Anna Łoń „Aneta”
Nazywam się Anna Łoń, pseudonim w Powstaniu Warszawskim, w konspiracji „Aneta”. Do konspiracji wstąpiłam w 1942 roku, wtedy to była kompania szturmowa „Odwet”, a w 1943 roku 2 Batalion Szturmowy „Odwet”. Do „Odwetu” należał mój tatuś, mój brat i ja, cała trójka, z tym, że nie wiedziałam do początku Powstania, że mój tatuś też był zaangażowany w tym oddziale i dzięki tatusiowi nawiązałam kontakt właśnie tu, a nie gdzie indziej.
- Cofnijmy się jeszcze troszkę wcześniej – jak pani pamięta wybuch wojny?
Dwa miesiące przed wybuchem wojny zmarła mi mama, tak, że zostaliśmy sami z ojcem, trójka dzieci, bo siostrę jeszcze miałam. Mieszkałam na Placu Trzech Krzyży w Instytucie Głuchoniemych, tatuś tam pracował, tam mieliśmy mieszkanie służbowe i w czasie wybuchu wojny, w pierwszych dniach, kazano nam wyjść z naszych mieszkań. Na froncie był duży budynek i schowaliśmy się w nim... To nie były piwnice, sutereny raczej i tam żeśmy spali, bo nasze mieszkania zajęło wojsko. Mój brat, który miał wtedy piętnaście lat i tatuś, czynnie uczestniczyli w ratowaniu budynków, bo, jak pamiętam do dzisiaj, pięćdziesiąt sześć bomb zapalających spadło na Instytut i mężczyźni to gasili. Jak to było dokładnie, to nie wiem, bo tatuś mi wcześniej umarł, zanim zaczęłam się interesować takimi sprawami, ale wiem, że tak było, od znajomych, którzy przeżyli. Ja z siostrą byłam pod opieką sąsiadek. W którymś momencie, już nie pamiętam, kiedy to było, kazali wszystkim mężczyznom wyjść z Warszawy na południe. I zostałam wtedy właśnie z siostrą i z sąsiadkami w tym domu. Byliśmy zaprzyjaźnieni, bo w Instytucie żyło się jak w rodzinie. Bardzo dobre miałam dzieciństwo.
- W jaki sposób przystąpiła pani do konspiracji, kiedy to się stało?
Przyznam się, że tego momentu specjalnie nie pamiętam, ale jakoś dowiedziałam się, nie wiem czy od brata, czy od ojca... Dosyć, że uczestniczyłam w konspiracji. Spotkania były u nas, w naszym mieszkaniu, u koleżanki Maryli Dmochowskiej na Pięknej i u koleżanki Hanki Sawickiej na ulicy Szarej 1. Hanka zginęła w czasie Powstania. Na Szarej składaliśmy przysięgę, ale samego momentu... Jakoś umknęło mi, nie wiem. Dosyć żeśmy tam działały w takim zakresie. Powielałyśmy ulotki, gazetki, roznosiłyśmy, były spotkania pouczające, o medycynie, zastrzyków się uczyłyśmy. Jako sanitariuszki, żeśmy były przydatne w późniejszym okresie. Przypuszczam, że jakoś wiedzieli ludzie zaangażowani, wyżej stojący, że Powstanie kiedyś musi wybuchnąć, chociaż jak czytałam prasę, to wiedziałam, że były różne zdania, ale ktoś tam myślał, tak, że nas szkolili. Z bronią nas zapoznawali... Takie [szkolenia] były do samego Powstania. Dwadzieścia cztery godziny przed Powstaniem skoszarowani byliśmy i każdy dostał przydział, gdzie ma się stawić w czasie Powstania o godzinie „W”. Pamiętam, jak byłam strasznie dumna, kiedy szłam z noszami z koleżanką. Na ulicy Suchej był taki budynek, Niemcy stali, myśmy szły przed tym strażnikiem, podniesione głowy, oczywiście nie reagował na nas, chociaż widział, że coś przenosimy i taka satysfakcja była w tym okresie właśnie.
- Gdzie pani oddział był skoszarowany?
„Odwet” miał kwadrat ulic – Aleje Niepodległości, Filtrowa, Sucha (teraz zdaje się, nazywa się inaczej ta ulica), i Wawelska, w tym kwadracie kwaterowaliśmy na willach, bo to była willowa dzielnica, każdy miał swoje [miejsce], na Langiewicza, na Prezydenckiej, na Jesionowej, przy Alei Niepodległości u kolegi, i tam byliśmy wtedy umieszczeni w mieszkaniach. Niestety, najgorsza była tragedia, że nie doszła ciężarówka z bronią, której się spodziewaliśmy i to był szok trochę dla dowództwa. Dowódcą był Juliusz Sobolewski, pseudonim „Roman”, oficer przedwojenny, brał udział w wojnie w 1939 roku. Bardzo dobry dowódca. Wymagający, ale i rozumiejący nas. Pamiętam, że tata mój ujawnił się, że był w „Odwecie” dopiero wtedy, za dziesięć, za piętnaście piąta, kiedy myśmy stali, chłopcy już gotowi do wymarszu na cel, [...] i sanitariuszki dwie za nimi. Tatuś mój wpada, jestem przestraszona: „Co się stało?”, tatuś mówi: „Nic, ja do »Romana«”. Okazało się, że miał kilka sztuk broni, nie wiem jakiej, bo w dużej teczce, ale miał pistolety, granat... Poszedł do [„Romana”] i zaraz wyszedł. Mówię: „Tatusiu, tatuś nie zostaje z nami?”. – „Nie...”, bo siostra była w domu u nas na Placu Trzech Krzyży, w siódmym miesiącu ciąży i do niej szedł. Jej mąż też tam się gdzieś zawieruszył, ale nie był w akcji, tylko po cywilnemu nie mógł dotrzeć i tatuś do niej się spieszył. Jak się dowiedziałam później, nie doszedł do domu, Niemcy zabrali go i wysłali do obozu. Zmarł, dostaliśmy wiadomość z Czerwonego Krzyża, że zmarł w lutym 1945 roku w obozie. Myśmy mieli tutaj dosłownie gehennę, bo na tym terenie były oddziały RONA, Kamińskiego, którzy byli bezwzględni, palili, strzelali, bombardowali nas, jak tylko mogli, musieliśmy z tą niewielką ilością broni się bronić. Chłopcy bronili się bardzo dzielnie, ale niestety nie było specjalnie widać skutków. Nie zdobyliśmy gmachu, na który byliśmy tam przeznaczeni... Nie pamiętam, jak się nazywał, taki budynek, gdzie Niemcy stacjonowali. W pewnym momencie, doszliśmy do wniosku, że nie ma sensu tam dalej [walczyć], bo jest za dużo ofiar, nic nie zdobywamy, jesteśmy stłamszeni przez Niemców, „ukraińców”, że wycofujemy się przez Pole Mokotowskie na Polną. Skierowali nas do Domu Architektury na Lwowską i zajęliśmy część Noakowskiego. Przez dwa dni, noce chyba, bo wychodziłam ostatniego dnia, dziesiątego, byliśmy zastraszeni, „ukraińcy” nam trzy koleżanki zgwałcili. Na kolonii Staszica rozmawialiśmy szeptem, a tutaj normalnie głośno rozmawiamy, witają nas koleżanki i koledzy. Jest to szok dla nas.
- Jeszcze wcześniej, przed wycofaniem się, pamięta pani, jak waszą walkę przyjmowała ludność cywilna?
Różnie. Bardzo byli pomocni, chętnie nam udzielali pomocy, jednocześnie sami narażeni też byli. Większość raczej była nam przychylna, ale były takie właśnie głosy niechętne, że po co to Powstanie, że niepotrzebne, że tyle ofiar ginie. Ale z filmów, z późniejszych relacji [wiem], że i tak w Śródmieściu było najspokojniej. Nie było takich strasznych [wydarzeń], jak na Starym Mieście czy na Czerniakowie. Jak żeśmy przybyli, zajęliśmy linię Noakowskiego i walczyliśmy z Niemcami, którzy byli w Politechnice, ale i tak nie zdobyliśmy Politechniki. Proszę opowiedzieć historię w szpitalu, o której wcześniej mówiłyśmy, kiedy przyszły oddziały RONA. To nie był szpital, to był taki dom. Mieliśmy mrożącą krew w żyłach sytuację, bo wpadli do nas „ukraińcy”, tam gdzie byłyśmy z rannymi kolegami, wyprowadzili pięciu rannych chłopców za drzwi, od razu rozstrzelali. Przyszli po tych ciężko rannych, kazali nam ich wynosić na dwór, bo będą nas i ich rozstrzelać. Nasza sekcyjna drżała, musiałyśmy wypełnić przecież rozkaz. W pewnym momencie zjawił się oficer niemiecki, pyta, co się tu dzieje? Sekcyjna mówi, że na działkach byłyśmy i pomagamy rannych opatrywać, że nie jesteśmy absolutnie skoszarowani. On uśmiechnął się tylko i mówi: „No, powiedzmy, że wam wierzę...”, ale niemniej wyrzucił tych „ukraińców” i pozwolił nam chłopców naszych przenieść do następnej willi, bo ta już się paliła, tak, że tych chłopców uratowałyśmy, dzięki temu oficerowi. Sąsiednia willa paliła się, tam zginęło trzydziestu chłopców, podpalili właśnie „ukraińcy” i strzelali do chłopców, którzy wyskakiwali przez okna, zabijali ich. Straszna to była [historia]. To był najgorszy moment z tych dziesięciu dni, w grupie, w której akurat byłam. To wszystko, jak żeśmy przeszli do Politechniki, tam był raj w stosunku do tego. Później były wypady, walki, ale już nie były takie [straszne]. Może szersza przestrzeń, na Kolonii Staszica, to było wszystko blisko, dom koło domu, willa koło willi, chłopcy robili wypad i dalej do Śródmieścia zdobywać różne posterunki niemieckie.
- Jak wyglądało wtedy życie codzienne, jeśli chodzi o jedzenie, wodę?
Zastanawiałam się, bo też nie mam tego w pamięci zakodowanego, jakoś wiedziałam, że jeść nam dawali, jakieś kuchnie były, chłopcy zdobywali pokarm. Jeszcze na terenie [Domu] Architektury, gdzie byliśmy była piwnica, w której mieliśmy jeńców niemieckich, oni trochę pomagali pracować. Na przykład nie pamiętam, jak żeśmy się myli, czy łazienka była. Łazienki jako takiej nie było, ale te codzienne czynności jakoś umykają. Z koleżanką chodziłam, trzy razy dostawałam przepustkę, do domu, na Plac Trzech Krzyży, gdzie mieszkałam, koleżanka mieszkała na Szarej i tam żeśmy się rozstawały. Jak pierwszy raz poszłam na Plac Trzech Krzyży do swojej rodziny, żeby odwiedzić, zobaczyć czy żyją a na mnie chłopcy z tamtych ulic: „Co wy tu robicie!? Taki ostrzał tu jest..., a wy tu [przychodzicie]!”. Ale jakoś szczęśliwie [doszłyśmy], nie sądzone nam było wtedy [zginąć]. I [wtedy] dowiedziałam się, że tatuś mój nie wrócił, jak wyszedł od dowódcy, gdzieś po drodze Niemcy musieli go złapać i do obozu wywieźli, w obozie później się znalazł. Siostra była sama, później mąż ją znalazł, ale na razie była sama, wśród tych sąsiadek, które bardzo serdecznie jako sieroty nas traktowały, tak jakoś ładnie do nas podchodziły. Trzy razy chodziłam [do domu]. Ze trzecim razem koleżanka, Hanka Sawicka, która poszła na Szarą, już nie wróciła, bo ten dom akurat zbombardowali w czasie, kiedy ona tam była i zginęła. Siostra jej, Zosia, ocalała i poszła razem ze mną, z Warszawy z głuchoniemymi. Z Warszawy wyszłam jako cywil, ponieważ siostra była w ciąży... Dowódca zresztą sam uznał, że lepiej będzie, jak pójdę z siostrą, bo będę bardziej przydatna, niż do obozu z głuchoniemymi. [...]
- Proszę powiedzieć, jak wyglądała atmosfera w pani oddziale podczas pobytu na Kolonii Staszica?
U nas była dobra atmosfera, bojowa, nie załamywali się chłopcy, ani my... Może to zasługa dowódcy, ale ten duch był w nas. Chłopcy chodzili na różne wypady, zdobywali pocztę na Piusa... Pamiętam, bo mój mąż, to znaczy był wtedy moim chłopakiem, opowiadał później, że zdobyli tą pocztę. Był dobry duch wśród chłopców, nie było załamań.
- Czy uczestniczono w jakiś sposób w życiu religijnym?
Ksiądz był, mszę odprawiał, kapelan był z nami, tak że zawsze była msza święta na terenie [Domu] Architektury.
- Czy mieli państwo jakiś dostęp do podziemnej prasy, czy nie czytało się wtedy?
Wiem tylko, ale to nie prasa, że kiedyś śpiewał pan Mieczysław Fogg dla nas. Później jeszcze, po Powstaniu, do naszego oddziału się przyznał, że był w „Odwecie”.
W Architekturze, bo tam cały czas byliśmy.
- Dyskutowali państwo wtedy na tematy polityczne?
Nie. Akurat w moim otoczeniu to nie, może chłopcy starsi... Ale „Odwet” był stosunkowo młodym wiekowo oddziałem poza dowódcą, który był parę lat starszy, też niewiele, ale brał udział w wojnie w 1939 roku, więc musiał być starszy od nas.
- Wspomniała też pani o jeńcach niemieckich, czy miała pani z nimi jakieś kontakty?
Nie. Chłopcy ich pilnowali i dawali im jeść. Nie było tak dużo tych jeńców, raz widziałam, że na podwórko ich wyprowadzili, coś tam robili, jakieś kubły... Tak widzę w pamięci. Jakiś posług widocznie od nich wymagali.
- Jaki był stosunek powstańców do tych Niemców?
Jak dzisiaj patrzę na to, to uważam, że taki liberalny, nie byli nastawieni do nich wrogo.
- Jak przebiegały walki po wycofaniu się z Kolonii Staszica i dołączeniu drugiego Oddziału?
Cały czas były wypady, chłopcy siedzieli na Noakowskiego. Właściwie to była wieczna walka z Politechniką, bo co jakiś czas przycichało, potem znowu... Chłopcy zaczęli się denerwować, tamci też się [denerwowali], zaczęli się ostrzeliwać... Ale niestety ciągle Politechnika była w rękach niemieckich, nie zdobyliśmy jej.
- Gdy Powstanie miało się ku końcowi, jak to wyglądało?
Okropna rozpacz, że nasze wysiłki na nic się nie zdały. Przedtem były jeszcze zrzuty, których też niewiele trafiło do nas. Wiedzieliśmy, że ktoś o nas myśli, to trochę na duchu też podtrzymywało, ale koniec Powstania, ostatnie dni września, to już było rozprężenie, wiedzieliśmy, że są rozmowy na ten temat. Chłopcy niszczyli broń, żeby nie dać [Niemcom], bo wychodząc z Powstania, na placu przed Politechniką nasz oddział zdawał broń. Wychodziłam później po nich, odprowadzałam kolegów, chłopcy jeszcze przedtem niszczyli broń, żeby nie dać dobrej broni w ręce niemieckie, a tej broni było ciągle mało i ciągle niedostatecznie, trochę zdobyczy na Niemcach... Wtedy z takim żalem, właśnie, mój narzeczony wtedy był, z ciężkim sercem wychodzili z Warszawy, że cały trud poszedł na marne. Nie wiedzieli, co czeka ich dalej, bo wychodzili na zasadzie jeńców, ale i tak tam pracowali. Mąż był na wyspie Sylt, to pracowali, głodowali, mówił, że ze śmietników jedzenie wyciągali, bo niedostatecznie ich karmili. Niby wyszli z Warszawy jako jeńcy, ale jeńcy, zdaje się, nie pracują, a oni jednak pracowali ciężko i chodzili na roboty. Wychodząc z Warszawy, nie wiedzieli, co ich czeka. Duch już był troszeczkę słabszy.
