Maria Kołos „Maruszka”
W ciągu sierpnia byłam w tak zwanej Harcerskiej Służbie Kobiet, ale 2 września dostałam się do Kompanii „Rudy” w Batalionie „Zośka”. Szczególnie dlatego się dostałam, że gdy chłopcy wychodzili ze Starówki, dowiedziałam się, że zginął mój brat na Stawkach. To wtedy mnie bardzo rozzłościło i postanowiłam, że mogę to samo robić w tym batalionie, co robię w Śródmieściu, dlatego że byłam przydzielona do Śródmieścia do pomocy. Harcerska Służba Kobiet polegała na tym, że harcerki zajmowały się ludnością cywilną, zwłaszcza ludźmi, którzy siedzieli w piwnicach. Niestety, im Powstanie dalej szło, tym więcej ludzi siedziało w piwnicach. W jednym miejscu były magazyny, gdzie było pełno żywności, a w drugich miejscach ludzie głodowali, więc do naszych zadań należało, żeby tę żywność jakoś rozdzielić, gdzieś zanieść, a zwłaszcza dla nowo narodzonych niemowląt postarać się o odżywki, o ubranka, bo kobiety przedwcześnie zaczynały rodzić. Polega to więc na tym, żeby zobaczyć, gdzie jakie niemowlę coś potrzebuje. Też się tym trochę zajmowałam, ale najwięcej chyba żywnością i czymś takim. W drugiej połowie sierpnia zajmowałam się wydawaniem posiłków nie tylko dla ludności cywilnej, ale dla żołnierzy, którzy powracali właśnie ze Starego Miasta, którzy byli obdarci, chorzy, brudni i w stanie przerażenia [tym], co tam się stało. Gdy się najedli porządnie, to nabierali, oczywiście, od razu ducha, więc też było ważne, żeby się nimi zajmować, zwłaszcza że szli ze Starego Miasta najpierw kanałami, potem przez przebite dziury w ścianach, trzeba było ich wyciągać, postarać się dla niektórych o jakieś ubrania z magazynów, żeby jakoś wyglądali porządnie. Nadchodziło coś bardzo, bardzo złego, bo Śródmieście zaczęło być w fatalny sposób bombardowane. Od razu muszę powiedzieć, że byłam w Śródmieściu, po tak zwanej północnej stronie Alej [Jerozolimskich], bo Warszawa była jakby przecięta na dwa Alejami Jerozolimskimi i przechodzić można było tylko pod barykadami albo w jakimś przekopie, więc to było bardzo duże przejście. Chcąc się dostać na drugą stronę, trzeba było pokonywać ogromne opory, trzeba było czasami nawet mieć przepustkę na drugą stronę. W każdym razie tkwiłam w Śródmieściu przez cały sierpień. Moja szefowa z harcerstwa porozumiała się ze swoim bratem, który wrócił właśnie ze Starówki – też w opłakanym stanie – i on zaproponował nam, że nas zabierze ze sobą do oddziału, że możemy im być też bardzo pomocne, że możemy tam coś robić, na przykład gotować, starać się o żywność, jeszcze na dodatek możemy być łączniczkami między jakimiś oddziałami. W czasie okupacji najwięcej zajmowałyśmy się łącznością, więc miałyśmy wyrobioną iskierkę. Wrócę jeszcze do czasów przedpowstaniowych – zaciągnięto mnie do harcerstwa, gdy miałam czternaście lat. Byłam na tajnych kompletach i kiedyś w ramach języka polskiego wydawałyśmy jakieś przedstawienie. Wówczas zbliżyła się do mnie jedna starsza dziewczynka i powiedziała: „Wiesz co? Przedstawienie przedstawieniem, ale może będziemy coś innego robić. Jak chcesz, to chodź z nami”.
Tak, to była druga połowa 1942 roku. Tak więc zaczęło się dla mnie zupełnie coś innego, bo wstąpiłam do prawdziwego tajnego harcerstwa, do prawdziwej drużyny, która była zorganizowana tajnie, były zastępy, były drużyny, były nawet bardzo wesołe chwile. Ale trzeba było coś zrobić konspiracyjnie, oczywiście, oprócz tego, więc zajmowałam się łącznością i w ramach harcerstwa nosiłam najróżniejsze meldunki od domu do domu, pod jakieś adresy. Tych adresów musiałam się nauczyć na pamięć, a jak nie mogłam zapamiętać, bo był jakiś skomplikowany adres, to musiałam potem kartkę połknąć, żeby nie wyrzucać, albo w strzępki podrzeć i wyrzucić do jakiegoś pojemnika. Słowem była pełna konspiracja. Mogłam się również ze swoimi małymi umiejętnościami przydać jako łącznik w oddziale, coś przenieść od–do, czasami na czworakach, czasami pełznąć, czasami coś tam jeszcze innego robić, bo tak właśnie było w Powstaniu, że trzeba było bardzo uważać. Mówiąc krótko, przyjęto nas do 2 Kompanii, która się nazywała „Rudy” Batalionu „Zośka”. Nie tylko ja, ale również moja koleżanka i moja, że tak powiem, władza. Moja władza, czyli nasza przełożona, to była „Ika”, a moja serdeczna koleżanka to była Zosia. „Ika” była od nas o trzy lata starsza, a wtedy to było bardzo dużo, bo jak wybuchło Powstanie, to miałam szesnaście lat, a ona już miała dziewiętnaście, to był cały wielki szmat czasu. Zosia była plus minus w moim wieku. Więc tak żeśmy we dwójkę ruszyły razem z kompanią na drugą stronę Alej. Druga strona Alej też była bardzo interesująca. Było tam może troszkę mniejsze bombardowanie i nawet proszę sobie wyobrazić, że ludzie brali śluby. To było tak, że ludzie w czasie Powstania w czasie tego jednego miesiąca się poznali i był ślub, prawdziwy ślub.
- Czy pani bywała na takich ślubach?
Tak, odbywały się w kościele, z księdzem, pięknie wszystko było.
