Irena Komorowska „Hyńska”
Irena Komorowska, z domu Drzewosowska. Pseudonim „Hyńska”. Urodziłam się 2 maja 1924 roku w Warszawie. Jestem prawdziwą Warszawianką. Od lutego 1942 roku byłam w Pierwszej Kompani Ciężkich Karabinów Maszynowych Okrąg Czwarty Mokotów, który należał do „Baszty”, ale w 1944 roku, zaraz po Powstaniu, mój dowódca został aresztowany, nastąpiła wpadka i wszyscy musieliśmy, wcześniej poinformowani, uciekać. Od tej chwili byliśmy poszukiwani przez gestapo. Opuściłam dom, ja i mój brat, później tułaliśmy się aż do wybuchu Powstania w Warszawie. To był straszny okres, bo były rzeczywiście trudności ze spaniem, z zamieszkaniem. Ludzie się bali [nas przyjść], bo byłam poszukiwana przez gestapo tak jak i moja przyjaciółka, z którą razem się ukrywałyśmy. Nieraz nie miałyśmy gdzie spać. Godzina ósma dochodziła, a my właściwie stałyśmy na ulicy, nie wiedziałyśmy do kogo pójść, u kogo przespać i spędzić noc.
- Chciałabym powrócić do wcześniejszej historii, jeszcze zanim wybuchła wojna, jak pani pamięta tamte czasy, jeśli chodzi, na przykład. o wychowanie patriotyczne w szkole?
Bardzo dobrze. Dobrze pamiętam, chodziłam do bardzo dobrego gimnazjum, najlepszego gimnazjum żeńskiego w Warszawie – Królowej Jadwigi. U nas w domu miałam bardzo dobre warunki. Nie mieliśmy żadnych kłopotów, ani finansowych ani [innych]. Mój starszy brat chodził do gimnazjum Lelewela. Wspominam [te czasy] bardzo przyjemnie. Wyjeżdżaliśmy na wakacje. Rodzina była dość zamożna, nie było problemów właściwie z niczym.
- Czym się zajmowali pani rodzice?
Mój ojciec był inżynierem, a poza tym był przedsiębiorcą, więc wszystko było bardzo dobrze, jedynie jak mi dokuczał mój ojciec i mojemu bratu, to ciągle nam kazał się uczyć angielskiego. W tamtym okresie angielski nie był popularny w żadnej szkole, a on ciągle tylko: a to nam studentów sprowadzał, a to miałam później koleżankę, która przyjechała ze Stanów, która ze mną mieszkała i mnie uczyła, rozmawiała ze mną tylko po angielsku. Później mi się to w życiu bardzo przydało.
- Proszę powiedzieć, czy w gimnazjum Królowej Jadwigi była pani wychowywana w duchu patriotycznym?
Tak. Byłyśmy w duchu patriotycznym [wychowywane], ale u nas były i córki generałów i jedna była córka szewca. Dyrektorka zawsze uważała, żeby ze wszystkich warstw społecznych były uczennice. To było wyjątkowe, bardzo surowe gimnazjum, miałyśmy zawsze najbrzydsze stroje ze wszystkich uczennic z innych szkół. Nasza szkoła bardzo przyjaźniła się z gimnazjum Batorego. Jeszcze nie chodziłam wtedy na zabawy, bo byłam w pierwszej, drugiej klasie, ale starsze [dziewczyny] to zawsze spotykały się i przychodziły na zabawę do [gimnazjum] Batorego, a Batory do nas przychodził.
- Jak pani zapamiętała wybuch wojny?
Rano zobaczyłam, jak nad Warszawę nadleciały samoloty. Wszyscy wyszli na balkony i krzyczą: „O to nasze, nasze!” Zaczęli wiwatować, dopiero później zobaczyliśmy, jak zaczęli zrzucać bomby i usłyszeliśmy w radiu, że wybuchła wojna. Straszne... wtedy zaczął się wielki chaos, ludzie zaczęli sklepy wykupywać, po paru dniach nic nie można było kupić, kolejki po chleb stały bardzo długie. Zaczęło się. Nigdy nie wyobrażałam sobie, że może coś takiego nastąpić. Wszystko jednego dnia runęło. Nie wyobrażam sobie, jak my wtedy żyliśmy, jak to wszystko było... Wszystkie szkoły zostały zamknięte, gimnazja, licea i wyższe, tylko były szkoły zawodowe, więc dosyć szybko została zorganizowana akcja szkolna, to znaczy zostały wprowadzone komplety. U nas w domu też był komplet, przychodziło się w środę czy czwartek, przychodziły moje koleżanki, od pięciu do dziesięciu osób i nauczyciel. Do nas nawet przychodził nasz ksiądz prefekt, który wykładał w naszej szkole religię, nawet mieliśmy religię na kompletach. Ale, naturalnie, trzeba było mieć jakieś zaświadczenie, co się robi, więc byłyśmy umieszczane w różnych szkołach, tak zwanych szkołach przysposobienia zawodowego. Byłyśmy w kilku miejscach - na Polnej i na Dolnośląskiej, gdzieś na Targówku, zależy gdzie się udało załatwić nam legitymację, bo o to chodziło, żeby mieć legitymację
schulerin – „uczennica”. Wiadomo, że uczennice to albo przyszłe krawcowe czy zawody rzemieślnicze, więc Niemcy to jeszcze tolerowali, tak że „uczennica” wszędzie się wpisywało. Musieliśmy jeździć do tych szkół na wykłady, tam uczyliśmy się niemieckiego, język niemiecki był obowiązkowy, no i zasadnicze [przedmioty]: krój, gotowanie. Wszystkie inne były prowadzone na lekcjach już w prywatnych domach. Były licea przyrodnicze i humanistyczne, ja kończyłam liceum humanistyczne. Profesorowie i uczennice przychodzili do domu i uczyliśmy się. Naturalnie nie mieliśmy podręczników, jak był jeden podręcznik to było wszystko. Przyznać się trzeba, że uczyliśmy się z wielkim zapałem, ja nawet nadprogramowo, jak nam zadali jakieś prace pisemne, ale to trzeba było wszystko konspirować. Nie mogliśmy nawet iść z książką przez ulicę, bo nas Niemcy też mogli zatrzymali, orientowali się widocznie, że jest szkolnictwo pod „undergraundem”, jak oni mówili. Wiem, że się uczyliśmy bardzo intensywnie, z wielką chęcią, starliśmy się nie opuścić lekcji, nawet jak były łapanki. Kiedyś przyszłam do mojej koleżanki Zosi Sobotównej na Żurawią, tylko ona była, przyszła profesor od historii i ja jakoś dotarłam, nie wiem jakim cudem. Na lekcji były tylko dwie uczennice i nauczycielka, tak nie raz się zdarzało, ale później przyszedł okres do matury, więc z grupą moich przyjaciółek przygotowywaliśmy się do matury. Bardzo niefortunnie się stało, bo został aresztowany nasz dowódca. Niemcy dostali listę z naszymi adresami, telefonami. To się stało w nocy, bo w sobotę część nas naturalnie została zawiadomiona o tym, że może przyjść gestapo.
