Ryszard Merriman „Bąk”, „Sten”
Jestem Ryszard Merriman, który przedtem nazywał się Wesołowski, urodzony w Warszawie 13 marca 1926 roku. Ostatni mój adres w Warszawie: ulica Nowogrodzka 12, mieszkania 10.Pierwszy pseudonim był „Bąk”, drugi „Sten”.
- Jaki był pański stopień i przynależność podczas Powstania Warszawskiego?
Kapral. Na początku należałem do kompanii „Maria” pułku „Garłuch”, a potem do kompanii „K1” pułku „Baszta”.
- Co pan robił przed wybuchem wojny? Gdzie pan mieszkał? Gdzie pan chodził do szkoły?
Pracowałem jako strażak w fabryce u Franaszka po to, żeby mieć dokumenty. Nie wiem czy znacie historię Franaszka. To był wielki patriota. Miał fabrykę papieru, która w taki czy inny sposób w dalszym ciągu pracowała. To było na Woli w Warszawie. On się zdecydował, żeby stworzyć prywatną straż. Do straży brał tylko i wyłącznie uczniów liceum i uniwersytetów tajnych oczywiście.
- Czy to już lata wojny i okupacji?
Tak, to już okupacja. Myśmy byli płatni, myśmy byli odżywiani, pracowaliśmy na dwie zmiany, mieliśmy nawet do dyspozycji fortepian dlatego, że tam było kilku uczniów z konserwatorium. Ale większość czasu w zasadzie poświęcaliśmy swojej tajnej nauce.
- Co robił pan przed wybuchem wojny?
Przed wybuchem wojny chodziłem do szkoły Górskiego, skończyłem mniej więcej dwie klasy gimnazjalne.
Mieszkałem na Nowogrodzkiej 12 mieszkania 10.
- Czym zajmowali się pana rodzice?
Mój ojciec był księgowym ale od wielu lat był dyrektorem finansowym Zakładów Chemicznych Kutno, które miało swoje biuro w Prudentialu, ale fabryka była w Kutnie. On się zajmował całą historią finansową tej sytuacji. Nam się wtedy nie najgorzej powodziło.
Miałem starszego brata Mieczysława, który zginął. Potem o tym opowiem. Zginął w pierwszym dniu Powstania. Miałem siostrę, która w dalszym ciągu żyje, od czasu do czasu się widujemy. Mam siostrzeńca, który w tej chwili jest dyrektorem wydziału geologii w Ministerstwie Ochrony Środowiska.
- Jak pan zapamiętał wybuch wojny?
To był szok dla wszystkich. Miałem wtedy raptem lat trzynaście i pół, tak że traktowałem [to] trochę lżej niż dorośli. To był szok dlatego, że byliśmy wychowani w bardzo narodowym nastroju. Wydaje mi się, że cała Polska była pod wrażeniem, że nie można jej pobić ze względu na niesamowite zwycięstwo w 1920 roku nad bolszewikami. Było dużo ułudnych poglądów. Wydawało mi się, że bardzo dużo zrobiło się w bardzo trudnych warunkach. Trudne warunki polegały na tym, że to nie był jednolity kraj. Byli ludzie spod zaboru rosyjskiego, byli ludzie spod zaboru austriackiego, byli ludzie spod zaboru niemieckiego. Większość niesnasek politycznych w zasadzie miała podstawy w pochodzeniu, oprócz prawdziwych poglądów politycznych jak socjalizm
versus kapitalizm i tak dalej.
- Czy pana tata został zmobilizowany? Czy brał udział w obronie Warszawy?
Nie, jego zdrowie nie pozwalało mu, żeby poszedł do wojska. Jedna rzecz, nad którą się bardzo często zastanawiałem. Zdaje się szóstego dnia oblężenia… Już nie pamiętam nazwiska pułkownika, który wydał rozkaz przez radio, żeby większość mężczyzn, którzy mogą nosić broń ewakuowała się na wschód dlatego, że będziemy tam się reorganizowali przeciwko Niemcom. Zrobił się niesamowity popłoch. Mój ojciec wyjechał samochodem ze swoimi trzema znajomymi. On nie był zupełnie zdolny do jakiejkolwiek służby wojskowej. Kiedyś jako młody chłopak był harcerzem, ale go nie wzięli do wojska ze względu na stan zdrowotny. Po paru tygodniach wrócił z powrotem, oczywiście bez samochodu. Mnie się wydaje, że panika spowodowana tym wypowiedzeniem, które później było zaprzeczone przez prezydenta miasta i dowódcę garnizonu, to wyglądało jak mały sabotaż, bo to zupełnie nie było potrzebne.
- Pamięta pan, jak Niemcy wkroczyli do Warszawy?
Bardzo dobrze pamiętam. To zrobiło na mnie przykre wrażenie. Poczucie potęgi, którą oni przedstawiali, sprzęt, sposób, organizacja – to zrobiło duże wrażenie, dosyć przykre. Potem zaczęły się prześladowania. Na samym początku myśmy nawet samochodem firmowym pojechali do Kutna, żeby zobaczyć co z fabryką. Właścicielami fabryki byli panowie Rodstein z pochodzenia żydowskiego, jeden był bardzo ciekawym inżynierem chemicznym, a drugi zajmował się sprawą komercjalną. Mój ojciec pomógł jednemu uciec na wschód, nie wiem co się stało z innym, udało mu się przedostać do Stanów Zjednoczonych. Nawet jak mieszkałem w Anglii, to żeśmy przez pewien czas korespondowali ze sobą.
Rodstein. Ojciec nawet został bardzo małym wspólnikiem. Znaczy oni nie tylko płacili pensje, ale tak samo dawali akcje firmy.
- Jak pan pamięta lata okupacji...
Lata okupacji, po tym wstrząsie, dla mnie przynajmniej, to jest połączenie różnych sytuacji. Jedno to było niesamowite okrucieństwo okupanta z tym idący strach, z tym idący niepokój. Drugie to było obniżenie ogólnej moralności dlatego, że każdy chciał dla siebie jak najlepiej uzyskać. Był jedzenia, był opału, były bardzo trudne warunki mieszkalne. Z drugiej strony dla mnie to był okres raczej fascynujący. Pracowałem jako strażak, żeby mieć dokumenty. Korzystałem z tego, że Franaszek był wielkim patriotą. On nas utrzymywał, zresztą bardzo tragicznie zginął w czasie Powstania. Niemcy jego zamordowali i całą rodzinę. Oprócz tego uczyłem się w tajnej szkole. Na początku to był w dalszym ciągu Górski, ale później niestety zało pieniędzy, bo za to trzeba było płacić ludziom, którzy uczyli. Oni nie mieli innych zawodów. Wtedy przeniosłem się do trzeciego miejskiego gimnazjum imienia Kołłątaja, które w zasadzie było też tajne. Jedną z zalet tego rodzaju wykształcenia, było to, że część przedmiotów była wykładana przez profesorów uniwersyteckich, oni potrzebowali tak samo dochodu. To była zupełnie niesamowita historia dlatego, że dajmy na to jeżeli chodzi o moje poglądy na historię, to zaczęły się od wieku szesnastu lat, zupełnie takie jak ja bym się kształcił na uniwersytecie, zupełnie inne podejście. To nie było uczenie się dat i faktów, tylko to były po prostu projekty historyczne. To było niesamowite. Tak samo mieliśmy fantastycznego polonistę i mieliśmy bardzo dobrego matematyka, też profesora uniwersytetu. Nie pamiętam ich nazwisk oczywiście. Osobisty kontakt [był] zaletą, bo kształciło się w grupach do sześciu uczniów, nie więcej.
