Jadwiga Badmajew „Jagoda”
- Proszę powiedzieć, co pani robiła przed wojną?
Przed wojną chodziłam do liceum.
Imienia Czyżewiczowej, na ulicy Złotej.
- Proszę powiedzieć coś o swojej rodzinie.
To była patriotyczna rodzina, mój dziadek był w Powstaniu Styczniowym w komendzie, mój ojciec był legionistą przez pięć lat i ja zaczęłam bronić Warszawy.
Miałam [brata] – Jerzy Kosoń, i on był razem ze mną w Powstaniu.
- Jak pani wspomina wrzesień 1939 roku? Co pani wtedy robiła, gdzie pani była?
Byłam w Warszawie, mieszkałam na Długiej i chodziłam do gimnazjum. To była dla nas tragedia.
- Jak pani przeżywała oblężenie Warszawy?
Byłam w tak młodym wieku, że rodzice mi nie pozwalali, brać udziału w obronie Warszawy. Trudno mi wypowiedzieć, jaka to była tragedia dla młodej dziewczyny, gdy Niemcy wkroczyli do Warszawy.
- Co pani i pani rodzina robiła po kapitulacji miasta?
Po kapitulacji miasta ojciec mój z uwagi na jego przeszłość w Legionach, musiał się wyprowadzić z Warszawy, gdyż było niebezpiecznie dla niego, być w Warszawie. Wyjechaliśmy do Hrubieszowa, do naszej rodziny i wówczas przerwałam szkołę. Po pewnym czasie, gdy okazało się to już możliwe wróciłam do Warszawy i poszłam do liceum.
Musiałam zmienić kierunek. Zapisałam się do szkoły handlowej, [narzuconej] przez Niemców. Poszłam do Liceum Handlowego, to się inaczej nazywało, nie ogólnokształcąca szkoła, tylko szkoła handlowa.
- Zdawała pani później maturę?
Matury nie zdążyłam zdać, ponieważ wybuchło Powstanie.
- Z czego się pani i pani rodzina utrzymywaliście w czasie okupacji?
Różnie – ciężko było. Mama otworzyła cukiernię na Pradze i z tego [było] trochę [pieniędzy], raczej nie było stałych dochodów, ale skromnie jakoś żyliśmy.
- Czy dotknęły panią, pani rodzinę lub z najbliższych przyjaciół jakieś represje niemieckie?
Pracowałam trochę, ktoś znajomy zatrudnił mnie w swoim biurze... Nie pamiętam, jakie to było biuro. W jakimś celu miałam przy sobie dowody wszystkich pracowników tego biura i wtedy do cukierni weszli Niemcy, zrobili rewizję i w mojej torebce znaleźli dowody tych pracowników i zapytali mnie, skąd to mam, powiedziałam, że pracuję, [oni na to]: „Ubieraj się. Zabieramy cię”. W ich oczach było coś podejrzanego. Mama zaczęła płakać i jeden z Niemców się ulitował nade mną, zadzwonił do tego biura i coś tam załatwił, że mnie nie zabrali. To był niebezpieczny moment. Kiedy zaczęła pani mieć kontakt z konspiracją?
To było 12 grudnia 1943 roku, zdecydowałam się wstąpić do Armii Krajowej. Poleciła mnie koleżanka, która tam już była od dawna i wtedy złożyłam przysięgę. [...]
- Jak wyglądała ta przysięga?
Było tam jeszcze parę osób. Przysięga prosta, słowa proste, ale nasze uczucia były tak bardzo podniosłe, że nam się zdawało, że chętnie oddamy życie za Warszawę. Zdawaliśmy sobie sprawę, że należąc do Armii Krajowej jesteśmy narażone na represje. W razie wpadki groził, wiadomo, obóz koncentracyjny, albo rozstrzelanie. W Warszawie, w tym czasie, było bardzo dużo egzekucji i patrzyłam na to od paru lat. Na listach rozstrzelanych z drżeniem wyglądaliśmy nazwisk swoich bliskich i znajomych... Zdawałam sobie sprawę, co mnie czeka. Jednak szczęśliwie przeżyłam.
- Jak wyglądała pani działalność w konspiracji, co pani robiła?
To było krótko przed Powstaniem, parę miesięcy. Jeździłam na zbiórki, nie uczyłam się strzelać, ale miałam wykłady związane ze służbą kobiet w wojsku jak: łączność i służba medyczna.
