od razu poszedłem do szkoły, zapisałem się do siódmej klasy, bo szóstą zaliczyłem już przed Powstaniem. Skończyłem siódmą klasę. Potem zacząłem uczyć się w Państwowym Liceum Budowlanym na Hożej 88. Ojciec nie żył, matka z bratem, który w Guzowie chodził do szkoły, została jeszcze. Nocowałem u babci na Bartoszewicza, a we wrześniu wróciła koleżanka matki siostry z córką z Niemiec (do Powstania mieszkały na Tamce, Niemcy je wywieźli trochę dalej, do Niemiec). Ciotka zorganizowała mieszkanie, to znaczy piwnicę na Smolnej 15 i tam [były] cztery osoby – koleżanka ciotki ze starszą ode mnie o cztery lata córką, ja i ciotka – w takim małym pomieszczeniu w piwnicy, z malutkim okienkiem. Stamtąd chodziłem do szkoły na Hożą, pieszo, bo wtedy jeszcze nie było tramwajów. To był mój powrót do Warszawy. Nie można było w tej piwnicy długo wytrzymać. Stała tam koza do ogrzewania całą zimę. W lutym sąsiad z piętra wyżej (bo tylko my mieszkaliśmy w piwnicy i on na parterze, [bo] cały dom był wypalony), to był murarz, wyremontował na Tamce 22/24 na IV piętrze mieszkanie koleżance ciotki i nam. Przygotowywał je, żeby matka mogła [w nim] być. Ja się wyprowadziłem w 1954 roku, brat w 1970 roku, a matka mieszkała [tam] do śmierci w 1972 roku.
Jak się dowiedziałem od starszych o siedem, osiem lat kolegów, z którymi chodziłem do liceum, jak akowców traktują, to w ogóle nie byłem nigdzie, nic nie wiem, nic nie słyszałem. Doszedłem do wniosku, że już muszę, niestety, odpowiadać za siebie. Dla mnie najważniejsza była nauka i praca, dlatego zdecydowałem się, widząc gruzy w Warszawie, na liceum budowlane, bo wiadomo było, że będzie dużo pracy. Pieniędzy było dużo mniej.
Powstanie oceniam, że to było po prostu jedno z powstań, to był zryw ludności, zryw polskości. Inaczej tego nie można [ocenić]. Jak ocenić wszystkie powstania, kościuszkowskie i inne...? Przecież to była walka muchy z niedźwiedziem, zawsze tak było. Jedno tylko, to wielkopolskie, było udane, a tak wszystkie powstania miały określoną tragedię i koniec określony.
Chciałbym dodać, że po powrocie w kwietniu, jak się trochę ociepliło, chodziłem na gruzy, bo ojciec zakopał pewne rzeczy przed wyjściem, po bombardowaniu, ale, niestety, już nie odzyskaliśmy tego. Spotkałem rodziny moich kolegów, którzy zginęli. Oni ekshumowali zwłoki, a ja im pokazywałem, gdzie co było, gdzie dowódca, gdzie koledzy mogli być. Okazuje się, że koledzy nie dobiegli przez podwórko-studnię do dowódcy, tylko zginęli tam pod gruzami, które się zsypały na nich ze zbombardowanego domu. I tylko po butach, po ubraniu, bo przez całą zimę leżeli przymarznięci, rozkładało się to, poznawaliśmy zwłoki, zwłaszcza ja identyfikowałem, bo ja z nimi byłem cały czas do feralnego 4 września. Nie wiedziałem, co jest z dowódcą, bo jego na piętrze nie było. Okazało się, że jak Niemcy zaczęli atakować i bezpośrednim ogniem walili z działa na nasz budynek od strony Karowej, z rogu Karowej i Browarnej, to dowódca uciekł spod ognia na poziom parteru i schował się w bramie. Jak bombardowali, to on w tej bramie ze swoimi żołnierzami zginął. Nie ze wszystkimi, bo część była od strony bezpośrednio Browarnej i też część zginęła, a od strony Gęstej dowódca zginął dosłownie zaduszony. Chyba było ich ośmiu w sumie, bo było czternastu żołnierzy, nas pięciu i dwie łączniczki, które też zginęły. Myślałem, że sam ocalałem z tych, którzy brali bezpośredni udział w boju, jak to można określić. Okazało się po latach w 1992 roku, że jeszcze ocalała jedna łączniczka, która wydostała się spod gruzów. Ona jedna. A brat jej zginął właśnie od frontu, od ulicy Browarnej. To byłby najtragiczniejszy moment z całego Powstania, że tylko trupy zostały.