Tadeusz Tokarski
Nazywam się Tadeusz Tokarski. Urodziłem się w Warszawie, w 1937 roku.
- Proszę powiedzieć, jak pan pamięta czasy okupacji?
Pamiętam czasy okupacji bardzo dobrze.
- Czym zajmowali się pana rodzice, żeby zdobyć środki utrzymania?
Mama wychowywała nas w domu, miałem jeszcze młodszego brata, ojciec pracował w budownictwie. Ja chodziłem do szkoły na Wilanowską i pamiętam dzień Powstania Warszawskiego.
- Czy pamięta pan coś jeszcze z czasów przed Powstaniem? Czy widział pan Niemców, widział pan, jak się zachowywali ludzie na ulicach Warszawy, pamięta pan odczucia, jakie panu towarzyszyły?
Pamiętam to wszystko.
- Czy bał się pan, chodząc po ulicach?
Właściwie to myśmy się nie bali. Miałem grupę kolegów, byliśmy sprytne chłopaki. Byłem rosły, duży chłopak i myśmy się specjalnie nie bali, a jeszcze robiliśmy takie rzeczy, że w domu, w którym mieszkałem, to był skład węgla i drzewa prowadzony przez pana Stanisława i pan Stanisław miał córkę i syna – w moim wieku był Stasio – i ten pan trzymał świnię w składzie węgla i drzewa i ta świnia kiedyś zaczęła kwiczeć, to myśmy musieli bardzo głośno krzyczeć i latać w koło, drzeć się: „Kółko graniaste”, żeby zagłuszyć krzyk tej świni, bo przecież za to by była kara śmierci, za trzymanie świni. Tak że byliśmy tak wyspecjalizowani w tym wszystkim, że jak tylko gdzieś była łapanka albo coś, to lecieliśmy, ostrzegaliśmy, że Szwaby jadą, a to od Fabrycznej, a to od Przemysłowej. Wszystkie przejścia znaliśmy, uciekaliśmy po różnych dziurach przez płoty, tak jak chłopaki z Czerniakowskiej.
- A czy ktoś z pana rodziny, znajomych czy sąsiadów został zatrzymany w trakcie łapanki?
Tak, mój kuzyn był zatrzymany i był przywieziony na Pragę na ulicę Skaryszewską. Pamiętam, że z mamą przychodziliśmy, to on z okna nam tylko machał. Był na Skaryszewskiej, a później go wywieźli do Niemiec. Jak ojciec szedł do Powstania, to trzy razy podchodził do drzwi i wracał się, ponieważ brat się urodził 9 maja, miał dwa miesiące.
- Czyli miał pan młodszego brata, który urodził się 9 maja 1944 roku?
Tak. Mama jeszcze mówi: „No idź już, idź”. A on wiedział, że już nie przyjdzie, a my tego dnia bawiliśmy się jak najlepiej.
- Czy to oznacza, że pana tata działał w konspiracji?
Tak, ojciec był w AK.
- Czy wie pan coś więcej na ten temat?
Właśnie nie, to wszystko było okryte tajemnicą, tylko pamiętam, że jeszcze u nas była duża skrzynia, bo nie było wtedy centralnego i nic, tylko kuchnia paleniskowa i w kuchni, w pomieszczeniu, była duża skrzynia. Pół skrzyni było węgla, pół skrzyni było drzewa narąbanego i właśnie tam na spodzie było radio. To też za to byłaby kara śmierci.
- To radio tylko tam stało?
Nie, nieraz przychodziła ciotka Sabina, która też była w Powstaniu, walczyła i później, po kapitulacji, była wywieziona do Ravensbrück i pamiętam, że kiedyś włączyli to radio, ale jakieś trzaski były, a myśmy musieli patrzeć, czy nie będzie szedł granatowy policjant. Okna były pozasłaniane czarnymi roletami. Musieliśmy stać i kapować, czy ktoś obcy nie idzie. Ale w ogóle w tym domu, co mieszkałem, to wszystko było jak jedna rodzina, wszyscy się informowali: a gdzie, a co, a gdzie jakaś łapanka. To było naprawdę zgranie, to było coś.