- Pani już wtedy należała do konspiracji?
Tak, bo to był przecież oddział AK. Zaczęliśmy się ukrywać. Wyszliśmy z domu, nie wiedzieliśmy nawet, czy kiedykolwiek wrócimy. Już nigdy nie wróciliśmy do domu. Sekcja łącznikowa nas zawiadomiła, że trzeba uciekać natychmiast, ale Niemcy, nie wiem dlaczego nie przyszli, tylko przyszli za tydzień. My wszyscy pouciekaliśmy, a oni nie przychodzili, dopiero w tydzień po tym przyszli do moich rodziców i do innych. Dwie moje koleżanki z gimnazjum: Irena Getow i Krystyna Getow, o których książki były pisane i wspomnienia, tego dnia nie miały dokąd pójść, żeby przespać się i pomyślały sobie: jak tydzień nie przyszli, to może nie przyjdą. Wróciły do swego domu, w tym dniu gestapo przyjechało i je zabrało. Zostały rozstrzelane na Pawiaku. Wszystkie osoby, które zostały wtedy zatrzymane, zostały rozstrzelane.
- Gdzie pani się wtedy znajdowała?
Uciekliśmy wszyscy, ja uciekłam, mój brat.
- Gdzie się pani zatrzymała?
Zatrzymałam się u znajomych, już nie pamiętam, gdzieś na Żurawiej, na Twardej. Później pojechałam do koleżanki, która mieszkała gdzieś pod Warszawą, ale musiałam jej powiedzieć, że jestem poszukiwana przez gestapo, ja z moją koleżanką pojechałyśmy. Okazuje się, że nic nie powiedziała, ale później patrzę nad ranem, a oni cały czas biedni siedzieli przy oknie i patrzyli czy Niemcy nie idą, więc już nie można było zostać na drugi dzień, bo matka się rozchorowała ze zdenerwowania, tak że to był straszny okres. Jak wybuchło Powstanie, to byłyśmy szczęśliwe, bo byłam z moją koleżanką Halą Zarębianką, później Zielińską. My razem całe Powstanie przeszłyśmy, byłyśmy szczęśliwe, że wreszcie nie musimy się ukrywać. Jakieś dwa tygodnie przed wybuchem Powstania wiedzieliśmy, że szykuje się Powstanie. Na dwa tygodnie przed tym sprowadziliśmy się na Franciszkańską 12, bo tam jacyś państwo wynajęli nam pokój, tam mieszkałyśmy. W międzyczasie raz podjechało gestapo i mówili, że ktoś doniósł, że tutaj Żydówki w którymś mieszkaniu mieszkają, więc przeżyliśmy okropne historie. Nie doszli do nas, tylko poszli piętro niżej, tam nie było nikogo, więc szczęśliwie się skończyło. Wybuch Powstania. Byłyśmy szczęśliwe, że możemy wyjść na ulice, że będziemy gdzieś mieszkać, ale te mieszkania to już się skończyły, właściwie nie wiem, gdzie mieszkałyśmy, tak prawdę powiedziawszy.
- Wiedziała pani wcześniej, że wybuchnie Powstanie i na kiedy jest zaplanowane?
Nie, w każdym bądź razie orientowaliśmy się, bo spotykaliśmy się, mieliśmy kontakt z Pierwszą Kompanią, z przedstawicielem, i spodziewaliśmy się wszyscy, tak że nawet mieliśmy torby sanitarne, opaski, wszystko, w co trzeba było się ubrać, ale niestety dokładnie daty nie wiedzieliśmy. 1 sierpnia przyszedł mój mąż do mojej ciotki, która mieszkała na Górskiego i zaręczyliśmy się o godzinie dziesiątej. Później się rozstaliśmy, już wybuchło Powstanie.
- Planowali państwo wcześniej, że to będzie ten czas i ta godzina?
Nie, nie planowaliśmy. Przyszedł mój [przyszły] mąż i oświadczył się, ciotka była i zdumiona i uszczęśliwiona, więc zrobiła śniadanie, ciasteczka nawet były, nie wiem skąd. Później już wybuchło Powstanie, więc wyszłyśmy z Franciszkańskiej i zgłosiłyśmy się na najbliższy punkt, bo nie dotarłyśmy [na swój punkt]. Ja powinnam być na Mokotowie, na ulicy Rakowieckiej i tam nasz oddział miał bronić
Stauferkaserne, które było naprzeciwko więzienia. Tam nikt by nie ocalał, bo to był straszny punkt. To był nasz punkt do obrony, nie dotarłam tam, bo byliśmy w Śródmieściu, nie wiedzieliśmy, gdzie Powstanie wybuchnie, o której i zostaliśmy na Starym Mieście. Na Muranowskiej kazali nam otworzyć punkt sanitarny. Otworzyliśmy punkt sanitarny i tam pierwsi ranni zostali do nas skierowani. Było to zabawne, gdy szliśmy na Muranowską, już barykada była zrobiona i przechodziłyśmy z moją koleżanką Halą, z opaskami Czerwonego Krzyża, po drugiej stronie przed barykadą wyjechał niemiecki samochód, a my tu idziemy. Nasi chłopcy nie chcieli zaczynać strzelania, bo przechodziłyśmy przez barykadę, tak że dopiero jak przeszłyśmy na drugą stronę, zaczęła się strzelanina i Niemcy się wycofali, uciekli. To było pierwsze spotkanie z Niemcami. Tam otworzyliśmy punkt. Zaczęliśmy przyprowadzać rannych, znosić rannych z okolicy, ale później jak Niemcy podeszli bliżej, to punkt już się zlikwidował, przenieśliśmy rannych do Jana Bożego, tam koło Sapieżyńskiej.
- Po jakim czasie nastąpiło przeniesienie?