- Pani spotkała się z siostrą, tak?
Jak odprowadziłam chłopaków, to już można było chodzić normalnie, poszłam na Plac Trzech Krzyży i razem z grupą, która wychodziła... Ale nie wychodzili wychowankowie Instytutu, tylko personel, który tam pracował, to razem grupą wychodziliśmy. [Szliśmy] przez Aleje Jerozolimskie, do rogu Wawelskiej, Kopińskiej i część ludzi wychodzących z Warszawy szła pieszo do Pruszkowa, a nas skierowano na Dworzec Zachodni do pociągu i w pewnym momencie zamieszanie wynikło i zawołałam siostrę...
- Pani siostra była w ciąży, tak?
Tak. Zawołałam siostrę, i podleciał do nas Niemiec: „Co, wy nie jesteście głuchonieme?! To nas oszukujecie!” – wrzeszczy do nas po polsku, Ślązak czy jakiś. Siostra nic nie niosła, a ja niosłam placek chleba, który siostra upiekła na drogę, mówię do tego Niemca: „Dobrze, tylko dam siostrze rzeczy, które niosę”. I siostra mówi: „Niech pan nas puści, bo straciłyśmy rodzinę całą, same tylko jesteśmy we dwie”. A on mówi: „Ja też straciłem całą rodzinę. Też mi poginęli wszyscy. No to idźcie!”. I nas puścił, tak, że drugi raz Niemiec mnie uratował. Jeszcze [wtedy] siostra mówi do szwagra: „Ty idź, ja z nią pójdę, zostanę...”. Miał później pretensje do siostry, że poświęciła jego dla mnie. Ale razem jednak żeśmy przeszli i pojechaliśmy do baraku, gdzieś koło Dworca Zachodniego, i na wagony, i [pojechaliśmy] w kierunku Jędrzejowa.
- Jakie warunki panowały wtedy w czasie przejazdu?
Bydlęce wagony, więc stanął gdzieś w polu pociąg, żeby [każdy mógł] załatwić swoje potrzeby i, nie oznajmiając, nie nawołując, nie dając sygnału, zaczął powoli ruszać, tak że my biegiem wskoczyliśmy, bałam się o siostrę, a siostra jeszcze mnie podtrzymywała, żebym pierwsza wsiadła do tego wagonu, nie ona. Później przeżyliśmy też szok, bo myśmy chcieli być troje razem tam na tej wsi, to nie chciał nikt nas przyjąć, bo za dużo na jedno gospodarstwo, ale ktoś nas przyjął, byliśmy razem. Jak przyszedł czas do porodu, to pojechaliśmy do Jędrzejowa i tam siostra została, a myśmy z szwagrem chcieli wrócić na wieś i Niemcy nas złapali znowu. Dostałam na rękach, z u witamin, jakby liszaje, coś takiego. Niemcy panicznie się tego bali, więc mnie zaraz puścili, a szwagra zatrzymali, to ja biegiem przez pola do szpitala, do lekarza i wzięłam zaświadczenie od lekarza, że siostra rodzi i puścili szwagra. Tak że byliśmy [znowu] razem. Była jeszcze taka śmieszna sprawa, bo gospodyni, trochę była zła, że nas jest trójka i jak siostra poszła do szpitala, to zabrała poduszkę. Później szwagier mówi: „Muszę poprosić księdza, żeby na ambonie ogłosił, że potrzeba trochę pościeli, jak [żona] przyjdzie ze szpitala...”. Gospodyni przyniosła poduszkę z powrotem. W tej wsi byli partyzanci i jak siostra urodziła, wróciła, ochrzciliśmy dziecko. Partyzanci sami, nie proszeni przyszli na zabawę, uczestniczyli w przyjęciu, które zrobiła gospodyni. Wycofali się z powrotem później. [...] W pewnym momencie jak byliśmy jeszcze na Kolonii Staszica i była bardzo ciężka sytuacja, nasz dowódca oznajmił wszystkim, że kto chce, sam się może przedostać czy na Mokotów czy do Śródmieścia do innego oddziału, gdzie może mają lepsze uzbrojenie, bo na Kolonii Staszica była beznadziejna sytuacja. I mój brat z kolegą poszli na Wawelską, tam miał swoją dziewczynę. Niemcy go złapali i wywieźli, bo całą ludność z Ochoty spędzili na zieleniak. Uciekł z obozu pod Wrocławiem, odszukał mnie na tej wsi i zabrał do ciotki do Radomia, żebym u niej przeczekała do końca wojny. Tam wchodzili Rosjanie.
Byłam zaskoczona, bo tak wiwatowali, tak się ludzie cieszyli, nic dziwnego, bo to koniec wojny, wchodzili Rosjanie i polscy żołnierze wjeżdżali na czołgach, wszyscy wyszli na ulice, wiwatowali. Poczekałam tydzień po ich wejściu i poszłam pieszo przez Białobrzegi, [...] mostu na Wiśle nie było, tylko był pontonowy, przeszłam i przyszłam do Wawra. Tam już była siostra i znów ze szwagrem pieszo [poszliśmy] na Pragę i do domu chciałam zajrzeć. Wszystko było zburzone, zniszczone, walały się zdjęcia... Co ocalało, trochę pozabierałam. W zasadzie nie miałam domu, rodziny, siostrę miałam, która się bardzo mną opiekowała, ale to wszystko takie było... Warszawa zniszczona... Siostra pojechała z mężem na wieś do jego rodziny, a ja nie chciałam jechać na wieś, przyszłam do swojej koleżanki ze szkoły, do Włoch pod Warszawą. W międzyczasie mój narzeczony już jak Anglicy ich wyzwolili, pisał do swoich rodziców, żeby mnie odszukali, pomogli, bo on wiedział, że tatuś nie wrócił. Nie wiedział, co się dzieje, ale wiedział, że nie wrócił na Plac Trzech Krzyży, bo żeśmy się kontaktowali, widywaliśmy się w Architekturze. I rodzice jego zaopiekowali się mną, to znaczy pojechałam do jego siostry na Ziemie Odzyskane, ale strasznie tęskniłam za Warszawą.
- Kiedy wróciła pani do Warszawy?
Za pół roku, to był 1945 rok. Byłam u siostry, szwagier dostał pracę w Warszawie i miał mieszkanie w Warszawie. Do ślubu byłam w Warszawie, a potem pojechaliśmy do Włoch, do rodziców męża.
- Czy może pani powiedzieć, jaki wpływ na panią wywarło Powstanie?
Trudno mi powiedzieć, bo byłam wychowywana w patriotycznym domu. Mój ojciec był piłsudczykiem, walczył w Legionach i cały czas w domu były rozmowy o poświęceniu, o oddaniu krajowi. Potoczył się tak los, a nie inaczej, że zostałam sama... To znaczy z rodzeństwem, z siostrą i bratem, ale to już nie to samo. Nie miałam swojego rodzinnego domu i uważam, że tak musiało być, że następne koleje losu, tak jak inne powstania, które wiadomo, że nie miały szansy się udać... Zdaje się, że tylko [Powstanie] Wielkopolskie się udało w naszej historii. Nie przybiło mnie to, może sam rezultat tego... Ale tak wojna była i tak wojna była. Nie wiadomo, co [by] było z Warszawą, gdyby nie było Powstania, czy by Niemcy nie zburzyli Warszawy.
Warszawa , 21 maja 2005 roku
Rozmowę prowadziła Katarzyna Figiel