- Czy msze się też odbywały?
Ach, tak, wychowanie religijne było bardzo duże. Mszy było bardzo dużo, codziennie można było być na mszy w Śródmieściu, jakby ktoś chciał i miał czas.
- Czy dużo ludzi przychodziło na msze?
Było różnie. Ludzie z piwnic niechętnie wychodzili, dlatego że bali się przeskakiwać przez ulice, nie mieli umiejętności, żeby to robić szybko. Nie wszędzie były barykady. Ludności cywilnej raczej było mało. Najwyżej z bloku do bloku, bo muszę powiedzieć, że z domów do domów były przebite mury, tak że można było przechodzić, ale raczej ludności cywilnej było mniej, aniżeli żołnierzy i ludzi związanych z Powstaniem. Co bym takiego ciekawego mogła powiedzieć? Gdy mieliśmy kwaterę na ulicy Hibnera (która w tej chwili nie istnieje, tam w tej chwili jest pasaż między domami towarowymi), a ulica Hibnera wchodziła na ulicę Moniuszki, a naprzeciw było PKO (myślę, że każdy wie, gdzie jest PKO). W podziemiach PKO odbywały się pięknie harcerskie ogniska przez cały sierpień. Muszę powiedzieć, że to nas szalenie trzymało przy życiu, dawało nam jakiejś wielkiej otuchy, bo można było śpiewać harcerskie piosenki, można było udawać, że właściwie jesteśmy na jakimś obozie, że nie ma prawie wojny. Oczywiście, śpiewało się bardzo dużo harcerskich bojowych piosenek, które wtedy były już bardzo popularne, ale jednocześnie człowiek bardzo oddychał zupełnie jakąś inną atmosferą. To było bardzo, bardzo interesujące w pierwszym miesiącu Powstania, gdy byłam zaangażowana do pomocy w gruncie rzeczy ludności cywilnej. Gdy z batalionem powędrowałam na drugą stronę Alej, to ich przeznaczeniem wcale nie była druga strona Alej, tylko zejście na Czerniaków. Po drodze, nie wiem, na której z bocznych ulic (już nie mogę sobie przypomnieć, czy to była Wilcza, czy jakaś inna poprzeczna od Marszałkowskiej), w jakimś domu była urządzona kaplica i tam dwie pary brały ślub. Potem ruszyliśmy całą gromadą, ale gęsiego pod różnymi murami, piwnicami w stronę Alej Ujazdowskich. Nocowaliśmy w jakimś pałacyku, nie mogę sobie uzmysłowić, który to był pałacyk, tam są ambasady. Wiem tylko, że była strasznie piękna ozdoba na posadzce, mianowicie było coś w rodzaju basenu, gdzie pewnie rybki sobie kiedyś pływały, ale wody już nie było i było bardzo sucho, tym niemniej bardzo wygodnie można tam było się przespać. Potem jeszcze poszliśmy dalej, aż do rogu Koszykowej, nie wiem, dlaczego tak daleko. Tam nocowaliśmy na rogu Koszykowej i Alej Ujazdowskich w drodze na Czerniaków. Polegało to na tym, że musieliśmy się cofnąć. Nie wiem, dlaczego ta droga była taka okrężna, dlatego że całą noc strawiliśmy, żeby się z powrotem dostać na Plac Trzech Krzyży. Placem Trzech Krzyży żeśmy zeszli Książęcą w jakimś wykopie, potem ulicą Rozbrat do ulicy Cecylii Śniegockiej, tam była dla nas kwatera. Potem ruszyliśmy dalej, ale okazało się, że tam wojna też dochodzi i zaczynają się straszne bombardowania. Mało tego, że bombardowania, ale ostrzał z artylerii. Byliśmy [w miejscu, w którym] Senat stoi na górze, a przedni Czerniaków jest na dole. Od ulicy Frascati szedł prosto na nas ogromny ostrzał niemiecki, ale tak potężny, że trzeba było się może mniej chronić od bomb z góry, ile od ostrzału. Wtedy dla mnie i Zosi było zadaniem pilnowanie przede wszystkim aprowizacji, to była szalenie ważna sprawa. Ale też od czasu do czasu musiałyśmy biec z jakimś papierkiem czy z ustnym poleceniem. Na przykład raz posłano mnie do samego „Radosława”. To było moje bardzo wielkie przeżycie, dlatego że szłam do niego całą noc i całą noc był tak straszny ostrzał, że aby się przedostać przez trzy ulice, musiałam przyczajać się przez długie kwadranse, długie godziny, żeby znowu [przejść] kawałek i kawałek. Niestety, mój meldunek był taki: „Jesteśmy w strasznej potrzebie i prosimy o wsparcie”. „Radosław” rozłożył ręce i powiedział: „Wsparcia nie będzie”. To już było po 13 września. Lądowali Berlingowcy, ostrzał się jeszcze nasilił, ludzie padali naprawdę pokotem zupełnie. O wsparciu nie było, niestety, mowy. Ale jakoś się jeszcze trzymaliśmy. Była jeszcze kwatera na ulicy Okrąg, a potem przeszliśmy na ulicę Wilanowską. (Proszę nie mylić z Aleją Wilanowską. W Warszawie była ulica Wilanowska, która szła blisko Wybrzeża Kościuszkowskiego i sięgała aż pod wiadukt.) Wreszcie ostatnia historia, która była, to właśnie Wilanowska 1, gdzie trzeba było siedzieć już w piwnicy. Muszę powiedzieć, że moje bojowe zadanie było dwa razy – raz gdy szłam do „Radosława”, a drugi raz, gdy musiałam ratować swoją skórę i przejść też przez całą noc pod strasznym ostrzałem, leżąc na ziemi i błagając, żeby mama się za mnie modliła, bo ja sama się nie potrafię modlić, bo tutaj mnie chyba zastrzelą. Ale jakoś się przeczołgałam jednak właśnie do Wilanowskiej. Tam jeszcze była czynna placówka, gdzie [byli] właściwie strasznie ciężko ranni, zupełnie wyczerpani, właściwie nie rannych berlingowców prawie nie było, byli tylko bardzo ciężko ranni, zupełnie wyczerpani. I byli mniej ranni i ci mniej ranni też coś gotowali z naszych zapasów, z czegoś, co znaleźli. Mieli wodę, na szczęście, w piwnicy, a my wody nie mieliśmy, i oni nam wtedy trochę wody użyczyli. To było bardzo ponure, że oni w takim stanie wylądowali i powiedzieli, że będą następne łodzie, które z nimi przyjadą i że prawdopodobnie zabiorą ich na Saską Kępę. Wtedy mieszkałam na Saskiej Kępie i pomyślałam sobie: „O, to nas zabiorą na Saską Kępę”. Ale było wcale nie tak wesoło, bo wydawało się, że ich radiostacja, którą z sobą mieli, wywoła łodzie i zaproponowali, że zabiorą naszych rannych. Pewnego dnia rzeczywiście łodzie przyjechały i zabrały dwóch naszych rannych, ale na tym się skończyło, bo dalej jeszcze czekaliśmy dzień i noc pewnie, żeby przyjechały następne łodzie. Trzeba było wyjść z piwnic i czekać nad samą Wisłą, bo gdy barki się pojawiły, trzeba było natychmiast w nie wchodzić i odjeżdżać wśród strasznego ostrzału. Więc przywlekli tam rannych, czekaliśmy całą noc, barki się nie pojawiły, aczkolwiek wydawało się, że na środku Wisły je widzimy. Potem chyba jeszcze drugą noc czekaliśmy i barki nie przyjechały. Nie wiem, co się stało z berlingowcami, ale postanowiono, że część osób chce się przebijać do Śródmieścia, a część nie chce się przebijać do Śródmieścia, chce iść do niewoli, a część osób chce przepływać przez Wisłę. Mieszkałam na Saskiej Kępie i byłam świetną pływaczką. Postanowiłam, że chyba będę Wisłę przepływała. Przy sobie już mojej Zośki nie miałam, natomiast miałam nową towarzyszkę, którą znalazłam też z jakiegoś rozbitego oddziału i ona też postanowiła ze mną Wisłę przepływać. Tymczasem przysiadłyśmy na ulicy Wilanowskiej w jakiejś piwnicy, żeby doczekać takiego momentu, gdzie Niemcy nie będą się kręcili, jako że Niemcy już wszystko zajęli, że ich nie będzie, że skoczymy nad Wisłę, jakoś w ruinach się zatrzymamy, bo od Wilanowskiej do Wisły było jeszcze kawałeczek drogi, i że zrobimy ten skok w nocy nad Wisłę i będziemy przepływać. To wszystko nie powiodło się tak jak żeśmy planowały. Do piwnicy wpakowało się jeszcze więcej osób, nawet z naszego oddziału. Postanowili, że idą do Śródmieścia. Wszystko by było bardzo dobrze i pewnie by doszli w całości, gdyby nie to, że za dziesięć minut zaczęli nas wywoływać, żebyśmy im pomogli nieść ranną osobę, która z nimi poszła i została ciężko ranna. Teraz dylemat – wyjść pod ten ostrzał, czy nie? Ich tam wybiło, ale nas też wybiją. To był straszny dla mnie wtedy dylemat. W rezultacie powiedziałyśmy, że chyba im pomożemy, ale niech ten ostrzał minie. Tymczasem ta osoba, która nas zawiadamiała, też w jakiejś następnej piwnicy musiała się zatrzymać. Upłynęła może godzina, ta osoba przychodzi i mówi: „Już nie jesteście potrzebne, dlatego że ta nasza ranna osoba już umarła”. Więc teraz idę i dołączam do grupy, która chce iść do Śródmieścia, i mówię: „Szczęść wam, Panie Boże. Nie wiadomo, czy do Śródmieścia dojdziecie, nie wiadomo, czy Wisłę przepłyniecie, ale się żegnamy”. To było bardzo tragiczne wtedy, bo trzeba było wszystko zostawić w piwnicy. Jak nas Niemcy złapią, to trzeba będzie udawać ludność cywilną, bo jeszcze nie byliśmy kombatantami, jeszcze tu i tam były bardzo wielkie rozstrzeliwania, chociaż mówiono, że już jest ludność uznana za kombatantów. To wszystko się działo chyba około 20 września. Posiedziałyśmy jeszcze trochę w piwnicy i ruszyłyśmy nad Wisłę. Mówię „na szczęście” – na szczęście nas Niemcy złapali, bo byśmy tej Wisły chyba nie przepłynęły, bo się rozpoczął tak szaleńcy ostrzał nad Wisłą, że chyba byśmy się utopiły, z ran... Tylko jeszcze zapomniałam powiedzieć, co się stało w międzyczasie. W międzyczasie ksiądz, który był z oddziałem, zwoływał wszystkich rannych i dziewczyny, żeby z nim do Śródmieścia się wybrali. Bardzo nas namawiano – nie tylko ksiądz, ale i nasi koledzy – żebyśmy z nimi poszli. Ale jednak postanowiłyśmy, że będziemy Wisłę przepływać i nie poszłyśmy. Muszę jeszcze dodać, że z nami byli Żydzi oswobodzeni z Gęsiówki, którzy wchodzili w skład zgrupowania. Było ich może piętnastu, może dwudziestu. Mieli na tyle taktu, że się z nami nie wybierali, bo jak Żydów złapią, to wiadomo, jaki będzie koniec Żydów, niestety... Poszli osobno. Druga grupa też ruszyła. Opowiem, co się tam dalej stało, ale tymczasem opowiem, w jaki sposób żeśmy dotarły nad brzeg Wisły, jak nas Niemcy złapali. Złapali nas, było ciemno i od razu: „Ręce do góry!” szturchańce karabinem, a my udajemy dwie małe sierotki. Pytają się nas, z jakiego jesteśmy zgrupowania, co my jesteśmy, a my z płaczem mówimy, że nie wiemy, gdzie jest mama i udajemy trochę cielątka. Ona trochę młodsza ode mnie, tak że mogło być między nami z rok różnicy. Ja mam lat szesnaście, ona lat piętnaście, to możemy płakać, że żeśmy mamę zgubiły. Tymczasem biorą nas i zaprowadzają do swojego dowódcy, a ten dowódca ma coś takiego dziwnego, mianowicie wykop w ziemi i cały wielki oddział niemiecki siedzi w ziemiance przykrytej dachem, żołnierze sobie smacznie śpią, są rozstawione dwa leżaki, dowódca jest na jednym leżaku, a na drugim leży jakiś ranny żołnierz. I jeszcze coś – nas prowadziło dwóch żołnierzy w jakimś okopie i ci żołnierze zaczęli się zachowywać do nas w sposób nieprzyzwoity, ale na szczęście usłyszałyśmy taki głos: „Roland! Roland!”. Było to bardzo głośne wołanie, na co się jeden poderwał, widocznie ktoś go potrzebował, albo za długo się nad tą Wisłą mozolił. To nas uratowało od tych żołdaków. To była naprawdę ręką Opatrzności. Wprowadzili nas do tej ziemianki. Myślę sobie: „No, ale nas tutaj los czeka”. Co się okazało? Żołnierze spali, dowódca na jednym z leżaków, na drugim ranny żołnierz. Dowódca wstaje z leżaka, pokazuje na mnie palcem i mówi, że mam sobie zająć ten leżak, a on się kładzie na ziemi. Pomyślałam sobie: „Czy naprawdę ręka Opatrzności nad nami?”, bo ten człowiek był po prostu zwyczajnym człowiekiem i zobaczył dwie głupie dziewczyny, ten złożył raport, że tu są jakieś dwie sierotki, które zgubiły matkę, więc on człowiek, że tak powiem, z sercem. Byłam troszeczkę większa od koleżanki, to powiedział, że mam na tym leżaku się położyć i przespać. Ot, tak było... Noc minęła bardzo spokojnie i, o dziwo, po tych wszystkich przeżyciach tak głęboko zasnęłam, że aż się dziwiłam, nawet mi się coś śniło. Rano nas wyprowadzili i zaprowadzili z powrotem nad Wisłę, gdzie „wydłubali” z piwnic mnóstwo cywilów i zaprowadzili do szpitala na Solcu, gdzie w podziemiach gromadzili ludność cywilną po to, żeby nas potem zaprowadzić pieszo do kościoła na Woli. Gdy żeśmy doszły, to od razu się zorientowałyśmy, że jest bardzo źle w tym kościele, bo ludzie siedzieli bardzo przerażeni, bo tam odbywały się egzekucje.
Nie pamiętam, pod jakim jest wezwaniem, jest daleko na Woli, jak się jedzie na wyjazd z miasta, to po prawej stronie jest kościół gotycki. Muszę powiedzieć, że już ani razu do tego kościoła nie weszłam.
- Pamięta pani, jaka to jest ulica?
Wolska. Ten kościół ma przed sobą ogródek... [...] Na Solcu w podziemiach byłam około dwie doby, po czym nas zabrali na Wolę. Nie widziałyśmy dlaczego wszyscy są przerażeni i [dopiero] nam powiedzieli, że w tym kościele ubiegłej nocy wyprowadzili z kościoła ludzi i zaczęli rozstrzeliwać. To była bardzo smutna wiadomość, że jednak będzie z nami bardzo źle, ale nie było egzekucji, tylko po półtora dnia pobytu uszeregowali nas i zaprowadzili na stację w okolicach Dworca Zachodniego, kawał drogi trzeba było zresztą iść, wsadzili nas do pociągu i zawieźli do Pruszkowa.
- Co się stało z pani kolegami, którzy poszli do Śródmieścia?
Stracili od razu jedną osobę i chcieli, żebyśmy im pomogły dźwigać ją do Śródmieścia, bo sami by nie dali rady. Wszyscy doszli, z tym, że Niemcy złapali jednego z nich i bardzo się z nim obeszli... jakby to wytłumaczyć... Jego ojciec był folksdojczem i dzięki temu właściwie ten człowiek się uratował, bo tak to by go rozstrzelali. Ale on nie był folksdojczem. [...] Poza tym wszyscy doszli.
Nie wiem, jak oni przeszli. Trudno powiedzieć, że kanałami, dlatego że Powiśle leży ogromnie nisko przecież, więc musieli iść bardzo mocno pod górę. Tam kanałów nie było, jedynie przy ulicy Rozbrat były jakieś wykopy i Książęcą też był wykop i musieli prawdopodobnie dojść do tego wykopu. Z jednym z nich potem spotkałam się po wojnie. W każdym razie dotarli, aczkolwiek szli ze dwie doby do Śródmieścia i jakoś ocaleli. Tak, przeszli, straciwszy jedną osobę. Byli w czwórkę, czyli w trójkę zostali, tak to było. Potem był Pruszków.Mogę opowiedzieć jeszcze dosyć interesującą rzecz, bo to, co mnie spotkało w Powstaniu, to może nie jest rzecz szczególna, bo pewno tych opowieści słuchacie na pęczki, tak myślę, ale to, co mnie spotkało potem, to była rzecz zupełnie wyjątkowa.
- Zadam tylko jeszcze jedno pytanie. Jaki był stosunek ludności cywilnej do powstańców?
Na początku był entuzjastyczny, a potem trochę gorszy. Niemcy nawoływali do opuszczenia miasta i straszne tłumy opuszczały miasto, właśnie z dziećmi i oni przeżyli, matki z dziećmi zostały wypuszczone i nie było żadnych rozstrzeliwań. Całe szczęście, że wyszli, bo pewnie by poginęli w tych piwnicach, więc jeszcze bardzo mało słyszałam narzekań. Ale potem się dowiedziałam, że ludzie już się tak bardzo grzecznie nie zachowywali, że może nie trzeba było i tak dalej, ale na początku był bardzo duży entuzjazm, muszę powiedzieć, i bardzo powstańcom pomagano. Zresztą pomagano zawsze, to trzeba oddać, tylko stosunek ludzi może był urozmaicony później, ale to przez to, że już nie było żywności, że cały dobytek przepadał wskutek bombardowania, że musieli miasto opuszczać, że można było jedynie siedzieć w piwnicach albo iść gdzieś do znajomych, ale chyba po to, żeby znowu być zbombardowanym i tak dalej. Już wiadomo było, że cała Starówka padła w gruzy, więc stosunek był taki, że jednak niektórzy ludzie woleli wyjść, zwłaszcza kobiety z dziećmi wychodziły bezwzględnie. Mężczyźni mieli opory, bo nie wiedzieli, czy ich nie rozstrzelają. Tym niemniej jak mężczyzna miał na przykład troje dzieci, to dwoje niósł – jedno na ręku, drugie na barana – i też wychodził, więc bardzo dużo rodzin ocalało, o czym się przekonałam później w Pruszkowie, że całe rodziny ocalały. Teraz mój pobyt w Pruszkowie. Zawieźli nas tam. Moja towarzyszka chciała wyskakiwać z pociągu i uciekać, a ja powiedziałam tak: „Naprawdę cudem boskim żeśmy nie straciły życia i ty chcesz teraz wyskakiwać? Przecież w pociągu są żołnierze, zastrzelą nas, jak zaczniemy wyskakiwać”. A ona mówi: „Ale widziałam, jak jeden wyskoczył i jednak go nie zastrzelili”. Ale odpowiedziałam na to, że jednak może nie wyskakujmy, no i żeśmy nie wyskoczyły, pojechałyśmy do Pruszkowa. Teraz sobie myślę, że może by jednak nie zastrzelili, że może byśmy do Pruszkowa nie trafiły, ale nie było wiadomo. W każdym razie przyjechałyśmy do Pruszkowa – to był już koniec września, bo złapali nas 24 czy 25 [września], nie mogę sobie przypomnieć, którego, potem jeszcze na Solcu, potem jeszcze w kościele, jednym słowem to się stało gdzieś pod koniec września. Pełno ludzi jest w Pruszkowie, są baraki, a w barakach beton. Nie mamy nic, oprócz tego, co na sobie, i tutaj teraz mamy żyć, więc to wyglądało okropnie nieciekawie. Ludzie tłumnie się zapisywali do jakichś lekarzy, rzekomo lekarze zwalniali... Faktycznie trochę zwalniali. Ludzie, którzy wyszli z rodzinami, zabierali jakieś kołdry, koce i tak dalej, urządzali sobie legowiska i powiedzmy, że im było w stosunku do nas absolutnie dobrze. Natomiast po dwóch nocach spędzonych na betonie stwierdziłyśmy, że w ogóle tu nie wyżyjemy. Jedzenie dawali, była kuchnia polowa, w kuchni byli zatrudnieni Polacy i oni rozdawali żywność, to znaczy ci, którzy zostali przywiezieni, mogli się zatrudnić w kuchni. Więc myśmy też rozważały: „A może tak się w kuchni zatrudnimy? A może dostaniemy jakieś lepsze leżenie, a może to i owo?”. Wreszcie postanowiłyśmy, że należy Pruszków opuścić w jakiś sposób. Były ciągłe wywoływania, że grupa taka i taka wiekowa ma się zgłosić tu i tu, a grupa wiekowa taka i taka tu i tu, a rodziny tu i tu. Myślę sobie tak: „Tam, gdzie mężczyźni idą, to my na pewno nie pójdziemy, bo nie jesteśmy mężczyznami. Tam, gdzie idą rodziny, to mają swoje rodziny, to do nich nie bardzo możemy się doczepić, bo jeżeli jest małżeństwo z trojgiem dzieci, to już nie będziemy tam czwartymi, piątymi dziećmi, nawet nam nie wypada”. I co robić? Wreszcie zobaczyłyśmy pewną małżeńską parę, która też jako rodzina się zgłosiła, i mówię: „Proszę pani, jesteśmy pani córkami, więc może razem się zgłosimy na wyjazd?”, bo gdzieś [ich] wieźli, nie wiadomo, gdzie. To była jakaś taka przekupka, nie bardzo ciekawi ludzie, ale odpowiedni dla nas. W każdym razie gdy wywołali rodziny z dziećmi, to żeśmy tam poszli, wsadzili nas do wagonów i jedziemy. Pomyślałam, że jedziemy do Niemiec, oczywiście. Nasza jazda do Niemiec trwała kilka dni. Jeździłyśmy po całych Niemczech i nigdzie nas nie chciano przyjąć. Jak wyjechaliśmy z Warszawy, to przyjechaliśmy na południe Niemiec, a potem znaleźliśmy się na północy Niemiec, potem z powrotem jechaliśmy. W nocy były bombardowania alianckie, więc wtedy pociąg stał, wygaszone światła, żeby czasami nie zbombardowali, bo bombardowali też szyny, więc [zastanawiałyśmy się, czy] zginiemy tu marnie, czy nie, ale nie zginęłyśmy. Pociąg nas zawiózł przed Norymbergę. Widzimy, że pociąg stanął i stoi pełno żołdaków z psami. Myślimy sobie: „Obóz koncentracyjny”, bo jak do Oświęcimia zajeżdżał pociąg, to zawsze stały wachty z psami. Myślimy sobie: „Ale żeśmy trafiły! Coś okropnego! Stoją tu z psami!”.
- Skąd pani wiedziała, że jak się wjeżdża do Oświęcimia, to stoją z psami?
Z gazetek. Ludzie, którzy z Oświęcimia w jakiś sposób się wydostali, opowiadali w gazetkach jeszcze przed Powstaniem, wychodził „Biuletyn Informacyjny”, i żeśmy wiedzieli, że witają z psami.
- Czy ludzie w to wierzyli, czy to było zupełnie niepojęte?
Absolutnie wierzyli, bo jeszcze byli ludzie, którzy czasami, zupełnie wyjątkowo [wyszli]. Na przykład Zofia Kossak–Szczucka została zwolniona z Oświęcimia, ktoś ją wykupił po prostu, kogoś przekupił. Więc opowiadania też szły na Warszawę, jak to właściwie wyglądało. Więc widzimy to żołdactwo i psy, ale oni dosyć grzecznie mówią, że wysiadać. Myślę sobie: „Może dlatego, że to jest w Niemczech, to się tak nie zachowują jak w Polsce?”. Kazali ustawić się w czwórki i maszerujemy na przedmieścia miasta. Zaprowadzili nas [w miejsce, gdzie] nic nie jest podobne do obozu koncentracyjnego – stoją ładne, piętrowe domki, a za płotem Włosi śpiewają: „Wróć do Sorrento” po włosku i jakieś inne melodie. To są żołnierze wzięci do niewoli niemieckiej, którzy walczyli we Włoszech. [Była] też jakaś też inna ludność. Wyśpiewują sobie, a nas wiozą po prostu do obozu, gdzie są Włosi, z tym, że Włosi są bardziej czymś odgraniczeni, a nas czekają domki, gdzie są koce, piętrowe łóżka, jest umywalka, są toalety zupełnie przyzwoite. Okazało się, że to są domy zbudowane na ćwiczenia dla Hitlerjugend. Na razie dostajemy tylko zupę przez trzy dni, nic więcej, jesteśmy bardzo głodni, ale mamy jakieś wygody, więc cały dzień i całą noc śpimy. Nawet jak się obudziłam, to zupełnie nie wiedziałam, jaki jest dzień, ile spałam i tak dalej, bo się budziłam tylko na tę zupę. Po jakimś czasie powiedziano nam, że będziemy pracować, i zaprowadzili nas do Norymbergii. A co widzę? Widzę coś takiego samego jak jest w Warszawie – Norymberga jest zbombardowana, a my ją mamy odgruzowywać. I po to nas tu przywieźli, żebyśmy byli w prawdziwym obozie pracy, gdzie rano o godzinie ósmej robimy wymarsz do miasta (to jest jakieś trzy kilometry od miasta), „zabawiamy” tam się z tymi gruzami do godziny czwartej po południu (tylko do czwartej po południu!), po czym idziemy z powrotem do swoich „apartamentów”. Niby to wszystko było bardzo ładnie, tylko że nam się to nie podobało ze względów następujących. Były straszne bombardowania Norymbergii w dalszym ciągu, że sobie pomyślałyśmy tak: „Życie w Warszawie było bardzo nieprzyjemne z powodu bombardowań i ostrzałów, ale tu jest to samo – z góry lecą bomby i zginiemy tutaj od alianckich bomb”, więc bardzo nam się to nie podobało jednak. Na wszelkie sposoby żeśmy przemyślały, jak można się wydostać. Okazuje się, że można iść do lekarza, coś tam zmyślać, potem iść na jakieś komisje, potem może zwolnią, a może nie zwolnią. Tylko jedna rzecz nie była wiadoma, i to była bardzo cienka sprawa – czy jak ktoś za bardzo nie będzie chorował, to przypadkiem go nie odeślą tam, gdzie nie trzeba, na przykład od razu na wykończenie, więc trzeba było umieć bardzo manipulować tym wszystkim. Jedna pani ze swoją córką zaryzykowały i poszły do lekarza, który powiedział, że jedna ma chore serce i coś tam jeszcze i że mogą wrócić do Polski, do Częstochowy. Nie wiadomo, ile w tym było prawdy lub nieprawdy, dość że obiecywano tym ludziom powrót jeszcze nie tyle do Niemiec, ile do Generalnej Guberni, bo Częstochowa leżała na pograniczu Niemiec i Generalnej Guberni. Namyślałyśmy się, czy mamy do tego lekarza iść i udawać nie wiem co. A byłyśmy naprawdę bardzo wymizerowane, wcale nasz wygląd nie był świetny, jak żeśmy się przejrzały w lustrze, to byłyśmy jednak małe trupki, to może byśmy to zwolnienie dostały. Tylko co będzie dalej? To właśnie był znak zapytania. Poszłyśmy do lekarza. To był nawet bardzo fajny facet. A facet, który nas pilnował przy robocie, też się okazał bardzo fajnym facetem i powiedział tak: „Wiecie co? Wy nie uciekajcie lepiej, dlatego że mogą was złapać, a przecież tutaj... Wojna się skończy, to pojedziecie do domu”. Norymberga była w ogóle bardzo katolicka i tam ludzie byli zupełnie nieźli, naprawdę, i nieźle się z nami obchodzili, tylko że po pierwsze było trochę za mało jedzenia i te naloty, to było zupełnie straszne. Więc znaleźć się w Częstochowie to byłoby fajnie. Co tu robić? Tak żeśmy się namyślały, namyślały, wreszcie dostałyśmy zwolnienie. Mamy to zwolnienie i powiedzieli nam, że tym transportem, co teraz wjeżdża, już nie pojedziemy, ale następnym, więc jeszcze mamy czas do namysłu, czy z tego skorzystamy, czy nie.Tymczasem (to jest też bardzo interesująca sprawa) pojawia się w obozie jakiś pan, pokazując fotografie mojej towarzyszki, rok ode mnie młodszej i pytając, czy jest w tym obozie ta dziewczyna. Jakiś Niemiec pyta o tę dziewczynę! Jak żeśmy się o tym dowiedziały, to okropnie się zlękłyśmy. O co tu chodzi? Jaki Niemiec pyta, mając jej fotografie? Co się za tym kryje? Byłyśmy niezwykle ciekawe po pierwsze, a po drugie trochę przerażone. Co się okazało? Ten człowiek wreszcie