Stanisław Wicherkiewicz, pseudonim „Zawieja”, urodzony 27 kwietnia 1925 w Płońsku, byłem w Drugiej Kompanii Drugiego Plutonu w batalionie „Parasol”, stopień kapral.
Ojciec mój był urzędnikiem państwowym i został przeniesiony służbowo do Lipna, to jest [miejscowość] między Toruniem a Włocławkiem, do Urzędu Skarbowego, ja natomiast ukończyłem szkołę podstawową, od szóstej przeszedłem do Państwowego Gimnazjum i Liceum imienia Romualda Traugutta w Lipnie i po ukończeniu pierwszej klasy zdałem do drugiej i [wtedy] wybuchła wojna.
Przede wszystkim władze polskie dały ogłoszenia, że mężczyźni od lat 14 do 60 powinni przechodzić za Wisłę, [od] nas za Wisłę to było najbliżej do Włocławka. Kilku jeszcze moich kolegów, starszych ode mnie: Stasio Zosowski, Leszek Wandycz, Podczaski, oni już byli w czwartej klasie gimnazjum i Genio Borowski, który miał już chyba 32 lata, udaliśmy się na tę słynną ucieczkę. Każdy został odpowiednio wyposażony w pieniążki, wszystko to daliśmy naszemu koledze Borowskiemu, który prowadził księgowość i udaliśmy się za Wisłę. Straszne to było, pierwszy raz szedłem tak daleko, 24 kilometry z plecakiem, obładowany, kanapki w środku, jakaś zmiana bielizny. Doszliśmy do skwerku i pierwsze zetknięcie się z rzeczywistością: kiedyś mówiono nam, że Niemcy głodują, że nie mają co jeść, że czołgi są z tektury, a tu tymczasem nasze wojsko wzięło do niewoli Hauptmanna – spasiony, wygolony niesamowicie i bardzo czyściutki. Pomagałem im trochę, bo chcieli go wypytać, a nie wszyscy znali język niemiecki, a u nas w gimnazjum był głównie język niemiecki, w związku z tym próbowaliśmy tłumaczyć. Ale to przecież wojna i postanowiliśmy iść aż do Warszawy. Pamiętam, kiedy już dotarliśmy do Błonia, to doszliśmy do wniosku, że nie ma sensu dalej uciekać, bo wszędzie wokół są Niemcy. Wróciliśmy do Lipna, ale w Lipnie zaczęły się aresztowania. Aresztowali wszystkich naszych profesorów, wywieźli ich do Torunia, do twierdzy, nawet Leszka Wandycza wtedy aresztowali...
Była jeszcze taka historia, że w trakcie działań wojennych wszyscy z gimnazjum zgłosili się do Urzędu Miasta i [otrzymali] odpowiednie przydziały. Ja akurat zarządzałem alarmami, a niektórzy, ci starsi, dostali broń i aresztowali folksdojczów i innych pochodzenia niemieckiego. Pamiętam, że aresztowali też takiego rzeźnika, a on przyszedł potem i zaczął aresztować pozostałych. 15 maja 1940 roku umarł mój ojciec.
Wiktor. Jakieś dwa tygodnie po śmierci ojca przyszło po [niego] gestapo i żandarmeria, przekazywał karabiny maszynowe wojsku, ale już się spóźnili.
Tak. Ojciec był chory na astmę. Napisała do nas moja siostra, Zofia, która mieszkała w Warszawie razem ze swoim mężem, z tym, że po wyjściu za mąż, nosiła nazwisko Talko. Jej mąż przed wojną był kapitanem w 18 Pułku Artylerii Lekkiej w Ostrowi Mazowieckiej i również się ukrywał. [Napisała], że najlepiej by było, gdybyśmy przyjechali do Warszawy. [Życie] na terenach należących do Rzeszy [nie było łatwe]. [Na przykład] jak szło się chodnikiem i szedł Niemiec, to trzeba było schodzić z chodnika i zdjąć czapkę przed nim. Kiedyś szliśmy z moim serdecznym kolegą, Jurkiem Majewskim (jego mama była nauczycielką, w szkole podstawowej była moją wychowawczynią, a ojciec był dyrektorem szkoły, innej, też podstawowej) i [naprzeciwko] szedł komendant Hitlerjugend w asyście dwóch Niemek. My przeszliśmy obok nich. On prawdopodobnie nic by nie mówił, tylko jedna z tych Niemek się odwróciła i krzyknęła Halt! Műze runden!. Jurek stanął i popukał się w czoło, więc Niemiec musiał jakoś zareagować. Ponieważ stanęliśmy między budynkami, gdzie było przejście w dół, [to] Jurek sobie zjechał w dół, [bo] wtedy była zima, ten Niemiec za nim, ja też za nim, a że wcześniej trenowaliśmy boks, tośmy go znokautowali. Jak usłyszeliśmy krzyk: Hilfe! Hilfe! , to uciekliśmy. Zaczęto nas szukać, tylko że miałem kolegę,[który mnie ostrzegł] Niemca, to znaczy był ewangelikiem, jemu matka kazała założyć ten mundur Hitlerjugend i on [w nim] chodził, nazywał się Otto Schulz. Spotkałem go po wojnie. Nikt nie miał pretensji do niego, bo zawsze przychodził i ostrzegał wszystkich, mówił kiedy Niemcy przyjdą w nocy, wszystko mi mówił. Jak tu się wydostać z tego Lipna? Mama podała, że mam 9 lat, jestem tylko trochę wyrośnięty, [więc] mamie dali przepustkę i napisali: „z dzieckiem”. I wyjechaliśmy w lipcu 1940 rokudo Warszawy. Tu, w Nowym Dworze wysiedliśmy, bo tylko dotąd szedł pociąg. Nie wiem, widocznie dziwnie wyglądaliśmy, bo doszedł do nas jakiś człowiek i zapytał „Państwo do Warszawy? To proszę ze mną”. „A dokąd?”. „Do Chotomowa, bo tam jest granica, ja tam mieszkam”. Poszliśmy. Zapłaciliśmy mu [po] 100 marek za mamę i za mnie, czyli 200 i w nocy przeprowadził nas z jakimiś szmugluzami przez granicę. Jak się znaleźliśmy w Legionowie, to właściwie była Generalna Gubernia, wsiedliśmy w pociąg, przyjechaliśmy na dworzec, w dorożkę i przyjechałem na Mątwicką 3/5 w Warszawie.
Siostra ucieszyła się bardzo, zaraz załatwiła mi komplety, bo przecież wszystkie szkoły, gimnazja, licea, wyższe szkoły [były zlikwidowane]... nie wolno było. Na te komplety chodziło między innymi gros żołnierzy „Parasola”. Dyrektor Jędraszko, razem z profesorem Langiewiczem, który był historykiem, załatwili to tak z władzami, że to jest tak zwana Kaufenschule, szkoła kupiecka, a na to Niemcy zezwalali. I my byliśmy w tej Kaufenschule ale właściwie robiliśmy cały program gimnazjum. Ponieważ to było prywatne gimnazjum i liceum imienia Bolesława Prusa na Jasnej 10, to przyjęty zostałem do drugiej klasy bez egzaminu, tylko ksiądz mnie egzaminował, mówił „A ja tobie nie przepuszczę...”. Między innymi chodził tam też „Góral”, który zobaczył, że rozmawiam z profesorem Langiewiczem - „Skąd znasz profesora Langiewicza?”, „Znam, bo to jest kolega mojej siostry”. „A ty w harcerstwie byłeś?”. „Byłem”. „To słuchaj, stary, ty musisz do Szarych Szeregów do nas, do mojej drużyny”. Mówię „Bardzo chętnie”.
,
Sierpień – wrzesień 1940 roku. Wstąpiłem do Szarych Szeregów. Przychodził do mnie „Góral”, podobało mu się mieszkanie, że jest duże, na uboczu. Później zapoznał mnie z Jurkiem „Mirskim”, który również był w Szarych Szeregach, to jest Jerzy Zapadko.
I po tym wszystkim mówi „Jest już teraz czynny Wawer.” [Pytam] „Co to jest?”. „To jest też organizacja, tyle że to jest mały sabotaż, mała dywersja”. Co by należało do tej małej dywersji – przede wszystkim pisanie na murach tej słynnej „kotwicy”, czyli [znaku] „Polski walczącej” czy Deutschland verloren, Deutschland kaputt, Hitler kaputt. Myśmy nawet przerabiali, bo Niemcy pisali Deutschland siegt an allen Fronten, ( Niemcy zwyciężają na wszystkich frontach) myśmy z tego „s” robili „l” i wychodziło Deutschland liegt an allen Fronten. (czyli Niemcy leżą na wszystkich frontach). Też się wściekali na to. Poza tym zrywaliśmy flagi. Stworzyłem wtedy zastęp z takich właśnie chłopców z Ochoty, którzy się pałętali po ulicach... między innymi był syn dozorcy, jego córka...
Tak. Janek Siekiera, on chyba po wojnie pracował w Ministerstwie Kultury, a dozorca na Mątwickiej, ojciec Janka, leżał sparaliżowany od 1939 roku, bo dostał odłamkiem. Leżał zawsze pod oknem na parterze, jak zobaczyłem, że u mnie [świeci się] światło, a nie powinno być, to stukałem najpierw [do niego] „Panie Walenty, kto tam u mnie jest?”. „No, nie wis pan? „Kama” psysla z „Tinką”. On wszystkich znał. Był świetnym człowiekiem i umiał zrobić wszystko, co najważniejsze. Później mieszkał nade mną Wiesiek Stelmach, jego ojciec był pilotem przed wojną, on też zaraz do mojego zastępu przyszedł, chyba jeszcze żyje nawet... Był taki „Lolek”, pamiętam, taki cwaniak trochę, skończył studia po wojnie. [...]
Wykonywaliśmy wszystkie te roboty, tyle że ja odczuwałem [że ciąży na mnie] jakaś odpowiedzialność. To byli przecież jeszcze bardzo młodzi ludzie i jak oni szli czy do pisania na murach, czy [do innych zadań], to ja musiałem tam być, chociaż dla dodania im otuchy. „Lolek” był jeszcze lepszy, bo za dobrą pracę dostali kwadrat ulic: Opaczewską do Grójeckiej, Grójecką do Kopińskiej, Kopińską do Szczęśliwickiej, tak jak się ten kwadrat zamykał, ale jeszcze Dworzec Zachodni. On tam zrywał flagi niemieckie i przynosił mi to wszystko. Naturalnie, to wszystko elegancko szło [...].
Mama była nawet szczęśliwa, była zadowolona. Uważała, że należy walczyć, bała się tylko często, jak szliśmy z Heniem Adamczykiem, który później zginął, [żeby wykonać zadanie], to mama też nieraz wychodziła, żeby zobaczyć jak to idzie, czy jesteśmy bezpieczni, czy też nie.
Mama otrzymywała część emerytury mojego ojca, bo ojciec już przed wojną przeszedł na emeryturę, a poza tym wszyscy coś musieli robić. W naszym domu akurat rodzina dozorcy robiła świeczki, to i z mamą zaczęli robić te świeczki, mama też tam pracowała. Te świeczki dobrze szły, bo w Warszawie ze światłem było różnie... tak, że jakoś najpierw wszystko posprzedawaliśmy co było, ale później to było lepiej.
Nie pracowałem, uczyłem się dalej, byłem tylko na etacie najpierw „Agatu”, później „Parasola”, w związku z tym czynsz mi opłacali, to już było dużo, ubranie mogłem dostać... Również czesne opłacał „Parasol”. Nawet tam gdzie chodziłem do Szelestowskiego na boks, na Poznańskiej, to również „Parasol” opłacał to wszystko.
Piłka nożna – grałem w „Okęciu”, co prawda w drugim, w tym pierwszym to dorośli grali, naszym trenerem był Zaranek, który jeszcze chyba żyje. Kiedyś go tutaj sprowadziłem z drużyną na 25-lecie klubu piłkarskiego „Świtu” w Nowym Dworze.
Były rozgrywane mecze – z „Polonią” graliśmy, z Warką graliśmy, z Piasecznem. W Piasecznie grał reprezentacyjny bramkarz Madejski, natomiast w „Polonii” grał Szczepaniak, Gierwatowski, ta potęga sprzed wojny jeszcze, Świcarz na środku grał.
Nie. Niby oficjalnie, grało się pod strachem Boga, jak Niemcy robili łapankę, to zaraz się uciekało. Bardzo często Zaranek mówił „Słuchaj, ty znasz tam, w Karczewie [tych zawodników]” - miałem jeszcze drużynę szkolną, tam graliśmy, tam było bardzo dużo rzeźników, to oni zawsze przygotowali nam paczkę pięciokilową, z kiełbasą i wędliną jakąś i coś jeszcze... - to [Zaranek] mówi „To podjedziemy do Karczewa, bo wiesz, trzeba się jakoś pożywić...”. Zamówiłem mecz, pojechaliśmy. Pamiętam, była kiedyś taka śmieszna historia – ten mecz zawsze tak robiliśmy, żeby był remis. Oni nam przygotowywali paczki i jakieś dwadzieścia minut do końca meczu uje, a tymczasem Niemcy łapankę zrobili. Niedaleko stadionu była taka ubikacja drewniana i my z kolegą wpadliśmy do tej ubikacji, zamknęliśmy się i siedzimy. Ja mam tylko marynarkę, a nie mam spodni, jestem w majteczkach czerwonych i czerwonych getrach, kolega ma spodnie, ale nie ma marynarki. Jakoś Niemcy przeszli. Jak się uciszyło, to wyszliśmy. Wtedy do Karczewa dojeżdżała kolejka wąskotorowa... Wsiedliśmy, jedziemy do Warszawy, ale widzimy orkiestra jest, ci co chodzili, grali po ulicach. Jeden spojrzał, [ten który] śpiewał, doszedł do mnie, mówi „No i cóż, panie szanowny, widzę, że porteczek zało. Niech się pan nie martwi”. Martwię się, nie martwię, jestem tylko w tych majteczkach sportowych, a on pieniądze zebrał i nam wszystko wcisnął i mówi „Kupcie sobie. Ja tam już wiem, co tam było na pewno...”. Przyjechaliśmy do Warszawy, dorożką przyjechaliśmy do domów i później kupiliśmy sobie, co trzeba. To z takich śmiesznych historii.
Robiliśmy jeszcze zrywanie flag, ale nie tylko. Sprzedawaliśmy również tak zwany „Dodatek Nadzwyczajny”. Ten „Dodatek Nadzwyczajny” Niemcy wypuszczali, gdy odnosili na froncie zwycięstwa. Więc zrobiony został bardzo podobny, a nawet identyczny do „Dodatku Nadzwyczajnego” wykonywanego przez Niemców i na przykład był napis tłustym drukiem na pierwszej stronie „Hiszpania przystąpiła do wojny”, a później były wszystkie wiadomości z BBC. Między innymi było, że premier Hiszpanii powiedział, że oni nigdy z bankrutami nie przystąpią do wojny. Dodatek był sprzedawany po 20 groszy, tak jak Niemcy sprzedawali. Była jedna śmieszna historia. Na Marszałkowskiej, akurat mój zastęp wtedy sprzedawał, jakiś starszy człowiek kupił „Dodatek Nadzwyczajny”, idzie Marszałkowską, czyta, czyta i widocznie się wczytał, że to nie jest ich, bo zwinął go szybko do kieszeni i biegiem przeleciał przez Marszałkowską. To też było duże ryzyko. Było jeszcze gazowanie kin. Ponieważ pieniądze ze sprzedaży biletów do kina szły na dozbrojenie armii niemieckiej, w związku z tym puszczaliśmy ulotki „Tylko świnie siedzą w kinie” [albo] były takie kuleczki, które się puszczało i jak ktoś nadepnął, to [tak] strasznie śmierdziało, że trzeba było uciekać od razu. Gazowaliśmy kiedyś kino „Imperial”, byłem wtedy z Jurkiem „Mirskim”.
Na Marszałkowskiej. Gazowaliśmy również inne kina, między innymi kino „Napoleon” na placu Trzech Krzyży, które później było nur für Deutsche. W kinie tym szedł wtedy dobry film.
Nie pamiętam już tytułu w tej chwili. W połowie filmu Jurek mówi „Puszczaj ulotki, bo ja już rozrzucam”. No i tak zrobiliśmy. To była też walka. W ten sposób przemawiało się do tego społeczeństwa. Dawało im się otuchę, wiarę, że tak nie może być cały czas. To było najlepszym momentem. Wyrabiało to w młodych ludziach szybką orientację, poza tym odwagę, odwagę inną, nie taką, że ktoś klaszcze, bo ten zwycięża, pierwsze miejsce zdobywa, odwagę taką, która była gdzieś ukryta w cieniu warszawskich drzew, murów, ulic, domów, gdzie ten młody człowiek zostawał nagle sam, [a świadkiem był] tylko Bóg i jego sumienie. À propos sumienia, nie wolno było tak sobie coś szybko napisać na murze, to musiało być wykaligrafowane, ładnie napisane, chociaż kredą, żeby wszyscy widzieli, że tak jest. Brałem udział również w dwóch takich akcjach z okazji świąt narodowych 3 Maja i 11 Listopada – zawieszanie flag polskich.
1943. Ja robiłem to na Grójeckiej, natomiast „Nemo” i „Góral” robili na innych ulicach. Chodziło nam o to, żeby zawiesić flagę tuż przy Domu Akademickim, żeby oni to zobaczyli. Doszliśmy do pewnej perfekcji, nie trzeba było wcale się wspinać, flaga, sznurek, uwiązany kamień, jak się rzuciło, to ładnie się zakręcił, wtedy trzeba było wyłączyć prąd, wóz techniczny, który zdejmował itd. Ale już wszyscy widzieli wtedy tę flagę. To były prace tego typu.
Poza tym jeszcze się przyjmowało [ochotników], składali przyrzeczenia harcerskie, trochę inne, nie tylko „Mam szczerą wolę pełnić służbę...”, jak to mówili harcerze, tylko już było: „Ślubuję na twoje ręce pełnić służbę w Szarych Szeregach, tajemnic organizacyjnych dochować, nie cofnąć się przed utratą życia.”
[Nazywam się] Wicherkiewicz, to ktoś mi podpowiedział [wybierz] „Wichura” albo „Zawieja”. Wichura to [za bardzo] łączy się z [nazwiskiem], a [Zawieja], będzie chyba lepiej i tak do tego doszliśmy. W końcu 1942, na początku 1943, chyba w lutym, przybył do mnie Włodzimierz Malento „Góral” i Jerzy Zapadko Jurek „Mirski” i mówią „Słuchaj, lokal jest ładny, chcielibyśmy tu zrobić magazyn broni”. „Zgoda”. „Ty przekonaj mamę”. „Nie potrzebuję przekonywać, mówię wam, że tak”. „To dobrze, to my przyślemy tutaj kogoś”. Wiem, że miał pseudonim „Szprycha”, taki starszy facet, przychodził do nas, wyciągał to wszystko [spod podłogi], a potem obłożył kocem. Był taki jeden nóż, który był bardzo cieniutki, jak papierek prawie, wsuwało się w szparę [między klepkami podłogi] i wtedy wyskakiwała ta część i można było brać [broń]. Tylko dwie łączniczki mogły do mnie przychodzić: „Kama” (Maria Stypułkowska-Chojecka) i „Tinka” (Halina Wojciechowska-Czaplicka). One przynosiły broń z akcji i zabierały na akcję. Do mnie należało, żeby ta broń zawsze była wyczyszczona, załadowana. Wiedziałem która, gdzie jest. Nawet były piękne dwa colty, czarne, kaliber 11,4, prawie ten mały palec wchodził do lufy, poza tym była też broń maszynowa.
Kiedy przeszedłem do „Parasola”, właściwie to przeszedłem do „Agatu”, z tym, że w 1944, chyba gdzieś w styczniu zmieniony został z „Agatu” – antygestapo, na „Pegaz” – przeciw gestapo. Później dowiedziałem się dlaczego, bo nikt tego nawet nie wiedział, dlaczego... Ktoś został aresztowany... Zainteresował się nami bardzo Adam Borys, pseudonim „Pług”, cichociemny, został zrzucony z Anglii z końcem 1942 roku koło Garwolina. Zgłosił się do KG AK, miał zupełnie inne zadanie, ale potem mu się bardzo podobały wszystkie wyczyny harcerskich Grup Szturmowych i postanowił porozmawiać z Komendą Główną Armii Krajowej, a także z harcerstwem, z „Orszą”, z Broniewskim. Dogadali się wtedy i część Grup Szturmowych przeszła, powstał „Agat”. Mnie też wzięto, też [z nim] rozmawiałem, on z każdym przeprowadzał rozmowę.
Tak. Nie tylko. On chciał zobaczyć, kto to jest... U nas później był już system wojskowy. Nie można było komentować rozkazów. Można było rozmawiać po wszystkim, ale tak to nie wolno było nawet słowa powiedzieć. Była niesamowita konspiracja. Siedziałem z „Czangiem”, Leonem Brzozowskim w jednej ławce i nie wiedziałem, że on jest w „Parasolu”, a on nie wiedział, że ja jestem w „Parasolu”. Graliśmy razem w piłkę. Dopiero później się dowiedziałem. Tak to trwało... 1943 rok. Jest 1944 rok. Miałem też nasłuch radiowy, [bo] u mnie było radio... Z radiem było ciekawie, [kiedyś] wyszedłem z [domu na] Mątwickiej, tam już dalej były pola, i patrzę, że [leży] jakaś paczka, [na której] napisano: „Uwaga! Ostrożnie! Odbiornik radiowy”. I ja go zabrałem. U mnie w szafie był i razem słuchaliśmy wiadomości.
Może gdzieś było coś, bał się i go wyniósł. Czyj był, nie wiadomo.
Dostałem rozkaz, że muszę przenieść broń na punkt i z mamą i z obecną żoną Haliną (wtedy moją narzeczoną) [wyszliśmy]. Ona poszła wcześniej na plac Narutowicza i wsiadła do tramwaju i w tym momencie usłyszałem strzały. A była taka sytuacja – jechał jakiś samochód, tylna szyba była wybita, ktoś strzelał z peemu, a za nim, w odległości jakichś trzydziestu metrów jechał samochód ciężarowy, na stopniach którego stał niemiecki lotnik i strzelał z parabelki. Do nas akurat doszedł patrol dwuosobowy z pistoletami maszynowymi, chodzili dookoła Domu Akademickiego i tak się mijali. Na nas akurat nadszedł. Przechodzić nie było sensu. Postawiłem tę walizkę i mama stanęła sobie dalej.
Nie, to był gdzieś 27, 28 lipca. Jeden z tych Niemców nawet się oparł o tę walizkę i strzelał za samochodem, ale wiem, że ten samochód uciekł. Skończyło się. Ludzie znów zaczęli chodzić. Ci Niemcy wstali. Myślę sobie „Teraz będzie kłopot”. Ale miałem pistolet. Położyłem sobie rękę na kolbie i pomyślałem – zobaczymy, co teraz będzie. Oni patrzyli na mnie, na te walizki, na mamę się spojrzeli, znowu na te walizki, na mnie i poszli. [Walizki] były bardzo ciężkie, ale mnie się wydawały takie lekkie, przeleciałem na drugą stronę z tymi walizkami. Szybko [wsiadłem] w rikszę i pojechałem.Później meldowaliśmy się. Meldowałem się zawsze na [ulicy] Zapiecek 5, na Starym Mieście. Potem doszło do tego, że nawet trzy razy dziennie meldowałem się, już nie było mi wolno wyjeżdżać z Warszawy.
Tak. Jeszcze przed 1 sierpnia, chyba 28 lipca, zrobiliśmy wypad na rowery niemieckie, na [ulicy] Wilczej 1, tam były niemieckie magazyny, [skąd] zabraliśmy około 60 rowerów. To była śmieszna historia, bo gdyby ktoś się zainteresował [tym, że tylu] wchodzi… Ja też wszedłem, zabrałem rower i od razu do bramy, bo przecież pedały były odwrócone, trzeba było jeszcze zdjąć opakowania, to było wszystko w bramach robione. To była kupa ludzi, sześćdziesiąt osób to zabierało.