- Jak pani pamięta 1 sierpień?
Nadszedł dzień, do którego się przygotowywaliśmy i na który czekaliśmy. Ponieważ w tym czasie mieszkałam na Pradze, a był rozkaz, żeby przejść wszystkie mosty i czekać w Śródmieściu. Z tego powodu musiałam opuścić swoją rodzinę, która nie wiedziała, że należę do konspiracji, więc nie mogłam się z nimi nawet pożegnać.
Myśmy rozkaz, żeby się odpowiednio ubrać i mieć zapas jedzenia na parę dni. Sama się przygotowałam, służąca pomogła mi zrobić zapasy żywnościowe, które włożyłam do teczki szkolnej. I tak wyszłam do Powstania.
- Mówiła pani, że nie dotarła pani do swojego oddziału.
Na zbiórce miałam być na Koszykowej 21, miałam czekać na łącznika, który nigdy nie przyszedł. Nic nie wiedziałam o moim oddziale i zaczęłam ich szukać. Przedarłam się Marszałkowską w okolice Piusa i Hożej, i na Skorupki znalazłam właśnie ten oddział, o którym mówiłam. Tam już byłam do końca Powstania.
- Co ten oddział robił, jakie miał zadania?
Oddział stanowili głównie pirotechnicy, oni rozbrajali niewypały i robili z tego granaty, robili barykady, studnie artezyjskie, jak zało wody w Warszawie, podkopy pod ulicami i przejścia między domami. Jak trzeba było, to mobilizowali ludność cywilną albo dostawali jeńców niemieckich i to na tym polegała nasza służba.
- Miała pani bezpośrednio do czynienia z jeńcami?
Bezpośrednio nie, ale widziałam ich z daleka.
Bardzo skromnie, posłusznie.
- Ile osób było w tym oddziale?
W oddziale technicznym było przeszło dwadzieścia osób, ale nie z wszystkimi miałam do czynienia, bo oni pracowali gdzieś w piwnicach, szukali różnych narzędzi, robili coś, co było związane z robieniem broni, więc na Skorupki tego nie robili.
- Jak wyglądały pani obowiązki jako łączniczki?
Miałam rozkaz, żeby iść tu i tam i zawiadomić ich, co mają robić i gdzie się mają spotkać, znałam hasło i z tym hasłem mogłam wszędzie chodzić.
- Po jakich ulicach pani chodziła, w obrębie całego Śródmieścia?
Nie, w obrębie najbliższym – Hożej, Marszałkowskiej, bo nie wszędzie można było przejść. Pamiętam, że chodziłam do Politechniki, która była najdalej, Koszykową, Piusa, Hożą... i na Hożej byłam ranna.
Próbowałam przejść przez Hożą i pocisk wpadł w bramę i zmasakrował wszystkich ludzi, którzy tam się znajdowali i mnie. Byłam dosłownie usiana małymi odłamkami, mam parę odłamków na sobie, których nie usunęli, ale to były małe [rany], na szczęście niepoważne.
- Zabrano panią do szpitala?
Zabrano mnie do szpitala i duże odłamki usunięto, a małe zostały, dalej mogłam chodzić, ale musieli mnie przebrać, bo całe ubranie było zakrwawione i nie mogłam w tym zostać. Znaleźli jakiś garnitur męski, pamiętam, brązowy, ohydny i to włożyli na mnie i w tym garniturze męskim poszłam do niewoli.
Kolega mój przy wyjściu do niewoli wcisnął mi lisa srebrnego do plecaka, mówi: „Weź, jak będziesz głodna, to sobie to zamienisz na chleb”. Nie chciałam brać tego lisa, ale wzięłam, i tyle razy byłam głodna, ale z lisem już się nie rozstałam. W obozie Oberlangen w olbrzymich holenderskich sabotach, które nam dali Niemcy i w tym garniturze eleganckim, pogniecionym i brudnym i z lisem srebrnym na szyi chodziłam, bo to było coś ciepłego.
- Kiedy została pani ranna, gdzie pani została wzięta do szpitala?
Nie mogę sobie przypomnieć, gdzie to było... To było w bramie, nie było w mieszkaniu, i oni tam trzymali stoły z narzędziami. To było bardzo prymitywne, bo to już był koniec Powstania, więc nie było już szpitali. To nie był szpital.
- Pewnie punkt opatrunkowy?
Tak.
- Czy w czasie Powstania miała pani kontakt z rodziną, jakieś wiadomości o bracie, o rodzicach?