do nas dotarł i okazało się, że to jest Ślązak z obywatelstwem niemieckim. Wynajął się do rodzin, które poszukiwały swoich bliskich w Niemczech w różnych obozach, jako Niemiec mówił, że to jest jego kuzynka albo siostrzenica, albo coś podobnego i przywoził do Generalnej Guberni. Ale musiał przejść przez „zieloną” granicę, bo pomimo, że to były Niemcy, a tu Generalna Gubernia, to była granica, a on mieszkał na pograniczu. W taki sposób sobie dorabiał. Otóż matka mojej koleżanki Halki szukała swoich dwóch córek. Jedną ten facet znalazł w obozie dla jeńców, ale ta dziewczyna nie chciała z nim pojechać, powiedziała, że z nim nie pojedzie, natomiast trafił do naszego obozu i dowiedział się z fotografii, że ta dziewczyna tutaj jest, ale, niestety, nie pod tym nazwiskiem, dlatego że występowałyśmy jako siostry, wobec tego żeśmy się umówiły, że będziemy się nazywać tak jak ja. Wobec tego szukał pod innym nazwiskiem, ale wreszcie ktoś mu powiedział, że podobna dziewczyna tu jest i do niej dotarł. Teraz była kwestia, czy mamy sobie odjechać same, na własną rękę, czy jechać z tym człowiekiem. Jednak sobie pomyślałyśmy tak: „Nie wiadomo, co się dzieje z tymi ludźmi, którzy opuszczają ten obóz. Tu jest bardzo przyjemnie, ludzie tutaj są dobrzy, ale co się dzieje z ludźmi zwolnionymi? Czy oni rzeczywiście odjeżdżają? Wszystko wskazuje na to, że tak – mają kartę zwolnienia, że mogą iść na dworzec sobie kupić bilety, mają przepustkę do Częstochowy, wszystko było napisane, ale może gdzieś tam pięć minut za tym obozem ich łapią i gdzieś wsadzają? Nie wiadomo”. Człowiek był tak strasznie podejrzliwy i tak im nie wierzył. Ale swoją drogą nie wiem, jakie były losy tych ludzi zwolnionych, nigdy się nie dowiedziałam, natomiast żeśmy zaufały temu panu. Ale dlaczego? Dlatego że miał listy do Halki od jej mamy, więc żeśmy z nim pojechały. Zafundował nam drugą klasę, bo była pierwsza, druga i trzecia klasa wtedy, i żeśmy odjechały pośpiesznym pociągiem. Po drodze były jeszcze różne bombardowania, wtedy pociąg stawał i jechał dalej. To było bardzo też przedziwne, że żeśmy jednak nie były zbombardowane. Dojechałyśmy do jakiejś stacji i ten facet mówi: „Tu wysiadamy”. Pytam się: „Dlaczego tu wysiadamy, przecież tutaj jesteśmy dopiero na Śląsku?”. „Wysiadamy, dlatego że będziemy przechodzić przez zieloną granicę. „Oj, sobie myślę, coś niedobrego znowu się szykuje”. Tymczasem tam był jego dom, przenocował nas ten człowiek, jego mama okazała się bardzo poczciwą Ślązaczką, więc wszystko było bardzo dobrze i na drugi dzień przekroczyłyśmy „zieloną” granicę. Ale w międzyczasie musiał przekupić jeszcze jakąś straż graniczną, między innymi takich znajomków swoich, Ślązaków, żebyśmy w ogóle mogły dojść do tej granicy, bo oni mieli przykaz, żeby nikogo nie przepuszczać. Znowu sobie myślę: „Takie jakieś niebezpieczeństwa przed nami się tworzą, bo przecież jak nas złapią... My tu w ogóle nie jesteśmy legalnie, absolutnie nie. On mówi, że jesteśmy jego krewnymi, to co my szukamy tutaj, na granicy z Generalną Gubernią?”.
- Jakie to było miasto, pamięta pani?
Nie, zupełnie nie, bo to była jakaś wiocha, w ogóle nic nie pamiętam, gdzie to było. W każdym razie było to na Śląsku, gdzieś, gdzie przebiegała granica między tak zwanymi Niemcami a tak zwanym Śląskiem, który już należał do Generalnej Guberni. Przypuszczam, że to musiało być gdzieś (ale tylko się domyślam) w okolicach Gliwic. Stamtąd na jakieś „zaplutej” stacyjce wsadził nas do pociągu, zajechałyśmy z nim do Częstochowy i wpadłyśmy w objęcia mamusi, która oczekiwała dwóch córek. Tymczasem się dowiedziała, że starsza jej córeczka nie raczyła zaufać temu panu w ogóle, a poza tym powiedziała mu, że tak czy tak zaraz ich alianci wyswobodzą i że on się nie musi wysilać. Na to wcale w zachwyt wielki nie wpadła, ale w każdym razie ja miałam jakiś azyl, żeby dalej szukać swojej rodziny. Dlaczego mówię, że moja droga była taka ciekawa? Bo już na Gwiazdkę znalazłam się w Grójcu, gdzie mieszkała moja ciotka, przebywszy straszną zresztą drogę, bo koleje chodziły tak jak nie trzeba było, to po pierwsze, a po drugie, że trzeba było wszędzie mieć przepustki, wobec tego musiałam siadać do pociągu i wysiadać byle gdzie, żeby mnie nie złapali, a nie miałam w ogóle dokumentów, to znaczy miałam dokument – fałszywy. Jakaś podziemna placówka w Częstochowie wydała mi dowód osobisty niemiecki, kenkartę, ale on był fałszywy, więc sobie pomyślałam, że jak mnie złapią z takim dowodem, to może być jeszcze gorzej. Wobec tego jeszcze dobrzy ludzie po drodze, gdzie nocowałam, dali mi pięć dolarów i powiedzieli: „Jak cię złapią, to daj te pięć dolarów, to cię puszczą”. Ale nie złapali i te pięć dolarów po wojnie nawet zdołałam temu człowiekowi oddać. To było bardzo ciekawe, że ja tego człowieka spotkałam po wojnie i powiedziałam: „Mam pańskie pięć dolarów”. To była taka nieduża złota pięciodolarówka. Potem trafiłam do mojej ciotki i gdy tylko dwudziestego któregoś stycznia Armia Radziecka wyzwoliła i Grójec, i równocześnie Warszawę, to z moim wujem ruszyłam ku Warszawie. A wuj strasznie uciekał przed Ruskimi, bo miał przed nimi bardzo na pieńku za 1939 rok, za ucieczkę z jakiegoś łagru i tak dalej, strasznie się bał, więc też ruszał z Grójca, żeby go Ruscy czasami nie wywąchali. W nocy żeśmy po lodzie przeszli Wisłę. Był straszliwy mróz. Ruscy nas nie chcieli puścić przez Wisłę, ale za jakąś łapóweczkę nas przepuścili i żeśmy po lodzie przeszli. Baliśmy się, że będą do nas strzelać, ale jakoś nie strzelali. Mieszkanie, w którym mieszkałam, było zupełnie opustoszałe, zamknięte na cztery spusty i kartka przez Wojsko Polskie zalakowana, że mieszkanie jest zajęte przez Wojsko Polskie, nie wolno wchodzić. Ale dowiedziałam się od jakiejś pani, która w piwnicy mieszkała, że moja mama pojechała do Józefowa, że całą ludność cywilną Wojsko Polskie wywoziło właśnie w kierunku na Otwock, tak że potem znalazłam moją mamę. Spotkanie odbyło się w styczniu i, niestety, ale wraz z moim przyjściem musiałam zawiadomić, że mego brata, a swego syna ona już nie ma. Więc taka to była moja droga. Mogłabym jeszcze powiedzieć bardzo wiele jakichś może ciekawszych szczególików, ale to jest plus minus zarys tego. Niewiele w Powstaniu zrobiłam. Tak sobie pomyślałam, że byłam pewnie mojej mamie bardziej potrzebna, bo rzeczywiście szalenie chorowała, znalazłam ją w bardzo złym stanie. Długo siedziała w piwnicy i miała jakąś bardzo poważną chorobę z ręką, jakiś lekarz uratował jej tę rękę, groziła amputacja, bo jakieś zakażenie się wkradło, tak że mama w piwnicy leżała z wysoką gorączką przez dwa czy trzy tygodnie, a potem ją bardzo chorą wywieźli do Józefowa, ale wtedy, gdy wróciłam, to już wszystko było w lepszym stanie. Więc tyle było uciechy, że wróciłam. A potem to już jakoś losy się toczyły. To już wszystko, co było potem.
- Czy pani miała jakieś problemy po wojnie z tego powodu, żeby była w Powstaniu?
Nie, problemów nie miałam żadnych. Przybyłam do Warszawy na początku wojny. Może jeszcze coś opowiem o swojej rodzinie. Otóż ojciec był bardzo zamożnym kupcem w miasteczku w województwie poznańskim. Ale jednocześnie miał na sumieniu Powstanie Wielkopolskie. Wiedział, że jak Niemcy wejdą, to będzie z nim źle i bardzo mocno się ukrywał. Niemcy weszli, ojca nie było. Ale potem ojca złapali, a jak go złapali, to rozstrzelali, a nas natychmiast wywieźli, całą rodzinę, to znaczy mamę z jednym bardzo małym dzieckiem, ja byłam średnia, jeszcze miałam dwóch braci, tak że to było bardzo ciężkie dla matki, bo dopiero co męża straciła i natychmiast nas wywieźli. Na szczęście, w Warszawie mieszkała rodzona siostra mojej matki, która się wybierała do Belgii. Jeszcze wtedy można było dostać jakieś przepustki. Dopóki Belgii nie zajęli, to można było ludzi ściągnąć, pod warunkiem, że tam byli krewni. Mój wuj przed samą wojną wyjechał służbowo do Belgii, bo był bardzo ważnym dyrektorem od handlu zbożem na skalę międzynarodową, tkwił w Belgii i też swoją rodzinę chciał sprowadzić. Wobec tego moja ciotka nam ofiarowała swoje mieszkanie, bo już wyjeżdża, tylko że żeśmy się w tym mieszkaniu całą wojnę cisnęli, bo ciotka nie zdążyła wyjechać, ponieważ Niemcy zdążyli Belgię zająć, zanim zdołała wyjechać. Więc taki to dodatkowy smaczek jeszcze był. Ale nam było rzeczywiście bardzo dobrze w czasie wojny, bo to była siostra matki, tam było dwóch synów, żeśmy się szalenie przyjaźnili, razem konspirowali i tak dalej, i tak dalej.
- Jak pani patrzy na Powstanie Warszawskie po tylu latach?
Mam sentyment bardzo wielki, a jednocześnie jako osoba dorosła, zastanawiam się nad tym, jaki to był jednak silny zryw, żeby to zrobić. Żeśmy tak strasznie wierzyli, że ci Ruscy jednak wejdą, a oni przecież się zatrzymali. To było takie bezczelne, niepojęte dla nas, że oni się zatrzymali, że ci berlingowcy próbowali jednak, żeśmy z nimi mieli kontakt, że oni się tam tak strasznie wykrwawili, a ta armia w ogóle nie ruszyła naprzód ani trochę. A wydaje się, że wtedy gdyby ruszyli przez tę Wisłę, to by całą Warszawę zajęli, tak nam się w każdym razie wydawało. Jak było, trudno określić. W każdym razie oni się wycofali i tylko zajęli tamtą część Warszawy, gdzie właśnie moja mama była, do Wisły, a od Wisły koniec. Więc tak niewiele owało, tylko Wisła nas dzieliła. I dlatego moja złość była straszna wprost, gdy sobie to zaczęłam wszystko rozważać, jak to nas urządzili.
Warszawa, 18 maja 2005 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Czoch