Tak mniej więcej dwa tygodnie [później], już nie pamiętam kiedy, kiedy w punkcie przydziału spotkaliśmy obecnego generała Ścibor-Rylskiego „Motyl”, który był wtedy kapitanem. Przyszedł i prosił o pomoc sanitarną, powiedział że nie mają zupełnie sanitariuszek. Wtedy ja i Hala zostałyśmy skierowane do Batalionu „Czata 49” na Franciszkańską, tam były i „Parasol” i „Zośka” i wszystkie oddziały „Radosława”. Od tej pory zaczęła się moja służba sanitarna w „Czacie 49” i już tak do końca Powstania.
- Do końca Powstania znajdowała się pani w jednym punkcie?
Nie w jednym punkcie, później nastąpiło przejście kanałami. Kanałami przeszliśmy do Śródmieścia, później ze Śródmieścia po paru dniach nasz oddział został skierowany na Czerniaków, więc Książęcą poszliśmy na Czerniaków, na Okrąg 2 czy 5, ten wielki budynek, w który Goliaty bez przerwy waliły. To było straszne. Tam już później walki były wszędzie. Nawet jednego dnia dostaliśmy rozkaz podejścia nad Wisłę, bo tam „Bajka” była, mieli nas pontonami przewieźć na drugą stronę, niestety, nie udało się, a strzelali do nas niesamowicie. Był taki moment, że z koleżanką schowałyśmy się za niewysoki murek i chyba dwie godziny leżałyśmy bez ruszania się, bo Niemcy ostrzeliwali go, szczęśliwie żadna z nas nie została wtedy ranna. Później, już pod koniec, wyszliśmy z domu, który się palił od góry, już nie pamiętam gdzie to było. Byli tam berlingowcy, bo przyszło wojsko Berlinga, my byliśmy na dole i tam właśnie przyszedł oddział. Z tego domu już później nas zabrali Niemcy, to był chyba 23 czy 26 (już nie pamiętam) września.
- Czy może pani opowiedzieć bardziej szczegółowo, co się działo przez cały okres Powstania? Jak wyglądało pani życie codzienne?
Zupełnie nie wiem jak to było. Jak był szpital na Mławskiej 3/5, który został [później] zbombardowany, to mieliśmy normalne łóżka, mieliśmy chorych, rannych lżej, codziennie kolejki były, opatrywaliśmy, ale później nie było w ogóle opatrunków, nie było na przykład przeciwko tężcowi zastrzyków. Kończyły się codziennie. Strasznie umierali młodzi chłopcy po amputacjach, które były robione właściwie bez znieczulenia. To wszystko była cudowna młodzież, piękna, a człowiek nie mógł nic im pomóc. Najczęściej, młodzi chłopcy jak umierali, to trzymali nas sanitariuszki za rękę i mówili: „Mamo! Mamo!”. To było strasznie wzruszające, że oni myśleli, że jesteśmy ich mamą, bo byli nieprzytomni często. To były straszne momenty. Jak nieraz pomyślę, to nie wyobrażam sobie, jak to wszystko było, gdzie my spaliśmy? Wiem, że gdzieś spaliśmy. Byłam zbombardowana, tam bardzo dużo osób zginęło, może ocalało parę osób, ja może jedna ocalałam jeżeli chodzi o sanitariat i moja koleżanka. To było 28 sierpnia o w pół do siódmej, wiem, bo mi zegarek stanął. Bomba uderzyła w dom, ale tak, że z opóźnionym zapłonem i wybuchła na parterze, właściwie w piwnicy, a tam byli ludzie, mnóstwo ludzi, cywilów, a tutaj, [gdzie] ja zostałam byli wszystko ranni. Leżał tam lekarz „Bolek”, który był ranny, przywieźli go chyba z Wytwórni Papierów Wartościowych. Szliśmy, żeby go opatrywać, kiedy to wszystko runęło i ja zostałam zawalona i on. Spadliśmy później - jeszcze ze mną wtedy rozmawiał - bo akurat nieszczęście było takie, że tam były jakieś maszyny drukarskie, introligatorskie i go tam wbiło. Mnie ocalił chyba próg, bo był tam duży próg, ale wpadłam w jakąś małą [dziurę], ani wyjść, ani ruszyć się, ani nic. Żyłam, miałam nogi zupełnie przygniecione kawałami muru czy czegoś, cała ranna, głowa, wszystko, leciała mi krew, wszystko pozdzierane, całą skórę miałam na rękach, na nogach pozdzieraną. Tam, po jakimś czasie mnie odkopali, odkopał mnie porucznik „Żbik”, który był moim ostatnim przełożonym i już jak się do mnie dokopali, mnie wyciągnęli, to odłamki zabiły jego u moich stóp, odłamki granatnika, bo Niemcy rozstrzeliwali po nalocie, żeby nie ratować [ludzi]. On zginął ratując mnie i lekarza. Lekarza odkopali, nawet później opowiadali, że jak mnie już wyciągali z dołu straszliwego, z którego bym nigdy nie wyszła, to ktoś trzymał mnie za rękę, a to on trzymał mnie za rękę. Ale już był nie żywy, nasz doktor, doktor „Bolek”, który robił wszystkie operacje.
- Kto przeżył to bombardowanie?
Przeżyła moja koleżanka Hala, która była w sąsiednim pokoju z rannym, bo ona została i tam ją tylko trochę podrapało, to był ostatni pokój i tam akurat jej się nic nie stało, a tutaj wszystko... Bardzo dużo ludzi wtedy zginęło, z oddziałów naszych też właśnie, bo oni przyszli, żeby odpocząć po akcji, chyba od Wytwórni Papierów Wartościowych, odpoczywali, nie pamiętam już czy to były „Jeżyki” czy „Mieczyki” i oni zginęli, ale jeżeli chodzi o sanitariat, to [ocalała] koleżanka, której się nic nie stało i ja, zupełnie ranna we wszystko.
- W jakim to było dokładnie miejscu?
Na Mławskiej 3/5. To był nasz szpital polowy, no i tam wszystkich przenosili, operacje robiliśmy, opatrunki, wszystko co [można] było. Tam było dosyć dobrze to zorganizowane, na początku było wszystko bardzo dobrze zorganizowane, porządnie, czysto, a później po bombardowaniu, oddział już się [rozsypał]. A później przeszliśmy kanałami...
Nie po bombardowaniu, parę dni później, 31 chyba przeszliśmy. Ja to nie przeszłam, tylko mnie przenieśli, bo byłam ranna. Mnie nawet nie chcieli puścić do kanału, tam była taka żandarmeria, bo mówili, że tam zemdleję, umrę czy coś jeszcze, ale w końcu moi koledzy mnie przeforsowali, przenieśli mnie prawie i jakoś dotarłam do Śródmieścia kanałami.
- Ile osób wtedy przechodziło kanałami?
Nawet nie wiem, bo byłam taka oszołomiona, jak mnie wpuścili do kanału, to już myślałam, że nie wiem co to jest: ciemno, brudno, smród, i gorąco i zimno. Tylko marzyłam o tym, żeby oni mnie zostawili w kanałach, bo tak strasznie źle się czułam, tak mnie wszystko bolało, miałam rany, a tu w straszny smród mnie [znieśli], później, jak się szło były trupy pod nogami, jacyś ludzie krzyczeli. Na szczęście miałam takie coś, z głową mi się coś zrobiło, że nie bardzo to wszystko [rejestrowałam] i tak mnie dowlekli na Warecką. Później już do Śródmieścia przyszliśmy, tam było czyściusieńko, elegancko, mieli jedzenie.
- Gdzie się pani dokładnie znalazła?
Już nie pamiętam, to na Złotej, to w jakimś hotelu byliśmy. Przede wszystkim byliśmy strasznie brudni, śmierdzący, w mazi, potwornie… a tam siostry były takie czyściusieńkie. Wszyscy mówili: „Boże, co oni z nimi robili, gdzie je myć, gdzie to wszystko doprowadzić do porządku?” Długo tam nie byliśmy, bo później dostaliśmy rozkaz przyjścia na Czerniaków. Na Czerniaków znowu, żeby tam bronić, bo tu w Śródmieściu było wtedy spokojnie, czasami tylko „szafa” latająca odzywała się, ale ludzie sobie chodzili w mundurkach, czystych, porządnych, a my tutaj... Jeszcze jak byliśmy na Starym Mieście, jak zdobyliśmy Stawki, to tam były olbrzymie magazyny wojskowe i wtedy dostaliśmy sławne panterki, później każdy nosił panterkę, to było wiadomo, że idziemy ze Starego Miasta. Tam były duże magazyny, to wtedy było troszkę i jedzenia i wszystko mieliśmy, zaopatrzenie lepsze. W Śródmieściu było bardzo czysto, raczej spokojnie, zorganizowane były wszystkie sanitariaty. Parę dni pobyliśmy trochę tak jakby na urlopie, a potem znowu przyszedł rozkaz, że mamy bronić Czerniakowa i wtedy Książęcą w dół, koło szpitala przeszliśmy na Czerniaków, a później na Powiśle i dotarliśmy nawet do Wisły. Mieliśmy przepłynąć przez Wisłę, ale ani jeden ponton nie przyjechał, tylko je wystrzeliwali. Strzelali do nas jak do kaczek.
- Czy przejście na Czerniaków odbyło się kanałami?
Nie, to nie było kanałami, Książęcą w dół poszliśmy.
- Udało się bez przeszkód przejść?
Obstrzał był straszny, szliśmy wieczorem, bo wtedy było bardziej bezpiecznie, tam cały czas był obstrzał, Niemcy strzelali tam niesamowicie z różnych instytucji. Nie wiem jak to człowiek przeszedł, nie mam pojęcia, czy szczęście miał czy coś, bo jednak nieraz co drudzy padali. Na przykład koledzy, którzy mnie odkopywali na Starym Mieście, bo przecież nie mogli dać rady, ale wzięli [innych] do pomocy, Niemcy byli wzięci do niewoli, to też tam pomagali. Nie było już noszy, tylko nieśli mnie na drzwiach, więc tam było trzech czy czterech kolegów z mego oddziału, którzy zginęli na Czerniakowie, w ten sam sposób, bomba zawaliła dom w którym mieszkali, oni wszyscy zginęli oprócz jednego dowódcy, porucznika „Małego”, który ocalał rzeczywiście, a oni wszyscy zostali tam. Tak, jak ja byłam zawalona w Śródmieściu, tak oni tam zginęli wszyscy. Tam były bardzo ciężkie walki, bo ciągle „Goliaty” podchodziły pod domy.
- Na Czerniakowie pani dalej zajmowała się opatrywaniem rannych?
Tak, był tam doktor „Wodołaz”, on tam całą akcją zarządzał. Jak się dowiedział, że przyszły sanitariuszki, to od razu nas tam skierowano, bo tam w ogóle nie było sanitariuszek, [tylko] ja i moja koleżanka skończyłyśmy kursy specjalne dla sanitariuszek w 1943 roku. Było bardzo dużo młodych dziewcząt, które nam pomagały, ale to nie były sanitariuszki, to nie był personel wykwalifikowany, bardzo mało było prawdziwych pielęgniarek przedwojennych, które miały szkoły pokończone, duże doświadczenie. Tylko my chodziłyśmy [wcześniej] do Szpitala Ujazdowskiego, tam głównie była nauka prowadzona i pułkownik „Strel” prowadził kursy. Później zdawałyśmy egzaminy, tak że byłyśmy może więcej wykształcone w tym kierunku niż wiele sióstr, pielęgniarek, które pomagały, ale to były nieraz piętnastoletnie dziewczynki, czternastoletnie, szesnastoletnie, które robiły pracę pomocniczą, a też pracowały w sanitariatach.
- Miały panie jakieś opatrunki na Czerniakowie?
Na początku były, jak zwykle były, a później wszystko się już skończyło. Jak zaczęły się walki, codziennie zaczęli przynosić wielką ilość rannych, później był też moment, że w ogóle już nie było, tak że w ostatnich dniach w tym domu, co się palił nad nami, to w ogóle nie było nawet waty, w ogóle żadnych środków opatrunkowych, nic nie było. Sama nieraz zastanawiam się, nie raz mi się wydaję, że to mi się śniło wszystko, bo to jest niemożliwe, żeby to tak mogło być. Ale trzeba przyznać, że entuzjazm był bardzo wielki, tak że na przykład moja koleżanka wychodziła za mąż, w Śródmieściu miała ślub.
Krystyna Zginicka, ona zresztą napisała dużo książek o Powstaniu Warszawskim.
- Ona brała udział w Powstaniu?
Brała, ona była w Śródmieściu.
- Pani brała udział w tym ślubie?