O bracie nie, o rodzicach też nie, ale przy wyjściu do niewoli przypadkowo spotkałam swojego brata.
- Gdzie brat walczył, w jakiej jednostce?
On walczył... chyba „Zośka”, ale nie pamiętam. Niechcący spotkaliśmy się i wyszliśmy razem do niewoli.
- W czasie Powstania nie miała pani żadnych informacji?
Nie.
- Czy w czasie Powstania interesowała się pani tym, co się dzieje w innych dzielnicach, na świecie, czytała pani gazety, słuchała pani radia?
Gazet nie było, były obwieszczenia na murach, i ktoś kto mógł słyszeć radio, przekazywał nam pewne wiadomości, ale wiele tego nie było.
- Rozmawiała pani ze znajomymi o tym, co się dzieje?
Między sobą, między tymi, z którymi pracowałam w jednostce, ale to się widziało, co się dzieje.
- Dużo osób w pani otoczeniu ginęło?
Dużo. Jak szłam w podziemiach z meldunkiem, to szłam po trupach
- Chodziła pani przekutymi przejściami, stykała się pani na pewno z ludnością cywilną, jak oni reagowali?
Byli bardzo pomocni i wybierali między sobą osoby, które bez przerwy stały w bramie i kierowały tam, gdzie były przejścia. Ludzie siedzieli stłoczeni w piwnicach z dziećmi... To było tragiczne, ale wszyscy byli sobie pomocni. Warszawa była w czasie Powstania niepodobna do obecnych czasów, ludzie gotowali wspólnie, wynosili na podwórko resztki jedzenia i gotowali wspólnie posiłek, zapraszali się, chodzili na piętrasprawdzić czy dana osoba jeszcze żyje, pomagali sobie bardzo.
- Spotkała się pani z jakimiś negatywnymi reakcjami?
Nie spotkałam się i całe szczęście. Ale wiem, że ludzie, zwłaszcza jak owało wody czy pod koniec Powstania owało jedzenia, [narzekali]. Widziało się tragedię ludzi, ale nie widziałam jakiegoś buntu, wszyscy znosili to bardzo dzielnie, i cywilni też.
- Co pani jadła, jak wyglądało zaopatrzenie w żywność?
Całe szczęście, że byłam w wojsku, to gotowali kaszę „pluj”, bo ta kasza nie była łuskana, [...]Głównie mój oddział gotował tą kaszę. Raz pamiętam, znaleźli w piwnicy zaprawę do zup, to dodawali do kaszy, nie wiem, jak się to nazywało, ale to powodowało, że kasza nie była taka tragiczna. Było coraz gorzej z jedzeniem, ale nie pamiętam, żebym była bardzo głodna.
Z wodą to było tragicznie. Nie mogłam się umyć, ludzie mieli problem z wodą pitną.
- Czy praca, którą pani wykonywała, była bardzo niebezpieczna?
To zależało, gdzie byłam wysłana. Różnie było. Orientowałam się, gdzie mogę iść, którędy i ludzie cywilni pomagali, żeby przejść ulicę pod obstrzałem. Jak iść naokoło, żeby nie iść drogą niebezpieczną... To różnie było. Było cały czas niebezpiecznie.
- Czy czuła pani strach, że mając dwadzieścia jeden lat może pani zginąć?
Jak się jest tak młodym, to się nie czuje strachu. Nie wiem, jak to by było teraz, byłoby inaczej, ludzie młodzi mogą odważnie te rzeczy robić.
- Nie zastanawiała się pani nad wartością życia?
Tak. Niestety. I to pomagało nam, żeby robić to, co powinniśmy robić, bo jak bym się bała, to bym nigdzie nie poszła.
- Proszę powiedzieć, jak pani pamięta koniec Powstania, kapitulację, jakie panowały wtedy odczucia?
To była tragedia pod koniec Powstania. Domy się paliły i nie były ratowane, bo nie było wody, jeden za drugim, dzielnica upadała... Czuliśmy, że tak dalej nie pociągniemy. Koniec Powstania był konieczny, bo nie widzieliśmy logicznej innej odpowiedzi.
- Kiedy takie odczucia zapanowały?
Parę tygodni przed końcem, wtedy, kiedy nie było wody i kiedy coraz mniej dzielnic, do nas należało. Wiedzieliśmy, że Starówka upadła i tylko Śródmieście istniało. Czuło się, że to już koniec... Ja tak przynajmniej czułam, nie wiem, czy wszyscy.
- Jakie były odczucia, kiedy się pani dowiedziała, że jest kapitulacja, że to już koniec – uczucie ulgi czy rozczarowania?
Strach, co Niemcy z nami zrobią? Kobiety nie wiedziały, że będą traktowane jako jeńcy wojenni i strach, co dalej? Znałyśmy Niemców ze złej strony i niczego dobrego się nie spodziewałyśmy. Ale całe szczęście, że nas potraktowali jako jeńców wojennych.
- Zastanawiała się pani czy wyjść jako cywil czy jako wojskowy?
Nie, nigdy. Chciałam iść z powstańcami i ze swoim bratem.
Nie pamiętam dokładnie gdzie, ale gdzieś na Marszałkowskiej...
- Tak zupełnie przez przypadek?
Tak, przez przypadek.
Kiedy pani wychodziła z Warszawy?
Koniec Powstania był 2 października czy 3 października [...]
Też nie powiem, którędy... Zawsze chciałam wiedzieć, którędy, ale to jest moja wada, że nie pamiętam nazw ulic i dzielnic, ale poszłam do Ożarowa.
Jak wyglądała Warszawa, jak ją pani opuszczała, ostatnie wspomnienie?
Tragicznie! Zobaczyłam to zniszczenie idąc do niewoli. Szczęśliwie w Śródmieściu, w którym byłam cały czas, nie było tak tragicznego zniszczenia, jak na Starówce czy w innych częściach Warszawy. Ale zobaczyłam przy wyjściu do niewoli, tę tragedię i dowiedziałam się, że Niemcy po naszym wyjściu jeszcze bardziej Warszawę zniszczyli...
- Ile lat później pierwszy raz zobaczyła pani znowu Warszawę?
Wtedy, kiedy można było już tu przyjeżdżać, nie pamiętam dokładnie roku, ale po dwudziestu latach.
Warszawę znalazłam pięknie odbudowaną. Teraz podziwiam, jak ludzie odbudowali kompletnie zniszczone miasto i w jaki sposób to odbudowali zachowując styl domów, szczegóły, które mogli tylko zrobić, całe szczęście, zachowali. Widzę całe kościoły... Nie zdaję sobie sprawy, jak oni to odbudowali, bo nie byłam tu przez pół wieku i nie widziałam, jak się Warszawę odbudowuje, ale teraz widzę. To jest wspaniałe miasto.
- Gdzie dalej państwa wywieziono po tym jak znalazła się pani w Ożarowie ze swoim bratem?
Dalej pojechaliśmy razem do pierwszego obozu. On był małoletni.
Tak, młodszy o trzy lata. Do muzeum posłałam jeden list od niego, bo w pierwszym obozie mogliśmy się widzieć przez druty i on przerzucał do mnie listy, w kawałek kartki zawijał kamyk i przerzucał do mnie. W tym liście, który przesłałam do muzeum, pyta mnie, dlaczego nie zapisałam się do małoletnich, ale nie byłam małoletnią, ale mogłabym przypuszczalnie. On potem był wywieziony do innych obozów.
Tak. Nigdy nie byliśmy razem.
- Ale kontakt cały czas mieliście?
Nie cały czas, ale przez druty, daleki.
- Do jakich obozów panią wywożono?
Byłam w Ożarowie, w Mühlbergu, Altenburg i Oberlangen.
- Te obozy czymś się różniły czy warunki były takie same?
Jeden obóz był w mieście Altenburg. Umieścili nas w budynkach po szkole, czy kościele. Były tam nawet dość przyzwoite łóżka, nie takie jak w obozach, bo w obozach [były] prycze, które miały tylko sześć desek i słomę wrzuconą. Oberlangen, ostatni obóz, to był karny, bo Niemcy próbowali nas zmusić, żebyśmy się zrzekły praw jeńca wojennego i mogliby nas wtedy użyć do jakiejś pracy, przeważnie w fabrykach amunicji, ale my twardo broniłyśmy swoich praw jenieckich i dlatego znalazłam się w karnym obozie.
- Tam nie trzeba było pracować?
Nie. Oni nie mogli nas zmusić, jeńca nie można zmusić do pracy, jeniec ma takie [prawa], a Niemcy przestrzegali konwencji genewskiej.
- Dawali odpowiednią ilość jedzenia?
Nie. Były momenty, zwłaszcza pod koniec, że jedzenie było [okropne], nie mieli soli w ogóle, więc brukiew i jeszcze bez soli, to było fatalne, to było coś nie do jedzenia. Czasem w niedzielę była grochówka i tak dużo było robaków w tej zupie, że mimo strasznego głodu, nie można było tego jeść.
Ciężka. Myśmy miały tylko jeden koc i bez poduszki, oczywiście, bez prześcieradeł i sześć desek na pryczy, na których nie było sienników, słoma była nawrzucana na te sześć desek, w których były szpary. Myśmy spały po dwie, jeden koc szedł na deski i trochę słomy i przykrywałyśmy się drugim kocem. W Niemczech w tym czasie była potworna zima. Mróz był niesamowity i żadna prawie nie miała swetra, nawet ja w tym garniturze męskim marzłam.
Tak. To, że spałyśmy po dwie, trochę pomagało, bo było cieplej.
- Proszę teraz powiedzieć coś o życiu religijnym w obozie?
Życie religijne w naszym obozie w Oberlangen było nadzwyczajne. Nasza komendantka, zapomniałam jej nazwisko, była tak nastawiona, żeby w nas wpoić tradycje polskie. Myśmy zrobiły pod jej wpływem wspaniałe [święta], to była Wielkanoc. Nasze artystki wykonały tak piękne jajka wielkanocne, nawet Niemcy przychodzili i podziwiali. Boże Narodzenie również obchodziłyśmy, ale to było w innym obozie. Życie religijne było... Nasza komenda wywalczyła z Niemcami, że nam przysyłali księdza z sąsiedniego obozu, włoskiego i on przychodził i odprawiał dla nas mszę i mam w mojej książce ołtarz, który zrobiły nasze artystki.
Z puszek po jedzeniu zrobiły ołtarz.
- Jak Niemcy was traktowali, jak komenda obozu się odnosiła do kobiet?
Różnie było. Nie mogli nas traktować [źle], bo to był obóz jeniecki, a nie koncentracyjny, ale robili, co mogli, żeby nam dokuczyć. Stałyśmy na zimnie po parę godzin. Co rano, nas liczyli, a liczyć dokładnie tysiąc siedemset kobiet, to zabiera dość dużo czasu, tak że trzęsąc się musieliśmy stać na mrozie godzinami. Robili, co mogli, żeby nam dokuczyć.
- Jak pani pamięta moment wyzwolenia obozu?
Pamiętam, że nagle usłyszałyśmy czołg, który wjechał do obozu przez ogrodzenie. Nie wiedziałyśmy najpierw kto jedzie, ale potem się dowiedziałam, że to polska armia nas oswobodziła. Niechcący nas tam znaleźli. Wjechali przez druty i oswobodzili obóz. To była wspólna niesamowita radość! Oni się nie spodziewali, że oswobodzą tysiąc osiemset kobiet z Powstania Warszawskiego, to było coś niesamowitego.
Potem zaczęło się normalne życie, ale niezupełnie normalne, bo myśmy musiały uważać, żeby nie jeść za dużo po takim głodzie, nie jeść nieodpowiednich rzeczy. Zdarzały się przypadki, że się najadały za dużo, ale stopniowo doszłyśmy do normalnego funkcjonowania.
- Gdzie się pani później udała?
Później wstąpiłam do armii generała Andersa, wyjechałam do Włoch i znalazłam brata. Jechałyśmy przez Niemcy południowe w stronę Włoch. Wszędzie pytałam się o mojego brata i nagle przyprowadzili mi go. Znalazłam niechcący swojego brata i schowałam go w swojej ciężarówce, pod bagażem i przejechał ze mną do Włoch.
- W jakim oddziale była pani we Włoszech, co pani tam robiła?
Generał Anders... to był człowiek z charyzmą, który się opiekował młodzieżą, założył we Włoszech gimnazjum i liceum dla dzieci, dla młodzieży, którą oswobodził w Rosji. To już było po wojnie, ale udało mu się, i dla nas urządził szkołę kartograficzną, kreślarską i w tej szkole kompania geograficzna, która mieszkała niedaleko, udzielała nam lekcji.
- W jakiej miejscowości to było?
W Recanati. Skończyłam [tam] szkołę kartograficzno-kreślarską, która trwała prawie dwa lata i byłam najlepszą kreślarką.
Warszawa, 11 maja 2005 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Miązek