- Opłaty w szkole nie były obowiązkowe, tylko wypadało płacić?
Wypadało płacić.
- Jaka była pana sytuacja materialna...
Nasza sytuacja rodzinna nie była bardzo dobra. Ojciec miał pewne dorywcze prace. Przez pewien czas pracował w magistracie. Nawet miałem okazję razem z nim odwiedzić getto warszawskie, co było bardzo wstrząsającym przeżyciem.
- Czy mógłby pan opowiedzieć, dlaczego pan tam z tatą się znalazł?
Dlatego, że ojciec zajmował się administracją domów, które były na terenie getta. On ze swoją sekretarką oficjalnie tam poszedł. Prosiłem go, żeby mnie ze sobą zabrał, po prostu dla ciekawości. To był prawdopodobnie najbardziej wstrząsające przeżycie, jakie miałem w czasie okupacji. Myśmy byli traktowali jako
Untermensche, a oni byli traktowani jako nieludzie. Pamiętam taki moment, kiedy idąc po ulicy nagle zajechał samochód pełen Hitlerjugend. Oni „peemami” tak po oknach... Oprócz tego myśmy się bardzo chętnie uczyli dlatego, że to był jednak pewnego rodzaju zakazany owoc.
- Pamięta pan, jak wybuchło powstanie w getcie warszawskim?
Pamiętam.
- O czym się wtedy rozmawiało? Czy była pomoc?
Pomocy trochę było, ale wydaje mi się, że niewystarczająco. Trzeba przyznać jedną rzecz, że jednak okupacja dla Polaków, okupacja niemiecka, była jedną z najostrzejszych jeżeli chodzi o prześladowania. Można [ją] ewentualnie porównać z Jugosławią albo z Rosją jak oni wtedy tam weszli. To była jedna z bardziej okrutnych okupacji. Polacy bardzo cierpieli. Polacy byli rozstrzeliwani. Straciłem dwóch wujków, którzy byli aresztowani – nie wiem czy na donosie – wywiezieni do Mauthausen. Tam umarli. Ciekawa rzecz, że w tym całym okrucieństwie logika niemiecka pozwalała im na to, żeby była wymiana korespondencji między niewolnikami tam i niewolnikami w Warszawie.
- Wujkowie to byli bracia...
Jeden był mężem siostry mojej matki, a drugi był bratem mojej matki.
Nazywali się Federowicz. Zginęli w Mauthausen. Myśmy dostawali od nich listy. To [jest] ciekawa może anegdota dlatego, że od czasu do czasu tam się zjawiało takie zdanie: „Bardzo się martwimy wujka przeziębieniem, radzimy żeby sobie moczył nogi w wodzie, bo to bardzo pomaga.” Po takim trzecim liście, zdaje się mój brat się zorientował, że trzeba włożyć list do wody. Myśmy włożyli list do wody. To był rozpaczliwy list napisany moczem, który pokazał swój kolor. „Ratujcie, ratujcie, bo my tutaj zginiemy!” Jak się zachowało społeczeństwo polskie w stosunku do powstania? Byli ludzie, którzy pomagali i było dużo obojętności. Obojętność nie była nastawieniem wrogim w stosunku do Żydów. Oni też byli prześladowani w taki czy inny sposób, może nie do tego samego stopnia, ale prześladowania były. Ile razem jadąc tramwajem ktoś krzyknął: „Łapanka!” Cała tramwaj w ruchu wyskakiwał. Kiedyś byłem w łapance i mnie Niemcy zatrzymali, ale miałem wtedy mundur strażaka i legitymację z
Hakenkreuz podpisaną przez urząd miejski. To mnie uchroniło, bo inaczej to był wylądował albo w obozie pracy albo w obozie koncentracyjnym. Poza tym codzienny kłopot o żywność, etaty były bardzo małe. Jak mówiłem mój ojciec pracował dorywczo jako buchalter, a oprócz tego miał pracę w magistracie. Myśmy sobie wyskrobywali, że tak powiem, egzystencję. Cała biżuteria matki była sprzedana, mieliśmy dwie wille w Świdrze. Jedną z willi sprzedaliśmy, mieliśmy pewnego rodzaju pośredni dochód z dobrobytu poprzedniego, przedwojennego. Dajmy na to zacząłem uczyć się angielskiego w wieku czternastu lat. To też ciekawa historia. Moja nauczycielka to była Amerykanka, żona byłego konsula w Ameryce, który przyjechał do Warszawy na wakacje w lipcu 1939 roku. Wojna ich tam zastała, jego aresztowali po pewnym czasie. Ona musiała sobie na życie zarabiać. Moja matka, która nie była specjalnie wykształconą osobą, ale która nalegała na to, że moje dzieci będą dobrze wykształcone, postanowiła dać nam lekcje angielskiego. Moje pierwsze lekcje angielskiego były z bardzo amerykańskim akcentem. Jak przyjechałem to Anglii, to musiałem akcent trochę jednak zmienić.
- Pamięta pan jak się nazywała Amerykanka?
Nie pamiętam. Była na wolności dlatego, że wtedy nie było wojny między Ameryką. Wtedy kiedy Ameryka wypowiedziała wojnę w 1941 roku, to zupełnie znikła z horyzontu. Prawdopodobnie się ukrywała.
- Kiedy pan wstąpił do konspiracji?
Do konspiracji wstąpiłem w 1943 roku. Jak byłem młodszy były pewne kontakty z tymi, którzy byli w konspiracji. Były takie rzeczy jak noszenie gazetek i tak dalej, ale do samej konspiracji, do Armii Krajowej wstąpiłem mniej więcej w połowie 1943 roku. Wracam do niezwykłego wrażenia jakie miałem o tym bardzo ciężkim okresie. To była niesamowita okazja do wykształcenia dla tych, którzy mogli i którzy chcieli. Byłem niesamowicie zajęty. Pracowałem jako strażak, chodziłem na komplety, robiłem swoją maturę i chodziłem na lekcje angielskiego, do tego jeszcze byłem w konspiracji przez ostatnie półtora roku. Był zupełny szał zajęć. Przede wszystkim myśmy bardzo szybko dojrzeli, myśmy nie mieli okresu młodości, kiedy ma się problemy. Myśmy mieli zupełne minimum problemów ze straszą generacją, dlatego, że myśmy tą samą rzeczą się interesowali. Teraz [przepaść] między jedną generacją, a drugą jest niesamowita. Ludzie zupełnie inaczej myślą.
- Jak pan się dostał do konspiracji? Kolega panu zaproponował? Składał pan przysięgę w AK?
Znajomy, który był przedwojennym oficerem rezerwy, znajomy rodzinny... Moja rodzina miała wielu przyjaciół, przyjaźniła się z piątym pułkiem kawalerii. Moi rodzice zawsze tam wyjeżdżali na obchód Nowego Roku i tak dalej. Jeden z poruczników po prostu skontaktował najpierw mojego brata, który poszedł na podchorążówkę, bo on już zdał maturę i był na pierwszym roku uniwersytetu podziemnego, a ja później [dostałem się] do tego samego pułku, do szkoły podoficerskiej, bo nie miałem matury. Niesamowite zajęcie i niesamowite zainteresowanie... Co prawda od godziny dziewiątej trzeba było siedzieć w domu, wobec tego czas był ograniczony, była godzina policyjna. Pamiętam, mój brat świetnie mówił po niemiecku, był tłumaczem w magistracie w dziale – już nie pamiętam jakim – tylko dlatego, żeby mieć dobre dokumenty. Do tego stopnia mówił dobrze po niemiecku, że nawet naśladował różne dialekty niemieckie, miał wybitną zdolność językową. Myśmy kiedyś po godzinie policyjnej wracali do domu, z rogu Kruczej skręcaliśmy w Nowogrodzką. Dom numer dwunasty to był drugi dom od Kruczej. Jak żeśmy skręcili [z] Kruczej – to było parę minut po [godzinie policyjnej] – to naprzeciwko nas, po drugiej stronie drogi, ulicy, szedł patrol żandarmerii. Brat do mnie zaczął głośno mówić kawał po niemiecku, a jeszcze nosił czarny płaszcz, buty z cholewami i kapelusz tyrolski. Jak Niemcy podeszli bliżej do nas – myśmy byli o drugiej stronie – to myśmy wtedy zrobili ukłon Heil Hitler i oni odpowiedzieli. My szybko do bramy, [to było] pod samym naszym domem... Były niektóre śmieszne historie.
- Dobra znajomość języka niemieckiego pana brata bardzo się przydawała.
Mnie się szalenie przydała. Tak dobrze nie mówiłem po niemiecku jak on. U Górskiego mieliśmy nauczycielkę języka niemieckiego, która się nazywała pani Szmalcówna, oczywiście pochodzenia niemieckiego, kiedyś nazywała się Szmacl. Jej rodzina osiadła w Polsce, nie wiem jak dawno [temu]. Ona była bardzo polska, ale jej język rodzimy był niemiecki. Ona zawsze nam groziła palcami: Czym ty chcesz być w życiu?” Mówię: „Chcę być inżynierem.” „Jak ty chcesz być inżynierem, to musisz dobrze mówić po niemiecku.” Wtedy cała chemia, inżynieria i tak dalej, najlepsza była w Niemczech, dlatego myśmy w szkole jako obcy język mieli niemiecki. Nie wiem jak doszło do nauczania angielskiego, może dlatego, że naprawdę chciałem. Przez wojną słuchałem radia, bardzo mi się podobał język angielski. Oprócz tego moja matka starała się dać nam jak najlepsze wykształcenie i pomóc kobiecie.
- Jak pan pamięta przygotowania do Powstania Warszawskiego?
Przygotowania w moim wypadku polegały na tym, że myśmy mieli zadania opracowania pewnych obiektów niemieckich do ewentualnego natarcia. Dostało się listę obiektów, chodziło się i określało się jakie tam mogą być siły. Powstanie na ogół pod tym względem było dobrze przygotowane. Z tym, że naprawdę nie rozumiem do tej pory, dlaczego ludzie ze Śródmieścia, albo nawet z Pragi, mieli zadanie atakowania Okęcia, to trochę nielogiczne.
- Pamięta pan godzinę „W”, 1 sierpnia?
Chciałem wrócić do przygotowania do Powstania, bo wydaje mi się, że jedna rzecz, którą można by ewentualnie krytykować, to jest zupełny broni. O ile sobie przypominam to część broni, która była złożona w Warszawie, według programu ataku „Burza”, była z Warszawy wywieziona na prowincję. A wtedy z „Burzy” w zasadzie nic nie wszyło, już nie mogli sprowadzić z powrotem broni. W ogóle sytuacja na samym początku była rozpaczliwa. Powiem jak się zaczęło 1 [sierpnia]. Przede wszystkim mój brat oprócz tego, że był bardzo inteligentny, miał wielkie poczucie humoru. Było nas koło dwunastu. Musieliśmy ze Śródmieścia przedostać się na Okęcie. On tak chwilę pomyślał i mówi: „Pojedziemy tramwajem.” Mówię: „Ty wariat?” „Nie, zarekwirujemy tramwaj.” Poszliśmy, nie pamiętam jak to się nazywa, gdzie trzymają tramwaje...
Zajezdnia tramwajowa. To [było] niedaleko na naszej drodze na Okęcie. Jednak [na] Okęcie było parę kilometrów. Weszliśmy do zajezdni i złapaliśmy jednego z kolejarzy, tramwajarzy i on się zgodził. Na przedzie tramwaju wsadził czerwoną tablicę z niemieckim napisem
Sonderwagen to znaczy specjalny tramwaj. Myśmy tramwajem pojechali bez żadnego przystanku na Okęcie, byliśmy na czas. Mieliśmy stanowisko zbiórki w domu prywatnym na szosie Krakowskiej 175, tam jest zresztą tablica. Na dole była restauracja, a na górze mieszkali właściciele. To był jednopiętrowy dom w dosyć dużym ogrodzie. Naszym zadaniem było atakowanie kilku bunkrów i szkoły [oddalonej] o trzydzieści, pięćdziesiąt metrów, o ile pamiętam, od naszego domu. Była zawalona wojskiem niemieckim, to był obrona lotniska. Tu chciałbym negatywną uwagę wprowadzić. Mnie się wydaje, że z naszymi możliwościami myśmy nie powinni mieć planu atakowania lotniska. To był zupełny nonsens. Dlatego, że walki w mieście, z punktu widzenia partyzantki, są dużo łatwiejsze. Można się ukryć za bramą, poczekać aż czołg przejedzie i rzucić za nim nawet butelką. Jak myśmy przyszli na punkt zborny – według mojej oceny i to co pamiętam – to zebrało się między trzydziestu czy czterdziestu żołnierzy i parę młodych panien, które były jako sanitariuszkami, łączniczkami. Jedna z nich, nie pamiętam już nazwiska spowodowała to, że mimo, że Niemcy mieli straże przed szkołą, nam udało się jednak przeniknąć bez zwracania ich uwagi. Ona kierowała całym ruchem przez tory kolejowe. Wydaje mi się, że atakowanie było nonsensem. W naszych warunkach obrona lotniska nie była przygotowana przeciwko nam, ona była przygotowana przeciwko Armii Czerwonej, która była niedaleko. Cały czas [na] szosie Krakowskiej były patrole czołgów. To było nieodpowiednie, tak mnie się wydaje. Nie było żadnego rozkazu do uderzenia i nie było żadnej dostawy broni. Broń – ktoś przyniósł dwa „Steny”, jeden KB i dwadzieścia parę granatów na trzydzieści do czterdziestu osób. Jak z tym można walczyć przeciwko bunkrom z karabinami maszynowymi, z działkami szybkostrzelnymi, z czołgami po szosie, z moździerzami? Mój brat objął komendę oddziału kompanii „Maria” dlatego, że nie stawił się porucznik. Nawet mam jego nazwisko. To nie była jego wina, po prostu się nie stawił.
- Czy brat objął dowództwo nad kompanią?
Mój brat Mieczysław Wesołowski „Kot” był wtedy kapralem podchorążym. Objął dowództwo. On był bardzo popularny wśród wszystkich żołnierzy. Czekaliśmy na łączność, na rozkazy. W naszych warunkach nie było mowy, żeby można było zaatakować z tą ilością broni. Mieliśmy jeszcze trochę prywatnych pistoletów. Ludzie, którzy przyszli na stanowiska, przynieśli ze sobą, to była prywatna kolekcja, nawet był „Mauzer” z 1918 roku. Niestety o świcie, chyba o godzinie piątej rano, Niemcy nas odkryli i zaczęli do nas strzelać. Nawet wyskoczyłem ze „Stenem”, ale to nie było mowy, żeby cośkolwiek zrobić. Wróciłem. Mój brat zadecydował, żeby ewakuować to miejsce dlatego, że nie było innej możliwości. W drugiej partii z kilkoma żołnierzami wyskoczyłem przy całym ostrzelaniu, myśmy jeszcze rzucili granatem w kierunku jednego z karabinów maszynowych, które nas ostrzeliwały, na chwilę ucichł, ale to nie wystarczało. Miałem polecenie od mojego brata, bo wiedziałem gdzie był następny oddział stacjonowany, żeby do nich pójść i prosić o pomoc. Nam się udało przeskoczyć, nam się udało odnaleźć ich, ale oni byli tak samo uzbrojeni jak my. W ogóle nie było mowy, że [nam pomogą]. W tym czasie zostało odwołane natarcie na lotnisko. Nie wiem czy [znacie] historię baterii „Kuby”. Jego zadaniem było zaatakowanie... Myśmy byli od głównego wjazdu na lotnisko, tak jak teraz się jedzie, to mniej więcej tam. Zdaje się, tam teraz jest okrąglak.
Tak i szosa Krakowska przechodzi przez okrąglak.Bateria „Kuby” była skoncentrowana na zachodniej części lotniska i oni musieliby przejść trzysta metrów zupełnego przedpola, żeby atakować umocnienia niemieckie. Dowódca „Garłucha” odwołał atak na Mokotów na godzinę przed wybuchem Powstania. Jedyny sposób łączności wtedy, to było piechotą, nie było żadnych telefonów, nie było nic. Wobec tego nie było czasu na to, żeby większość oddziałów ze względu na patrole niemieckie, była o tym powiadomiona. Myśmy nie byli powiadomieni i porucznik „Kuba” też nie był powiadomiony. Dwa dni przed Powstaniem – cytuję to z pewniej książki o Ochocie – on rozmawiał z dowódcą pułku i powiedział: „Proszę pana z naszym uzbrojeniem, to jest samobójstwo atakować lotnisko.” Podobno dowódca pułku mu odpowiedział: „Czy pan odmawia wykonania rozkazu?” Porucznik „Kuba” był starym zawodowym oficerem, on nie odmówił wykonania rozkazu. Porucznik „Kuba” pięć minut przed wybuchem Powstania poprowadził stu pięćdziesięciu ludzi naprzeciwko niesamowitego ognia karabinów maszynowych, moździerzy, dział szybkostrzelnych, a oni mieli siedem „Stenów”, trzy KB „sidolówki” i parę granatów zaczepnych. Oczywiście osiemdziesiąt procent ich było wyrżniętych. W momencie kiedy atak prawie się kończył, to goniec dotarł z odwołaniem ataku. To była wielka tragedia. „Kuba” i jego brat zginęli na miejscu. Niemcy po ataku wyjechali pancernymi samochodami po polu i nawet nie strzelali do rannych, tylko ich gnietli oponami.
- Co działo się z kompanią pana brata?
Mnie się udało stamtąd wyskoczyć. On nie zrobił tego dlatego, że byłem jego bratem, on zrobił tylko dlatego, że wiedziałem, gdzie było inne stanowisko. W konspiracji te rzeczy się trzyma, tak żeby jak najmniej ludzi o tym wiedziało. Niemcy podpalili dom, a on został zabity. Paru uratowało się w piwnicy jak dom się zawalił po zapaleniu. Uratowali się i wyszli z tego, ale resztę [Niemcy] rozstrzelali na miejscu, wszystkich rannych. Wydaje mi się, że tam zginęło dwadzieścia parę do trzydziestu osób. Danych o ofiarach i dane o tych co się zgłosili na punkt wypadu, to nie bardzo zgadzają się z różnymi relacjami. Doskonale pamiętam, że nas nie było więcej jak trzydziestu, czterdziestu. Ogłoszenie samego Powstania nie dało możności ludziom przyjechać na czas na swoje pozycje. Mówiło się o dwudziestu czterech godzinach, a tu było raptem dwanaście godzin. Ludzie byli w pracy.
- Jak dalej potoczyły się pana losy?
Jak dowiedzieliśmy się o tym, że pułk się rozwiązał, że tak powiem, powiedzieli żeby szukać innych jednostek i się do nich wcielać, albo ukrywać się. Ja i kilku z moich kolegów zdecydowaliśmy, żeby przedrzeć się do Lasów Kabackich, bo wiedzieliśmy, że tam były oddziały partyzanckie i ewentualnie później tam się zorganizować, żeby wrócić z powrotem do Warszawy. Szliśmy nocą. Nad samym rankiem weszliśmy do stodoły, leśniczówki, żeby się trochę przespać. W pewnym momencie ktoś mnie szturcha, patrzę przez szparę, a tam jest patrol niemiecki, który pyta się leśniczego
Wo sind die Bandinten? On mówi, że tutaj nie ma bandytów, w leśniczówce nie ma żadnych bandytów. Rozglądali się naokoło, a myśmy wtedy [trzymali] granat w ręku i czekaliśmy aż oni podejdą. Odeszli. Mieliśmy szczęście. Przez następną noc żeśmy przeszli do Lasów Kabackich. Tam żeśmy skontaktowali się. Pierwszy kontakt jaki żeśmy mieli, był z kompanią „K1”. Oni zdaje się atakowali Fort Mokotowski. Znaleźli się w takiej sytuacji jak myśmy się znaleźli na Okęciu, że nie mogli wracać do Mokotowa i postanowili pójść do lasu. Tam się zrobiła cała reorganizacja, było więcej oddziałów. Pułkownik „Grzymała” przyszedł ze swoją grupą. Był w zasadzie naczelnym dowódcą całych oddziałów, które się tam reorganizowały. Myśmy się do pewnego stopnia dozbrajali ze zrzutów angielskich z tym, że zrzuty angielskie były odbierane przez oddziały partyzanckie, oni się nie bardzo chętnie dzielili z nami bronią. Mówimy o dozbrojeniu. Myśmy organizowali wypady z lasu – bo to było niedaleko Wilanowa, tam było masę wojska niemieckiego – żeby maruderom odebrać broń. Pamiętam, brałem udział w jednym z takich wypadów. Mieliśmy wóz na dwóch kołach z dwoma końmi. Dwóch nas pojechało i szukaliśmy tylko gdzie są maruderzy. Zobaczyłem dwóch Niemców z karabinami [jak] weszło do sklepiku spożywczego, typowy sklep na wsi, gdzie wszystko można było kupić. Poszedłem za nimi, kupiłem paczkę papierosów. Oni byli mniej więcej w moim wieku. Miałem ceratowy czarny płaszcz narzucony na siebie, a pod płaszczem miałem „Stena”. Podszedłem do jednego z nich, jak oni już wychodzili ze sklepu i pytam się go z papierosem w ustach
Haben Sie vielleicht Feuer? Ja, natürlich. Sięga do [kieszeni] a ja wtedy rozpiąłem [płaszcz]
Hande Hoch! Reakcja tych ludzi, największej armii na świecie, zwycięskiej armii, była niesamowita. Kamrat
nicht schießen! Odebraliśmy im broń, odebraliśmy im pasy z kaburami i z amunicją, odebraliśmy im bagnety. Nie mieli hełmów niestety. Powiedziałem im, żeby szybko nie wychodzili, wieszam granat z drugiej strony drzwi więc nie spieszcie się, żeby je otworzyć. Oni uciekli. Gospodarz ich wyprowadził tylnymi drzwiami. Nie miałem zamiaru ich zastrzelić mimo, że okrucieństwa już widziałem. Jest bardzo ciężko kogoś zabić w bezpośredniej styczności. Z drugiej strony oni byli przestraszeni, to byli młodzi ludzie, a poza tym gdybym ich zabił, to by były niesamowite represje cywilów. Ale miałem taki moment – nacisnąć czy nie nacisnąć. Wrzuciliśmy karabiny na wóz, wóz pojechał z powrotem jedną drogą, a my przez pola do lasu. Oni od razu zawiadomili [oddziały niemieckie] i zaczęli do nas strzelać, ale myśmy byli za daleko, żeby cokolwiek się stało. Jeszcze puściłem serię ze „Stena”, żeby ich odstraszyć, też nikogo nie trafiłem. Później zajmowałem się aprowizacją. Jeździliśmy do chłopów zbierać żywność. Wydawało im się kwitki w imieniu Państwa Polskiego. Patriotyzm polskiego chłopa, który przyjmował kwitek, który był wart nic, państwa, które nie istniało... To było bardzo przyjemne. Później pan „Grzymała” zdecydował wrócić do Warszawy. Trzeba wrócić heroicznie. Heroizm polegał na tym, że zaplanował napad na pozycję artyleryjskie w Wilanowie. To było 17 [sierpnia]. W nocy bez dobrego rozpoznania sytuacji gdzie, kto, co jest, wszystkie odziały, które chciały wracać do Warszawy napadły na Wilanów i dostaliśmy potwornie po skórze. Pamiętam leżałem w rowie na pół wypełnionym wodą naprzeciwko pozycji niemieckich, które mieliśmy zaatakować. Oni oczywiście zaczęli do nas strzelać działkami. Myśmy mieli jeden „erkaem” i „erkaem” się popsuł, zaciął się. Strzelec, który nim operował [miał] zimną krew. Rozłożył swój płaszcz, położył „erkaem” i go rozbierał na kawałki, a tutaj rakiety, wybuchy, aż doprowadził [go] do możliwej [używalności]. Niesamowite! W ogóle z rowu nie wyszliśmy, znaczy nie było kwestii, że można było zaatakować tego rodzaju obronę. Wtedy porucznik „Wirski”, to jego pseudonim, dowódca kompanii „K1” zdecydował wrócić z powortem do lasu. Wróciliśmy do lasu. Pułkownik „Grzymała” był zabity. On sam prowadził natarcie z wielu stron, trochę Niemców było zabitych. Pomysł tego rodzaju akcji bez dobrego rozeznania był trochę niepotrzebny. Potem wszyscy powiedzieli, że musimy się przedrzeć na Sadybę. Mnie się wydaje, że nam pomogli Węgrzy. W okolicy była dywizja węgierska. Na drugi dzień jak żeśmy starali się przedrzeć na Sadybę, to napotkaliśmy oddział, który zaczął do nas strzelać. Byłem czujką na przedzie i facet z drugiego oddziału był też czujką na przedzie, on miał swój niemiecki pistolet maszynowy i ja miałem pistolet maszynowy. Ja do niego serię, on do mnie, żeśmy [do] siebie nie trafili. W nocy to było. Tamten oddział odszedł, ale myśmy wrócili z powrotem, baliśmy się, że to był niemiecki oddział. Następnym razem myśmy przeszli prawie tą samą trasą i tam widać było, że był oddział, który pilnował żebyśmy mogli przejść. To mogli być tylko Węgrzy. Oni pertraktowali wtedy z powstańcami, tylko oczywiście powstańcy się nie zgodzili na ich warunki. 19 [sierpnia] dostaliśmy się na Sadybę i wtedy zacząłem walczyć na Mokotowie właśnie w kompanii „K1”. Mam listę akcji, w których brałem udział. Przede wszystkim było natarcie na Sielce i Czerniaków. To było dwudziestego szóstego. Wtedy, nie pamiętam, czy po prawej czy po lewej stronie głównego natarcia mieliśmy trzymać… „K1” tam było. To natarcie było bardzo krwawe, z tym że w naszym wypadku było bardzo mało potyczek. 27 [sierpnia] myśmy doszli do klasztoru Nazaretanek. Pamiętam, było kartoflisko i trzeba było się przez to przepełzać, żeby dojść do tylnego wejścia do klasztoru. Przy wejściu stał mały bunkier na jedną osobę dla strażnika. Myśmy się bali, że tam był strażnik, ale tam nikogo nie było. Jak zorientowaliśmy się, że tam nikogo nie było, szybko otworzyliśmy bramę, weszliśmy do środka. Nagle drzwi się otworzyły i wyszła sanitariuszka, Polka, Irena (Niemcy używali klasztor jako szpital polowy), która się później do nas włączyła. Mówi: „Chodźcie panowie, wprowadzę was.” Wprowadziła nas do wielkiego pokoju, gdzie było masę niemieckich rannych, a ich broń była złożona w jednym kącie. To była fantastyczna historia. Wtedy jak myśmy połapali broń i drugi oddział przeszedł, chciał wkroczyć do klasztoru, byli na podwórku, Niemcy zaczęli strzelać z górnych pięter i zabili jednego bardzo wartościowego podchorążego z „B1”, jego nazwisko Sierakowski. Znałem [jego] brata dlatego, że byłem członkiem grupy AK w Belgii, on był kiedyś prezesem tego klubu. Wtedy podszedłem do jednego z niemieckich lżej rannych facetów i wytłumaczyłem mu po niemiecku, żeby poszedł na górę do swoich kolegów i im powiedział, że jak oni nie przestaną strzelać, to my ich wszystkich tutaj wystrzelamy, żeby się poddali. On poszedł. Myślałem, że to poskutkuje ale jak zaczęliśmy iść na piętro, to oni rzucili na nas granat. Zaczęła się wtedy niesamowita walka. To była walka od korytarza do korytarza, od piętra do piętra, granaty, maszynowe pistolety. Nie było walki wręcz, ale strzelało się do siebie z [bliskiej] odległości. To trwało w zasadzie przez dwa dni. W rezultacie myśmy musieli opuścić klasztor dlatego, że oni sprowadzili czołgi. Myśmy mieli jednego „Piata”, który w końcu był uszkodzony. Tam było szereg oddziałów, „B1” czy „B2” brało duży udział, „K1” brało udział i jeszcze jeden [oddział]. Chcieliśmy to zatrzymać, ale niestety nie udało się i musieliśmy się wycofać. Następny mój udział to była obrona Fortu Legionów Dąbrowskiego. Tam się zdarzył szczęśliwy wypadek. Kiedyś tam leżałem na rampie patrząc czy Niemcy nie podchodzą Oni cały czas chcieli tam podchodzić, bo to było bardzo kluczowe stanowisko. Widocznie ktoś mnie z daleka przez lornetkę zobaczył, zdecydowali się puścić większy pocisk. On wybuchł zaraz przed [rampą], oczywiście wybuch mnie odrzucił. Później do mojego „Stena” wróciłem. „Sten” był położony [na rampie], był prawie na połowę przecięty odłamkiem. Gdybym tam leżał to już byłby koniec. Wtedy odziedziczyłem KB. W tym samym okresie stworzyli oddział dywersji bojowej, gdzie najlepiej uzbrojeni powstańcy z różnych oddziałów stworzyli mniej więcej pluton. Zostałem zastępcą dowódcy plutonowego. To [jest] zresztą ciekawa historia osobista. Spotkałem jako jednego z żołnierzy mojego przyszłego zięcia Andrzeja Łubieńskiego, który był w „B3”.Oddział się później rozwinął. Możności dywersji były raczej ograniczone. Nie wiem czy to jest odpowiednia historia. Głód panował wszędzie. Na Mokotowie znaleźli fabrykę sztucznego miodu i ciągle sztucznym miodem nas karmili aż do znudzenia. Ktoś do oddziału przyszedł, mówi: „Panowie, wiem gdzie tu jest krówka.” Oddział wybrał się i ukradł krowę. Mieliśmy wspaniały obiad. Mieliśmy dużo kłopotów, żeby przeprowadzić krowę przez wszystkie wykopy. Nie wiem czy to było bardzo moralne, ale w takich momentach trudno liczyć się z moralnością. Niemcy w końcu zdecydowali się w pierwszym rzędzie zlikwidować Mokotów. Nigdy nie udało się w Powstaniu połączyć trzech okręgów Żoliborza, Śródmieścia i Mokotowa. Jak się zaczęła poważna ofensywa, to w pierwszym rzędzie chcieli zlikwidować Fort Dąbrowskiego. Tu znowuż szczęście. Większość personelu fortu mieszkała w kazamatach, które były mniej więcej naokoło, to [był] dziewiętnastowieczny fort. Wyszedłem, żeby sprawdzić wszystkie warty. Patrzę a jeden facet leży, myślałem, że śpi. Jak jego głowę [podniosłem] to [zobaczyłem, że] on miał przebity hełm pociskiem. Żył jeszcze, ale był prawie na wykończeniu. Szybko wróciłem do kazamaty i krzyczę: „Sanitariuszka, nosze!” Myśmy z noszami do niego przeszli. Jak żeśmy wracali z powrotem z noszami, dwa „sztukasy” zaczęły się zniżać, żeby zbombardować fort. Myśmy oczywiście upadli na ziemię, co jest normalnym odruchem w tym wypadku. Widziałem dokładnie jak bomba oderwała się od dna samolotu i weszła przez okno kazamaty. Tam była zupełna rzeź. Oni rzucili trzy czy cztery bomby. Uratowałem się w zasadzie tylko dlatego, że ratowałem prawie zabitego. Wtedy Niemcy przygotowywali się, żeśmy widzieli, do ataku na fort. Przyszedł rozkaz, żeby opuścić fort. Tam była fosa. Mały mostek przez fosę był zdruzgotany czy opuścił się. Część ludzi podtrzymywała go, żeby wszyscy mogli przejść Stamtąd myśmy przeszli na Królikarnię. Od tego czasu brałem udział w obronie Królikarni. Stamtąd nas też wysiudali. O ile zanotowałem sobie daty tutaj, obrona Królikarni trwała do 23 [września].
- Jaki był najgorszy moment dla pana podczas obrony Królikarni?
Najgorszy moment to było opuszczenie. Nie jestem specjalnie wielkim bohaterem, ale w rytmie walki, to jednak zapomina się o swoim własnym osobistym tchórzostwie. Każdy się boi. Spotkałem tylko jedną osobę, która [się nie bała]. Uważam, że to prawie nienormalne było, żeby się nie bać. Trzeba się opanowywać. Nie pamiętam dokładnych momentów. Wiem, że się dużo strzelało, że musiało się zmieniać pozycję dlatego, że oni ciągle atakowali czołgami. Jak się do nich strzelało, to oni od razu wiedzieli gdzie strzelać. Wtedy trzeba z tej pozycji skakać na inną pozycję, żeby czołg nie dosięgnął. [Najbardziej] przykre było dla mnie opuszczenie. Wtedy byłem w obronie szkoły Woronicza. Obrona polegała na tym, że piechota, do której należałem, zresztą nie było niczego innego tylko piechota... Tam był fantastyczny oficer, dowódca obrony, major „Majster”, nie pamiętam jego prawdziwego nazwiska, dosyć niski, krępawy facet, bardzo inteligentny, bardzo spokojny. Wszyscy go uwielbiali. Obrona szkoły poległa na tym, że wszyscy siedzieli w piwnicach jak oni bombardowali. Wtedy jak piechota podchodziła, to myśmy wyskakiwali, strzelaliśmy i rzucaliśmy granatami. Według mnie to był jeden z wzorowych oficerów polskich zawodowych, który zachowywał się wspaniale w porównaniu z innymi. Część to byli bardzo młodzi, niedoświadczeni oficerowie, ale nawet ci którzy kiedyś byli oficerami nie [mieli] tego samego podejścia, a on był fantastyczny. Potem mnie wysłał z grupą trzech na przedpole. Myśmy musieli się w rezultacie wycofać ze szkoły. Cały pierścień się zaciskał. [„Majster”] mnie wysłał 25 [września] na skraj naszych pozycji, indywidualnego domu, żeby w nocy pilnować, żeby Niemcy się nie przedarli. Podjechał czołg, nie wiem dlaczego strzelał do tego domu, chyba dla zabawy. Myśmy wtedy się nie pokazywali, nic nie robiliśmy. Zostałem trochę ranny w nogę odłamkiem, poszedłem na opatrunek. Później zostałem koło dowództwa. Oni się musieli wycofać z tamtego domu. Kuśtykając pilnowałem włazów. Byłem na straży włazów dlatego, że już były pertraktacje o kapitulacji, już część oddziałów chciała się przedostać do Śródmieścia. Trzeba było zorganizować włazy. Pilnowałem przy jednym włazie. To był dla mnie duży szok, nie wiem czy powinienem o tym mówić, jak dowódca mojej kompanii z bandażem naokoło głowy i ze swoją żoną chcieli zejść do włazu i ich zatrzymali. To nie ja ich zatrzymałem, mnie było trochę przykro, że on odchodzi. Zdaje się, że on symulował. Nie przeszkodziło mu to, że został kapitanem jak pojechał do Murnau. Były takie wypadki, w każdej armii są tego rodzaju [sprawy]. Dla mnie to są normalne, ludzkie zjawiska w szczególnie ciężkiej sytuacji jaką było Powstanie. Nastrój ostatnich kilku dni na Mokotowie był potworny. Myśmy wiedzieli, że nie ma mowy żebyśmy mogli się przebić. Wspomniałem nazwisko Sierakowskiego, zabitego podchorążego. Jego starszy brat był podporucznikiem. On kilkakrotnie przepływał Wisłę, żeby nawiązać kontakt z wojskiem polskim i rosyjskim, żeby nam pomogli. Już nie żyje niestety. Jego wieści potwierdzały to na czym polegała polityka sowiecka, żeby zniszczyć swoich politycznych wrogów niemieckimi rękoma. Ostatni dzień nie mieliśmy nic do jedzenia. Była tylko wódka i cukier w kostkach. Myśmy byli zakwaterowani w jakimś domu. Pamiętam rano, 27 [września] nadeszła wiadomość o kapitulacji. Złamałem mój karabin i wyszedłem razem z innymi i z masą ludności.
- Nie chciał się pan ewakuować do Śródmieścia kanałem?
Nie. Byłem dosyć młody, ale nie wierzyłem, że Śródmieście w tych warunkach może przetrwać. Niemcy nam gwarantowali normalne wzięcie do obozów jenieckich. Już o tym się mówiło, to nie była żadna tajemnica. Wydało mi się, że przechodzenie przez jeszcze jedną gehennę przechodzenia kanałami... Widziałem ludzi, którzy wychodzili z kanałów i ilość ludzi, która była zabita w kanałach. Mój samozachowawczy instynkt mówił mi, że w zasadzie lepiej iść do niewoli. Wszyscy na Mokotowie nosili błękitne, granatowe kombinezony. Myśmy to gdzieś znaleźli, to był nasz strój wojskowy. Mieliśmy opaski, mam jedną opaskę w domu. Było łatwo nas rozeznać. Widziałem kilku kolegów, którzy przebierali się na cywilów i szli razem z cywilami. Może byłem przygnębiony, bardzo możliwe, pomyślałem sobie: „Jak będzie koniec, to będzie koniec.” Wszystko mnie było jedno. Z grupą kilku myśmy dołączyli do jeszcze większej grupy. Byliśmy prowadzeni. Najpierw Niemcy nas ustawili. Nie robili specjalnych szykan, ale Ukraińcy do nas dopadli, zaczęli rabować zegarki i tak dalej. Oficer niemiecki ich odepchnął. Zaprowadzili nas na Fort Mokotowski. Tego nigdy nie zapomnę, bo to jest typowa logika niemiecka, do przekonania. Przyjechał generał, wydaje mi się, że to był von dem Bach ale nie mogę tego gwarantować. Tam było parę setek nas, nie wiem ile poszło do niewoli. Wydaje mnie się, że było kilka setek tych, którzy poszli z Mokotowa do niewoli. On do nas wygłosił przemówienie – po niemiecku oczywiście. Ponieważ dobrze mówiłem wtedy po niemiecku, wszystko zrozumiałem, że będziecie traktowani według Konwencji Genewskiej jako jeńcy wojenni i będziecie przetransportowani do obozów jenieckich w Niemczech. W dowód tego – to jest logika niemiecka – żeby wam dowodzić, że mówię prawdę, zamówiłem dla was zupę i kotły z zupą były przyciągnięte. Tylko w czym to jeść, o tym zapomnieli. Menażki, puszki się znalazły. To był pierwszy obiad od kilku dni. Ponieważ kuśtykałem w dalszym ciągu, więc mnie wzięli jako rannego do szpitala w Skierniewicach. Tam przeleżałem parę dni. Miałem szczęście, że jako ranny byłem ewakuowany do Niemiec w wagonie sanitarnym, gdzie były prycze tylko jednopoziomowe i nas tam może leżało sześciu, a reszta jak bydło była tłoczona do wagonów bydlęcych. Pamiętam, że gdzieś koło Berlina zatrzymaliśmy się na uboczu stacji i był nalot. Wagon skakał, sanitariuszki niemieckie były przerażone. Potem przyjechaliśmy do obozu w Altengrabow Stalag XIA. Tam jako kapral nie byłem zmuszony do pracy. Ponieważ już wtedy dobrze mówiłem po angielsku, nawiązałem kontakt z Anglikami, podoficerami. Byli niesamowicie zorganizowani. Mieli ukrytą mapę w jednym baraku, mieli radiostację i mieli mapę ukrytą, gdzie śledzili postęp wojsk zachodnich. Pamiętam były mecze piłki nożnej między różnymi narodowościami, bo to był międzynarodowy [obóz]. Tam byli Jugosłowianie, najstarsi byli Polacy, później Francuzi, my byliśmy najmłodszymi, byli Belgowie, bardzo międzynarodowa sytuacja. Koszt wstępu na mecz zorganizowanego przez Anglików był jeden papieros amerykański, dwa angielskie, trzy francuskie.
Tak, papierosy to była waluta. W pewnym momencie pochorowałem się na zapalenie płuc czy coś takiego. Wyleczyli mnie z tego. Było bardzo nudno w obozie, postanowiłem zgłosić się na pracę na roli, bo myślałem, że tam będzie więcej jedzenia, warzyw i tak dalej. Typowym niemieckim systemem przyjęli [mnie] jako ochotnika na rolę, a wylądowałem w kamieniołomach. Pracowałem w kamieniołomach przez cztery, pięć miesięcy. To już nie było straszne dlatego, że to nie był obóz koncentracyjny. Myśmy zajmowali baraki poprzednio używane przez cywilnych robotników niemieckich. Trudno mi było uwierzyć i trudno innym ludziom jest uwierzyć, ale myśmy codziennie mogli wziąć ciepły prysznic. To było dla nich zrobione, [ale] oni wszystkich swoich robotników wzięli do wojska. To już był koniec wojny i byli beznadziejni zupełnie. Pod koniec naszymi strażnikami był folkszturm, starzy ludzie ze starymi karabinami z I Wojny Światowej, których nic nie obchodziło. Tam był jeden Niemiec, z którym myśmy bardzo się zaprzyjaźnili. On stracił oko na froncie wschodnim, był bardzo fajny i z nami zawsze robił szmugiel. Szmugiel polegał na tym, że myśmy dostawali paczki Czerwonego Krzyża z kawą, z herbatą, z miodem, z masłem i tak dalej, czego było szalenie , i papierosy. Prowadził nas do wsi, która się nazywała Wernigerode, to było w Górach Harzu. Tam myśmy handlowali naszymi smakołykami za taką rzecz jak chleb, bo myśmy nie mieli wystarczającej ilości chleba czy świeżych warzywa. W końcu bezocznego żołnierza wzięli z powrotem do wojska. Nie wiem co nas ruszyło ale myśmy mu odprawili kolację na jego pożegnanie. Był taki ludzki kontakt z przedstawicielem rasy, która nas gnębiła, że trudno było sobie tego odmówić. To był młody facet z Wehrmachtu. Naszym wodzem w baraku to był feldfebel, starszy pan, pod sześćdziesiątkę chyba, który był w obozie jenieckim rosyjskim w I Wojnie Światowej, on się zachowywał zupełnie
correct.
- Jak wyglądało pana wyzwolenie?
Przede wszystkim nad naszym barakiem już przechodziły pociski amerykańskiej artylerii. Oni mieli idiotyczny pomysł we wszystkich obozach, żeby ewakuować. Pan feldfebel nas zebrał. Był długi korytarz w baraku, który prowadził do wszystkich sypialni, do ubikacji, od łazienek po drugiej stronie. Myśmy mieli zawsze rano zbiórkę przed tym. On nas zebrał popołudniu jak pociski świszczały i po raz pierwszy zaadresował nas jako
Meine Herren! „My będziemy się ewakuowali...” – W tym momencie „bum” – „Może to już nie będzie potrzebne.” Rano żeśmy się ewakuowali. Wtedy już żeśmy nosili z Czerwonego Krzyża pierwszej wojny amerykańskie mundury, na których Niemcy perfidnie wymalowali białą farbą
Pole. Mieliśmy płaszcze, mundury, spodnie, marynarka, bardzo ładne. W trójkach szosą przeszliśmy. Szliśmy przez parę godzin. Jak nadszedł zmierzch oni się zdecydowali ze staruszkami, żeby nas zanocować w stodole. Myśmy się położyli spać w stodole, rano obudziliśmy się – nie było jednego wartownika ani pani feldfebla. Wtedy żeśmy się zorientowali, gdzie jest front amerykański. Nas było mniej więcej siedemdziesięciu pięciu, wszyscy Polacy. Postanowiliśmy iść po drodze w trójkach w tym kierunku czy wtedy w czwórkach, w trójkach to jest angielski system, po polsku to się w czwórkach chodziło. Żeśmy przeszli obok linii obronnych niemieckich. Widzieliśmy gniazda karabinów maszynowych, gniazda broni przeciwpancernej. Nic nie było na samej drodze, nawet żadnego wykopu. Myśmy przeszli, oni nam nic nie zrobili, wielkie szczęście. Za może kilometr później zobaczyliśmy czołg Shermana, który swoją lufę na nas kierował. Całe szczęście, że z bocznej dróżki wyskoczył dżip i z dżipa wyskoczyło kilku kowboi – zachowywali się jak kowboje – z pistoletami
Who are you? Kto wy jesteście? Na szczęście byłem jedynym, który mówił po angielsku. Wytłumaczyłem im na czym polega historia. Oni powiedzieli, że my się z wami nie chcemy babrać dlatego, że jesteśmy frontową jednostką, ale idźcie do Halberstadtu i zameldujcie się do komendanta miasta.
- Dlaczego pan się zdecydował zostać na emigracji, a nie powrócił pan do Polski?
Fakt, że zostałem ochotnikiem i poszedłem do pracy w Niemczech, to dla mnie to jest pewnego rodzaju szczęście. Dlatego, że byłem wtedy uwolniony przez Amerykanów. Gdybym został w obozie, to byłbym uwolniony przez Rosjan. Wiem co się stało wielu moim kolegom, którzy powrócili do kraju. O tym wtedy nie wiedziałem. Sam fakt, że największa armia jaka w ogóle działała w czasie II Wojny Światowej liczebnie pod każdym wzglądem – ilość tanków, ilość samolotów, ilość armat... Oni mieli jedne z lepszych artylerii w czasie II Wojny Światowej, nawet sami Anglicy i Amerykanie to potwierdzili. Ta armia po drugiej stronie Wisły, nawet gdyby to zrobiła we wrześniu, to by nas uratowali. Oni tego nie zrobili ze względów politycznych, to było jasne. Orientowałem się jakie były układy, ile ludzi przepływało przez Wisłę. O tym się mówiło, o tym się pisało w gazetkach i tak dalej.
- Opowiadał pan, że pana rodzice czekali piętnaście lat, żeby ekshumować ciało syna?
Moim rodzicom zajęło piętnaście lat, żeby dostać pozwolenie na ekshumację. Pomyślmy sobie co było w Paryżu w tym samym miesiącu, w tym samym roku gdzie w ciągu pięciu dni dwie dywizje jedna amerykańska, druga francuska weszły do miasta i wykończył garnizon niemiecki, który się poddał. Rosjanie mieli przewagę pięć do jednego na tym froncie.
- Uważa pan, że Powstanie było potrzebne?
Nie jestem historykiem, [ale] interesuję się bardzo historią. Mnie było bardzo przykro, jeżeli chodzi o polskich historyków, [że] temat Powstania zrobił się tematem wielkiej polemiki. Nawet polscy historycy, którzy byli wykształceni w Anglii, pisali bardzo negatywne książki na ten temat. Dopiero teraz znalazł się Anglik, który jest moim ulubionym historykiem – po angielsku go czytam - dlatego, że on ma bardzo pragmatyczne podejście do sprawy politycznej i jest przyjazny w stosunku do Polski. On skończył Uniwersytet Jagielloński czy [zrobił] doktorat na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pan Norman Davies jest wyjątkowym historykiem, jeżeli chodzi o Polskę. On rozumie Polaków, on ich czuje. To, co powiedział przy końcu swojej ostatniej książki na temat Powstania, to jest to, co zawsze myślałem – myśmy popełnili pewne błędy, Powstanie nie było prowadzone cudownie, jak mówiłem o Okęciu to uważam, że to był kardynalny błąd, ale samo Powstanie, sam rozkaz powzięcia Powstania jakkolwiek nieudolnie wykonany, uważam, że był potrzebny sprawie polskiej. Co by się stało gdyby Powstania nie było? Niemcy zrobiliby z Warszawy
Festung Warschau i Rosjanie by wtedy bombardowali. W czasie Powstania jaka była perfidia sowietów! Jaka była odległość z tamtej strony rzeki do lotniska warszawskiego? Dziesięć kilometrów. Oni mieli nawet zasięg artyleryjski do tego. Ani jednego strzału nie zrobili. Niemcy używali lotnisko warszawskie jako swoją bazę przeciwko nam. Oni zaczynali o ósmej rano, kończyli o piątej wieczorem. To była rutyna. Myśmy nie mieli czym strącać samolotów, oni jeździli nad samymi dachami. Bomby nawet przez okna mogli rzucać. Co Rosjanie na ten temat zrobili? Nic. Wyrzucili dwa bataliony, pozwolili dwóm batalionom polskim być wyciętym, połowę ich wycięto. [Byli] bez poparcia lotnictwa, bez poparcia ciężkiej artylerii i wykończono ich po drugiej stronie. Byłem niedaleko tego, co się działo, Mokotów był blisko Czerniakowa. Myśmy się chcieli przebijać na Czerniaków, nam się to nie udało. Jak mogłem wracać do kraju, który był w rękach ludzi, którzy według mnie przynajmniej pozwolili sobie na tego rodzaju okrucieństwo w stosunku do naszego narodu – to jest jedyna przyczyna, dlaczego nie wróciłem. Zresztą nie miałem żadnego kontaktu z moimi rodzicami, nie wiedziałem nawet, co się stało z moim bratem. Dostałem od nich jedną kartkę przez pocztę harcerską, która działała nawet przez kanały. Wiedziałem, że jak byłem na Mokotowie oni żyli. Dom gdzie mieszkali nie był zburzony nawet po Powstaniu, część z tyłu tylko była trochę uszkodzona. Wtedy się zorientowałem, że trzeba przeczekać ten czas gdzie indziej. Była możliwość, że może alianci przejdą...
Francja, 3 kwietnia 2006 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama