Zofia Werchowska „Czarna”
- Proszę opowiedzieć o rodzinie.
Pochodzę z urzędniczej rodziny. Ojciec we wrześniu 1939 roku miał mieć przeniesienie służbowe do Warszawy i w lipcu wysłał mnie do kolegi swojego do Warszawy, gdzie zastała mnie wojna. Rodzice zostali w Równem i wywieźli ich na Sybir. Ojciec chciał uciec i we Włodzimierzu Sowieci ich wywieźli i do 1942 roku byli na Syberii. Za sprawą Sikorskiego w 1942 roku wywieźli ich do Persji, Indii Do Afryki, w Ugandzie byli przez pięć lat. Przez Czerwony Krzyż w Genewie szukałam ich po całym świecie. Dostałam wiadomość, że są w Afryce Wschodniej. Pierwszy list dostałam ze Szwajcarii. Napisali, gdzie są rodzice i że oni będą pośredniczyli w korespondencji. W 1947 roku w grudniu rodzice wrócili.
Mam młodszego brata. Był z rodzicami. Miał siedemnaście lat, jak wrócił z rodzicami.
- Gdzie pani chodziła do szkoły przed wojną?
Szkołę powszechną ukończyłam w Równem, zdałam do gimnazjum, skończyłam trzy klasy. W lipcu pojechałam do Warszawy. Nie miałam małej matury, przerwałam naukę i byłam bez rodziny na utrzymaniu u obcych. Nie miałam środków. W 1940 roku dostałam pracę w firmie niemieckiej [niezrozumiałe] na ulicy Królewskiej 43. Przez całą okupację byłam pomocą w magazynie i kantynie dla pracowników.
- Jak pani pamięta wrzesień 1939 roku?
Jechaliśmy motorem BMW z tą rodziną. Chcieli mnie od razu odwieźć do rodziców, ale nie dojechaliśmy. Tylko do Lwowa i wróciliśmy. Strasznie było. Bomby. Po drodze były tragedie. W czasie bombardowania jechał z nami motor z rodziną, matka miała becik z dzieckiem. Pada bomba. Motor podskoczył. Matka złapała się za uchwyt. Dziecko wyskoczyło z becika i kiedy się ocknęli i nie było już dziecka. Straszne. We Lwowie nie było bombardowania takiego, bo zajęli sowieci. Przez Przemyśl wróciliśmy do Warszawy.
W 1940 roku w czerwcu.
- Czy uczyła pani się w okupacji?
Nie. Zarabiałam 70 zł miesięcznie i deputat, można było sprzedać. To był węgiel. Nie stać mnie było. Tylko na kompletach była nauka, a nie byłam w organizacji. Do batalionu wstąpiłam jedenastego sierpnia.
- Jak pani wspomina początek Powstania?
Różnie. Euforia, radość. Wzniosłość. Coś pięknego. Ale to trwało dwie doby. Póki barykady były. Czwartego sierpnia przyszli z AL. Bo mieli chusty, z puszczy Kampinoskiej. Chcieli nam pomóc, ale niestety nie doszli do porozumienia z naszym dowództwem i wycofali się do Śródmieścia kanałami.
- Jak się pani przyłączyła?
Pierwszego dnia. Mieszkałam na Starym Mieście. Mój adres był Daniłowiczowska 18. Wchodziło się bramą. Portier Polak był i Niemiec. Drzwi wejściowe były nie dla mieszkańców. Tam było ambulatorium. Budynek administracyjny. Od drugiej strony był Bank Emisyjny.
- Jak pani pamięta wybuch Powstania?
Pierwszy strzał. Za dwie minuty piąta usłyszałam strzał. Myślałam, że łapanka. Patrzę przez okno na budynek sklepu Bruna, że człowiek osuwa się po murze i kuca. Patrzę to nie łapanka. Za chwilę padły strzały, ze strony klasztoru kanoniczek. Trafiły w tego Niemca, który był na pierwszym piętrze i strzelał. Kula trafiła w pasek z nabojami i rozerwało mu całe wnętrzności. Zaczęło się. Strzały z jednej i z drugiej strony. Na podwórku było mnóstwo młodzieży, bo tam cała polska administracja mieszkała. Byli tam Edek, Maciek Szczepański, Jurek Rosolak, Ignaczak, Miecio Słowikowski. Mówią: „Jak chcesz, to się przyłącz.” Ja, Irena i Zosia, koleżanki moje, przystąpiłyśmy. Miałyśmy zadania. Na terenie Banku. Nie wiedzieliśmy, że to Reduta, nie znaliśmy tej nazwy. Trzeciego, a może czwartego zaczęły się bombardowania. Padło na nas trzydzieści siedem bomb burzących około dwudziestu siedmiu zapalających. Tunel łączący podwórze z rampy do skarbca był żelbetonowy i po tych bombach nie można było przejść, bo był rozżarzony. Brało się koc, wilżyło wodą, ale jej nie było, studnia na Hipotecznej była jedyna. Po wodę się biegało. Gołębiarze siedzieli na górze, autochtoni, jak ktoś podchodził do studni następowały strzały. Przede mną padły trzy osoby i się wycofałam. Był zburzony sklep i stały butelki z octem, więc wzięłam trochę tego octu i zwilżałyśmy usta. Siódmego, ósmego sierpnia, kiedy były bomby, przenieśliśmy się do kina na Hipoteczną. U nas punkt sanitarny zburzyli i przenieśliśmy się do kina. W kinie byliśmy około czterech dni. Jedenastego sierpnia przeszłam na ulicę Bonifraterską 5, to był budynek bankowy dla pracowników i zrobiona tam była barykada. Dwa dni potem atak na Dworzec Gdański. Poszło stu osiemdziesięciu chłopców, wróciło może czterdziestu. Wszyscy zginęli na moście. Pociąg pancerny ich ostrzeliwał. Został zburzony szpital Jana Bożego na Bonifraterskiej. Chorzy powychodzili sami i przyszli do nas. Nie można było z nimi znaleźć kontaktu, bo byli psychicznie chorzy, ale trzeba był ich nakarmić, opatrzyć. Tam w podziemiach kina miejskiego zginął jeden z moich kolegów Leszek Ignaczak, brat mojej koleżanki. Zginął na moich rękach. Daliśmy mu wcześniej dwie kostki cukru na drogę. Trzymał je w ręku umierając. Dostał kulą tak zwaną „dum dum”. Piana mu wypływała z ust. Trzymałam go na rękach chwilę ale to już był trup. Pochowaliśmy go na skwerku. Później dowiedziałam się, że rodzice ekshumowali go na Powązki. Ci, którzy ginęli na Reducie chowani byli na cmentarzyku na skwerku przed centralnym budynkiem, którego okna wychodziły na podwórze bankowe. Tylko tam można było kopać, bo była ziemia. No i w garażach przechowywaliśmy do wieczora tych, co zginęli. Wszystko przy nich robiliśmy. Groby kopaliśmy. Zabili konia, to poszliśmy, kawałki mięsa się ucinało i robiło jedzenie, jak się udało ugotować. Gotowaliśmy na cegłach, a podpalaliśmy paczkami banknotów. Tysiące, miliony złotych.
Mieliśmy suchary. Oczekiwaliśmy oblężenia wojsk radzieckich i każdy się przygotowywał. Miałam suchary i worek bielidła. Wody nie było. Kiedy mieliśmy przejść na Bonifraterską, to chłopcy mówią, żebym wzięła sucharów, to sobie pojemy. Złapałam worek, tacham go, okazuje się, że to bielidło, a suchary zostały tam. Z emocji. Człowiek nie wiedział, co robi. Straszny wypadek na placu Krasińskich. Dwunastego sierpnia goliat podjechał. Chyba dwieście osób zginęło. Ciała ludzkie były na murze jak mucha przyklejone po rozgnieceniu. Nie da się opisać. Dwudziestego drugiego sierpnia samolot niemiecki był zestrzelony i spadł na róg ulicy Daniłowiczowskiej i [niezrozumiałe], tam był dom Spiessa, za nisko leciał i zahaczył. Widziałam kawałek urwanej dłoni pilota. Myślałam, że to kobieta, taka wypielęgnowana z manicure, ale to był młody pilot. Radość straszna, cieszyliśmy się, że zestrzelili, ale też i tragedia.
- Dużo pani kolegów ginęło?
Bardzo dużo. Kiedy wróciłam Siedemnastego maja do Warszawy pierwsze moje kroki były tam, padłam zaczęłam płakać, podeszła starsza pani i pyta: „Dziecko, kto ci tu zginął?” „Moi przyjaciele.” „A rodzice?” „Nie.” Były kartki, kto gdzie jest. Nie miałam nikogo, gruzy były na wysokości drugiego piętra.
Tak, na placu Krasińskich. Dziwne były. W jednym miejscu suchary, amunicja, a broni nie było. Nie można było ich wykorzystać. Akcja jak rozbiliśmy magazyny na Stawkach. Suchary były stamtąd. Konserwy były. Sklep na placu Teatralnym rozbity był. Korzystaliśmy z tego. Alkohol też był. Troszkę.
Granatowa spódnica i bluza zielona. Taka panterka.
- Czy słuchała pani radia? Co się działo w innych dzielnicach?
Nie, tylko wiedziałam, że wola padła. Widziałam Bora-Komorowskiego na Długiej. Po przysiędze. Ósmego sierpnia chyba. Mój kolega, Leszek Ignaczak - jego ojciec był kierowcą. Wóz był czarny, olbrzymi, wysunięty podest i Bor siedział w otwartym wozie i stał na tym schodku i machał do nas ręką.
Taka euforia. Radość. Raz w życiu można coś takiego przeżyć. Pierwsze dni Powstania, to wdawało się to koniec wszystkiego. A to był początek.
- A jak był uzbrojony oddział?
Bardzo źle. Mieliśmy znajomego rusznikarza pana Świrskiego. Miał czterdzieści kilka lat. Był świadkiem Jehowy. Nosiliśmy mu broń, żeby reperował, a on nie chciał wziąć jej do ręki. Błagaliśmy ze łzami w oczach, do skroni mu koledzy przystawiali mu lufy. I reperował. Mnóstwo było filipinek granatów, robionych domowym systemem. Trochę broni było w banku od wartowników. Warta niemiecka i polscy wartownicy mieli karabiny, w granatowych mundurach chodzili.
- Jaki był stosunek ludności cywilnej?
Pozytywny. Cała ludność brała udział. Nie siedzieliśmy w piwnicach, jak w innych dzielnicach. Tylko w kinie miejskim było trochę dzieci i starych. Ja obracałam się w gronie ludzi młodych. Ja miałam dwadzieścia dwa lata. Najstarszy w naszym batalionie miał czterdzieści lat. Krysia „Piegusek” - ośmioletnia dziewczynka, która się do nas przyłączyła. Nazywała się Krysia i mieszkała na Hipotecznej 3. Ja nikogo tam nie znalazłam, kto by ją znał. Nazywałam ją przez piegi Krysia „Piegusek”. Zginęła czwartego sierpnia, rzucając się z butelkami pod czołg. Czołg został spalony, ale Krysia pod nim zginęła. To było straszne. Spotkałam się z dwunastoletnim letnim kapralem, który atakował pałac Blanka. Pytam się: „Czy rodzice wiedza, że ty jesteś w akcji?” On się spytał czy ja się pytałam rodziców, ale ja byłam tam sama. „To ja też jestem sam.” Nazywał się Warszawiak. Przeżył Powstanie, ale umarł w wieku dwudziestu kilku lat. Czytałam o nim w książce jakiejś.
- Pamięta pani kogoś jeszcze?
Mela Kalinowska, Irena Tyszecka, Zosia Więckowska, Teresa sanitariuszka - zginęła. Zostały w punkcie sanitarnym wybite przez bombę. Zginęły pod gruzami. Jak dotarłyśmy do nich to już nie żyły. Cały punkt sanitarny to była kupa gruzu.
- Częste były bombardowania?
Kilkanaście razy dziennie. Modliłyśmy się, żeby zapadał zmierzch, bo samoloty nie latały. Jak najwięcej samolotów na Redutę leciało. Czy dążyli, żeby opanować bank? Dyrektor banku mówił, że wrócą, więc myślałam, że wrócą, ale nie wrócili. Do pałacu Bruhla czołg ich zabrał szóstego sierpnia. Przełamali barykadę, z Wierzbowej trzy czołgi wjechały. Od głównego wejścia zostali zabrani, dyrektor [Glauszner?] i pracownicy niemieccy, którzy zostali i nie zdążyli wrócić przed siedemnastą do domu. Pewnie do Bruhla.
- Czy miała pani chwile odpoczynku?
Na pewno. Rozmawialiśmy, nawet śmialiśmy się. Chwile bardzo sympatyczne. Sama młodzież to była, jak rodzina czuliśmy się. Kiedyś mama upiekła jakaś na cegle placuszek dziecku. Patrzyłam, ale byłam taka głodna i modliłam się, żebym nie rzuciła się i nie zabrała temu dziecku tego placuszka. Bo głód doskwierał. Jedliśmy suchą fasolę. Żuło się po to, żeby gryźć, nie było wody, żeby gotować. Krany były popękane, bomby poniszczyły. Nie było możliwości. Cudem ocaleliśmy. Ale był optymizm. Jeden drugiego podtrzymywał na duchu. Nie było złorzeczeń, nienawiści, pazerności.
- A czy śmierci nikogo nie załamywały?
Bardzo. Płakaliśmy. Odbywały się te pogrzeby, myśmy mogły krzyż zbić i postawić, bo bank był basztą, tylko z góry nalotów się baliśmy. Nie baliśmy się karabinu, bo nie dosięgały, tylko bomb. Raz zostałam zasypana, kiedy wyszłam, krzyczeli, że osiwiałam. Nie zdawałam sobie sprawy, ale potem okazało się ze to gruz z filaru, pod którym stałam i ocalałam.
- Poruszała się pani tylko po Starówce?
Poruszałam się po ulicach Daniłowiczowskiej, Hipotecznej, Długiej, Plac Krasińskich, Bonifraterska do Świętojerskiej i kawałek Miodowej. Później szliśmy przez Senatorską i Plac Bankowy. Około trzydziestego sierpnia chcieliśmy górą przejść do Śródmieścia. Nie dało rady.
- Brała pani udział w próbie przebicia?
Doszliśmy tylko do murów przed szpitalem Maltańskim i dalej czułam, że nie dam rady. Wróciliśmy. Do drugiego września byliśmy na terenie banku. Została nas garstka.
- Ile osób zaczynało Powstanie, a ile zostało?
Z żołnierzy zorganizowanych? Przeszli kanałami, ci którzy mieli broń. Na Placu Krasińskich kapitan „Bary” to był człowiek czterdziestokilkuletni, w czarnym berecie. Wydał mi się despotyczny. Nie wzbudzał sympatii, był rygorystyczny. Pan i władca kanału. Ja nie chciałam wejść. Na placu nie miałam z resztą możliwości, tylko chłopcy z bronią. My mogliśmy w małym kanale przy ulicy Hipotecznej, ale to było nie na moje nerwy.
Msze były prawie codziennie, krótkie, była komunia. Trzynastego sierpnia tragiczna msza na terenie banku Polskiego. W czasie podniesienia padła bomba nie wiem ile było osób, dużo cywilów ponad osiemset zginęło z księdzem włącznie. Straszna tragedia. Moi znajomi, żona dyrektora Kaczkowskiego, wspaniała kobieta, którą w 1946 roku mąż zabrał do grobowca. Leżała pod belami zawalonymi, była nienaruszona, tylko jak ją ruszyli to się rozsypała.
- Jak pani trwała do upadku Starego Miasta i co pani postanowiła robić?
Ja robiłam to, co wszyscy. Zdecydowaliśmy, kiedy gmach więzienia był zniszczony, że wychodzimy grupkami Daniłowiczowską od Placu Blanka na Plac Teatralny. Tam już nas czekali własowcy. Byłam w cywilnym ubraniu, więc dołączyłam się do rodziny i uratowałam się przed obozem koncentracyjnym jak byłam w Pruszkowie. Wraz z rodziną państwa Tyszeckich. Małżeństwo, córka, ja i moja przyjaciółka. Tyszecka powiedziała, że jesteśmy jej siostrzenicami. Miałam swój płaszcz granatowy i nic więcej. Po powrocie z obozu, jak poszłam na gruzy, leżało dno mojej walizki przewrócone i legitymację ubezpieczalni społecznej znalazłam, nawet do emerytury miałam, i w ZUS się znajduje bo zaliczone miałam cztery lata pracy w czasie okupacji. Jak przeleżała, nie mam pojęcia? To było w maju. Może ktoś buszował w tych rzeczach, z ciuchów nic nie zostało. Tę jedną rzecz zostawili.
- Jak wyglądało Stare Miasto, gdy pani je opuszczała?
Okropnie. Gruzy, gruzy, gruzy. Na Senatorskiej stał kościółek świętego Antoniego. Ratusz był strasznie poharatany, kościół Kanoniczek. Każdy szedł i nie rozglądał się. Każdy to przeżywał. Poszliśmy do niewoli. Pieszo, aż do kościółka na Wolskiej. Stamtąd ciężarówki zabrały nas do Pruszkowa. Tam byłam w hali numer cztery. Uratowałam się, bo byłam z rodziną i przydzielono mnie do obozu pracy. Pierwszy to był Breslau - Wrocław. Na terenie gdzie hala Ludowa i wystawa ziem odzyskanych teraz. Obóz gdzie biegaliśmy półtora kilometra, żeby dostać wody, ale jak dobiegałam, to nie było już ani wody ani zupy ani nic. Czternastego października przyjechał po nas Niemiec i zabrał nas do obozu w [P…u?], pracowałam tam przy wykopach buraków a potem w cukrowni. Byliśmy z jeńcami sowieckimi, wziętymi w kotle żytomiersko-kijowskim, ale nie wolno nam było rozmawiać z nimi. Obóz ewakuowano, kiedy Wrocław się palił. Do miejscowości Erlenbusch koło Waldenburga [Wałbrzych], pracowałam przy torach kolejowych. Podkłady robiliśmy. Mała miejscowość. Później Zittau, Bunzlau (obecny Bolesławiec) i dziewiątego maja było wyzwolenie. Byłam w Bunzlau przez dwa dni. Sowieci nas zatrzymali, musieliśmy sprzątnąć cały dworzec po bombardowaniu. Wjechaliśmy grupą dwudziestoosobową. Mieliśmy konie, ale nam je odebrali po drodze. W Bunzlau na naszych oczach rozstrzelali tego
Sturmbannfuhrera, który nas transportował. Później wsiedliśmy na pociąg towarowy, gdzie łuski były przewożone z frontu i przyjechałam do Łodzi piętnastego maja, a siedemnastego maja pojechałam na gruzy Warszawy. Potem wróciłam do Łodzi, nie widziałam siebie w Warszawie, byłam tam sama, nikogo bliskiego, dopiero potem spotkaliśmy się, zaczęliśmy korespondować i odnaleźliśmy z rodziną kontakt.
- Jakie jest pani najgorsze wspomnienie z Powstania?
Kiedy ginęli koledzy, przyjaciele. Z rodziny nie miałam nikogo bliskiego. Dach nad głową dali mi ludzie, wspominam ich serdecznie, ale już nie żyją, tylko ich córka Irena, nie mam z nią kontaktu, nie mam telefonu. Piszę listy, ale ona nie odpisuje. Chciałam się z nią skontaktować, mieszkała na Górskiego 3.
Chyba pierwszy, drugi dzień. Euforia radość, kiedy się wierzyło w te cudowne chwile, że będzie wyzwolenie. A to, co się stało to było tragedią. Nigdy nie przypuszczałam, że wojska radzieckie nie udzielą nam pomocy.
- Czy to było zaskoczenie dla kolegów, czy rozmawialiście o tym?
Mało, ale to było zaskoczenie. Nie było na to rady. Następnym stresem był dzień trzydziesty sierpnia, kiedy dowiedzieliśmy się, że Powstanie na Starówce upada. Nie wiedzieliśmy dokąd iść. Byliśmy na pozycji straconej. Nie myślało się o głodzie, o jedzeniu, o myciu, o insektach, wszach. O tym się w ogóle nie mówi, teraz wstyd, ale tak było. Zawszawieni byliśmy bardzo, aż się słabo robi. A później ta niewiadoma, co będzie dalej. Nigdy nie wierzyłam, wychodząc na plac Teatralny, że będę żyła. Chociaż kilka dni wcześniej koleżanka stawiała mi kabałę i powiedziała mi, że przeżyję: „Pojedziesz daleko na zachód.” Ja mówię: „O czym ona mówi?”, ale pojechałam do obozu. Nie wierzyłam w to.
Wrocław, 22 marca 2005 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Miązek