- A jak pan mówi – „my” musieliśmy być ostrożni, „my”, czyli kto?
Koledzy moi. To byli starsi i młodsi, byliśmy wychowani w tym duchu.
- Czy miał pan starszych kolegów, o których domyślał się pan, że działali w konspiracji?
Tak, miałem takich kolegów. Chodzili na różne tajne zgrupowania, a myśmy chodzili na ulicę Fabryczną i pilnowaliśmy, czy ktoś nie będzie podchodził. Pewnego razu poszedłem do ciotki na ulicę Piusa, obecnie ulica Piękna.
- A pamięta pan, jak się nazywała ciotka?
Moja ciotka? Sabina Rogowska, walczyła, jest [wspomniana] w książce „Na barykadach Warszawy”, była też łączniczką. Poszedłem, ciotki nie było. Stałem pod bramą i szedł Niemiec, ponieważ mieli siedzibę w alei Szucha i zaczął coś na mnie, nie wiem, czy chciał mnie złapać, to ja się tak zająknąłem, że nie mogłem słowa wydusić z siebie i tam mnie dopiero zaczęli w plecy walić, odwrócili mnie, bo oczy na wierzch mi wyszły. Tak mnie przestraszył ten Niemiec i takie miałem przeżycia.
- Proszę mi powiedzieć jeszcze, jak pan w takim razie pamięta wybuch Powstania, czy już czuł pan w powietrzu albo ktoś z rodziny wspominał, że może coś takiego się zdarzyć?
To już wszystko wisiało w powietrzu, że to wybuchnie i tego dnia, jak wybuchło Powstanie, to patrzę, lecą te starsze chłopaki.
- A po czym można było poznać, że Powstanie wybuchnie?
Zgrupowania, już stale przychodzili do nas do domu, do ojca.
- To znaczy pański tata i jego koledzy mieli zebrania?
Tak, mieli zebrania u mnie w domu.
- Proszę przypomnieć, na jakiej ulicy to było.
Mieszkałem na Czerniakowskiej 187.
- Czy pan zna nazwisk kolegów ojca?
Nie, to było wszystko w konspiracji. Nasz dom znajdował się między Fabryczną, Przemysłową, a barykada była przy ulicy Fabrycznej. Najgorsze to mam wspomnienie, jak w piwnicy siedzieliśmy.
- Wróćmy do samego początku Powstania, tak po kolei, jak pan to mniej więcej pamięta. Zaczęły się zbierać większe grupy, więc czuło się, że Powstanie za chwilę wybuchnie, a kiedy nadszedł ten moment?
Po południu, to była chyba siedemnasta, zaczęli uciekać i patrzę – z opaskami lecą, biało-czerwone opaski. Ciche były strzały, jakby z pistoletu – pach, pach i się w bramach zaczęły gromadzić, zbierać, całe grupy. Wpadłem do domu – na pierwszym piętrze mieszkaliśmy, okna wychodziły na Czerniakowską – a mama mówi: „Synu, to już jest Powstanie”. Ale tak do wieczora to jeszcze było łagodnie, nie było wybuchów ciężkich ani nic, dopiero na drugi dzień zeszliśmy wszyscy do piwnicy. Najgorzej to z bratem małym było, bo miał dwa miesiące i płakał. Wtedy ciężkie wybuchy i strzały były jeszcze oddalone, ale potem coraz bliżej, coraz bliżej i zaczęło się Powstanie.
- Przez pewien czas pan był tylko świadkiem, wiedział, że Powstanie wybuchło, ale w pewnym momencie doszedł pan do starszych kolegów.
Tak, zaczęliśmy wychodzić i powstańcy też zaczęli – u nas była jedna grupa, druga, bo były zgrupowania – i dawali nam różne [dyspozycje]: „To zanieś, a to przynieś” i w dużym pokoju kawę gotowaliśmy dla nich. Zaczęli się wszędzie przemieszczać, raz tutaj na Przemysłową, a to naprzeciwko, bo zaraz był Przyczółek Czerniakowski po drugiej stronie.