Nie. Od razu ucięliśmy kabel telefoniczny, [żeby] nie mogli się porozumieć, tamci byli postawieni pod murem. Do domu przyjechałem na rowerze, już jak się meldowałem, to jechałem na tym rowerze. Żeby dalej było, to sobie jechałem Grójecką, Filtrową, z drugiej strony dojeżdżałem do Marszałkowskiej i jechałem.
1 sierpnia też tak [jechałem], z tym, że miałem się zameldować o godzinie pierwszej. O godzinie dwunastej zjadłem jeszcze obiad, żona do mnie przyszła, ja mówię „Zostań tutaj. Nie jedź już tam do siebie na Koszykową – bo jej rodzice wyjechali – zostań tutaj u mnie.” Mama mówi „To i mnie będzie raźniej”. I ona została. Kiedy minąłem róg Alej [Jerozolimskich] i Marszałkowskiej, ktoś krzyknął „Zawieja!”. Stanąłem na tym rowerze, patrzę, chłopak, z „Parasola” musiał być, do dzisiejszego dnia nie wiem kto to [był] , wyskoczył z tramwaju i pyta „Dokąd jedziesz?”. „Jadę na Zapiecek zameldować się”. „To już nie jedź tam. Powstanie jest o godzinie siedemnastej. Daj mi rower, bo ja jeszcze muszę wszystkich pozawiadamiać. Mam kupę ludzi do zawiadomienia, a ty idź na Waliców 13, tam jest fabryka, zadzwonisz, tam się ukaże taki dziadziuś siwy z wąsami sumiastymi i powiesz „Ja do pana Mirskiego”, [wtedy] on cię wpuści.” Rzeczywiście tak było. Doszedłem tam, zadzwoniłem, on mi się ukazał, mówię „Ja do pana Mirskiego”. „A bardzo proszę, niech pan wejdzie”. I wszedłem. To była jakaś fabryka, patrzę, tam już cały mój batalion i tam właśnie zobaczyłem, że jest ten „Lolek”, Leon Brzozowski, „Czang”. Pytam „Co ty tu robisz?”, „A co ty tu robisz?”. Później dostaliśmy broń. Byłem bardzo dumny, bo dostałem pistolet maszynowy, całe szczęście, że wziąłem taki płaszcz niemiecki, [który] też dostałem, bo mówię sobie – a jak dostanę coś większego, to gdzie schowam w takiej marynareczce sportowej? Wziąłem ten pistolet maszynowy na szyję, [schowałem] pod płaszczem i kazano nam wychodzić dwójkami, żeby dojść do rogu Żytniej i Karolkowej, stamtąd ma się rozpocząć akcja. Kiedy już byliśmy na Karolkowej, może dwieście, może trzysta metrów od Żytniej, nagle słyszę strzały. Wpadliśmy z „Lolkiem” do [jakiejś] bramy, patrzymy, że tam jeszcze jakaś grupa ludzi stoi, ale nie od nas z „Parasola”. Pamiętam, bardzo przystojna dziewczyna podeszła do mnie i mówi „Kolego, zakładam ci opaskę”. Pomyślałem sobie – Boże, a jak to jest akcja jakaś? A wcale nie Powstanie, bo jeszcze nie ma godziny siedemnastej...? Jest dopiero szesnasta z minutami... Kanonada nasilała się. Akurat trafił się tam dozorca, pytam go „Proszę pana, niech pan weźmie ode mnie ten płaszcz, niech mi pan powie, jak się dostać na róg Żytniej i Karolkowej, żeby nie iść Karolkową”. Odpowiedział „Proszę pana, między tym naszym budynkiem a Żytnią są ogródki działkowe. Tam pan przejdzie, będzie płot drewniany i tam są trzy deski, które są tylko na jednym gwoździu. Uchyli je pan i może tam pan przeskoczyć”. Tak poszliśmy. Cała grupa i ta dziewczyna też. Odchyliłem [deski], patrzę, a Jurek „Mirski” po drugiej stronie i krzyknął „Zawieja” stój! Na mój znak skok!”. A ten niemiecki karabin maszynowy bił wzdłuż ulicy Żytniej i to może na wysokości siedemdziesięciu, osiemdziesięciu centymetrów nad jezdnią. W pewnym momencie [karabin] ucichł, [Mirski] machnął chustką, przeskoczyłem, „Czang” za mną, ta dziewczyna też, kiedy już była przy samym chodniku dostała serię w brzuch.
Nie. Nie była od nas. Myśmy ją jeszcze wciągnęli, zanieśliśmy do szpitala Karola i Marii na Lesznie. Wiem, że tam jej robiono operację, wiem, że żyła, bo ją odwiedziliśmy nawet.
Te pierwsze dni, [to było] budowanie barykady, bardzo wesoło, bardzo fajno, wszyscy zadowoleni, ci ludzie klaskali. Była wielka radość. Natychmiast na budynkach pokazały się flagi polskie. Wszyscy byli bardzo szczęśliwi. Jakaś pani przyniosła nam zupę pomidorową na kolację, jakaś druga pani przyniosła patefon, płyty, graliśmy tam. Bardzo było przyjemnie.
Zakwaterowani byliśmy w domu starców na Karolkowej. Zaraz obok były dwa duże budynki. Część broniła barykady, ale stamtąd również wychodziliśmy na cmentarze, na ewangelicko-augsburski, kalwiński. Na razie było wesoło, było bardzo dobrze.
6 sierpnia pamiętam, co prawda deszcz padał, nie było przyjemnie na dworze, ale byliśmy zadowoleni, że przynajmniej samoloty nie latają, leżałem w ogródku działkowym, bo od ulicy Żytniej do Leszna były ogródki działkowe i tam zalegliśmy. Była już szarówka, doszedł do mnie „Stasio Kopeć”, podchorąży, jego nazwisko Stanisław Jastrzębski (on już nie żyje), i mówi „Staszek, masz pistolet maszynowy?”. „Tak”. „To słuchaj, tam się coś dzieje w tym szpitalu, skoczymy tam”. Doskoczyliśmy do ulicy Leszno, jeszcze się rozejrzeliśmy, dokładnie vis à vis głównego wejścia, patrzymy, że tam nikogo nie ma, przeskoczyliśmy przez Leszno i wpadliśmy [do środka]. To był bardzo szeroki korytarz zakończony ogromnym oknem, po lewej stronie [też] był korytarz, ale węższy. Jak spojrzeliśmy przez ten korytarz, to Niemcy tam się czołgali, ale słyszeliśmy strzały, słyszeliśmy jakieś huki, granaty musiały być rzucane... Dookoła był płomień i ogień. Staszek mówi „Posuniemy do nich serię”, ale w tym momencie usłyszałem, że ktoś leci. On mówi „To ja stanę z jednej strony, a ty z drugiej strony wylotu, jeśli Niemiec, to go tutaj załatwimy.” W pewnym momencie się wychyliłem i mówię „To jakaś biała postać! To nie są buty przecież. Ktoś musi na bosaka lecieć!”. I w pewnym momencie oboje się wychyliliśmy i [ktoś] wpadł na nas „Chłopaki, jak dobrze, że jesteście, wy nie wiecie, co tutaj się dzieje!”. A to był [chłopak] od nas, miał pseudonim „Bars”, z drugiej kompanii, Paweł Orzechowski. On [został] w pierwszym dniu ranny i był właśnie w tym szpitalu. „Ja udałem zabitego, bo Niemiec chodził i każdemu strzelał w głowę w tym szpitalu, a resztę, co tam jeszcze się ruszała, to zabierali do piwnic, oblewali benzyną i podpalali granatami.” Tam też zginął taki fajny chłopak od nas z drugiej kompanii, „Cyklon”, który też był ranny, nazywał się Stanisław Dąbrowski, był przez długi czas dowódcą drużyny. Był bardzo [sympatyczny], brał udział w różnych akcjach. I tam 6 [sierpnia] został zamordowany.
6 sierpnia również zginęła łączniczka „Anna”, córka Melchiora Wańkowicza, Krysia, co prawda starsza od nas, ale muszę powiedzieć, że bardzo miła, bardzo inteligentna [dziewczyna], o wszystkim można było z nią rozmawiać. Ale krótko brała udział [w Powstaniu]. Tak, że już były pierwsze śmiertelne przypadki u nas. 9 sierpnia, po niesamowitych walkach na cmentarzu, jeszcze nadleciały samoloty niemieckie, zrzuciły bomby, to wszystko leciało w górę, tego sobie nikt nie może wyobrazić... te groby, te trumny wylatywały w górę... to wszystko Niemcy zbombardowali! Nie przypuszczałem nawet, że oni zrobią taki nalot na cmentarz. Dziewiątego [sierpnia], ponieważ od nas wielu zginęło, pułkownik „Wachnowski” wydał rozkaz, że „Parasol” ma się wycofać na Stare Miasto, a w międzyczasie batalion „Zośka” zdobył Gęsiówkę, czyli to, co przeszkadzało nam ewentualnie w nawiązaniu kontaktu ze Starym Miastem, zostało zdobyte. Wycofywaliśmy się z Woli, prowadząc część jeńców. Na Starym Mieście zostaliśmy zakwaterowani w Pałacu Krasińskich. Warunki były dobre, natomiast nasze pozycje były na [terenie] getta. Getto było zburzone. To było właściwie jedno wielkie usypisko gruzu, gdzieniegdzie jakiś kikut wystawał i też nie było wiadomo, czy spoza tego kikutu nie zacznie bić karabin maszynowy niemiecki, bo Niemcy też tam byli.
Tam to było jeszcze nieźle, bo zdobyliśmy magazyny na Stawkach. Nieraz się pytaliśmy „Co dzisiaj jemy? Ozory czy normalnie, to znaczy wołowinę?”. To w takich dużych puszkach kilogramowych było, tam jeszcze było dobrze. Później to było już coraz gorzej, bo wszystko się kończyło.
Tam zdobyliśmy panterki niemieckie i nasze chusty niebieskie w białe grochy, każdy miał taką chustę, myśmy się w ten sposób odznaczali i każdy miał panterkę, to było zdobyczne.
Nie. Żadnego kontaktu. Z Ochotą zupełnie straciłem kontakt. Pamiętam był wysłany patrol, w którym też uczestniczyłem, jeden plus ośmiu, oczywiście kto inny był dowódcą tego patrolu, [nie ja] to było dosłownie 19 sierpnia. „Jeremi”, już wtedy dowódca, wysłał nas... bo muszę tu jeszcze powiedzieć jedną rzecz, o której nie powiedziałem [wcześniej] – nasz dowódca, Adam Borys „Pług” został ciężko ranny na Woli, miał zmiażdżoną całą część ramienia i praktycznie już był wycofany, a po nim objął dowództwo „Jeremi”, porucznik Jerzy Zborowski, zastępca „Pługa”. Wtedy „Jeremi” wysłał nasz patrol w kierunku Gęsiówki, żeby spenetrować ten teren, ale nawet nie doszliśmy do Nalewek, bo niesamowicie biły karabiny maszynowe, granatniki, wtedy właśnie z tego patrolu ginie „Jur” Jerzy Galewski z drugiej kompanii, później „Krajan” Rafał Białecki z drugiej kompanii i „Zbyszek” Zbigniew Olędzki. Wróciliśmy z trzema trupami. Walki dalej trwały. Pamiętam, bardzo fajny był moment – z „Czangiem” kiedyś leżę na cegłach getta, taką sobie zrobiliśmy pozycję i zaczęła się robić szarówka. Nagle zaczyna bić artyleria niemiecka, granatniki, „krowy”, [tak] nazywaliśmy miotacze min, oczywiście przenoszą nad nami, ale jest straszna kanonada i nagle - jakby ktoś nożem uciął, robi się cisza i gdzieś w oddali ktoś gra na fortepianie „Tango Jalousie” Przypomniało to nam nasze prywatki, które robiliśmy u Brzozowskiego, który mieszkał na Bielańskiej, byliśmy oczarowani muzyką i pięknem tego tanga, ale to wkrótce ucichło i z powrotem kanonada. 25 sierpnia „Parasol” bierze udział w ataku w kierunku Pałacu Radziwiłłów i tam ginie dowódca, wspominam go, bo warto, „Rafał” Stanisław Leopold, podchorąży, ukochany dowódca pierwszej kompanii, bardzo go lubili, nie można się dziwić, że „Ziutek” napisał swój wiersz „Do Rafała”. [...]