Niestety nie zdążyłam dotrzeć na ślub, ale wiem że brała, bo później opowiadała, że nawet winko wypili, że ciasteczka były upieczone. W każdym razie młodzież jak się spotykała, to nieraz i trochę pośpiewaliśmy i powspominaliśmy i były sympatie i antypatie. Nie wiem jak to wszystko było, ale młodzież była cudowna, tak odważni, tak szalenie dzielni, jak [na przykład], dowódca powiedział: ”Dwóch potrzebuję”, to pięciu się już stawiało, bez zastanowienia, każdy z nich chciał iść. Podziwiałam to, że każdy się tak wyrywa do tego, a przecież może już nie wrócić. Albo patrol - chodzi porucznik „Dzielnica” i mówi: „Dwóch potrzebuję na raz!” To dziesięciu się ustawiło i każdy z nich chce iść pierwszy. [Pyta] mnie: „I którego mam wybrać? Mówię: „Ja nie będę wybierać.” Zapał był szalony. Jedzenia nie było. Dostawaliśmy jakieś suchary i mieliśmy codziennie takiego kucharza, że codziennie mieliśmy zupę pomidorową z kluskami. Nie wiem skąd brał wodę, w każdym razie nawet na Powiślu jeszcze ostatnią zupę dostaliśmy.
- W którym miejscu kucharz gotował?
On cały czas szedł od Woli, bo „Czata” była na Woli zanim przyszła do Starego Miasta, gdzie ja się z nimi spotkałam. Oni jeszcze walczyli na Woli, więc to bardzo był dzielny batalion, bardzo dużo ich zginęło, chyba była lista osób, którzy w samej akcji zginęli, już nie pamiętam, takich których się znało, to chyba sto dwadzieścia pięć osób, sto trzydzieści... Szalenie sympatycznych, miłych, wykształconych, mających pragnienia zostania [kimś], każdy z nich mówił: „Będę inżynierem, będę lekarzem.” Mieliśmy takiego: „Ja to będę szewcem, bo cudowne buty robię.” Jak komuś podeszwa odleciała - bo nie było przecież butów - to zawsze on wyreperował wszystko. Podziwiałam zapał i to wszystko, zresztą sama też myślałam: „Boże, czy jestem taka odważna, czy jestem taka dzielna?” Raczej mnie w domu trzymano pod kloszem, bo byłam a to słaba, a to chora, a to jedyna córka, a tu raptem [trzeba] nosić chorych. Przecież jak to jest ciężko nieść nosze i chorego na noszach, a to wszystko dziewczyny nosiły, bo chłopcy byli w akcji. A tutaj cztery dziewczyny, a nieraz dwie i [trzeba] przenieść albo podczołgać się pod rannego, który leży i jest pod obstrzałem, a jeszcze widzimy, że żyje i żeby go ściągnąć, to się wydaje, że się ciągnie nie wiem ile kilogramów, a to pięćdziesiąt, sześćdziesiąt, siedemdziesiąt. Nie wiem skąd człowiek miał siłę, żeby nieść na noszach ludzi, którzy byli ranni, a byli także cywile ranni, też przecież przychodzili do nas na opatrunki, jakieś schorowane dzieci, dużo osób przecież miało dzieci małe, tak że to był okres straszny dla ludności cywilnej. Ci, co w piwnicach siedzieli na Starym Mieście, to przecież - Boże! - tam było tyle małych dzieci płaczących, rodzice -przeważnie matki chłopców były, mężów to nie widziałam, chyba że starsi, i sami starsi ludzie. Tak, że myślę, że nigdy nie zrozumie [tego ktoś], kto tam nie był. Nie raz, jak wspominałam coś znajomym z zagranicy, to oni mówili: „To jest niemożliwe tak żyć”. Myśleli pewnie, że trochę ponosi mnie fantazja, gdy opowiadam, jak to było, tak że później już pomyślałam sobie, że nie będę nigdy nic mówić, bo i tak myślą, że to jest nie prawda.
- Wspominała pani o ogromnym zapale i entuzjazmie. Czy później, jak coraz gorzej wyglądała sytuacja, nie ogarniało państwa zwątpienie?
Owszem, ale zawsze myśleliśmy, że jeszcze wygramy, że jeszcze się jakoś uda, że przyjdzie pomoc z zachodu, wschodu, ciągle [na to] liczyliśmy, każdy myślał sobie: „Na pewno, na pewno...” Nie było pesymizmu strasznego, mimo że warunki były okropne i powinniśmy być w tym nastroju, ale mimo to staraliśmy się jakoś rozweselić, [opowiadaliśmy] jakieś żarty, wspominaliśmy jak to było na wakacjach, zabawne incydenty, to było nieraz bardzo śmieszne i wszyscy się śmiali. Chłopcy opowiadali też nieraz różne wspomnienia. Były bardzo przyjazne stosunki, naprawdę to była cudowna młodzież, ale już właściwie nie mająca żadnych warunków, żadnych perspektyw, przecież wiadomo, że jakby nas złapaliby z, powiedzmy, książką z łaciny, z jakąś inną, to by nas aresztowali, a w każdej chwili byliśmy narażeni na to, że będzie łapanka na ulicy, pójdziemy na Pawiak i rozstrzelają nas czy wyślą do obozów koncentracyjnych. Ale jakoś spotykaliśmy się, nawet na tak zwanych prywatkach, na imieninach, przychodzili koledzy, koleżanki.
- W czasie Powstania były organizowane tego typu spotkania?
Nie w czasie Powstania, tylko mówię, że przed Powstaniem był nastrój miły, że nie raz się spotykaliśmy i tańczyliśmy i było bardzo sympatycznie. W czasie Powstania to na przykład ktoś zdobył pamiętniki i u nas na Mławskiej 5 wszyscy wpisywali się sobie na pamiątkę, a to siostrze, a to lekarzowi, a to miłemu pacjentowi, a to nieznośnemu pacjentowi. Niestety, ani jeden pamiętnik nie ocalał z tego wszystkiego. Do ostatniej chwili każdy myślał, że to się dobrze skończy.
- Ma pani jeszcze inne radosne wspomnienia? Czy był czas, żeby odetchnąć?
Z radosnych [chwil], to właśnie te z wpisywaniem, to było dużo śmiechu, bo jeden kolega przyniósł wino, drugi kolega przyniósł, znalazł herbatniczki, ten przyniósł te [pamiętniki] do wpisywania, ale nie mieliśmy ołówka ani pióra i gdzieś [ich] szukaliśmy, żeby się wpisywać. Były zabawne momenty, ale to wszystko. Byliśmy bardzo poważni jednak, każdy myślał: „Za chwilę mnie wezmą, może będę musiał pójść na barykadę, czy wziąć udział w patrolu, czy pójść.” My znowu, że dadzą znać, że jest obstrzał, że są ranni, to cały personel musi wyjść, zostają tylko sanitariuszki z lekarzami na miejscu, a to wszystko ściągają, większość to trupów ściągali po takim obstrzale, ale byli żyjący. Później znowu ranek i później wieczór. Nie wiem, już trudno mi powiedzieć, bo sama nie wiem jak to przeżyłam.