- Czy pana matka też angażowała się nieco w pomoc powstańcom?
Matka raczej nie, bo opiekowała się małym bratem, ale z powstańcami też trzymała, bo dopóki jedzenie było, jakieś zapasy, to przychodzili, mama dawała. Pamiętam, że miała duży gąsior – nie wiem, czy to jakiś samogon był, czy coś – i zawsze przychodzili: „Pani Adelo, pani Adelo, pani da na raz” i zawsze po szkopku dawała.
- Kiedy żywność zaczęła się kończyć?
Żywność w krótkim czasie zaczęła się kończyć, tylko że u nas na podwórku, pamiętam, były ogródki. Każdy coś trzymał, pomidory były. Pamiętam garnek był, mama chleb kładła, suchary były, to ja – to już był trzeci tydzień Powstania – wziąłem młotka i tłukłem na podłodze chleb i suchary jadłem, ale głód był straszny. Najgorzej, że mama nie miała pokarmu dla noworodka, nie miała go czym karmić, płakał dzień i noc. Dopiero jeden facet mówi: „Słuchaj, ja mam kozy” i matka gdzieś latała i zawsze brała kwaterkę mleka koziego i piła, żeby miała pokarm. Później strasznie brat płakał, bo nie było jedzenia, nie było nic i kiedyś, jak naloty ustały, mama mówi: „Wiesz co, pójdziemy, bo go chcę trochę umyć z tej piwnicy”. Jakoś na górę weszliśmy, na pierwsze piętro, to ściany były już tak porozwalane, taka dziura była wybita, że trzeci lokal było widać i w tym momencie pod barykadę podszedł czołg, jak runął, to się sufit zawalił i tynk, gruz, to wszystko oczy zasypało małemu. To on się darł w niebogłosy, a mama mu językiem wylizywała z oczu [pył], złapała go z tej balii i znów do piwnicy uciekliśmy. A piwnicę mieliśmy w podwórku, bo to była czynszówa. Strasznie to przeżywaliśmy. Wszyscy się tylko modlili: „Pod Twoją obronę”, a jednego razu wszyscy z piwnicy zaczęli uciekać do kościoła na Łazienkowską, bo to blisko było – nawet chrzczony byłem na Łazienkowskiej, w kościele naprzeciwko stadionu Legii – a moja mama mówi: „Wola boska, zostaję, gdzie ja będę z dziećmi szła”. I zostaliśmy na Czerniakowskiej w piwnicy. A przyszło bombardowanie i strasznie dużo ludzi zginęło właśnie w podziemiach kościoła na Łazienkowskiej.
- Proszę mi jeszcze powiedzieć, jak to wyglądało wśród mieszkańców albo też jak pan na samym początku to odczuwał, czy był strach, czy była radość, że wybuchło Powstanie?
Najpierw to była wielka radość, taka werwa była. My wszyscy, ja i starsze chłopaki: Janusz, Wojtek to płyty zrywaliśmy i żeśmy na barykady znosili, co tylko można było. Znosiliśmy płyty, kamienie i układaliśmy na tym wszystkim, taka werwa była, nie było żadnego strachu. Kiedyś było bombardowane Śródmieście, a powstańcy do nas przychodzili po kawę, dawali mi cukierki i jakieś inne rzeczy i mówią: „Zobacz, jak bomby lecą z samolotu, kiedyś będziesz miał historię, to będziesz opowiadał”. Tak że wiedzieli, że to się będzie żyło, że nie poginiemy, nikt nie myślał o śmierci. To tylko pierwsze huki, a potem człowiek się przyzwyczaił jakby dzień normalny był. To tylko jak był jakiś nalot, to wszyscy w piwnicy (bo to przecież kupa ludzi była) mówili: „Pod Twoją obronę”, pacierze, zdrowaśki, wszyscy się tylko modlili. Jak nalot przeszedł, znów wszyscy byli pogodni. Myśmy myśleli, że to wszystko szybko się zakończy. To było przewidziane na kilka dni, że to przejdzie i koniec. Bo to był entuzjazm, jak chłopaki młode z bronią, opaskami [biegali]. Niesamowite uczucie. Mnie to kluska staje w gardle, jak sobie to wszystko przypominam.
- Pan był potem przy oddziale, ustaliliśmy mniej więcej, że to był oddział „Kryski” i jeszcze raz przypomnijmy, kiedy pan zaczął obcować bliżej z powstańcami.
Tak mniej więcej to już w środku Powstania. Mieli do mnie zaufanie, bo wiedzieli, czyim jestem synem, znałem ich wszystkich, to nieraz mówili: „Słuchaj, przelecicie tędy i [przeniesiecie coś]”. Dawali nam jakieś kartki, to się za pazuchę schowało i dziurami przelecieliśmy, i się poleciało na Fabryczną, nie można było przejść, na Czerniakowskiej był duży dom – myśmy go nazywali „okręciak” – był podkop pod ulicą Czerniakowską, bo Czerniakowską tramwaje chodziły kiedyś i podkopem na drugą stronę można było przejść, to my jak szczury przelecieliśmy. Nie wiem, co to było, bo to było zapieczętowane. Pod pazuchę się chowało i latało się. A raz to przynieśli cały koszyk, to było udekorowane – ale tam były granaty – owocami i jeszcze czymś przykryte. To starsze chłopaki wzięły, a myśmy chodzili tylko po dziurach i patrzyli, czy ktoś nie idzie, czy nie ma żółtków albo innych. Bo też dużo było folksdojczy, to byli kapusie różni, a myśmy byli tak wyszkoleni, że nic nam nie było wolno wziąć. Mówili nam: „Pamiętaj, jak znajdziesz na ulicy czy gdzieś – bo to rzucali Niemcy – jakieś pióro wieczne albo zapalniczkę, nie podnoś, bo to zapalnik i ci ręce pourywa”. Tak się jeden od drugiego uczył.
Były wypadki, u nas akurat się nie zdarzyło, ale były, bo Niemcy rzucali.
- Czy w trakcie Powstania miał pan bardziej bezpośredni kontakt z jakimś Niemcem?
Nie, później miałem kontakt.
- Jak się zachowywali powstańcy w oddziale w stosunku do pana, w stosunku do siebie?
To wszystko była jedna rodzina.
- Pamięta pan jakieś pseudonimy kolegów?
Pamiętam, jeden był „Tuto”, to był Krzysiek, mnie nazywali „Talo”. „Tolo” albo „Cichy”, różne mieliśmy swoje przezwiska. Waldek Olęcki to był „Waldi”. Dużo było. To były starsze chłopaki, ale my byliśmy takimi ich, można powiedzieć, pomocnikami.
- Czy dużo było takich pomocników jak pan?
Całe podwórko. Z mojego [podwórka] to nie było jednego, żeby się wykruszył. Wszyscy byliśmy – i starsi, i młodsi. To było wszystko jedno, wszystkim się dzieliliśmy. Na strychu było dużo wróbli, to nałapali, przynieśli i wróbli matka nasmażyła. Pamiętam to jak dziś, to może być niewiarygodne – wróble, te nóżki żeśmy obgryzali. Nie wiem, jak to było upieczone, gdzieś była kuchnia, bo na parterze mieli kuchnię. To wszystko było jak jedna rodzina, chłopaki, zgranie było.
- Co myślała pana mama o tym, że poszedł pan do Powstania, że kręci się pan wokół powstańców?
Nic nie było do gadania, że matka nie pozwoli. Nie było maminsynków, że siedzi przy matce, nawet dziewczyny latały z nami. Cieszyliśmy się, jak były zrzuty. Na Cyplu Czerniakowskim oświetlone wszystko, no i zrzuty. Widziałem, jak oświetlone było, a później [zrzutów] nie mogli wziąć powstańcy, bo z drugiej strony ostrzeliwali Niemcy. Chodziłem do szkoły na Wilanowską, tam też było [dużo] Niemców, mieli dobre stanowisko i walili jak podchodzili po zrzuty.
- Czy z jakimiś berlingowcami się pan może zetknął?
Nie.
- Pod koniec Powstania była sytuacja, że niektórzy z Czerniakowa próbowali się przedostać na drugą stronę?
Tak, wielu próbowało, ale nie udawało się im. Część wiem, że się przedostała, ale nie wszyscy.
- Pan był świadkiem może takich prób?
Nie, nie powiem, bo nie widziałem. To było blisko, bo żeby przejść, to była łacha i łódkami przewozili. Jak wyjeżdżało się w lato, to pamiętam, że z rodzicami się przyjeżdżało na cypel – jak nieraz patrzę na to, to jest mniej więcej, jak jest pomnik Sapera, woda jest do dzisiaj – łódkami przewozili, byli przewoźnicy za parę groszy.
- Czy jest jakieś wspomnienie jeszcze z czasów, kiedy pan był z kolegami wśród oddziału, które utkwiło panu w pamięci, jakieś pozytywne przeżycie?
Dobrych to właściwie nie było, tylko nasza radość była. Przywozili nam rannych. Pamiętam jak dziś, przynieśli dziewczynę z Powstania, cała była pokrwawiona, leżała, to kobiety nasze z prześcieradeł darły [pasy]. Całe nogi miała pokrwawione, tak że nam ciężko było, chłopakom, patrzeć. No to: „Uciekajcie, uciekajcie” i czym mogły, to ratowały dziewczyny. Jeden też był z Powstania ciężko ranny, też go przynieśli i opatrywali. U nas była świetlica, nie świetlica i zupy gotowali. Kawę, to myśmy powstańcom przez dziury nosili, w czym kto miał, bo byli z drugiej strony, bliżej Łazienkowskiej. Bo to się wszystko przemieszczało.
- Czy któryś z pana rówieśników był ranny?
Ranny nie, ale na moich oczach – ostrzeliwane było na ulicy Fabrycznej – i kobieta z dzieckiem na ręku chciała przejść, strzelili i od razu padła. Myśmy się zdążyli tylko cofnąć.
- Ale pana koledzy, rówieśnicy, akurat mieli tyle szczęścia, że nic im się nie stało.
Nic. Z naszych koleżków nic – wszyscy byli radośni, głodni, ale żeśmy latali.
- Czy to była dla was trochę jakby zabawa?
Nie to nie była zabawa, to już była konspiracja, byliśmy tak wyszkoleni jak wojsko. Zabawa to była, jak mieliśmy w czasie okupacji hulajnogi na łożyskach i jeździliśmy nieraz z Agrykoli. To wszystko było zgranie, Czerniakowska to była naprawdę jedna rodzina.
- Czyli jak się miało dziesięć lat, to już można było wyczuć powagę sytuacji?
Już, już.
- Wielu powstańców opowiada, że ponieważ byli tak młodzi, to nie odczuwali strachu.
Strachu to się nie odczuwało, człowiek nawet nie myślał o tym. Jak nieraz skończyło się bombardowanie albo naloty, to zdawało się, że już będzie spokój. Ale znów później jakaś eskadra nadleciała. Tylko u nas właśnie to było to, że w naszym podwórzu była fabryka grzebieni i był bardzo wysoki komin. Powstańcy mówili, że byliśmy szczęśliwie jakąś łaską otoczeni, że nie było bombardowania. Łazienkowska dostała. Samoloty jakoś nie mogły wrzucać bomb, komin przeszkadzał czy coś na grzebieniówce. Tam dalej padały bomby.
- Przyszedł wrzesień, sytuacja była coraz bardziej dramatyczna, było coraz gorzej. Kiedy zaczęło do was docierać, że jest po prostu źle i zaczął się pojawiać jakiś pesymizm? Jak to się objawiało, czy to były rozmowy wśród kolegów, jak to wyglądało we wrześniu?
Jak to było we wrześniu? No już było ciężko, nic nie było do jedzenia.
Co się dało urwać. Pamiętam, że jak matka leciała gdzieś, bo też okopem leciała po mleko z kozy dla brata mego, to gdzieś w dziurze znalazła dwa ziemniaki. Przyniosła ziemniaki, gdzieś rozgotowała to. Nie wiem, czy jakieś drugie danie byłoby takie dobre jak te ziemniaki. Każdy po kawałku. Gdzie kto miał, to każdy coś przynosił, zdobycz jakąś. Ale już powstańców było coraz mniej, już to czuć było, że to już jest [koniec]. Wtedy były straszne naloty, bombardowania okropne, coraz więcej. Już tu zginęli, tu zginęli – słyszało się, ktoś przyszedł: „A ten zginął, a ten zginął”.
- Czyli przez to, że coraz mniej powstańców było, to coraz trudniej było z żywnością?
W ogóle z żywnością [było trudno], wody nie było.
- A jeszcze co do pana funkcji jako goniec czy jako łącznik, pamięta pan jakichś dowódców, z którymi miał pan styczność?
Najwięcej pamiętam, jak musiałem nosić do ciotki na Piusa, to też mi dawali ci ojca znajomi, żebym tam zaniósł. To brałem pod pazuchę, ciotka mówi: „Nikt cię nie widział?”. – „Nikt mnie nie widział”. – „To masz”. Dała mi coś jeszcze i mówi: „Uciekaj do domu”.
- To działo się w czasie okupacji czy w czasie Powstania?
W czasie okupacji.
W czasie Powstania nie, bo już ciotka poszła na Stare Miasto walczyć i nie miałem z nią żadnego kontaktu.
- Ale w czasie Powstania też pan czasem przenosił jakieś przesyłki?
Tak przenosiliśmy. Przenosiliśmy na Łazienkowską, we dwóch – ja i Janusz. Jeden szedł, a dwóch nas obstawiało i też przenosiliśmy. Nie wiem nawet, co to było. Też w kopertach, zapieczętowane i coś się niosło, a tam oni mieli swoje zgrupowanie. Wchodziliśmy do nich, pamiętam, kraty były.
- Czy nie pamięta pan osób, którym pan to przekazywał?
Nie, nie pamiętam. To było wszystko tak utajnione, że przez trzech się dawało. „A skąd jesteście?”. – „Od tego, od tego”.
- Co pan mówił? Od „tego”, to od kogo?
Od Olęckiego, a to znów od pana „Rumika”.
Znało się.
- W konspiracji często się znało tylko pseudonim.
To już były pseudonimy. „Rumik”.
- „Rumik” to już był pseudonim?
Albo „Pliszko”.
- To przejdźmy w takim razie do zakończenia Powstania. Jak to pan zapamiętał?
To jest najgorsze właśnie, jak to zapamiętałem. Wpadli do nas do piwnicy Niemcy, brudni, w hełmach z karabinami:
Raus, Raus. Matka mówi: „Wola Boska, to już koniec”. W poduszce niosła brata, miał dwa miesiące. Tobełeczek jakiś złapałem, miałem sweter szary, mama mówi: „Wyrzuć sweter, tu są lepsze rzeczy”. A ja byłem przywiązany, w tym swetrze latałem, ten sweter wziąłem. Matka trzy razy na mnie krzyczała: „Zostaw!”. Wyprowadzili nas na podwórko. Wszyscy pod ścianą staliśmy, w sąsiednim podwórku. Niemcy stali z karabinami. A wysoko, wysoko krążył samolot. Mówię: „Żeby samolot chciał wylądować”. Wszyscy czekali, kiedy [Niemcy] puszczą serię. A Niemcy to byli tacy brudni, wysmoleni.
- Czy to byli Niemcy? Może to były jakieś inne oddziały?
Nie, to byli Niemcy, bo mundury niemieckie były i nas wykopem przeprowadzili na przyczółek nad Wisła, a tam [dużo] Niemców leżało, mieli patefony i grali na patefonach. Pędzili nas Agrykolą i jak pod górę szliśmy – bo nas pędzili na Wolę, do kościoła Świętego Wojciecha – mama brata trzymała, a z góry szedł Niemiec, Wehrmacht, w czapce wehrmachtowej i wziął bochenek chleba:
Mutter – i położył matce na poduszkę. Może też miał dzieci. Boże, ten chleb, to każdy złapał, jak opłatkiem dzieliliśmy się chlebem. Bo to dużo było – i takie dzieci, i takie, wszystkich nas pędzili na Wolę, do Świętego Wojciecha. Jak nas przypędzili, to leżeliśmy jak śledzie, jedno przy drugim. Jeszcze pamiętam, że jak brzuch zabolał, to po tych ludziach się przechodziło, bo przecież nie będziesz się załatwiał w środku. Rano pędzili nas przez Wolę, później przez Ochotę do Pruszkowa, do obozu. Jak nas pędzili, to pola były duże, pomidory jeszcze były, to jak pomidory zjadłeś, to cię brzuch rozbolał i cię kręciło. I do Pruszkowa. Zimno było, były jakieś zakłady, warsztaty i pamiętam, że leżeliśmy na betonie i rano do pociągów – pociągi były, można powiedzieć świńskie, towarowe – i nas wysiedlono do Janowa Częstochowskiego. Janów Częstochowski, Złoty Potok. Tam furmanki przychodziły, to brali młodych ludzi do pracy, a my na końcu, bo gdzie wezmą kobietę z niemowlakiem i drugim małym chłopakiem. Ale przyjechał furmanką i nas wzięli. Trafiliśmy do gospodarza. A tam byli Niemcy i później szedł cały front i myśmy stamtąd uciekali, a właściciel mówi: „Uciekamy stąd, bo tutaj jest wojna”. No i my stamtąd uciekaliśmy do takiej leśniczówki, przez las, zima była i śnieg. Pamiętam, że tyle Niemców leżało, trupów, pozabijanych i to wszystko jedno przy drugim, tak jak kamienie jakieś. Matka mówi: „Nie patrz się. Nie patrz”. A oni byli porozbierani. Nie wiem dlaczego. [...] Dotarliśmy do leśniczówki i tam było dużo matek z małymi dziećmi. Była pani Wodzinowska, jeśli dobrze pamiętam, nauczycielka, krępa kobieta, też z małymi dziećmi. Tam się zatrzymaliśmy, pamiętam gorącą kawę. Pewnego ranka ktoś stuka – był ganek i do ganka ktoś stuka, patrzymy, a to w kożuchu Niemiec – wysoki, dużej postury, jasny kożuch miał, w czapie, granat zaczepny z rączką, automat, no i żeby go puścić. Wpuścili go do środka, dali mu kawy z chlebem. Usiadł, zaczął to jeść i łzy zaczęły mu lecieć. Wyjął portfel i pokazuje żonę z dziećmi, że też ma dzieci. Ale to nie był jakiś
Wehrmacht, bo to po mundurze było widać, w kożuchu, z oficerów widocznie i ni stąd ni zowąd sanki przyjechały. Rosjanka i dwóch Rosjan. On do pokoju chciał się cofnąć, gdzie dzieci były małe, a pani Wodzinowska mówi: „Nie, nie! Tu nie”, a on:
Russe! Russe! Zaraz weszli i to było szczęście od Boga, bo miał granat i by się bronił, to wtedy ruskie by zaczęli strzelać i moglibyśmy też poginąć w tej leśniczówce. Ręce do góry podniósł i go zaraz wyprowadzili pod drzewo i z pepeszy [strzelili] i pojechali, ale kożuch mu zabrali. Rosjanka mu szal zdjęła. To mi właśnie zostało w pamięci, chleb, co dał mamie, położył na becik i ten Niemiec. Później patrzymy, a szosą idą czołgi, ale już z gwiazdami czołgi szły. To ruskie już wchodzili.
- Proszę jeszcze powiedzieć, po zakończeniu wojny, jak pan pamięta moment, kiedy pan wrócił do Warszawy z rodziną?
Z Janowa to myśmy przyjechali do Warszawy, domu już nie było, nic nie było, wszystko było zrujnowane, to myśmy wyjechali do małego miasteczka, do mamy rodziny i tam przez jakiś okres byliśmy. Dopiero później żeśmy zaczęli wracać odgruzowywać Warszawę, bo chodziło o to, żeby brata jakoś wykarmić. Strasznie później chorował.
- Czy pana ojciec zginął w Powstaniu?
Nie, ojciec wrócił po Powstaniu, ale później z mamą się rozeszli, rozstali się. Tak że straciłem ojca. Wojnę przeżył. Wiem, że walczył też i na Starym Mieście i przechodził kanałami, bo wielu kolegów ojca później mamie pomagało, a ojciec taki figiel zrobił.
- W czasie Powstania nie miał pan kontaktów z ojcem?
Nie, ojciec jak poszedł, tak już koniec.
- Czy jest jeszcze coś, co chciałby pan powiedzieć.
Dla mnie to jest ogromne przeżycie, to jest historia. Też byłem później przestraszony po wojnie. Jak chodziłem do szkoły, to wspominałem, śniło mi się, zrywałem się w nocy, darłem się, ciężko mi nauka przychodziła. Niemiec tak mnie przestraszył na tej ulicy Piusa, że nie mogłem słowa powiedzieć. I tą tragedię, tyle trupów, popalonych, jak nas pędzili przez Warszawę z Czerniakowskiej, to wszystko, ten swąd w nosie, w ustach, wszędzie. To się prawie po trupach przechodziło.
- Kiedy pan zaczął nabierać nadziei, że jednak nie zostaniecie państwo zabici, tylko że się uratujecie?
Nie było nadziei, nie było pewności, że będziesz żył. Niewiadomo co będzie, gdzie cię wywiozą, a może zagazują.
Dopiero w Janowie, ale tam znów druga wojna była, bo byli Niemcy, był drugi front, dlatego myśmy uciekali przez lasy do leśniczówki. U wójta mieszkaliśmy i on też widocznie się bał. Może miał [na sumieniu] współpracę z Niemcami, nie wiem. Miał syna w moim wieku, Januszka (miał dziewczynkę i chłopaka) i ten Januszek kawę białą podał i chleb z masłem. Jak to zobaczyłem, to mi łzy zaczęły lecieć. Mówię: „Boże, jak ten dzieciak ma dobrze. Tak ucierpiałem, człowiek brudny, prawie boso się szło”.
- Czy wtedy pan nie myślał, że Powstanie jednak było niepotrzebne? Co pan myśli dziś o Powstaniu?
Takiego zrywu, takiej werwy, to nie wiem, czy któreś pokolenie by miało. Jak nie byłoby Powstania to by nie było i Polski. No byłaby Polska? Rozgrabiliby, zrobiliby z Polski jakąś republikę i koniec. Już z jednym się pociąłem, mówi: „To głupota była, to Powstanie”. Mówię: „Jak ty tak możesz mówić? To trzeba było przeżyć tą werwę, to wszystko. Co by to było jak by nie było Powstania?”. Albo jeszcze pamiętam, jak Niemcy powiesili księdza na własnej stule, to ile myśmy się wypłakali. Byłem na inscenizacji Powstania Warszawskiego w sierpniu, to nie mogłem wytrzymać, bo mi się wszystko przypominało, to było tak jak z życia wzięte. Mam wnuczka, jak mu to opowiadam, to on godzinami słucha.
Warszawa, 10 grudnia 2007 roku
Rozmowę prowadził Sławomir Turkowski