Kiedy byliśmy po służbie, czy gdzieś staliśmy na placówce, czy po ataku jakimś, to zbieraliśmy się w sali w Pałacu Krasińskich, robiliśmy taki à la kominek, bo się latarką świeciło i później śpiewaliśmy różne piosenki. W śpiewaniu naturalnie dominowały drużyny „Polona”, „Platona”, to były najbardziej rozśpiewane drużyny, czasami też tam bywałem. „Lis”, też od nas z drugiej kompanii, grał na fortepianie, bo był gdzieś fortepian, a ja często śpiewałem. „Ziutek” zawsze się włączał z jakimś nowym wierszem i później się pytał „Jak oceniacie?”. Taki bardzo miły, bardzo fajny chłopak, bardzo odważny. Przychodziły również nasze łączniczki – wiem, że przychodziła i „Kama” i „Tinka”, szereg jeszcze innych łączniczek, których nawet nie znałem specjalnie, ale przychodziły i też z nami śpiewały. Była to taka jedna brać. „Pałacyk Michla”, tak rozpoczynaliśmy albo od hymnu „Parasola”, a kończyliśmy „Pałacykiem”. To były takie najprzyjemniejsze momenty.
Czasami było tak, że nie dokończony był jakiś wiersz albo jakaś piosenka, bo nagle gwizdek, alarm i trzeba było [ustawić się] w szeregu i się szło na linię. Kiedyś też mieliśmy wieczorek, w którym sobie śpiewaliśmy i nagle gwizdek, alarm, szliśmy wtedy przy Konwiktorskiej, tam gdzie jest szpital ojców Bonifratrów i było przerwane to nasze śpiewanie piosenek... To przecież byli młodzi ludzie… Mimo że był smutek z tego powodu, że niektórzy zginęli, że to są nasi najbliżsi, to jednak każdy musiał to jakoś przeżyć, a jak się pośpiewało, to się trochę zapominało.
31 sierpnia była próba przebicia do Śródmieścia, z tym, że ona nie wyszła, nie udała się. Nasi pozajmowali budynek, nas zostało siedem osób w Pałacu Krasińskich i w razie czego mieliśmy bronić pałacu, reszta udała się na to przebicie. Przebicie się nie udało. Wrócili rano 31 sierpnia, oczywiście zdziesiątkowani. Chłopcy opowiadali, jak to wyglądało, trudno mi tu mówić, bo w tym nie brałem udziału, ale od nich słyszałem, że podobno Śródmieście nie uderzyło o [umówionej] godzinie, była mowa o godzinie pierwszej [...]. Ale takie były sytuacje, to się zdarza i na wojnie.
31 [sierpnia] wiedziałem, że jest rozkaz, żeby wszyscy ze Starego Miasta wchodzili do kanału na rogu Miodowej i Długiej. I rzeczywiście wszyscy schodzili już z placówek. Dostałem rozkaz od „Górala”, że mam najpierw wybrać sobie takich, którzy byli obeznani z walką, którzy już brali kilkakrotnie udział w różnych walkach. I sobie wybrałem. Wybrałem najlepszych – między innymi podchorążego „Bronka”, który był wspaniałym człowiekiem i szereg jeszcze innych osób, takich jak „Sokół”, „Majtek”.
Tak. „Sokół” był ze mną, „Majtek”, który do dzisiejszego dnia żyje i to pamięta, i szereg innych, było nas dwunastu plus ja. Wyszliśmy. Miałem rozkaz, żeby przejść na Barokową, do Ogrodu Krasińskich, spenetrować cały Ogród Krasińskich i dojść nawet do samego getta, czy tam Niemców przypadkiem nie ma.
A ponieważ Niemców jeszcze nie było, zostawiłem dwie czujki, po dwóch w Ogrodzie Krasińskich, a reszcie mówię „Nie ma sensu, zejdźcie do piwnic, trochę sobie odpocznijcie na Barokowej”. Kiedy jeszcze sprawdziłem czy z tymi czujkami wszystko w porządku, jeszcze dostałem karabin maszynowy, usytuowałem go na Barokowej na usypisku gruzu, miał świetny ostrzał na Ogród Krasińskich i jednocześnie na Pałac Krasińskich. Mówię jeszcze do „Sokoła” i do „Bronka”, bo to byli podchorążacy „Słuchaj, jak ty uważasz? Dobrze to rozlokowałem?”. „Bronek” mówi „Zrobiłeś wszystko, co można było, według wszelkich prawideł.” „No to świetnie.”.
Jak to wszystko rozlokowałem, to poszedłem do nich do piwnic i w tym momencie nadleciały samoloty, zrzuciły bomby i bomba zasypała wejście. Piwnica i budynek były potężne, mury były chyba metrowe. Wybrałem go, bo taki potężny budynek, ale [teraz zasypało i] wyjścia nie ma. Ponieważ w piwnicy była również ludność cywilna, zaczęła krzyczeć, że powietrza. Nie wiem [dlaczego] jakoś mi się dziwnie wydawało, że nie mogę tu zginąć, że to nie może być tak, nawet z „Majtkiem” krzyknęliśmy „Cisza!” - i jakoś wszystko ucichło. Mówię „Poczekajcie. To zaraz opadnie i na pewno będzie dobrze.” Jak trochę pył opadł, [zobaczyłem] jakieś prześwity promyków słonecznych, bo to był bardzo słoneczny dzień. Jak zobaczyłem te prześwity, [to zwróciłem się do] chłopaka, który był z nami „Popatrz, taki jesteś chudziutki, mały, spróbuj, może się wydostaniesz, jak się wydostaniesz, to pobiegnij, żeby nas tu odsypali.” On zaczął odsypywać [gruz]... Znałem też przypadek, gdzie część naszej kompanii była przysypana i wyciąganie jednej cegły powodowało spadanie dwóch czy trzech następnych, ale tu akurat udało mu się, wyśliznął się stamtąd i przyszli [z pomocą], odsypali nas. Spojrzałem się tak - i ja miałem nietęgą minę i koledzy mieli nietęgie miny. Tak sobie myślę, że w harcerstwie to było tak, że najlepiej było sobie coś zaśpiewać, [więc] mówię „Chłopaki, zrobimy zbiórkę.”.
W tym momencie przyszedł do nas oficer, porucznik, ale nie od nas, tylko od majora „Sosny” i mówi „Kto tu jest dowódcą?”. Mówię „Ja jestem.” „To proszę zrobić zbiórkę, bo ja muszę jeszcze powiedzieć kilka słów.” „Dobrze”. Zrobiłem wtedy zbiórkę i on z takim przemówieniem do nas: „Parasol” był zawsze bardzo dzielny, był bohaterski i uważam, że teraz również będzie bardzo dzielny, bo będziecie musieli osłaniać wszystkich schodzących do kanałów. Będziecie wychodzili ostatni. Ale wierzę w to mocno, że wy nie zawiedziecie.” Były to bardzo miłe słowa, ale nam zrobiło się nie bardzo przyjemnie. Ale trudno. Trzeba to jakoś przetrwać.Przyszedł pierwszy [września], na Długiej 28, tam gdzie teraz jest Instytut Nauki i Sztuki, była również nasza placówka, tam było niesamowite bombardowanie. Był taki chłopak „Rad”, nazywał się chyba Kazimierz Sochański i „Kaja” Kazimiera Chuchla, młoda dziewczynka, szesnaście lat, on miał osiemnaście lat, nie zdążyli już wpaść do piwnicy, bomba uderzyła, zostali przysypani w bramie, tak, że nawet ich znaleźć nie można było. W ten sposób zginęli. Znów nam dwie osoby zginęły. Ponadto ginie później przysypany w Pałacu Krasińskich „Habdank”, też z drugiej kompanii, to jest Bogdan Stopiczyński. Nie wiedziałem, że dowódcą grupy osłonowej był „Włodek”, podchorąży Kalinowski i on był gdzieś w Pałacu Krasińskich. [...] Efekt był taki, że jak był nalot, to „Włodek” jeszcze stał sobie przy Pałacu Krasińskich, jak bomba rąbnęła, tak on zginął. Po nim dowództwo objął „Ziutek”, to był już 1 września i jak byliśmy na Barokowej, to „Bronek” [zwrócił się] do mnie „Słuchaj, pozwól mi, ja poszukam, bo mi się wydaje, że „Ziutek” jeszcze jest na [terenie] getta. On jest tam chyba z takim gniazdem karabinu maszynowego.” Mówię „Uważaj, bo wiesz, tam mogą być już Niemcy.” „Spróbuję.” Poszedł, miał ogromnego mauzera w drewnianym futerale. Nie było go chyba z półtorej godziny, przyszedł i przynosi mi na takim kawałku papieru, tak jakby tej torby szarej po cukrze, napisane „Zawieja”, trzymaj się, mam przewodnika. Jeśli będzie źle i będę się wycofywał, to przyjdę po ciebie również.”
Tak. To było napisane przez „Ziutka”, ołówkiem. Tak mi trochę kamień z serca spadł, że jak ma przewodnika, to będzie dobrze, bo wiedziałem, że „Ziutek” był poważny chłopak, nie było mowy, żeby zrobił jakiś kawał. Tymczasem za jakieś dwie godziny „Ziutka” już nieśli na noszach, był ciężko ranny, trzeba go było do Śródmieścia odstawić, [aby to zrobić] musi iść przewodnik, znów zostaliśmy bez przewodnika. Tak [przetrwaliśmy] cały dzień 1 września. Całą noc pilnowaliśmy, [nawet] zrobiliśmy sobie taką barykadę, tuż przy kanale. Jest już ranek, godzina piąta, mówię „Chłopaki, tu już Niemcy podchodzą.” Wszyscy na stanowiskach, cała trzynastka i w tym momencie z kanału wychodzi „Bystry” i mówi „Zawieja?”. „Ja jestem.” „Słuchaj, rozkaz jest od Jurka „Mirskiego”, masz już placówkę likwidować, wchodź do kanału, ja was poprowadzę.” Popatrzyliśmy na te stanowiska, wszystko płonęło dookoła, było jedno wielkie morze ognia, gdzieniegdzie jakaś belka padała wypuszczając dziesiątki tysięcy iskier, straszny to był widok i weszliśmy do kanału. On nas poprowadził. Szliśmy cztery godziny. Wychodzimy na rogu Wareckiej i Nowego Światu i mówię „Boże, chłopaki, popatrzcie, tu są jeszcze szyby w oknach.” My [już] od Woli nie widzieliśmy ani szyb, ani okien. A tam jeszcze ktoś dodaje „Zobaczcie i jeszcze liście są na drzewach.” Wyszliśmy stamtąd, patrzymy, my tu w panterkach, umazani, a tam widzę wojsko, salutują sobie, a my przechodzimy. Dochodzi do nas jakiś oficer i mówi „Co wy nie salutujecie?”, a drugi [do niego] „Cicho, to ze Starówki, przestań...”.
Byliśmy tacy zdziwieni. W budynku ambasady bułgarskiej nas zakwaterowano.
Nie przypominam sobie. Byliśmy tam jakieś dwa dni. Jak już się umyłem, to pomyślałem, że wyjdę, przecież na Koszykowej mieszkała moja narzeczona, może tam ktoś jest? Doszedłem do Koszykowej 52 i patrzę, że jest dozorca, ma opaskę biało-czerwoną. Mówi „Wie pan, nie ma ich, kochany, nie ma. Ale ja panu otworzę, bo mam klucze do ich mieszkania.” Otworzył mi, ja patrzę, że w ogóle pół pokoju nie ma... Ktoś jeszcze do mnie doszedł, pamiętam, że mi przyniósł coś do zjedzenia, trochę jeszcze pochodziłem, a do kolegów mówię „Słuchajcie, na Rozbrat mam kuzynkę, pójdziemy do niej na dobrą herbatę.” Ona robiła herbatę z obierek od jabłek, wszyscy byli zadowoleni. Przyszedł rozkaz, w nocy wychodziliśmy, później z [ulicy] Wilczej na Czerniaków, szliśmy w dół Książęcą, widać było, że z Alei Szucha Niemcy strzelali. Zakwaterowano nas chwilowo na [ulicy] Okrąg 2, później przeszliśmy na Solec 20/22, potem trafiłem jeszcze na Zagórną. Na Zagórnej mieliśmy trzymać przyczółek, [bo] Rosjanie, to znaczy Armia Berlinga ma tam wylądować, musimy utrzymywać go. Niesamowite walki były na Czerniakowie. Tam sporo osób zginęło: „Bemol” Waldemar Chmielewski, z którym chodziłem do tego samego Gimnazjum i Liceum imienia Bolesława Prusa, świetnie boksował, często z nim robiłem sparringi, ginie „Farys”, Tadeusz Gajewski, brat „Hektora”, który również był u nas w drugiej kompanii, ginie „Zabawa”, on był z trzeciej kompanii, ale trudno o nim nie wspomnieć – piekielnie odważny człowiek, czarny hełm, miał czarnego szmajzera, czarna peleryna i czarne spodnie, i sam był czarny, z taką brodą... Był bardzo fajny. Na Czerniakowie ginie też „Maja”, Maria Chuchla, siostra Kazi „Kai”. Coraz się u nas zmienia... Dochodzimy prawie do 20 września.
Tak.
Zszedłem ze służby, pomyślałem sobie, że się prześpię, bo jestem strasznie zmordowany, [koledzy] powiedzieli „Tu połóż się i prześpij, my posiedzimy.” To dobrze. Przysnąłem i nagle słyszę jakieś głosy, jakiś szum, zerwałem się, co się tutaj dzieje, czy przypadkiem znowu nie wychodzimy, a tu takie śpiewne głosy „Nie bójcie się. Wszystko będzie dobrze. Tu zaraz będzie zadymienie Wisły, zaraz nasz desant przyjdzie i zobaczycie, na Berlin pójdziemy...”. Dobrze, chwalić Boga, jeśli tak. Ranek przyszedł, rzeczywiście, zadymienie Wisły było.
To był chyba 19 albo 20 [wrzesień]. Niemcy bili wtedy artylerią w sam środek Wisły. Wątpię, żeby ktokolwiek tamtędy się przedostał.
Wtedy były bardzo przyjemne. Chłopaki tak samo – Polacy, [a] że byli akurat tam...
Miałem do czynienia z tym naszym „Bystrym”, który był wspaniałym człowiekiem, nie powiedziałbym na niego słowa.
Poznański. Był fantastyczny. Świetnie znał kanały, mówił, że wie, pod którą [ulicą] idziemy, nawet pod jakim domem mógł nam powiedzieć.
Kanały znał, bo brał udział w powstaniu żydowskim i później ukrywał się cały czas w kanałach, wychodził tylko w nocy, żeby zaczerpnąć sobie trochę powietrza, gdzieś usiąść, jak się coś ruszało, to z powrotem do kanału schodził.
Tak. Walczył później z „Parasolem”.
Słowaków nie spotkałem, ale spotkałem...
na przykład wzięty był do niewoli Hauptmann, kapitan, to nie był Niemiec, to był wiedeńczyk, od razu można było poznać, czarny, z długimi rzęsami, on nawet powiedział „Mogę was przeszkolić, jak zdobędziecie „krowę”, to ja was na tym przeszkolę.”. Też później zginął.
Było bardzo źle.
To już były resztki, jak gdzieś był ogródek działkowy, to się złapało trochę pomidorów czy coś takiego, ale już było bardzo, bardzo źle. Była tak zwana „zupka pluj”, jak myśmy mówili, bo więcej człowiek z tego wypluł niż zjadł, to przeważnie był owies i to z łuskami, ze wszystkim. I to, co się upolowało. Wszystko, co się rusza, na przykład pies... Był taki moment – koza, wychodziła jakby z pozycji niemieckiej i stanęła pośrodku, i teraz ani oni nie mogą, ani my... a ona stoi. Trwało to dość długo. Jak się ściemniło, chłopaki wyskoczyli i ją złapali. Niemcy zaczęli strzelać, ale [nie trafili]. Mieliśmy wtedy kozę. Był i taki moment, że dostaliśmy się do jakiejś piwnicy i patrzymy, no nie, chyba spirytus jest. „No to rozlewaj!”. To rozlaliśmy ten spirytus, ale mówię, że jeszcze muszę powąchać, bo coś mi nie [pasuje], krople mi padły na panterkę, patrzę, panterka robi się taka różowa i zaraz mi się dziura robi, mówię „Chłopaki, broń Boże [nie pić], bo to musi być kwas siarkowy albo coś innego!” Kiedyś przyszła do mnie łączniczka od nas, Gliszczyńska i mówi „Staszek, wyobraź ty sobie, znalazłam w szafie Herculo (to była kasza dla dzieci) i królika, ale królik jest już zdychający.” „To go rąbnij i coś zrobimy na tym Herculo.” [...] Z żywnością było bardzo źle.
Muszę powiedzieć, że ludność cywilna się trzymała. Nie spotkałem się z ludnością cywilną, która by była jakoś wrogo ustosunkowana. Były takie momenty na Starym Mieście, kiedy ludzie do nas mówili „Chłopaki nie odchodźcie, nie zostawiajcie nas tutaj, wiecie, co z nami zrobią?” Wiedzieliśmy, ale tak to już jest...
Wtedy w nocy, przyszedł łącznik i mówi „Zostaw tę placówkę i natychmiast się melduj do Jurka „Mirskiego.” Miałem wtedy dwa peemy i pistolet, bardzo go lubiłem, bo świetnie w ręku leżał, to było parabellum niemieckie. Przychodzę, a Jurek mówi „Ile tej broni masz?”. „Mam dwa pistolety.” „To daj jeden komuś, bo idziemy do kanałów. Jeszcze czekam, bo rozesłałem łączników.” Ale okazuje się, że na przykład „Nora” nie była zawiadomiona, chociaż „Zojda” mówiła, że ją zawiadamiała, a ona do dzisiaj przysięga, że jej nikt nie zawiadamiał. Trudno mi powiedzieć, a ona była już tam na śmierć skazana, bo później zabrali ich na plac Narutowicza i tam zrobili segregację, ci co na śmierć, to na lewą stronę. Ona się jakoś przeczołgała na prawą stronę i ocaliła swoje życie. Tam właśnie dostał się do niewoli „Majtek” Ryszard Górecki, żyje [do dziś]. On też mówi, że nie został zawiadomiony.
Trzydzieści cztery, zgodnie z książką. Szła z nami wspaniała sanitariuszka „Ańka”... była też „Kama”, „Zojda”. „Zojda” to był jeszcze dzieciaczek taki. „Staszek, zobacz, paluszek mi tam...”. Wtedy dostała gdzieś, to jej urwało [kawałek palca]. Była bardzo odważna, bohaterska, jak trzeba było, to do rannego dochodziła pod niesamowitym ostrzałem. To nie było takie proste.
Tak. Niemcy ich zabrali, kilku zginęło. „Jeremi” się nie spodziewał chyba, bo go wynieśli jako ciężko rannego z jego żoną, z „Niuśką” i zabrali go do gestapo i ślad po nim zaginął.
Z Czerniakowa na Mokotów szliśmy kanałami siedem godzin. Weszliśmy na Zagórnej, a wyszliśmy przy Wiktorskiej na Mokotowie i byliśmy święcie przekonani, że teraz przyszliśmy na jakiś odpoczynek, a Mokotów był znów przekonany, że „Parasol” przyszedł z pomocą. Braliśmy później udział w kontratakach w Parku Dreszera, na Bałuckiego... tam, gdzie ten kanał był.
Na miarę możliwości robiliśmy to wszystko, co było możliwe.
Tam z ogrodów działkowych trochę jedzenia mogliśmy dostać, ale też nie za bardzo było, bo ludność cywilna też potrzebowała coś zjeść.
Z 26 na 27 [września] przyszedł rozkaz, że idziemy na Śródmieście. Pamiętam, że tam już był szum przy włazie, [bo była] ludność cywilna, tak że nawet ci z „Baszty” musieli nam miejsce zrobić.
To był [właz] przy [ulicy] Bałuckiego. Tam było takie dojście do burzowca, bo burzowiec tym się odznaczał, że można było rękę podnieść do góry, a my najpierw szliśmy sto dwadzieścia, czy więcej metrów na czworakach, na kolanach, w tym brudzie, dopiero doszliśmy do burzowca, jeden za drugim, nie było już wiele osób. „Kama” też tam szła i „Zojda”. Kiedy doszliśmy do burzowca i zaczęliśmy nim iść, straszne rzeczy się działy, idę, czuję, że coś miękko, podnoszę, a to głowa jakiegoś chłopaka, który szedł i widocznie nie doszedł, zginął. Później usłyszeliśmy jęki straszne, to był jakiś major albo podpułkownik, nie przypominam sobie, bo czapka jego pływała, on był z brodą, do [brody] miał wodę, siedział i jęczał strasznie, nasi go podnieśli, ale on i tak później wpadł do wody. Chodzić już w ogóle nie mógł. Starszy oficer to był. W pewnym momencie patrzymy, jest barykada z worków cementowych czy z piasku, przewodnik wziął ten worek, poruszał i wyciągnął, bo wodę mieliśmy już [po szyję]. Niesienie tego peemu [trzymając] ręce w górze…, w pewnym momencie wydaje się, że to jest chyba ze sto kilo. Ta woda trochę opadła... to się [tylko] mówi woda, a to są ścieki, wszystko pływało dookoła człowieka. Później jeszcze była zrobiona druga barykada, były jakieś rury poobwieszane, ale granatów już tam nie było.
Niemcy. Trzeba było bardzo uważać, czy nie siedzi Niemiec z wiązką granatów i jak usłyszy plusk w wodzie, to sobie rzuci taką wiązkę. Szliśmy ponad siedemnaście godzin, siedemnaście i pół, a może nawet osiemnaście.
Wyjście było róg Alei Ujazdowskich i Wilczej.
To było najgorsze przejście. To były straszne męki. Pamiętam, że później był taki moment, że byliśmy bez przewodnika, nie wiem, co się stało.
Mężczyzna. „Mirski” mówi do mnie i do „Sojki” Kraszewskiego „Idźcie na patrol.” Myśmy tak na logikę brali, [że] prosto to na Żoliborz, [więc] nie ma sensu, była [wprawdzie] jakaś odnoga w prawo, ale wszyscy nam mówili, że to wszystko jest zablokowane i nie ma mowy, żeby pod Wisłą przejść. Tylko w lewo, ale w lewo, to znów tam dalej się rozgałęziało. Ale znaleźliśmy [napisane] kredą [słowa]: „Do Śródmieścia”. To, co w filmie pokazują, ten piękny napis „Do Śródmieścia” czy „Wilcza”, to nieprawda, tego nie było. To [było] kredą napisane, tak po prostu, odręcznie, szybko i strzałka taka była. Kraszewski nawet wtedy jeszcze wrócił i powiedział, że idziemy i wszyscy poszliśmy. Tam się szło tak bardzo pod górę i w pewnym momencie było bardzo ślisko i pamiętam, że kilka razy wszyscy zjechali na dół. Byłem zupełnie wykończony. Zobaczyła to sanitariuszka „Ańka”, taka dobrze zbudowana dziewczyna (teraz jest w Kanadzie) i mówi „Co ci jest, „Zawieja?” „Niedobrze mi, po prostu niedobrze mi i już nie mogę iść dalej.”„Dawaj mi ten hełm i twój peem, ja to poniosę”. „Nie, peem, to mi zostaw, hełm to możesz wziąć”. „Wiesz co, zrobimy coś innego, weź i wypij to jednym haustem.” Dała mi manierkę. Wziąłem to i zakrztusiłem się, to był czysty spirytus, ale to mnie poratowało. Już mi się zupełnie inaczej szło. Kiedy już wyszliśmy, to pamiętam, chyba na Kruczej, dostaliśmy lokum, duże jakieś mieszkanie, nawet kominek był w tym mieszkaniu i wszyscy jak tam przyszli, to pozdejmowali te ciuchy, śmierdzące niesamowicie. Wody nie było, więc ktoś wpadł na pomysł, że będziemy na nagusa, zapalimy kominek, wysuszymy to wszystko, później otrzepiemy i założymy na siebie. Nie ma innej rady. Tak zrobiliśmy. Łączniczka nam wtedy zupę przyniosła, a tu wszyscy nago siedzą! Przyniosła nam zupę, to była taka właśnie „pluj zupa”, ale dobre i to. Wiedziałem, że już wszystko się szykowało, że Powstanie upada.
Dostałem karteczkę pisaną od mojej dobrej znajomej, która mieszkała również na Mątwickiej, mieli tam swój dom, Janka Bocheńska. Powiedziała, gdzie jest i żebym ja tam wpadł. Przyszedłem tam z kolegami. Ona mówi „Będę się starała wyjść jako cywil do Krakowa, idź ze mną”. „Z czym? Z dowodem akowskim, no co ty?”. „A to ja ci dowód skombinuję”. Jak zobaczyłem, że na zdjęciu [w tej] kennkarcie to jakiś rudy człowiek i na dodatek piegowaty, absolutnie niepodobny do mnie, to mówię „Słuchaj, od razu by mnie rozstrzelali, coś ty?” Kolega mówi do mnie „Słuchaj, nie kombinujmy. Idziemy, bo byłem teraz na odprawie i mówili nam, że jesteśmy na prawach kombatantów i idziemy z chłopakami naszymi.” Wróciliśmy na Kruczą.
Jeszcze było kilka dni, 5 [października] wychodziliśmy do niewoli. Prowadził nas, resztki tego oddziału, właśnie Jurek „Mirski”.
Trudno mi powiedzieć, ale na pewno nie trzydziestu. Część została, „Kama” też została, podobno spotkała ojca, [który] kazał jej zostać i jakoś to wyszło. Jurek „Mirski” mówi „Nie kombinuj nic. Idziemy do niewoli wszyscy.” Kiedy doszliśmy do [ulicy] Suchej, pamiętam taki obrazek jeszcze, że na balkonach, niektórzy jeszcze mieszkali i zaczęli klaskać, zaczęli śpiewać, ludzie cywilni. Doszliśmy do Suchej, tam był taki duży plac, były [ustawione] duże kosze i przy każdym koszu stał Niemiec. Ja swój pistolet zamurowałem i zostawiłem w jednym z budynków na Wilczej. Szedłem bez niczego, tylko w panterce niemieckiej, dochodzę do tego kosza i przechodzę, a ten Niemiec: „Haben Sie nicht ein Pistolet?” Mówię „Nein, ich habe nicht“ . On do mnie doszedł i patrzy, że mam panterkę, wziął ją i rozerwał mi ją do końca. Jak ją rozerwał do końca, to myślałem, że chodzi o tę panterkę, zdjąłem [ją] i wrzuciłem do kosza i wtedy dostałem od niego. Ale jakiś oficer wyskoczył, Niemiec i pogroził mu, że nie wolno. Zostałem w koszulce tenisowej, a dosyć chłodno było, jeszcze jak przechodziliśmy przez ulicę Filtrową na Ochocie, to deszczyk zaczął mżyć. Usiedliśmy, bo trochę odpoczywaliśmy, później szliśmy [ulicami] Grójecką i Opaczewską i przechodziłem koło własnego domu, to znaczy tam, gdzie mieszkałem i zobaczyłem swoje biurko leżące na ulicy i fotel, też rozbity, ale to było ode mnie, z pierwszego piętra. Mówię do jednej z łączniczek, która szła ze mną, a która też była na Ochocie „Słuchaj, Krysia, tylko nas tu prowadzą z lewej a z prawej możemy zostać w tych cegłach i nikt nie będzie wiedział.” Ona [na to] „Nie ma sensu. Zastrzelą nas. Nie ma żadnego Polaka. Wszystkich Polaków już usunęli stąd. Wyjść musisz, po wodę musisz wyjść, skombinować coś, zjeść, to musisz wyjść, nie ma cudów...”
Mam ją w tej książce. Dwie siostry były, one nawet mi się podobały, widziałem je nieraz. Później w Łodzi chyba ją spotkałem. Naturalnie zrezygnowałem [z ucieczki]. Dostaliśmy wtedy jakieś masło, pamiętam, jak szliśmy do niewoli. Potem okazuje się, że nie prowadzili nas na Dworzec Zachodni, tylko zaprowadzili nas do [ulicy] Wolskiej i szliśmy na Ożarów. Nocowaliśmy w fabryce kabli. Tam zobaczyłem wspaniałych ludzi, tam był [Lopek] Krukowski, śpiewał, grał na mandolinie. Dosyć przyjemnie było. Trochę jedzenia dostaliśmy i czekaliśmy na transport.
Przyszły wagony, normalne, „świniarki”, załadowano nas po pięćdziesięciu pięciu do wagonu i jedziemy, nie wiadomo dokąd... W pewnym momencie, kiedy przejeżdżaliśmy już pod Częstochową, pamiętam lasy były, ktoś mówi, żeby uciekać. Myśmy chcieli, ale reszta, co nie od nas była [protestowała] „Co?! Żeby nas tu rozstrzelali?! Nie ma mowy, nie macie prawa wysiąść, wyskoczyć.” Ale może lepiej, bo tam chyba w co drugim wagonie towarowym był karabin maszynowy i Niemiec siedział.
Przywieźli nas do Lamdsdorfu, to są obecne Łambinowice, ogromny obóz, [jeńcy] z 1939 roku tam siedzieli, nas załadowali do takiego [baraku], z lewej strony mieliśmy Rosjan, z prawej strony mieliśmy Amerykanów, dalej byli Francuzi, a później Holendrzy, Belgowie. Międzynarodowy obóz.
Tak. [...] Jechał z nami jakiś sierżant, to podobno nie był sierżant, tylko jakiś pułkownik, nie wiem z jakiego oddziału. Wspaniały człowiek, piękne wiersze deklamował jak jechaliśmy, tam właśnie nauczyłem się od niego piosenki „Polesia czar”.
Wysiedliśmy i jechałem tylko z „Czangiem”, który był jeszcze ranny, bo dostał na Starym Mieście, ledwo szedł, miał laskę i mnie się trzymał, Niemcy nas eskortowali, ci z Hitlerjugend na nas pluli, do niego doskoczyli, wyrwali mu tę laskę. Niemcy nie reagowali na to.
Weszliśmy do obozu, ogromny obóz, baraki, ale baraki strasznie zawszone. Wzięli nas od razu do kąpieli, ogolili nas, ja nawet sam chciałem, żeby nas ogolili i stanąłem przy [aparacie], bo zaraz nam zdjęcia robili, miałem numer 103558/318. Jak później zobaczyłem to zdjęcie, to było to coś strasznego, ogolony całkiem na łyso... Tam były też nasze łączniczki i tam się spotykaliśmy. Spotykać można się było tylko przez druty, ale małżeństwa mogły się w sobotę spotkać na takim dużym placu. Była taka „Kalina”, dziewczyna, która była ze mną na Czerniakowie, śpiewałem wtedy, bo ona mówiła „Zaśpiewaj coś, to ja chociaż trochę pośpię”. Ona podała się jako Wicherkiewicz, [niby] że ja jestem jej mężem. Jako małżeństwo mogliśmy się spotkać i spotykaliśmy się w ten sposób. Potem jakie były historie, bo w Italii byliśmy i ona mnie szukała, bo chciała wyjść za mąż i nie mogła, ale wszystko dobrze potem się skończyło. Stamtąd po trzech tygodniach wszystkie numery od 103000 wyjeżdżały, miałem 103558, więc również. Żegnaliśmy się i pojechaliśmy. Przyjechałem do Markt Pongau w Austrii, między Salzburgiem a Innsbruckiem. Piękna miejscowość, góry Alpy, coś przepięknego... tylko obóz był makabryczny.
Warunki były okropne, to był barak, wszędzie cement, najpierw spałem przez dwa tygodnie na samym cemencie, okna powybijane, nikt tam nie dbał o to.
Jak tam przyjechałem to był początek listopada. Zabierali nas do różnych prac, podoficerów nie, chyba że ktoś wyraził zgodę. Tego Niemcy przestrzegali. Jeszcze paczek nie otrzymywaliśmy, tych inwalidzkich z Genewy, ale już do Genewy doszły. W Markt Pongau to nawet Niemcy się nad nami litowali, jak się któraś Niemka zlitowała, to przyleciała i nam kawę podała. Był taki straszny Szwab, który często nas prowadził na różne prace, [on] był z Volkssturmu wszystko potem zabierał. Powiedziałem sobie „Czekaj, bracie, jak wyjdę z tej niewoli, to cię poszukam i cię najpierw powiesimy, cholera.”
Tam. Ale najpierw jeszcze zachorowałem, [miałem] wrzód na dwunastnicy, ważyłem [tylko] trzydzieści pięć kilo, to była zima, ja w takich „klumpach”, drewniakach dużych. Był tam sanitariat, [a w nim] Niemiec, tak zwany Stabarzt [główny lekarz], a był też lekarz włoski. Przychodzę, mówię, że mnie tu wszystko boli, że nic nie mogę jeść, ten Włoch mnie zbadał i mówi Gesund. Co miałem [zrobić], zabrałem się i wyszedłem. Kiedy tak szedłem, to się poślizgnąłem, bo to drewno śliskie, przewróciłem się i w tym momencie patrzę, stoi nade mną ten Stabarzt i pyta Was ihn los? . Zaczynam mu tłumaczyć, ile mogę po niemiecku, że nie dość, że jestem ranny, to boli mnie tu wszystko. „A co powiedział lekarz?”. „Że jestem gesund . „No to chodź“. Pomógł mi nawet wstać. Wszedłem tam, on mnie zbadał, zawołał tego Włocha, strzelił go z jednej strony w pysk, z drugiej strony kopnął go i wyrzucił.
Niemiec. A mnie położył, bo tam kilka łóżek było. Na drugi dzień przychodzi sanitariusz, Polak i mówi „Jesteś przeznaczony do szpitala”. Miasteczko -Spital am Drau, to jest na tej drodze Klagenfurt-Villach.
Bałem się szpitala jak ognia, „Boże jedyny, człowieku, ja nie chcę jeszcze umierać”. „Nie bądź głupi, będziesz miał tam mleko, będziesz miał [wszystko]...” i tym mnie przekonał. Pod eskortą zabrali mnie, wywieźli z tego obozu i przywieźli [do szpitala]. Tam wszedłem, jest szpital, w obozie jenieckim, też takim międzynarodowym, ale szpital obsługują sami Serbowie. Jest tam doktor Karaksanowič, Jugosłowianin, bardzo przystojny, fajny chłop. Tam było tak, że przyjeżdżał na rok do obozu, a jak przyjeżdżał następny, to jego zwalniali i [mógł] jechać. Tymczasem nie przyjechał ten drugi i Niemcy go zatrzymali. Zaczął mnie leczyć. Oni najpierw myśleli, że jestem chyba na płuca chory. Prześwietlili mnie, wszystko zrobili, wszystko jest w porządku, tyle że jest wrzód na dwunastnicy. Serbowie dostawali co tydzień paczki, ja jeszcze wtedy nie dostawałem. Tak się umówili ci Serbowie, że „dla Poliak” każdy wrzuci coś na łóżko. Jak oni mi tak podrzucali, to miałem trzy razy tyle, co oni. Przychodził Karaksanowič i mówił tak „Palić ci nie wolno, papierosy zabieram, tego jeść nie wolno, też zabieram, możesz ryż jeść.” Była taka czekolada sproszkowana i mleko sproszkowane, to z tym można mieszać. Tam wyzdrowiałem. Dawał mi zastrzyki, nie wiem nawet skąd je dostał, amerykańskie [o nazwie] Larostidin. Dawał mi to na dwie ręce. Bardzo wprawny lekarz. Poznałem tam sanitariusza, [nazywał się] Borivoje Stojkovič, z zawodu fryzjer i drugi, Steo Dľerič, to był inteligentny chłopak, bardzo ładnie pisał. Borivoje Stojkovič nie umiał sobie poradzić z ułamkami, więc go uczyłem ułamków, a on opiekował się mną... Miałem odłamek, Karaksanowič mi go wyjął i Borivoje Stojkovič pyta się „Stanisław, ty chcesz tu długo być?”. „No pewno, że tak”. „To ty przed pregledem u Stabarzta weź trochę cukru, weź trochę śliny i tak z pół godziny potrzymaj, ta rana się nie zagoi”. I rzeczywiście. Odrzucał mnie, odrzucał, jeszcze nie zagojona rana, aż później za którymś tam razem przychodzę, on się spojrzał i pyta po niemiecku „Kto cię leczy?”. „Karaksanowič”. „Jak on w następną sobotę przyjdzie i to się nie zaleczy, to pójdziesz do obozu koncentracyjnego.” I Karaksanowič potem mi to mówi „Nie wiem co ty robisz? Ja ci dam maść cynkowo-kauczukową, to się musi zagoić!”. Rzeczywiście to się zagoiło i później z powrotem wróciłem do obozu. Przyszła też eskorta, patrzę, że furmanka jakaś jedzie, pytam „Co to jest?”. A Karaksanowič „A co ty myślisz, że ja ci papierosy ukradłem? Ja ci wszystko to chowałem, bo tobie wtedy nie wolno było palić, a teraz jedziesz do obozu macierzystego, masz to zabrać.” Jak przyjechałem do Markt Pongau to byłem najbogatszym człowiekiem w obozie. Nikt nie miał papierosów, każdy latał za papierosami, a ja mogłem rozdawać. Nade mną na pryczy był woźny z Wawelberga. On kiedyś, jak jeszcze trochę chorowałem, powiedział tak: „Wicherkiewicz, weź wyrzuć te obirki, to ci dam papierosa.” Popatrzyłem na niego, myślę sobie - toś ty taki? Naturalnie nie wyrzuciłem tych jego obierek, ale później jak wróciłem, mówię „No i co, panie Gaj, ja nie chcę, żeby pan [moje] obierki wyrzucał. Ile pan chce papierosów?”. „No paczkę chociaż”. „Masz dziesięć, człowieku, masz i nigdy nie mów do nikogo, żeby ci bracie obierki wyrzucał za papierosa, ja ci daję za darmo, masz dziesięć paczek.” A Borivoje Stojkovič natomiast mnie wyposażył – kupił mi zegarek, piżamę, nie wiem, gdzieś chyba od Anglików i pantofle. Jak przyjechałem do obozu i ubrałem się w piżamę, to pytali „Gdzieś ty był? W wariatkowie gdzieś? Zwariowałeś? W piżamie tu?”. „Tak mnie w szpitalu ubrali”. Patrzę, przyjechał też „Lelek” Brzozowski do szpitala i jeszcze jeden mój kolega, z „Baszty”, ale chodził ze mną do gimnazjum, do Prusa.
Bobiński Tadeusz.
Wyzwolenie nastąpiło w obozie w Markt Pongau. Najpierw przyjechało na motorze dwóch Amerykanów, dwóch Murzynów i krzyczeli: You are free! . Za nimi kolumna czołgów i Amerykanie przyjechali i nastąpiło wyzwolenie. Myśmy szukali tego Niemca, znaleźliśmy go, [ale] nie powiesiliśmy, musiał robić inne rzeczy.
Jeździł z wózkiem i nas woził. „Troszeczkę musisz bracie pocierpieć”. Tam w obozie był również taki Niemiec, który na froncie wschodnim był ranny i jego dali do obozu. Myśmy go nazywali „Jasio”, bo był okrągły i czerwony na twarzy. Jak wpadał do obozu, to strzelał, krzyczał, ale jednocześnie mówił jakie są wiadomości z BBC. Bardzo solidny był. Jak paczki miały dla nas przyjść już później, też nam powiedział „Paczki są. Pamiętajcie.” Jak wyszliśmy z obozu, to chciałem sobie wreszcie odetchnąć, niech zobaczę ten Innsbruck. Wsiadłem do pociągu i jadę, ale w międzyczasie była przesiadka, a kolega mówi „Słuchaj, bracie, trzeba jechać z powrotem, bo „Jasia” nam Amerykanie aresztowali”. To ja biegiem do pociągu, patrzę „Jasio” siedzi już w wagonie [obok] stoi żołnierz amerykański. [Zwracam się do niego] „Słuchaj, to jest porządny Niemiec, puść go, jak Boga kocham”. „Ale żeby mi sztuka pasowała”. „To weź innego. On jest porządny. Ty wiesz, jak on się nami tutaj opiekował? Wszystkie wiadomości z BBC nam mówił.” [Amerykanin] po cichu [go uwolnił]. Później chodziliśmy [do tego „Jasia”], bo nas zapraszał, jak wyszliśmy, na przykład w niedzielę na obiad. Miał dwie córki, które śpiewały, jodłowały.
Nie. Tego to nie powiem. My wszyscy nazywaliśmy go „Jasio”. Potem przyjechał kapitan Bojanowicz i [zapytał] mnie „Pan leżąc w szpitalu był chyba z moim synem, pan się między innymi nim opiekował. Czy wie Pan gdzie jest jego grób?”. „Tak, bo kopałem nawet ten grób”. Jego Niemcy wieźli aż do Berlina z zapaleniem opon mózgowych, nago go wieźli w zimę. „Czy pan by ze mną nie pojechał? Samochód mam.” Wsiedliśmy do samochodu, pojechaliśmy do Spital am Drau jeszcze raz obejrzeć, poszliśmy na cmentarz, pokazałem mu grób, pomodliliśmy się, on jakieś kwiatki położył i przyjechaliśmy z powrotem.
Przyjechaliśmy a do mnie mówią „[Staszek], szybko, bo już oficerowie przyjechali z Drugiego Korpusu, wszyscy idziemy do Drugiego Korpusu”. Przyszedłem, rzeczywiście: „Wyrażacie zgodę na Drugi Korpus?”. „Pewnie, że tak”. Byłem jeszcze młody. „Gdzie jedziemy?” „A do Italii”. Jechaliśmy samochodami, dodge’ami amerykańskimi przez Villach, Klagenfurt, przez Przełęcz Brennerską, jeszcze po drodze zwiedzaliśmy [miejsce] gdzie się Hitler z Mussolinim spotykał. I przyjechaliśmy do Werony. W Weronie przenocowaliśmy i później przyjechałem do [miejscowości] Macerata, tam nasz batalion stał pod namiotami, na 35-hektarowym polu winogronowym. Dowódcą tego batalionu był major „Burza” z „Baszty”, mieliśmy bardzo dobrze z nim, bo on [nie robił] problemów [chłopakom] z Armii Krajowej. W Maceracie był z kolei Jurek „Mirski”, był jeszcze „Polon” od nas i patrzę, że nam kurs rekrucki robią. Namawiali „Jedź od razu do Maceraty przecież tam Jurek jest.” Przyjechałem do Maceraty, Jurek mi wypisał [zaświadczenie], że miałem stopień kaprala, tam od razu dostałem ten stopień. Czyli już mnie minęła sprawa okresu rekruckiego, ćwiczenia... Dostałem drużynę, potem pluton, którym dowodziłem. Bardzo to miło schodziło. Jak była ładna pogoda, to zawsze jechaliśmy samochodem do Civita Nova i tam się kąpaliśmy w morzu. W pewnym momencie przyszedł rozkaz, że jedziemy wszyscy do Rzymu. Przyjechałem również do Rzymu. Dostałem służbę na stacji Smistamento. Byłem zawiadowcą stacji, Włoch podlegał mnie, a ja podlegałem Anglikowi. Tam przychodziły różne wagony z NAFFI, czyli czekolada, papierosy, tytoń, guma do żucia przede wszystkim, bo to było takie ważne dla Anglików. My potem wystawialiśmy następną [eskortę] i odjeżdżał do miejsca przeznaczenia.
Nie. Byłem prawie że prywatnie. Bardzo dobre były zakwaterowania. Służbę skończyłem, jechałem sobie do Rzymu, tam jechałem do klubu „Aleksandra”, w tym klubie było wszystko, łącznie z basenem nawet, na dole można było obiad zjeść, co sobota były dansingi. Anglicy tam zatrudniali najpiękniejsze Włoszki, które przychodziły, ale tylko mogły rozmawiać z żołnierzami właśnie w sobotę, a tak to przychodziła, [pytała] co podać i powiedziała ile to kosztuje. Nie wolno im było odzywać się. To chodziliśmy do tego klubu „Aleksandra”, czasami poszło się gdzieś indziej... zwiedzałem sobie Rzym.
Przy Via Nazionale, to była jedna z głównych ulic. Zwiedzałem, zobaczyłem Forum Romanum, poszedłem nawet i usiadłem tam, gdzie podobno Neron siadał. Do kina chodziliśmy. Kiedyś poszliśmy na Via Appia, tam jest kapliczka z napisem „Quo vadis, Domine?”, co prawda nie zgadzała mi się stopa Chrystusa, bo była niesamowicie duża. Obok byli zakonnicy i ktoś nam powiedział, że oni sprzedają eliksir młodości czy miłości. Przyszliśmy do nich i jeden mówi „Tak. Owszem. Pięćdziesiąt lirów kosztuje taka buteleczka”. „No dobrze, a taka duża butelka, to ile będzie kosztowała?”. To mówią, że sto dwadzieścia. „No to proszę dla każdego taką butelkę i zapłacimy”. Zapłaciliśmy i taka była historia. To było [coś] jak likier, piło się bardzo łagodnie i później nie można było wstać, a człowiek wszystko wiedział. Ci zakonnicy się zaśmiewali, a my nie mogliśmy wstać. [Nogi jak] z waty były. Okazuje się, że to są liście eukaliptusowe na spirytusie i coś tam jeszcze dodawali do tego. To naprawdę było coś fantastycznego. Potem wszystkim mówiliśmy, że mogą tam iść i kupić.
Próbowałem i [dlatego] zostałem wezwany do Informacji, że [mogłem] zdradzić tajemnicę służbową, [bo napisałem m.p. Castel Rajmondo]. Dobrze, że list wtedy nie poszedł. W Rzymie byłem dosyć długo, zwiedzałem Watykan, zwiedzałem go chyba z półtora miesiąca i wszystkiego nie zwiedziłem. Byłem nawet na audiencji u Pacellego, [Piusa] XII, byłem ja, Amerykanin i Anglik, bo [wpuszczali] nas trójkami, jak się zapisywaliśmy. Potem listę robili, dostawaliśmy wezwanie, dostałem obrazek, po polsku nic nie mówił, po angielsku, owszem. Być w Rzymie i nie widzieć papieża... to i to trzeba było zobaczyć. Potem Jurek „Mirski” mówi „Słuchaj, przecież batalion „Parasol” był do zadań specjalnych, byliśmy jak oddziały komando, [skoro] ja jestem w komando, dlaczego ty jesteś tam w tym sześćdziesiątym szóstym pułku Drugiej Warszawskiej Dywizji Pancernej? Daj spokój! Ja ci tutaj załatwię.” Dowódca dowiedział się, że chcę przejść do oddziałów komando, wysłał mnie na jakieś specjalne szkolenie do Bari. Przyjechałem do Bari, upał niesamowity, nawet próbowaliśmy kiedyś czy jajko [ugotuje się] na miękko [jak] włożymy [je] do piasku. Piaski były lotne. Co przyszliśmy z ćwiczeń, na łóżku [już było] tyle tego piachu... Przeszedłem to przeszkolenie i wróciłem do nas. Najpierw Anglicy odjechali do Anglii, myśmy się podzielili z Amerykanami, a później przyszedł rozkaz, że i my odjeżdżamy do Anglii. Wyjeżdżałem z pięknego Neapolu, z tym, że jeszcze jakiś tydzień w Neapolu staliśmy, zanim [przypłynął] po nas okręt. Zwiedzałem. Byłem na Wezuwiuszu, tak blisko krateru... byłem na Capri, to wszystko za dwa szylingi. Jeździliśmy na takie wycieczki. To było fantastyczne, byłem nawet i w Pompei. To były wtedy pierwsze wykopaliska. Niezapomniane momenty. Jednak okazuje się, że Włosi mieli sieć usługową już rozwiniętą, bo było widać resztki murów, tego wszystkiego, ulice całe były odkopywane. Przypłynął okręt, wsiedliśmy. Z pięknego Neapolu jechaliśmy kilka dni, nie pamiętam ile i wylądowaliśmy w Southampton w Anglii. Tam już przyjechały po nas eleganckie pulmany. I taka śmieszna historyjka – mieliśmy takie worki zakończone hełmem, wszystkie ciuchy tam były, mundury, nie mundury, wszystko. Jeden worek był bardzo duży. Więc Anglicy się zastanawiali, co to jest. Kazali otworzyć, patrzymy, a tu Włoszka wychodzi z niego. Polak sobie Włoszkę przywiózł do Anglii. Okazało się, że nie tylko on jeden. Zrobili dla nich obóz w East Kirby, to jest niedaleko Skegness, nad morzem.
Między innymi. Te Włoszki nie mogły się przyzwyczaić, pogoda straszna, one z pięknego, słonecznego Neapolu, ciepło, a tu dżdżysto i chłodno... Przeważnie wszystkie później odjeżdżały z powrotem, ale najpierw zrobiono im obóz. Później przyszedł komendant tego obozu i mówi „Może chcesz być tam komendantem, bo ja mam tego, cholera, dosyć! Daj spokój! Jak ja [robię] zbiórkę, to one akurat chore są, to znowu coś tam, do diabła, co to jest za wojsko?”
Nie pamiętam. Jeszcze grałem w piłkę tam w reprezentacji Drugiego Korpusu, graliśmy w Bostonie z Bostonem, w Newcastle, zostałem później w Morpeth, jeździłem do Newcastle. Wygrałem mistrzostwo w Newcastle w tenisie stołowym. Wygrałem wtedy chyba dwieście funtów i taką piękną papierośnicę srebrną i w niej było dziesięć papierosów Senior Service, . Anglik nie mógł sobie darować, bo w finale przegrał ze mną. Potem przyszedł szef kompanii i pyta kto chce na kurs języka angielskiego. To podniosłem rękę. „Przyjdź, zaraz dam ci rozkaz”. I pojechałem do Neuton, to jest koło Yorku. Sześć miesięcy morderczej nauki, nawet w niedzielę, wszystko po angielsku. Wszędzie były napisy Polish language speak English only, kto się nie [stosował], to musiał dwa szylingi do puszki wrzucić. Myślałem, że idę na kurs, żeby się nauczyć języka angielskiego, natomiast trafiłem na kurs, jak należy wykładać język angielski. Ponieważ byłem jednym z nielicznych, którzy zdali ten egzamin, a przyjechało nas z Drugiego Korpusu pięćdziesiąt cztery osoby, sami pułkownicy, a ja nędzny kapral, ale Anglicy powiedzieli „Prosimy zdjąć dystynkcje, bo tu wszyscy jesteśmy równi”. Po dwóch tygodniach było nas tylko dwadzieścia osiem osób, a po dwóch miesiącach to zostało tylko czternaście. Końcowy egzamin zdało tylko osiem osób. Dostaliśmy certificate, zresztą wszystkim napisali, że jeszcze trzeba kontynuować naukę, a mnie wtedy podsunęli [umowę] do podpisania, że będę tutaj trzy lata uczył języka angielskiego Polaków, którzy chcą zostać. Dodatkowo za to dostawałem pensję. Umowę podpisałem. Wypuściłem trzy kursy po trzy miesiące, kontrolował mnie taki Szkot, przyjeżdżał do mnie w spódnicy, bardzo fajny, tylko nie wolno nam było wykładać BWP – British Way and Purpose, Brytyjskie Drogi i Cele, przyjeżdżał specjalista od tych spraw, cywil, starszy pan. Przyjechał do mnie, to było już wieczorem, siedzimy, zjedliśmy kolację w kasynie, bo miałem prawo korzystania z kasyna oficerskiego, ponieważ byłem instruktorem języka angielskiego i on mówi „Papierosów nie kupiłem. Masz papierosy?”. Wyjąłem paczkę, on mi tę paczkę zabrał, schował do kieszeni, wyjął papierosa, zapalił a ja nic. Później śmiał się „Nigdy tak nie rób, wiesz w Anglii taki jest zwyczaj, że jak się paczkę wyciąga, to się papierosa lekko wysuwa, żeby sobie jednego wziąć”. Tam się tego nauczyłem dopiero.
Tak, napisałem do domu. Tylko pisałem w różne miejsca – napisałem do Radomia, bo tam była moja siostra, szwagier, [oficer zawodowy, który] jeszcze w czasie okupacji się ukrywał. Jak jeszcze był w Warszawie, to poszedł na [ulicy] Młynarskiej do fabryki marmolady „Woka” i tam się zgłosił jako dozorca, a dyrektorem tej fabryki był Niemiec, nazywał się Totleben. Szwagier nazywał się Talko-Porzecki, [ale] podał nazwisko inne, Kowalski. Po pewnym czasie ten Totleben mówi, żeby wezwać Kowalskiego. Szwagier przyszedł a ten mówi po polsku „Panie Kowalski, kim pan jest to ja nie chcę wiedzieć, co pan robił przedtem, ja też nie chcę wiedzieć, ale jedno, co panu powiem, to nigdy pan nie był dozorcą, bo pan nawet miotły nie umie trzymać. Ale jest w Radomiu filia, panu będzie chyba na rękę, jak pan wyjedzie i zostanie tam kierownikiem biura, zgoda?”. A co miał zrobić? Pojechał, przy fabryce marmolady w Radomiu było mieszkanie, w tym pokoiku mieszkał z żoną i z dziećmi. Do Polski wróciłem 28 maja 1947 roku na okręcie Marine Ravel, [gdy] stanęliśmy już na burcie Anglicy [zwrócili się] do nas po angielsku „Żołnierzu polski, jesteś jeszcze na ziemi angielskiej, jeśli zejdziesz, już nie podlegasz naszym prawom.” Kilka osób zostało na tym okręcie, ale reszta wyszła. Zabrali nas do tak zwanego PUR-u, to taka rejestracja. Koledzy mówią „Wieczór, a on gdzieś leci rejestrować się. Jutro pójdziesz, masz czas.” Mówię „Nie. Dzisiaj wszystko muszę załatwić.” „Jak zwariowałeś, to rób sobie.” Najpierw poszedłem do lekarza, ale lekarz wcale mnie nie badał, kazał mi tylko ręce do góry podnieść, patrzył, bo podobno przypadkiem esesmani się przedostawali, [oni] mieli [wytatuowaną grupę] krwi. Pieczątkę przyłożył, teraz do fotografa, Leicą robił zdjęcia „O dwunastej w nocy dostanie pan zdjęcia.” „Gdzie mam teraz iść?” „Teraz to jest rejestracja wojskowa i rejestracja cywilna”. Nie orientowałem się co to jest. Dostałem do wypełnienia na takim długim arkuszu, jak stąd przez pokój cały do drugiego, porubrykowane. Wypełniałem go do drugiej w nocy i podpisy, że wszystko się zgadza. „Teraz pan pójdzie do rejestracji cywilnej”. To poszedłem do rejestracji cywilnej, dostałem ten sam, identyczny arkusz, skończyłem dopiero o godzinie piątej rano. Podpisałem to i pytam, czy dostanę jakiś dokument na wyjazd do domu, [bo] moja żona i mama były w Nowym Dworze, [gdyż] tu brat mój był dowódcą Pierwszego Pułku Lotnictwa Myśliwskiego „Warszawa”.
Tadeusz. I on mówi „Jak się będzie wszystko zgadzać, to o wpół do dziesiątej na placu będą wyczytywane nazwiska.”. Z bijącym sercem czekam, ale wywołali mnie i dostałem taką kartę. Mogłem jeździć przez czternaście dni po Polsce za darmo w celu odszukania rodziny i na stacjach mi stemplowali. Wsiadłem do pociągu, jadę przez Bydgoszcz, w Bydgoszczy wsiadło dwóch żołnierzy w stalowych mundurach. Ja jeszcze taki zamyślony jestem i myślę sobie – jadę teraz w nieznane zupełnie. [Jeden z nich] mówi tak „Przepraszam bardzo, pan wraca chyba z Anglii, bo widzę jeszcze Poland jest napisane”. „Tak”. „A dokąd pan jedzie?”. „Do Nowego Dworu”. „My też jedziemy do Nowego Dworu”. Jeden z żołnierzy mówi „Byłem na wsi, wiozę taką fajną kiełbasę wiejską, to może sobie zjemy?”. [A ja na to] „A ja mam butelkę ginu”. Wyciągnąłem tę butelkę, rozmawialiśmy sobie, aż wreszcie dojechaliśmy do Nowego Dworu. Wysiadamy, to jeszcze na starej stacji było, ja stanąłem, a on pyta „Na co pan czeka?”. „Na jakąś taksówkę.” „Panie tu jest tylko jedna drynda, która jeździ jak jest ślub albo chrzest jakiś. A dokąd pan idzie?”. „Do bloków oficerskich.” „A tu, pan widzi, niedaleko. A do kogo tam pan idzie?”. „Do pułkownika Wicherkiewicza.”. Ten jeden mówi: „O rany Boga, ty, to nasz stary!”. Złapali [moją] walizkę, zaprowadzili mnie pod drzwi elegancko. Mama była, obecna żona, wielka radość, że wróciłem.
Tak prawdę powiedziawszy, to [początkowo] nie. Później, jak już pracowałem w handlu zagranicznym, w „Metalexporcie”, bo mnie służbowo przenieśli z „Polimexu” do „Metalexportu”, dostałem tak jakby dzisiaj pismo pochwalne za dobrą pracę i pięćset złotych nagrody. Wystąpiłem wcześniej o swoich pracowników i patrzę, przyszła na drugi dzień koperta, myślę sobie, że to dla nich, jem sobie jeszcze śniadanie, potem patrzę, a tam jest „wymówienie z artykułu 29”, to taki artykuł, który nic nie mówił i dyrektor nie musiał powiedzieć, za co zostałem zwolniony. W „Metalexporcie” [gdzie] zostałem służbowo przeniesiony, był taki okres, [że pracowaliśmy tylko] ja i dyrektor (niczym ten Gaj z Wawelberga, [który] zawsze mówił „Ja i pan dyrektor zadecydowaliśmy”), albo on leciał na odprawę do ministra Szyra, a ja przyjmowałem pracowników, albo ja poleciałem na tę odprawę, a on przyjmował pracowników. Przyjmowałem takiego jednego gościa, młodego człowieka wtedy, który był bardzo krótko w „Metalexporcie”, a później został dyrektorem departamentu kadr w Ministerstwie Handlu Zagranicznego. Jak dostałem to wymówienie, myślę sobie, że polecę do niego, przyszedłem do ministerstwa i pytam „Rysiu, jak to jest?”. On mówi „Stary, u mnie nie ma podsłuchu, mogę ci powiedzieć jak to jest. Ja też dostałem w nocy taki telefon. Nie masz prawa pracować w handlu zagranicznym i nie staraj się. Byłeś za granicą. Za tobą leci dyrektor Mostowicz, za tobą leci jeszcze dyrektor Kamienobrodzki”.
O tym przecież wszyscy wiedzieli. Kiedyś, jak się szło do pracy, to trzeba było zrobić odpis książeczki wojskowej, a w książeczce wojskowej cały przebieg służby miałem.
Jak? A to z czym przyjechałbym? Przecież przyjechałem jako wojskowy, przyjechałem w mundurze. Tego się nie da [zniszczyć]. To tylko może wtórną konspirację, a za wtórną konspirację to Paweł Orzechowski dostał dwanaście lat. To mi się też nie za bardzo uśmiechało w tym czasie.
Chyba wszyscy mówili na temat Powstania, był to zryw, był to heroizm moim zdaniem i wszyscy mocno wierzyliśmy, że na pewno zwyciężymy, bardzo mocno. Ja wierzyłem w to, co na odprawach [mówili] „Trzy dni i po balu”. I ja tak swojej mamie mówiłem „Za trzy dni wracam. Warszawa będzie wolna”. Okazało się inaczej, ale nie żałuję tego. Trudno jest tu dzisiaj oceniać nawet, bo to trzeba było być w tych warunkach, żeby powiedzieć czy Powstanie mogło być czy nie mogło być? Wypowiadały się takie autorytety jak Jan Nowak-Jeziorański na ten temat, on też nie powiedział, że tego nie powinno być, powiedział, co on przywiózł, ale czy nie powinno być, to tego nie powiedział.