- Powiedziała pani, że 1 sierpnia zaręczyła się pani. Czy w czasie Powstania spotkała się pani ze swoim narzeczonym?
Spotkaliśmy się na ulicy Muranowskiej. Założyliśmy punkt sanitarny i raptem słyszę głos: „Czy jest tu porucznik Piotr?” Porucznik Piotr stał koło mnie, nogę mu opatrywałam, ale pomyślałam sobie: „Jakiś głos podobny, znam ten głos”, a to wszedł mój mąż, wszedł w hełmie, w panterce. Przyszedł właśnie po swego dowódcę, więc była radość i wszyscy zdziwieni [pytali]: „Jak to, spotkali się tutaj?” Bo to było gdzieś niecałe dwa tygodnie po naszych zaręczynach. Jeszcze muszę powiedzieć, że jak byłam w Śródmieściu, to niestety nie spotkaliśmy się z mężem, bo po prostu nie wiedziałam, gdzie on jest dokładnie, on też nie wiedział. Dopiero na Powiślu dałam znać przez koleżankę, która szła do Śródmieścia, że jestem na Powiślu i jednego dnia przyszedł mój mąż, kulawy, o lasce przyszedł. Nie wiem jak tam przyszedł, bo ostrzał był, dość, że przyszedł tam do mnie na Powiśle. Spotkaliśmy się wtedy dwa razy, to było bardzo zabawne, ludzie mówią: „Jak to?! Tyle osób! Żeby tak się spotkać, jeszcze w Powstaniu! Jeszcze w punkcie sanitarnym!” To już przecież niesłychana historia.
- Opatrywała pani swojego męża?
Coś tam mu opatrywałam, nogę, ale bardziej zajęta byłam porucznikiem, bo on przyszedł później i spieszyli się bardzo. Nogę i rękę opatrywałam mu, ale na szczęście to nie były bardzo [ciężkie rany], były owszem dokuczliwe, ale jeszcze mieliśmy środki opatrunkowe, więc jeszcze miałam czym opatrzyć, bo jakby przyszedł później, za parę dni, to już by nie było czym opatrzyć. Później jeszcze przyszedł raz nas odwiedzić, jak już byliśmy chyba na Franciszkańskiej. Było to bardzo zabawne, bo przyszedł ze swoim kolegą i ja miałam jeszcze puszki mięsa czy coś takiego ze Stawek, dałam mu ze dwie czy trzy puszki, bo oni nie mieli już co tam jeść i on wyszedł od nas i szedł przez teren getta. Raptem nadleciał samolot i zaczął go obstrzeliwać. On się schował a to tu, a to tam, w każdym razie [później] leżał. Ten trzy razy zawracał, żeby go postrzelić! Nie udało mu się. Później już chciałam krzyknąć, a on nie chciał zostawić tych puszek, bo niósł dla kolegów, leżał żeby nie stracić puszek. Myślę sobie: „Leży zamiast wyskoczyć!” Samolot trzy razy nadlatywał, tak było go nisko widać, jak on nadlatywał i starał się, żeby strzelić do nich! Przecież to niesłychane było! Widocznie co komu sądzone… Nie wiem jak to się stało, że szczęśliwie ocaleliśmy.
- Proszę opowiedzieć o momencie, jak była pani na Czerniakowie i Powstanie upadało.
Upadło Powstanie. Niemcy nas zabrali, to był chyba 23 czy 26, nie pamiętam. Wychodziliśmy, najpierw zabrali berlingowców, później my wychodziliśmy.
- Czy może pani opowiedzieć o kontaktach z berlingowcami?
Nie bardzo mieliśmy z nimi [kontakt], widziałam [ich] tylko. Byli to bardzo młodzi chłopcy, nie bardzo mówiący po polsku, tylko raczej po rosyjsku, z jedną pepeszą każdy przyszedł. Widziałam ich, ale później nie wiem, gdzie się podziali, nie pamiętam już. Później Niemcy nas zabrali, naturalnie wszystko co mieliśmy, jakieś złote rzeczy, zegarki pozabierali. Właśnie na tym zegarku, jak mnie zbombardowali, to stanęła godzina w pół do siódmej. Moją koleżankę - szłyśmy razem i za mną [szło] pięć moich [koleżanek], które razem ze mną pracowały - zabrał jeden żołnierz, a mnie i drugą już grupę zatrzymał, tam dołączyli część ludności cywilnej i zaprowadzili nas do gestapo w Aleje Szucha. Tam się do mnie przyczepił jeden Niemiec, bo jak byłam zbombardowana, to nie miałam co włożyć na siebie, więc miałam niemieckie skarpety na nogach i koszulę niemiecką ze Stawek, a na szczęście, panterkę zostawiłam. I tam jeden [krzyczał]: „O bandyta, to jest bandyta!” i uważał, że zabiłam żołnierza, bo miałam skarpety niemieckie. Moje koleżanki zostały, a mnie wyciągnął i tam prowadził do budynku. Drugi z nim szedł, młodszy, to był porucznik Johan, i ten młodszy mówi do niego: „Co ty chcesz?”, a on ciągle mówił, że mam te niemieckie skarpetki, że skąd ja je mam. Mówię: „Znalazłam te skarpetki”. On do niego mówi: „Ona musi zdjąć te skarpetki” i kazał mi je zdejmować, a ja miałam pod tym ropę straszną i śmierdzącą i krew, nie mogłam oderwać tego wszystkiego. Ten wrzeszczał: „Trzeba ją zastrzelić, ona na pewno z Niemca zdjęła skarpetki”, a ten młodszy mówi: „Daj spokój, to przecież są śmierdzące, brudne skarpety, przecież mogła je znaleźć, ona jest cała ranna, zobacz, jak ona wygląda.” Ktoś go zawołał, żeby tam gdzieś poszedł, to ten drugi, młodszy Niemiec powiedział, żebym uciekła i jakoś odeszłam, rzeczywiście uciekłam. Szybko nie mogłam uciec, ale w każdym razie uciekłam. Nie wiem, co on by zrobił, on chciał mnie tam prowadzić do budynku, ale na szczęście [odszedł]. Później znowu nas pięć czy sześć stamtąd wywieźli... Ludność cywilną oddzielili. Nas było pięć czy sześć sanitariuszek, razem się trzymałyśmy, nie miałyśmy żadnych bagaży. Wszyscy ludzie, którzy szli, to albo walizkę mieli z sobą, albo koce, albo ubrania, a my nic nie miałyśmy, tylko torbę, nawet nie brałyśmy sanitarnej torby, bo chcieliśmy z ludnością cywilną wyjść, ale nie udało się. Wtedy nas znowu przewieźli do kościoła na Woli, i tam w kościele na Woli, obok Szpitala Wolskiego trzymali nas przez parę dni. Codziennie dowozili tam ludność z Warszawy i cywilną. Stawiali ich tam czwórkami i [wsadzali] do pociągów czy do samochodów, już nie pamiętam i wtedy jak którąś z nas zobaczył, to ten zawsze kazał nam wyjść, zawsze nasza piątka zostawała, a ludność cywilna odjeżdżała. Ale po pewnym czasie zmienił się dowódca, który zarządzał wyjazdami i weszłyśmy do grupy, z którą jechał Szpital Wolski. Lekarze, pielęgniarki jechały ze Szpitala Wolskiego, z nimi dowieźli nas do Pruszkowa, z Pruszkowa wywieźli do pociągu i do Suchedniowa.
- Jak długo państwo przebywali w Pruszkowie?
Byłam tam chyba z tydzień, już nie wiem. Tam było okropnie, bo na przykład, dawali jeść, ale trzeba było mieć łyżkę, trzeba było mieć coś, żeby zupę wlali, a my przecież nie miałyśmy zupełnie nic. Tak, jak stałyśmy nas wzięli, bez ubrania, bez płaszczy, bez niczego, to tam było okropnie, ale później jakiś pan, który podobno znał mego ojca, mnie rozpoznał, dał mi miskę i łyżkę i powiedział, żebym poszła sobie wziąć jedzenie, bo tylko dawali do takiego [pojemnika], jak ktoś miał, a jak ktoś nie miał to nie dostawał. Zupę dawali raz dziennie. Żyliśmy na okropnych matach i same wszy naokoło, całe byłyśmy w wszach. Cztery czy pięć dni Później wsadzili nas do pociągu. Tam mnie opatrzyli po raz pierwszy, był tam lekarz niemiecki i lekarz polski. Opatrzyli mi nogi, dali mi zastrzyk przeciwko tężcowi, ale już właściwie chyba nie działał, bo za późno już był dany. Nogi, ręce, głowę, wszystko mi tam opatrzyli. Pojechałam z nimi pociągiem, który miał niby jechać do Oświęcimia, ale w Oświęcimiu podobno mówili, że już nie przyjmują żadnych wagonów, żeby robić co się chce, bo już nie chcą przyjmować i wtedy w Suchedniowie nas wysadzili. Tam już było w Kieleckim.
- Jak długo tam pani przebywała?
Dosyć było nieprzyjemnie, bo nikt nas nie chciał przyjąć. Ludność cywilną, która przyjechała, to chłopi przyjeżdżali z wozami i zabierali. A my byłyśmy bez niczego, to zostałyśmy taką piątką, której nikt nie chciał zabrać, więc co tu było robić, nie miałyśmy złota, nie miałyśmy pieniędzy, nie miałyśmy nic. Dopiero po jakimś czasie, jak wszyscy się rozjechali, a my stałyśmy jak te głupie, nie wiedziałyśmy co robić, podszedł młody człowiek i powiedział, że on jest z partyzantki kieleckiej i [zapytał]: „Panie są z Powstania?” - „Tak. Jesteśmy z Powstania” Powiedział: „Proszę iść tam, w Suchedniowie - już nie pamiętam czy powiedział na prawo czy na lewo czy prosto – jest karczma, i proszę tam pójść do karczmy i powiedzieć, że porucznik Jurek was przysyła.” Myślałam, że żartuje i poszedł. Ale my tam poszłyśmy, patrzymy karczma jest i jakoś cicho wyszeptałyśmy, że tu porucznik Jurek nas przysyła. Karczmarz mało nie zemdlał z wrażenia i powiedział: „To cicho, cicho” i przeprowadził nas bokiem, do innego pokoju i rzeczywiście zajęli się nami, nie wiem czy ze strachu czy on był w dobrych stosunkach z partyzantami – bo okazuje się, że on był w partyzantce. W każdym razie żona jego nastawiła balię, umyła nas, bo wszy chodziły po nas tak strasznie, dali nam jeść i tam byłyśmy parę dni. Ale tam był oddział Kałmuków, zorientowali się, bo nas było pięć dziewcząt młodych, zwrócili [na nas] uwagę, może nie wszystkie, bo starałyśmy się chować, żeby nas nie zauważyli. Spytali się już jego: „Co to, pana córki przyjechały?”. No i trzeba było wyjechać. Później każda wyjechała w swoją stronę. Dotarłyśmy do najbliższej rodziny, ja do Łowicza. Później w Łowiczu zaczęłam uczyć dzieci rzeźnika angielskiego, uczyłam łaciny. Miałam tam zupełnie dobre jedzenie, do domu brałam i przynosili mi. Tak, że zaczęłam zarabiać jako wykładowca angielskiego, pomagałam dzieciom rzeźnika, które były w gimnazjum w łacinie i w ogóle, pomagałam im się uczyć, dawałam korepetycje. Wtedy to już wreszcie się mogłam najeść do syta i wszystko tam było.
- Proszę powiedzieć, kiedy wróciła pani do Warszawy? Kiedy spotkała się pani ponownie ze swoim narzeczonym?
Przyjechał do Łowicza jak tam byłam, to było gdzieś w styczniu po zajęciu Warszawy, może w lutym.
- Jak udało się pani poinformować przyszłego męża, gdzie się pani znajduje?
Dlatego, że brat męża poszukiwał swojej żony Zofii i dał do gazety wiadomość, gdzie jest i napisał: „Poszukuję swojej żony”, bo oni się rozstali w czasie Powstania. Poszukiwał jej i podał adres. Moja przyjaciółka tam napisała, spytała się o Tadeusza i wtedy już przyjechał. Wróciłam do Warszawy na początku marca, rodzice wcześniej wrócili, ojciec wrócił pod koniec lutego.
- Wróciła pani sama czy z mężem?
Nie. Byłam jeszcze sama. Mąż przyjechał, jeszcze nie mąż tylko narzeczony i wzięliśmy ślub 10 marca 1945 roku. To był trzeci ślub w Warszawie, w kościele na Placu Zbawiciela, ale ponieważ bomba leżała w kościele (niewypał), więc obok była zrobiona jakby plebania, kościołek, kaplica w tym teatrze, który teraz jest i zawsze mąż się śmieje, że ślub jest nieważny, bo braliśmy go w teatrze.
- Gdzie państwo zamieszkali?
Niestety w moim dawnym mieszkaniu nie mogliśmy zamieszkać, bo przejęło je więziennictwo. Na Kazimierzowskiej, koło Rakowieckiej, te wszystkie domy zostały przejęte przez resort więziennictwa, przez UB, tak że nawet nas tam nie wpuszczali. W każdym razie nie mogliśmy wrócić do dawnego mieszkania. Choć było spalone, może można by było je odremontować, ale już nas tam nie wpuścili. Moi rodzice właściwie stracili wszystko, jedyne co ocalało w naszym mieszkaniu, to tylko kryształowa waza. Później przenieśliśmy się na Kazimierzowską, po przeciwnej stronie. Mieszkanie zajęła dla nas dawna właścicielka sklepu na Kazimierzowskiej, też [tam mieszkała], tylko trochę dalej. Ona wiedziała, że pewnie wrócimy i zajęła dla nas mieszkanie. Walczyła bardzo, bo to tłumy przyjeżdżały i każdy przychodził do swojego mieszkania, więc tutaj były walki o mieszkania. Później sprawdzały komisje, trzeba było pracować, żeby dostać przydział na mieszkania, więc ktoś musiał dostać, bo to nie był nasz dawny dom, tylko byliśmy tutaj obcy. Dostałam pracę w Biurze Odbudowy Stolicy, dzięki temu, że znałam angielski, bo żadnych innych zdolności, sekretarki czy urzędniczki czy maszynistki nie miałam. Jeszcze powiem, że maturę robiłam w 1944 roku na kompletach, ukrywałam się i jeszcze musiałam się przygotowywać do matury. Tam żądali wykwalifikowanych osób, jeden tylko dyrektor Grabowski, który był znanym architektem, powiedział: „Co pani umie?”, mówię: „Nic nie umiem.” - „A co pani zna?” - „Znam angielski dobrze i niemiecki nieźle.” - „O angielski! To dobrze! To wobec tego przyjmiemy. Mamy etat maszynistki.” Mówię: „Nie wiem, na maszynie nie bardzo umiem pisać, nie pracowałam nigdzie.” Przyjęli mnie na ten etat. Czasami robiłam tłumaczenia. Bardzo mu się podobało, że angielski znam, dlatego mnie przyjął, tam pracowałam około dziesięć lat.
- Pani członkostwo w AK nigdy nie okazało się przeszkodą?
Tam nikt się nie zdradzał z tym absolutnie, w ogóle nikt się nie przyznawał, wiedzieli że byłam ranna, bo to było bardzo długo widać na twarzy i wszędzie, więc zdawali sobie z tego sprawę, ale nikt się nie pytał o to. Dyrektor skorzystał z tego, że miał etat i że znam angielski, a ponieważ nikt prawie nie znał angielskiego, więc mnie przyjęli do pracy. Tam powstało pismo „Skarpa”, później „Stolica”, tak że współpracowałam z tymi redakcjami w dziale informacyjnym jak trzeba było przetłumaczyć jakieś dane, bo BOS prowadził inwentaryzację grobów na przykład. Nie raz Czerwony Krzyż się zgłaszał, bo cudzoziemcy prosili o informacje, więc od czasu do czasu mój angielski się przydał. Tam pracowałam, a później, jak się otworzyła Naczelna Rada Odbudowy Warszawy, to tam wtedy zostałam przeniesiona do wydziału finansowo-budżetowego i tam pracowałam dziesięć lat. Dlaczego trzeba było pójść do pracy? Dlatego, że trzeba było mieć zaświadczenie, że się pracuje, żeby mieszkanie można było dostać. Jak było więcej zaświadczeń, to była większa możliwość mieszkania w mieszkaniu, bo tak to nigdy nie wiadomo, mogli powiedzieć: proszę się wynieść, a [wtedy] nie wiadomo, co robić.
- Czy w późniejszych latach też nie spotkała się pani z represjami w związku z uczestnictwem w Powstaniu?
Trudno powiedzieć z represjami, w każdym razie zostałam zwolniona, mimo że byłam wtedy w ciąży z synem. Jakieś dziesięć lat tam pracowałam, zwolnili mnie z powodu nazwiska, jak powiedzieli. Tam była w [dziale] personalnym osoba, która znała rodzinę mego męża, była z tamtych stron, zobaczyła [moje nazwisko] i dali mi wymówienie. Później mnie przywrócili do pracy, ale już nie poszłam. Nie zajmowałam wybitnego stanowiska, tam byli przeważnie architekci, urbaniści, więc nikt się nie przyznawał [do Powstania], nie mówił na ten temat. Nawet jak [ludzie się znali], to nigdy nikt nie wspominał na ten temat. [Mówiło się, na przykład]: „Jaka pani ranna! O Boże pani pewnie ranna z ludnością cywilną?” - „Tak, tak z cywilną” Tak to wyglądało.
- Czy z innymi osobami poza kręgiem pracy rozmawiała pani o Powstaniu?
Spotykałyśmy się od czasu do czasu z moją jedną koleżanką, z rodzicami koleżanek, które zginęły, które zostały rozstrzelane, jakiś miałyśmy kontakt, ale to raczej ze szkoły, z liceum. Później, jak już pozwolono na organizowanie wszystkich, to wtedy się już wszyscy prawie ujawnili i nastąpiły spotkania. Co miesiąc się spotykaliśmy, rozmawialiśmy na różne tematy, wspomnienia. Mieliśmy kolegę, który już umarł, który zbierał, na przykład, wszystkie nekrologi z naszych oddziałów, pisał też książkę i różne wspomnienia z okresu Powstania, okresu walk „Czaty 49”. Bardzo dokładnie wszystko spisywał, dowiadywał się, bo to był bardzo dzielny batalion, oni wszyscy walczyli, właściwie wszędzie. „Zośka” był rzeczywiście bardzo sławny, „Parasol” też był bardzo sławny, ale przecież my na Franciszkańskiej, to w jednym domu mieszkaliśmy, to wszystko to było grupa „Radosława”. Później były zawsze spotkania, rocznice, na przykład, bombardowania dwudziestego ósmego, co tak dużo zginęło osób, to zawsze jest msza święta odprawiana w Kościele Jana Bożego, to wtedy wszyscy przychodzą ze sztandarami, wszystkie oddziały i różne okazje jak Powstanie i uroczystości, to wszystko się spotykamy wtedy. [...]Potem jeszcze pracowałam dwadzieścia siedem lat w Instytucie Brytyjskim jako bibliotekarka angielska, stamtąd przeszłam na emeryturę, tak że jeżeli chodzi o literaturę, o wszystkie książki angielskie, to jestem naprawdę oczytana ….
Warszawa, 1 marca 2006 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk