Maria Regina Szamborska „Żaba”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Maria Szamborska. Urodziłam się 7 kwietnia 1924 roku w Toruniu i tam chodziłam najpierw do bardzo miłego przedszkola z językiem francuskim, a potem do Szkoły Podstawowej numer 9. Po sześciu klasach szkoły podstawowej zdałam do Gimnazjum Królowej Jadwigi i chodziłam tam aż do wybuchu wojny. Tuż przed wybuchem wojny, kiedy już o wojnie było głośno, mój ojciec został zmobilizowany i wyjechał z Torunia. Matka moja ze mną i moim młodszym bratem wyjechała z Torunia do Warszawy, do rodziny mamy. To była podróż bardzo trudna, dlatego, że już zaczęły się działania wojenne. Najpierw pociągiem z Torunia, ale po drodze pociąg został zbombardowany. Na szczęście myśmy ocaleli i mama ze znajomą, która uciekała z synkiem, wynajęły furmankę. [...] Pociąg został zbombardowany gdzieś za Łowiczem, o ile pamiętam. Stamtąd furmanką, etapami, dojechaliśmy do Warszawy na ulicę Królewską. W Warszawie akurat był nalot. W kamienicy, do której weszliśmy mama poprosiła, żeby mogła zatelefonować do swojej siostry, która mieszkała na Koszykowej, że właśnie jesteśmy tam. Po wyjściu nas wszystkich z bramy domu, w którym zatrzymaliśmy się w czasie nalotu, zobaczyliśmy, że wóz z koniem przestał istnieć, po prostu przy bombardowaniu został zniszczony. Moja mama wzięła pieniądze ze sobą i z tą naszą znajomą zrekompensowały w jakiś sposób temu człowiekowi [stratę]. On zresztą nie chciał wejść do tej bramy, ale moja mama go silnie namawiała, że to jest niebezpiecznie i dzięki temu ocalał, ale stracił konia i wóz. Przyszedł mój wuj, mąż mojej ciotki, zabrał nas na Koszykową. Tam mieszkaliśmy całą okupację. Najpierw zaczęłam chodzić do Gimnazjum Królowej Jadwigi, ale dość szybko zaczęły się komplety, więc już na komplety chodziłam do Gimnazjum Zofii Wołoskiej, aż do końca do matury.

W czasie okupacji w okresie letnim pojechałam kiedyś na wakacje do Leszna koło Błonia, pod Warszawę do znajomych moich wujostwa. Tam poznałam młodzież, miedzy innymi dwóch synów organisty z Leszna, których potem spotkałam i przez nich poznałam pana Niwińskiego, który w czasie okupacji był tym, który mnie wciągnął do konspiracji. Byłam łączniczką. Ponieważ bardzo dziecinnie wyglądałam, wyglądałam na czternaście lat, jeździłam z meldunkami dla oddziałów leśnych, ale nie bezpośrednio do lasu dostarczałam, tylko do punktów, które były wyznaczone. Miałam blezer i w kieszeni blezera zawsze miałam zaszyty meldunek. Pamiętam na przykład, że oddawałam dwukrotnie na ulicy Kolejowej w Kielcach, żonie oficera, który w oflagu siedział. Ona była jednym punktem kontaktowym. Pamiętam też nauczyciela w Siedlcach, potem jeszcze był leśniczy.

 

  • Czy pamięta pani nazwiska tych ludzi?


Nie, niestety nie. Zresztą nie mogłam znać, to była konspiracja, ale bezpośrednio prowadzącym mnie był Łukasz Tański, pseudonim „Jerzy Milewski”, młody człowiek, bardzo przystojny, którego żona zginęła w obozie w Stuthoffie. Był bardzo zaangażowany i on właściwie mnie prowadził. Kiedyś szliśmy mostem na drugą stronę Wisły. Ja oczywiście niosłam bibułę, on miał odpięty luźno prochowiec, miał broń. Idąc mostem vis-à-vis zobaczyliśmy idących z blachami Niemców. Zaczęły mi się trząść ze strachu nogi, bo wiedziałam przecież czym nam to grozi. A on był tak niezwykle opanowany, że wziął mnie objął za ramię i zaczął mi deklamować Boya „A kiedy przyjdzie godzina rozstania”. Nigdy się tego wiersza nie uczyłam i pamiętam ten wiersz na pamięć, bo kazał mi się tak szalenie skoncentrować, powiedział: „To jest warunek naszego przeżycia i nie zdekonspirowania się”. Oczywiście, jak mijaliśmy Niemców, oni śmieli się: „Panenka, panenka”, jak to oni – głupie żarty. Jak przeszliśmy i doszliśmy do miejsca, gdzie się zaczyna wybieg dla misiów, nie zdołałam iść dalej. Usiadłam na krawężniku, tak się niezwykle trzęsłam ze strachu. Ja się tego nie wstydzę, naprawdę się bałam i musiałam długą chwilę posiedzieć, żeby ochłonąć. On był niezwykle opanowany. Niestety zginął, podobno na ulicy Zajączka, na którymś z punktów zbornych, przyszedł i była tam wsypa. Jakiś „kałmuk”, tylko nie wiem skąd był ten „kałmuk” i w jakim to kontekście się rozgrywało. Tam przez tego „kałmuka” został zdekonspirowany ten punkt. Jego aresztowano i zginął na Pawiaku.

  • Proszę jeszcze nakreślić krótko, w jakich strukturach pani funkcjonowała w czasie okupacji?


Wtedy to był NSZ. Oczywiście, przecież to nie było oficjalnie i mogliśmy sobie wybierać, gdzie chcemy. Jeszcze z tej samej organizacji zostałam wysłana, tuż przed Powstaniem, jeden dzień przed wybuchem Powstania, do Opoczna pod Warszawę z meldunkiem. Po oddaniu meldunku, razem z łączniczką, którą stamtąd wysłano do Warszawy, przyjechałyśmy do Warszawy. Najpierw kawałek pociągiem do Skierniewic, potem już nie szły ze Skierniewic pociągi w kierunku Warszawy, ale szła lokomotywa do Żyrardowa i wziął nas motorniczy tej lokomotywy i dojechałyśmy.
A potem stał duży pociąg z tygrysami, z czołgami niemieckimi. Nie wiem, co nam do głowy strzeliło, że żeśmy nie pomyślały o konsekwencjach. Na każdej z platform stał przy czołgu Niemiec z karabinem, na ostatnim może też stał na przedzie, ale myśmy nie zauważyły i myśmy się wczołgały obie pod ten czołg, to znaczy na platformę i w ten sposób dojechałyśmy do Włoch nad Gliniankę przy torach. To było nad ranem, zaczęło ledwo świtać i myśmy się tak po cichutku zczołgały do tej glinianki i z tej glinianki na drugą stronę dotarłyśmy do Śródmieścia Włoch i stamtąd przedostałyśmy się do Warszawy.
Bardzo zmęczone, brudne obie doszłyśmy do mnie do domu. Ale ona powiedziała, że musi jeszcze pójść do swoich krewnych, że nie będzie tu i mówi: „Przecież jeszcze mamy czas, spotkamy się, więc pójdę jeszcze do krewnych”. Poszła do krewnych swoich, a ja wzięłam prysznic i miałam zamiar zasnąć, byłam szalenie zmęczona i w tym momencie mój brat wszedł z kolegą, z ojcem obecnej pani Gronkiewicz-Waltz, Wojtkiem Gronkiewiczem, który był jego kolegą z gimnazjum Batorego i chciał się ze mną pożegnać. Byłam tak strasznie zmęczona, że nawet żegnałam się z nim nie pamiętając tego momentu pożegnania, co zresztą sobie potem całe życie wyrzucałam, byłam cholernie zmęczona.

Więcej go już nie widziałam od tamtego czasu, bo zginął ostatniego dnia Powstania Warszawskiego 27 września, na Dworkowej. Wyszli wprost pod karabiny maszynowe żandarmerii niemieckiej stojącej na Dworkowej. To już był mord, bo było zawieszenie broni na Mokotowie, już Niemcy nie mieli prawa ich rozstrzelać.

Pięknie ten moment wyjścia ich kolegów z podnóża skarpy na górę na Dworkową opisuje Zbigniew Florczak w swojej książce. Ich dowódca jak widział tę stertę ciał rozstrzelanych z dziurami w policzkach, z odstrzelanymi palcami, podziurawionymi ciałami kazał sformułować szereg i z oddaniem honoru zmarłym przemaszerowali tamtędy aż do Puławskiej. Mój brat jest Kawalerem Krzyża Walecznych. Był wspaniałym chłopcem, jednym z wielu. Oni wszyscy byli wspaniali.

  • Proszę powiedzieć, jak się nazywał pani brat?


Ryszard Kosidowski, był w stopniu strzelca. Najpierw brał udział ze swoim oddziałem [w natarciu na] Okęciu i ich oddział został rozbity w natarciu na Okęcie i potem oni wszyscy rozpierzchli się. Część uciekła do lasów Kabackich, a część do różnych oddziałów. On dotarł do „Baszty”, do B-1 i całe Powstanie walczył w B-1. Jest piękne wspomnienie jego kolegów z tego batalionu.

Brał udział we wszystkich walkach na Mokotowie, Czerniakowie, Sadybie. A wchodził do kanałów przy Odolańskiej na ulicy Szustra, na rogu Szustra i Odolańskiej. I szedł z kolegą, który potem to wspomnienie o nim redagował i w momencie, kiedy już byli w połowie drogi kanałami, jednej z sanitariuszek rozlał się eter na powierzchnię i ktoś krzyknął, że Niemcy rzucili gazy. I zrobił się szalony popłoch i wszyscy oni, każdy w inną odnogę tych kanałów, został wtłoczony.
Mój brat miał to nieszczęście, że wyszedł niestety wprost na samą Dworkową, a ten kolega, który przeżył, wyszedł u podnóża skarpy i widział jego ciało leżące. Tam jest właz, tam gdzie stoi pomnik. Niestety nie miał szczęścia przeżyć, bo wyszedł nie tym kanałem co trzeba.

 

Po obudzeniu się słyszałam pierwsze strzały na Koszykowej i wiedziałam już, że to wybuchło Powstanie, więc zgłosiłam się do najbliższego punktu. Mieszkałam bardzo blisko [wydziału] architektury na Koszykowej i zgłosiłam się tam. Ponieważ były tam też dwie moje koleżanki, które znałam ze szkoły, więc szybko zostałam zaakceptowana.

Zostałam patrolową patrolu sanitarnego i nasz patrol sanitarny był przydzielony do rozprowadzania rannych chodzących z drugiej strony Alej Ujazdowskich na naszą część Śródmieścia południowego do wszystkich punktów szpitalnych, jakie były [w] tej części.

 

To był szpital na Hożej, na Lwowskiej i na Poznańskiej. Albośmy nosiły na noszach tych rannych z drugiej strony Alej Jerozolimskich, bo w poprzek Alej Jerozolimskich była barykada, ale to możliwe było tylko w nocy, bo [w dzień] z BGK Niemcy strzelali i rozwalali zawsze tę barykadę. Potem szybko była tam barykada pod osłoną nocy odbudowywana i dzięki temu można było zupełnie pochylonym na noszach tych rannych z drugiej strony przeprowadzać na tę stronę, [na] Kruczą po tej stronie Warszawy do szpitali i do punktów, to w zależności od tego jaki stopień zranienia był danego Powstańca.


Właściwie całe Powstanie przeżyłam po tej stronie w Architekturze i w szpitalu na ulicy Śniadeckich, gdzie najczęściej nosiłyśmy rannych. Tam był bardzo smutny epizod, który bardzo mi zapadł w pamięci, a mianowicie u wylotu ulic Śniadeckich i placu Politechniki, tak samo jak u wylotu 6 Sierpnia i Politechniki i Lwowskiej i Politechniki, były barykady. Tam na tych barykadach byli chłopcy z naszego batalionu, którzy walczyli w Architekturze i na Politechnice. A myśmy po prostu rannych stamtąd znosiły. I pamiętam, że przy barykadzie u wylotu ulicy Śniadeckich [i placu Politechniki] został ranny szesnastoletni chłopiec.
Pamiętam doskonale jego nazwisko. Przedtem nigdy go nie znałam, oczywiście Powstaniec, nazywał się Wojtek Frejtak, pseudonim „Śpiewakowski”. Był bardzo ciężko ranny. Miał przestrzeloną tętnicę udową i zanim go przynieśli (to krótki bardzo dystans między tą barykadą a szpitalem Śniadeckich 17), bardzo się wykrwawił. Trzeba było mu przetaczać krew. Dałam mu swoją krew, miałam 0 Rh+, ale niestety moja krew nie uratowała go. Za duży upływ był u niego. Jeszcze taka dygresja. Tuż przed jego śmiercią konającego odnalazła jego matka, która przez pozycje niemieckie przeszła z Włoch pod Warszawą do Warszawy szukać go. Chłopiec umierał świadomie. Śpiewał: „Jeszcze Polska nie zginęła”.

Jak wróciłam do Architektury na punkt, w którym nasze patrole sanitarne stacjonowały, pamiętam, że przy świeczce napisałam impulsywnie wiersz, oczywiście literacko jest to skromna wartość, ale o dużym ładunku uczuciowym: „Nie wytrzymała barykada, pocisk roztrzaskał kamienie twarde. Pozostał na niej hełm za duży i za młodziutkie serce harde. W za młodych dłoniach broń za ciężka, dźwigała problem wielkiej sprawy. Tak zginął żołnierz, młodziutki żołnierz Armii Krajowej w obronie Warszawy”.

 

Po Powstaniu wyszliśmy wszyscy do niewoli, najpierw na tak zwany kabel w Ożarowie. Wychodziliśmy w zwartym szeregu piątkami, gdzie chłopcy oddawali broń Niemcom, ale gdzie nam salutowano, bo uznano nas za normalną armię walczącą. Szliśmy piechotą aż do Ożarowa.

W Ożarowie czekaliśmy na transport kolejowy. Potem nas władowali do bydlęcych wagonów i pojechaliśmy do [obozu] w Niemczech, to był pierwszy etap. Tam nas wysadzono, była tak zwana mykwa, znaczy kąpiel i odwszawianie, nie wiem dlaczego, bo nie byliśmy zawszeni. Potem pojechaliśmy dalej przez Bonefelde do stalagu X B. Nie wiedziałam czy mój brat żyje czy nie. Wiedziałam, że walczył na Mokotowie. Jak było zawieszenie broni jeszcze przed wyjściem do obozu jeden dzień, pobiegłam na ulicę Wspólną do państwa Gronkiewiczów, rodziców Wojtka Gronkiewicza, z pytaniem czy mają jakieś wiadomości. Wojtek przeżył Powstanie, potem go spotkałam. Niestety później skojarzyłam, że to już wtedy było wiadomo, że mój brat nie żyje. U państwa Gronkiewiczów był kolega ich, który jak zapytałam panią Gronkiewicz czy jest jakaś wiadomość o moim bracie i o Wojtku, to on natychmiast wyszedł z pokoju. Miał bardzo dziwną minę, ale ja dopiero potem to skojarzyłam.
Jak wchodziliśmy główną drogą do obozu, to w pewnej chwili z baraków po lewej stronie do drutów podeszli chłopcy i krzyczą: „Halo, tu chłopcy z Mokotowa?”. Krzyknęłam, zapytałam, czy nie ma tam mojego brata. Niestety nie było. Dopiero po wojnie, jak wróciłam do Polski, po jednej z mszy u Świętego Michała na Mokotowie, spotkałam kolegów z batalionu mojego brata i dowiedziałam się prawdy o jego udziale w Powstaniu, o jego bohaterstwie, bo tak mówili i o tym, że nie żyje i że zginął. Moja mama długo o tym nie wiedziała, bardzo to przeżyła. To był wspaniały chłopak, ale nie on jeden był wspaniały.

  • Przepraszam, pominęliśmy w ogóle pani wspomnienia z przebiegu Powstania. Przekazała nam pani bardzo piękne i wzruszające wspomnienia o swoim bracie i już jesteśmy w obozie. Chciałbym prosić żebyśmy jeszcze wrócili do Powstania i żebyśmy się skoncentrowali trochę na przebiegu samego Powstania z pani udziałem w rejonie Politechniki na Wydziale Architektury.

 

Byłam patrolową patrolu sanitarnego. I tam wszędzie, gdzie były działania i gdzie byli ranni myśmy biegały i tych rannych nosiłyśmy do szpitali. To było na placu Politechniki i na całym południowym Śródmieściu koło Lardellego, na Polnej, Śniadeckich, gdzie był szpital. Tam wszędzie nosiłyśmy rannych, gdzie były rozmieszczone w południowym Śródmieściu szpitale czy punkty opatrunkowe.
Były takie historie, na przykład pamiętam na placu przed Politechniką ranny był kolega. Idziemy tam, biegniemy z noszami, a był ostrzał szalony ze szpitala, z 6 Sierpnia. Tam, w szpitalu na 6 Sierpnia stali Niemcy i stamtąd puszczali malusieńkie czołgi w kierunku trzech barykad u wylotu ulic Lwowskiej, Śniadeckich i 6 Sierpnia. Niemcy puszczali w kierunku barykad, oczywiście z zamiarem ich zniszczenia, malusieńkie czołgi, które się nazywały „goliatami”. Zadaniem chłopców na barykadach było unicestwianie tych „goliatów”, zanim do tej barykady dojadą. Strzelania też tam była. Raz była Politechnika w rękach naszych, raz w rękach Niemców tam cały czas przecież była straszliwa strzelania.
Pamiętam, kiedyś jeden z żołnierzy ranny z kolegów tam na placu przed Politechniką, podbiegamy tam, oczywiście ładujemy go, a to wszystko pod obstrzałem. Ładujemy go na nosze, a on krzyczy: „A giwera, bez giwery się nie ruszę! Bez giwery się nie ruszę!”. Bęc! Oczywiście nie byłam krzepką babą, ale nie wiem, skąd człowiek miał wtedy tyle siły i oczywiście ten karabin musiałyśmy na nosze też wziąć i targać go. Ale zawsze nas było pięć przy tych noszach. To jest może wesołe w tej chwili, ale to były tragiczne chwile, bo przecież chodziło o tempo. Trzeba było jak najszybciej, bo różne zranienia były. Często zranienia były przecież decydujące o życiu tych chłopaków. Koleżanki nasze też były ranne. Przecież jak było bombardowanie sztukasów, to ostatnie piętro Architektury było zniszczone i tam kilka śpiących koleżanek zginęło.


Kiedyś wracałyśmy z patrolu jak Starówka cofała się przez Aleje. Tam się chodziło po rannych, żeby po [naszej] stronie rozprowadzać ich [do szpitali]. Pamiętam, jak dochodziłyśmy już do Architektury, to [był nalot] przy Architekturze był taki dom, który przez podwórko był łączony wozownią. Pamiętam, że ledwośmy tam weszły do bramy, część weszła na klatkę schodową do tak zwanej bramy, a ja jeszcze nie zdążyłam, przecież ja byłam patrolową, musiałam najpierw koleżanki puścić. I wtedy runęła część ściany i zdołałam wbiec do tak zwanej wozowni i pamiętam, że ten pęd powietrza zrzucił mnie na podwórze Architektury. Miałam długie włosy, więc jak u czarownicy rozplotły się te włosy pełne kurzu i gruzu. Nie było jak umyć, bo nie było wody.

Koledzy chodzili poza tym po [jarzyny] na Pole Mokotowskie i to pod ostrzałem, bo przecież na Polach Mokotowskich były stanowiska karabinów maszynowych niemieckich. Głód był przecież szalony. W ogóle w czasie Powstania jadło się przemieloną na ręcznym młynku pszenicę, czy jakieś ziarno, tak zwaną pluj – zupkę, to było jedyne [jedzenie]. My przecież naprawdę nie mieliśmy nic do jedzenia, więc po ziemniaki, czy jakieś inne warzywa chłopcy czasami biegali na działki, [ale] nie zawsze się to udawało.

  • Jak pani wspomina życie batalionu?


To była piękna, wspaniała organizacja, to były wspaniałe charaktery, to byli ludzie odpowiedzialni. To była przeważnie młodzież albo studencka albo gimnazjalna, chłopcy i dziewczęta. Byli też i prości chłopcy, którzy byli ogromnie dzielni. […] Był fajny Henio Barszcz, bardzo prosty chłopak, bardzo dzielny.
Młodzież w naszym batalionie była o różnym przekroju. Był wspaniały dowódca. Pamiętam doskonale wszystkie nazwiska, a z częścią tych kolegów, którzy tam walczyli po prostu towarzysko byłam związana w czasie okupacji, z Kwiatkowskim – porucznikiem i jego bratem, z Jasiem Nowickim, z Hanką Kurdebanowską.

  • Czy miała pani kontakt bezpośrednio z dowódcami?


Nie, bezpośrednio nie. [Dopiero po wyzwoleniu w obozie].

  • Kto był pani przełożonym?


Moim przełożonym była „Dorota”, która mieszka w Anglii. Ona była szefową, komendantką wszystkich patroli sanitarnych i wszystkich kobiet z naszego batalionu. [Nie żyje, zmarła w Anglii chyba w 2009 roku. Dowódcą był kapitan „Golski” (Golendzinowski)].

  • Czy w czasie Powstania na Wydziale Architektury miały miejsce spotkania kulturalne, koncerty?


Tak.

Przede wszystkim koncertował pan Fogg. Pan Fogg mieszkał w tym samym domu co ja, na Koszykowej 69. Andrzej Fogg, syn pana Fogga był kolegą mojego brata z klasy z gimnazjum Batorego. Andrzej zmarł dwa czy trzy lata temu. Zresztą Wojtek Gronkiewicz też zmarł, jak byłam w Kanadzie.

  • Uczestniczyła pani w którymś z tych koncertów?


Tak, oczywiście jako widz. Oczywiście myśmy jako widzowie w tych koncertach uczestniczyli, bo on dla nas śpiewał. Ale my sami też czasami śpiewaliśmy różne piosenki. Ale było właściwie mało czasu na piosenki, bo Powstanie to była właściwie jedna nieprzerwana walka.

Były szalone trudności, żeby się porządnie umyć, bo były zniszczone przecież wszystkie ujęcia wodne.

Poza tym jedzenia nie było. Jak były jakieś resztki w jakichś sklepach, to przecież ludzie rozdrapywali, bo mieli małe dzieci, mieszkańcy cywilni, przecież musieli jakoś przeżyć. Z jedzeniem było kiepsko, z wodą było kiepsko.
Ale była szalona solidarność i nikt nie narzekał na nic.

Nikt nie jęczał, nikt nie tchórzył, nikt nie narzekał. Bardzo byliśmy wszyscy dla siebie życzliwi. Tak bardzo chciałabym, żeby tamte stosunki ludzi do ludzi były teraz u nas w Polsce, w kraju. Wtedy była taka ogromna, niewymuszona solidarność i takie piękne braterstwo i dzięki temu udało [by] się to Powstanie w sensie powiedzmy wojskowym… Gdyby nie było przeważającej siły Niemiec i gdyby Rosjanie nie zrobili tego co zrobili, to może inaczej by się nasze sprawy potoczyły. Ale i tak uważam, że walczyliśmy przecież długo. Pamiętam jeszcze taki epizod, jak w Architekturze w piwnicy byli niemieccy jeńcy wojenni, chyba dwóch czy trzech. Pamiętam, jak kiedyś kolega wyprowadzał tych Niemców.

  • Skąd oni się tam wzięli? Miała pani z nimi jakiś kontakt?


Nie.

  • A czy z jakimiś innymi Niemcami?


Nie.

  • Czy z ludnością cywilną miała pani kontakt? Jaki był stosunek cywilów do Powstańców?

 

Stosunek ludzi był bardzo życzliwy. [Ludzie] bardzo nam pomagali. Na przykład pamiętam, jak upadłam w wozowni, włosy miałam pełne [piachu], to na przykład kilka osób, lokatorów z tego domu nosiło dzbankami wodę, żebym mogła włosy umyć. W ogóle szalona była solidarność ludzi, ludności cywilnej z Powstańcami, bardzo nam pomagali i uważali się za tych, którzy mają uczestniczyć w tym, bez względu na to jak to się skończy. Przecież było takie zmęczenie okupacją. Okupacja była straszna… Straszna…


Mój mąż był w Batalionie „Zośka”. Kiedyś antropolog opisywał go jako klasyczny typ, jeśli chodzi o typ antropologiczny, typ cromanion, był typowym blondynem, szczupły, wysoki. Jak go spotkał Niemiec, bo w czasie okupacji, to każdy Niemiec mógł strzelić do człowieka, przecież do Polaka nikt mu tego nie broni, to po prostu podszedł kiedyś i mówi Bist du Jude? Oni mieli jakąś idee fixe na temat tego, że właściwie w Polsce to mnóstwo Żydów jest i każdego tępili.

U nas w batalionie był Czech, który się do nas przyłączył. Nie pamiętam jego imienia, był taki dumny, że może z nami razem, to znaczy z Polakami walczyć. Zawsze stał na warcie przy wejściu do szpitala na Śniadeckich 17. […]


  • Proszę powiedzieć, jakie informacje docierały do państwa w czasie walk, jakaś prasa, czy radio może?

 

Oczywiście radio było, a poza tym wewnętrzny biuletyn. Innych nie było, ale radio było stale, przecież nasłuch łączników był stały i stąd wiedzieliśmy na przykład co się dzieje w innych dzielnicach. Nie zawsze była pełna łączność wszystkich dzielnic Warszawy, gdzie walczyli Powstańcy, ale starano się, żeby była ona spójna.


  • Czy słuchaliście tych komunikatów wspólnie, czytaliście wspólnie?


My sanitariuszki nie bardzo miałyśmy czas, bo wiecznie byłyśmy w ruchu, bo przecież tylu naszych kolegów ginęło. Przecież jeżeli nawet ginęli cywile, to też pomagaliśmy, cywilów też jednak nie zostawialiśmy, jeżeli byli ranni.

  • Pamięta pani jakieś tytuły może prasowe, które przewinęły się pani przez ręce?


Nie, nie pamiętam. W ogóle nie pamiętam żadnej prasy i żadnego kontaktu z prasą. Tylko wiadomości z ust do ust, [które] jedni drugim przekazywali.

  • Jakie było nastawienie kolegów do walki przez cały okres Powstania?


Entuzjastyczne, że wreszcie dokopiemy Niemcom.

  • Przez cały czas?


Przez cały czas. Mówię o swoim oddziale, o batalionie. Ja przynajmniej nigdy nie słyszałam, ani narzekania, ani zwątpienia, ani żadnych słów zniechęcenia czy krytyki. Może były gdzieś, [ale] ja nie słyszałam. Była ogromna zwartość, solidarność i chęć działania do końca. Jak szliśmy do niewoli przez plac Politechniki, to trzeba było oddawać broń. To co chłopcy oddawali Niemcom, to była jedna któraś z tego co rzeczywiście oddali. Ile zostało w gruzach pochowanych, tak że właściwie to co oddawali, to była pro forma.

  • Czy prowadziliście kiedyś dyskusje światopoglądowe?


Nie bardzo był czas na prowadzenie dyskusji. Myśmy byli szalenie zmęczeni, byliśmy głodni, ciągle w ruchu, ciągle w ogromnym napięciu. Przecież była wojna. To była regularna walka. My byliśmy tą mniej, bez porównania słabiej uzbrojoną stroną. Myśmy przecież nie mieli ani samolotów, ani czołgów, ani dział. Przecież byliśmy z okolic Warszawy ostrzeliwani tak zwanymi krowami (granatnikami sprzężonymi), różnymi innymi działami, z czołgów też. Przecież cała właściwie ulica Krucza, jedna strona Kruczej to wszystko było zniszczone ostrzałem dział stojących u wylotu z Warszawy, które systematycznie niszczyły strzelaniem. […] Właściwie czasem się po cichutku śpiewało coś.

  • Czy życie religijne miało jakieś znaczenie dla państwa?

 

Był kapelan, odprawiał mszę, ale to rzadko. To też właściwie wszystko było uzależnione od tego, czy był moment, czy był czas, bo przecież to trzeba było chwilę spokoju na to, chwilę skupienia, chwilę spokoju, chwilę bezpieczeństwa. O to nie było znowuż tak łatwo.

  • Jak wyglądały powstańcze pogrzeby?


Smutno. Jak mogły wyglądać? Tam gdzie można było, to były przypadkowe miejsca chowania. Dopiero, podobno po wojnie stamtąd się zabierało ciała i [przenosiło] na cmentarze. Często się chowało na ulicach, na placykach, najczęściej na skwerkach. Przecież w Architekturze, na podwórzu, w ogrodzie Architektury, tam gdzie była właśnie wozownia, przy jednej ze ścian, tam stał szereg zbitych z desek trumien naszych kolegów i koleżanek poległych i tam byli pochowani tymczasowo. Wanda Gromulska, jak zginęła też tam była pochowana i kilku kolegów.

  • Czy chciałaby pani szczególnie podkreślić któreś ze swoich wspomnień z okresu Powstania jako najmocniejsze?


Właściwie całe Powstanie było dla mnie ważne. I sama idea Powstania jako walki zbrojnej, jako przeciwstawienie się czemuś, co było przeciwko nam, przeciwko naszej wolności, naszemu patriotyzmowi, napaści na nasz kraj. To było szalenie ważne. Poza tym, chciałabym podkreślić to ogromne bohaterstwo ludzi Warszawy. Zwykłych cywilów, którzy nie narzekali, nie buntowali się i pomagali nam jak mogli. To był wielki egzamin z patriotyzmu Warszawiaków. Przepiękny wielki egzamin ludności Warszawy z patriotyzmu. To było coś wzruszającego zupełnie. Było to spontaniczne, prawdziwe.
Ale tak byliśmy wychowywani przed wojną. W domu i w szkole uczono nas patriotyzmu. I tutaj był moment wykazania, że nie tylko słowa, ten patriotyzm gloryfikują, tylko nasza postawa była świadcząca o tym, że możemy coś krajowi zaoferować, miastu. Zaoferowaliśmy to, co było najcenniejsze – młode życie. Niestety zginęło tyle młodych wspaniałych ludzi. Ale takie były czasy. Wtedy się nie myślało o tym, wtedy się myślało o tym, żeby walczyć z wrogiem. Nie rozpatrywało się wtedy jakoś tych spraw w żadnych kategoriach filozoficznych. Wtedy to był spontaniczny zryw walki przeciwko okupantowi.

  • Przerwałem pani opowieść w momencie, kiedy już była pani w [stalagu].

 

W stalagu. Weszliśmy do [baraku], w [którym] nas umieszczono. Jeden, tak zwana „dziewięćdziesiątka”, a drugi nazywał się Aufnahme. Trafiłam do „dziewięćdziesiątki”. Oczywiście jak weszłyśmy, to nie było żadnych prycz. Była wolina, takie wióry na deskach na podłodze baraku i koce z pokrzyw. Po jednym kocu na tej wolinie i drugi koc do przykrycia.

  • Co to znaczy koc z pokrzyw?


Był taki koc z roślin, to znaczy z jakichś włókien pewnie, tak nam mówiono. Pamiętam, że wszystkie byłyśmy tak skonane, zmęczone straszliwie. Zaraz, ledwo tam roztasowałyśmy się, zjawiła się delegacja podchorążych polskich z 1939 roku i oznajmili, że oni wszyscy oddają nam swoje paczki, które dostali z UNRRA. To była jedna paczka na trzy, czy cztery, już nie pamiętam. Byłyśmy tak wygłodzone nieludzko. Straszne było, przepraszam, żarcie, które Niemcy nam serwowali. Chleb to był chyba z obierzyn kartoflanych, a zupa z obierzyn brukwiowych. Oni sami już niewiele mieli do jedzenia, przecież to już było pod koniec wojny, a jeszcze będą żywić jeńców. Ale tam było względnie bezpiecznie, bo żadna z nas nie miała najmniejszego kontaktu bezpośredniego z Niemcami, tylko nasza komendantka. Zawsze był apel. Każdy dzień zaczynał się i kończył apelem na podwórcu. [Wtedy odbywało się] po prostu liczenie jeńców.
Ale kwitło życie w tych salach, bo to było kilka sal i po ileś tam nas było w każdej z takiej sali. Myśmy same sobie w miarę jak dłużej tam bytowałyśmy, organizowały sobie to życie na miarę naszych możliwości. Więc tam były różne wspomnienia, uczenie się języków obcych. Organizowałyśmy to, bo przecież były koleżanki o różnym statusie wykształcenia, były różne opowieści, wspomnienia. Dość ciekawe życie prowadziłyśmy tam, jeśli chodzi o stronę intelektualną. Nie było marazmu, nie było załamania. Po dość niedługim czasie mojego pobytu tam byłam bardzo zaprzyjaźniona z Ewą Ładą i Danusią Szaniawską. Myśmy jak trzy siostry leżały obok siebie, jednym kocykiem przykryte. Pamiętam, że kiedyś miałam sen, którego do końca życia nie zapomnę. Byłyśmy bardzo głodne, bo tam naprawdę było kiepskie żarcie. W czasie Powstania często kukuruźniki latały nad Warszawą i zrzucały albo kaszę, albo amunicję. Chłopcy te zrzuty łapali i rozdzielali. Kukuruźniki terkotały nad Warszawą.
Pamiętam, że kiedyś byłam strasznie głodna, skręcały mi się aż z głodu jelita, ale spałam. Śniło mi się, że taki kukuruźnik leci, leci, leci i nagle z tego kukuruźnika lecą świeżutkie bułeczki z masłem i z miodem. I [roznosi się] zapach tego masła i miodu i tych świeżutkich bułeczek.

A skąd te bułeczki? Jeździłam na wakacje na Kujawy do majątku rodziców kolegi mojego ojca ze studiów. Ten kolega był jedynakiem. To był bardzo ładny majątek na Kujawach, Byczyna się nazywał. My z bratem chyba ze dwa razy byliśmy [tam] na wakacjach, jak mama do Pieszczan do Czechosłowacji na kurację jechała. Czasem nas tam zostawiali rodzice. Tam przecież dzieci, które normalnie przed wojną miały dobre warunki, nie tęskniły za jedzeniem. Pamiętam, że już na podwieczorek, to nam się nie chciało jeść tych bułeczek świeżo dla nas pieczonych z miodem, konfiturami, z innymi rzeczami. Był obiad, za dwie godziny znów podwieczorek, potem znów kolacja, [a my] woleliśmy się bawić. Był na tarasie taki stolik z wikliny i fotele z wikliny i tam się jadało zwykle ten podwieczorek. Żeby już szybko skończyć ten podwieczorek, to bardzo często niestety tak robiliśmy, że się przylepiało od spodu te bułeczki posmarowane masłem i miodem. Tam pieski chodziły i szybko to likwidowały, tak że byliśmy kryci. Za karę widocznie przyśnił mi się ten kukuruźnik z tymi bułeczkami. Pamiętam, że obudziłam się i ta rzeczywistość tak mnie przeraziła, że zaczęłam tak strasznie szlochać, a one obie myślały, że ja brata tak opłakuję. I jedna i druga mnie przytulały: „»Żabciu«, nie płacz kochana”. A mnie się wstyd było przyznać, że ja te bułeczki widziałam [i czułam ich zapach].

Taki był głód szalony, że coś okropnego. Któregoś dnia, chyba byłam, nie wiem parę tygodni zaledwie, trzy tygodnie czy coś, nagle obsypało mnie. Wezwali lekarza, okazało się, że szkarlatyna w wieku dwudziestu lat. Ale na szczęście w dzieciństwie już chorowałam i to była podobna postać [poronna], bo gdyby to była pierwsza, to byłoby dużo gorzej. Pamiętam, że mnie polscy podchorążowie na noszach dwa kilometry nieśli do szpitala obozowego zakaźnego. Miałam wysoką gorączkę. Ale zanim mnie tam zabrali, to moje koleżanki, jak się dowiedziały, te, które ze mną razem spały, że ja mam szkarlatynę, zaczęły mnie [całować], żeby się zarazić, żeby się ze mną nie rozdzielać. Ale nie zaraziły się i do Oberlangen obie pojechały. Nota bene jednej z nich już po wyjściu z Oberlangen [nie spotkałam], jak pojechała do Bolonii, gdzie na studia jeździły, ale zanim na te studia zostały poprzydzielane, kazano się zameldować u komendanta. W komendancie spotyka ojca lekarza, była pielęgniarką, Danusia Szaniawska, „Czibi”.
Pamiętam, że w tym [szpitalu, w salce] było nas cztery, leżałyśmy [na pryczach], tam leżała Irka Twardowska, Krysia Zbyszewska, potem, koleżanka, która mieszka w Ottawie od pięćdziesięciu lat, Zosia Wratna, ja i jeszcze któraś, tej ostatniej nie pamiętam. Sanitariuszem był tam Rosajanin nazywał się Sasza Możegow, który jak przychodził rozdawać termometry, to mówił Żeńszczyny, eto ja nie bolszewik, eto ja mienszewik.
Był bardzo miły, ale dolmeczerem był Iwan Grisznin, Rosjanin, który zawsze z Bentzem (naczelny lekarz) wchodził. Ale ponieważ Irka Twardowska paliła papieroski, a Bentz wojował z papierosami, to byłyby podobno straszne reperkusje, gdyby zobaczył. I pamiętam, że zawsze wpadał pierwszy ten Iwan i mówił: „Bentz idzie, Bentz idzie”. I kiedyś wpadł i Irka nie zdążyła zgasić, i miała długie buty i wrzuciła tego papierosa do buta z cholewami. I ja nie zapomnę, jak myśmy wszystkie tyłem się do niego odwracały, jak wszystkie wzrok w ten but, a z niego dymeczek. Ale on na szczęście tego nie zauważył, bo ona miałaby ogromne przykrości.
Ale był tam też taki Wasia, Możegow się chyba nazywał, wielki Białorusin, o twarzy różowej, takiej jak patelnia, który kradł jabłka. Raz przyniósł Zosi Wratnej upieczony kartofel, bo Zosia miała czternaście lat, była harcerką. Urocza zupełnie dziewczyna. Przyjeżdża co roku do Polski, mieszka w Ottawie, ale nie [jest] z naszego batalionu. Myśmy przecież do obozu z różnych zgrupowań przyszli. On przychodził i czasem jej coś [przynosił, bo ukradł z kuchni, w której pracował]. Ci Ruscy to byli biedni ludzie. Jak już nie miał co kraść dla tej Zosi, to przychodził bajki jej opowiadać. Ona nie potrzebowała bajek, ona miała czternaście lat. Ale miała i szkarlatynę i anginę i dyfteryt, wszystkie trzy naraz. Bardzo ciężko była chora. To klęczał i opowiadał jej bajki i zawsze mówił: „Ach, biedne »riebionko«, a matka jej tak daleko” – i tak żałował jej. Bardzo byli biedni.
Na środku był piecyk, taki żelaźniak piecyk i w tym piecyku palił taki Kałmuczek Miszka, jedno oko tylko miał. Takie bzdury opowiadał, że go czort na stepie uczył grać na skripkach. Chciał nam jakoś zaimponować, biedny taki. Myśmy potem po wyzwoleniu chciały im wysłać paczki. Oczywiście wiadomo, ich przecież wszystkich, którzy byli w niewoli, to komuniści rosyjscy przecież potraktowali strasznie, gdzieś do łagrów wysłali chyba. Tak że myśmy przez Czerwony Krzyż chciały im posłać [paczki], bo znałyśmy ich nazwiska, nie udało się.
Oni bardzo byli nam życzliwi. Bardzo ładnie się zachowywali, ale oni mieli straszne tam warunki, okropne, oni byli dużo gorzej traktowani niż pozostali jeńcy, bardzo źle. Funkcyjni to jeszcze jako tako. Narodowości [w obozie] były odgrodzone drutami, pamiętam, że byli tam Francuzi, Belgowie, mała grupa lotników amerykańskich, Serbowie i nie pamiętam, kto jeszcze. A Rosjanie... poły szyneli nastawiali, żeby resztki od zlewek im wlewać i jak zwierzęta [karmić]... Okropnie byli traktowani przez Niemców. Tak że to były widoki okropne.
Obóz był na szczęście nie tak długo, bo w 1945 roku już było wyzwolenie, ale nie mniej był to straszny okres, aleśmy to jakoś przeżyli. Przeżyliśmy, bośmy byli razem. Nie było defetyzmu zupełnie. Wszyscy wspieraliśmy się nawzajem tym, że niedługo będziemy wyzwoleni, że Polska będzie wolna, że wszystko będzie tak jak trzeba. W momencie wyzwalania obozu, byłam cały czas w tym szpitalu, bo w międzyczasie w obozie wyszłam za mąż za doktora Plejewskiego. Kapelan nam dawał ślub. Francuzi nam zagrali „Ave Maria” na skrzypcach w kaplicy, bo w Sandbostel była kaplica. Po wyzwoleniu major, Anglik, który był w 43 Dywizji, która wyzwoliła nasz obóz, przysłał nam skrzynkę wina.


Mój mąż przyszedł do naszego z oflagu II D Gross Born, bo oni uciekali przed Rosjanami. Cały ich oflag ewakuowany był z Gross Born, to teraz Dobiegniewo czy jakoś się nazywa, bo tam Rosjanie szli, więc [uciekali] w głąb Niemiec. Cały oflag [II D] ewakuowano i do nas do tego stalagu X B w Sandbostel i tam żeśmy się poznali. Chociaż nie bardzo chciałam zmieniać stan, ale tak się stało. Było bardzo fajnie, bo strzelali najpierw, a potem była cisza i widać było jak Anglicy pili sobie herbatkę w okopach, w których się okopali. Ale Niemcy, aż tak bardzo się nie bronili w tym szpitalu, chociaż strzelali i bronili się, ale nie tak bardzo.
Pamiętam, że po wyzwoleniu, jak już weszli Anglicy na ten teren, to była wielka radość, wielka feta, a stał cały rząd Niemców, tych którzy zostali internowani i oczywiście uznani przez Anglików za jeńców wojennych. Pan major Bentz naczelny lekarz podszedł do nas i chciał każdej z nas zafundować łapkę i pogratulować, żadna nie podała. To był zbrodniarz. W męskim baraku, to znaczy w tym samym baraku, ale w salce męskiej podobno leżał jakiś Tadżyk ze wschodu Rosji, czy jakiś inny i miał dużo owrzodzeń, takich zropiałych. Nasza koleżanka Krystyna była naszą pielęgniarką i ona musiała z nim chodzić na wszystkie wizyty. Kiedyś przyszła zapłakana, roztrzęsiona i mówi: „Wiecie, co ten kretyn Bentz zrobił? Poprosił mnie o nożyczki takie zakrzywione do manicure. Nie wiedziałam do czego, dałam mu te nożyczki, a on temu Kałmukowi czy Tadżykowi tak z premedytacją i uśmiechem w to owrzodzenie władował i powoli tak otwierał”. Ona z płaczem i zdenerwowana przyszła i powiedziała: „To lekarz?! Co to za lekarz?!”. Myśmy o tym pamiętały. Nic dziwnego, że ona mu nie podała ręki.
Wtedy była wielka feta pamiętam. Wszyscyśmy się bardzo cieszyli. Pamiętam, że jak strzelali do takiej pryczy, siedzieliśmy mój mąż, ja, Ryś Depurbe z mojego batalionu, który miał belgijskie nazwisko. Myśmy go „padłaty” nazywali, nie żyje już niestety, potem mieszkał w Kanadzie. Wszyscy z radością przyjęliśmy wyzwolenie. Potem pojechaliśmy do Bomlitz. Tam koledzy mojego męża, lekarze, których była duża grupa z oflagu II D Gross Born, założyli szpital dla dipisów. Byli lekarzami tam w tym szpitalu. Potem Anglicy [z UNRRA] dali nam bardzo dużo szpitalnego sprzętu, lekarstw, wyposażyli nas bardzo hojnie. I myśmy specjalnym pociągiem przysłanym z Polski przywieźli do Polski dwa wyposażenia dla dwóch szpitali, jeden na zachodnie rubieże Polski do Wrocławia bodajże, a drugi do Łodzi. Ja przyjechałam tym do Łodzi. I od razu przyjechaliśmy do Warszawy. Tu miałam matkę, rodziców mojego męża. Mój ojciec mnie odnalazł [dzięki kapitanowi Herbertowi Gleenowi Turnerowi, który był w tym samym szpitalu obozowym, co ja. W obozie w Sanbostel jeńcami byli Francuzi, Belgowie, Serbowie, Polacy, Rosjanie i mała grupka lotników amerykańskich. Lekarzem lotników amerykańskich był Polak – doktor Zygmunt Chojecki, jeniec tego samego stalagu, a właściwie szpitala w stalagu Sandbostel i także naszym lekarzem].
Tych Amerykanów, lotników, było zaledwie kilku – najstarszym z nich był kapitan Herbert Gleen Turner. Ich barak był naprzeciwko mojego baraku. Jak zaraz po wyzwoleniu pierwszym transportem wyjeżdżali amerykańscy lotnicy z obozu, poprosiłam doktora Chojeckiego, podając dane mojego ojca, żeby poprzez kapitana Turnera powiadomił go o moim miejscu pobytu.
[Ojciec mój dzięki temu odnalazł mnie po wyzwoleniu w szpitalu w Bomlitz, gdzie pracował mój mąż i gdzie czasowo mieszkaliśmy].

  • Proszę opowiedzieć o tym kapitanie i odnalezieniu ojca?


Mój ojciec był w Anglii całą wojnę, w lotnictwie polskim, ale nie latał. [Herbert] odnalazł mojego ojca, powiedział, gdzie mój ojciec jest. Pamiętam, że już jak byliśmy w [niezrozumiałe], któregoś dnia, a przychodziła sprzątać Anmi, Niemka, dziewczyna taka, miała chyba szesnaście lat. I któregoś dnia, my jeszcze śpimy, nagle ktoś puka. Ktoś puka, ja myślałam, że to Anmi, więc mówię Herein. Nagle otwierają się drzwi, pamiętam, siadam na tym łóżku i mówię: „To chyba mój tata?”. Nie widziałam go tyle lat. Ojciec chciał nas koniecznie do Anglii zabrać, ale rodzice mojego męża bardzo chcieli, żebyśmy wrócili do Polski. A ja przede wszystkim, miałam wielki obowiązek wobec matki, która straciła syna, nie mogłam jej zostawić samej. I wróciliśmy. Nie żałuję, że wróciłam. Uważałam to za swój obowiązek, a poza tym, nie po to walczyliśmy, żeby mieszkać na Zachodzie.
Mój ojciec jest pochowany aż w Durban w Afryce Południowej. Niestety, po wojnie nie mógł wrócić do Polski. Mama pisała żeby nie wracał, bo by na pewno go aresztowali komuniści.

  • Na zakończenie chciałbym jeszcze zapytać o sam początek. Po pierwsze, proszę opowiedzieć o swoim pseudonimie, jak on brzmi i skąd taki pseudonim? A po drugie, jak pani wspomina dzień swojej przysięgi konspiracyjnej?


W dzieciństwie w domu nazywali mnie „Żabinką”, więc po prostu wybrałam „Żaba”.
Przysięga konspiracyjna odbyła się w prywatnym mieszkaniu, oczywiście [było to] bardzo uroczyste i bardzo zakonspirowane i bardzo wzruszające.

  • A gdzie i kiedy to było?

 

To było na ulicy Wilczej przy Emilii Plater, drugi dom od Emilii Plater, na parterze. Tam mieszkała łączniczka, to w jej mieszkaniu. I proszę sobie wyobrazić, bardzo długo po powrocie nie miałam z nią kontaktu. Kilka lat temu, przypadkowo w telewizji zobaczyłam jakiś reportaż z Afryki czy skądś, i ją w charakterze siostry zakonnej rozpoznałam – Marietta. U niej w mieszkaniu była przysięga.

  • Proszę powiedzieć o całym wydarzeniu? Jak to wyglądało, jak to przebiegało?


Był jeden z delegatów naszych konspiratorów, jeden z zastępców dowódcy i przyjmował od nas tę przysięgę. Odczytał treść przysięgi. Każdy z nas miał treść przysięgi, po czym przysięga została spalona, bo nic w ogóle nie wolno było wnosić, ani wynosić. Wszystko było bardzo konspiracyjnie. Oczywiście obstawa była na zewnątrz, bo to parter był. Pamiętam, że wiedzieliśmy, że długo, długo będziemy niestety musieli walczyć, bo to było na początku 1941 roku. Było nas wtedy jedenaście osób. Trzeba było pojedynczo wychodzić, albo po dwie osoby w przeciągu trzech godzin, bo wszystko trzeba było w szalonej konspiracji robić, żeby nie naprowadzić na zdekonspirowanie punktu.


  • Czy do batalionu „Golskiego” trafiła pani już na początku Powstania?


Tak, na początku Powstania, w pierwszych godzinach Powstania.

  • I to była pierwsza styczność z batalionem?


Tak. Z tym, że tam spotkałam moich kolegów i koleżanki, z którymi byłam w towarzyskich stosunkach na długo przedtem.

  • Ale wiedziała pani, że ich tam pani zastanie, czy to był czysty przypadek?


Myśmy się wszyscy o sobie domyślali. Nikt nic nie mówił. Ja nawet nie wiedziałam o moim bracie wszystkiego co trzeba. Moja matka była bardzo dyskretna, ale domyślała się, że oboje należymy do organizacji. Nigdy z nami na ten temat nie rozmawiała. Sama z resztą kolportowała prasę, bo miała przyjaciółkę, która była żoną pułkownika w oflagu i obie pracowały w RGO, oczywiście społecznie. Ciągle do domu była przynoszona przez moją mamę bibuła konspiracyjna. Tak że ona rozumiała to, że my jesteśmy [w konspiracji], tak byliśmy wychowani.

  • Proszę powiedzieć, czy pani udział w Powstaniu i w konspiracji miał później jakieś znaczenie dla pani życia w Polsce powojennej, czy spotkały panią jakiś represje z tego tytułu?


Takich oczywistych represji nie miałam. Byłam zdziwiona jedną rzeczą. […] W pewnym momencie moja matka bardzo zachorowała. Po rozwodzie zamieszkałam tu z moją mamą, bo moja mama dostała to mieszkanie. […] Musiałam zmienić [pracę]. Byłam szefową bloku operacyjnego w Instytucie Hematologii, a mój szef doktor Kwietniak, który tam pracował razem ze mną, pracował w Lecznicy Rządowej na Emilii Plater. Tam był etat z dyżurami, który mnie odpowiadał o tyle, że mogłam się matką tutaj przez większą część dnia opiekować. To zresztą był kolega ze studiów mojego [drugiego] męża [doktora Szamborskiego].
I dziwna rzecz, bo bałam się zdekonspirować, że jestem z AK, bo wiedziałam przecież czym to grozi. Przecież moje koleżanki dwie siedziały w więzieniu. Ewa Stolarska przecież parę lat siedziała w więzieniu. [...] Z tym, że ona potem jeszcze była w WiN-ie, więc za WiN tam siedziała. I w momencie kiedy musiałam pisać ankietę, to wszyscy mówili, że ci komuniści, że UB jest tak doskonale zorientowane, że przed nimi się nic nie ukryje. A ja zaryzykowałam. Jak pisałam ankietę, to tam była taka pozycja: „pochodzenie społeczne”. Ja dosłownie napisałam: „robotniczo-chłopskie”. A nazwisko było Kosidowska.
Zresztą potem mój stryj Kosidowski zmarł w tym szpitalu właśnie na moim dyżurze i oni nie skojarzyli zupełnie tego. Powiedziałam, że ojciec nie wrócił z wojny. W ogóle nigdy nie powiedziałam, że był w Anglii, że był na Zachodzie, nigdy nie powiedziałam, o moim bracie. Oni do tego nie doszli, nie doszli zupełnie do tego. Czyli że nie byli aż tak sprytni. Ponieważ nie należałam do żadnej organizacji, chociaż jak byłam instruktorką na Karowej, to lekarka, która była mną zachwycona jako instruktorką powiedziała: „Pani instruktorko, właściwie nagroda to się pani należy (tam były jakieś nagrody, jubileuszowe i tym podobne) ale pani nie należy ani do ZMP, ani do partii”. A ja do niej ironicznie mówię: „Pani doktór do ZMP jestem za stara, a do partii nie dorosłam jeszcze”.
Pyskowałam jak to się mówi kolokwialnie, zawsze stawałam w obronie pewnych postaw. Myślę, że się domyślali, ale to potem już po tej dużej odwilży. W 1983 roku poszłam na emeryturę, więc koleżanki może się domyślały. Może nie tyle dyrekcja, chociaż muszę powiedzieć, że byłam zdziwiona, bo pierwszym dyrektorem jeszcze zanim przyszłam do lecznicy, był lekarz z CWSan [Centrum Wyszkolenia Sanitarnego] sprzed wojny, kolega mojego [pierwszego] męża sprzed wojny. A potem doktór Gosiewski, tak samo z CWSan. Tak więc, nie bardzo rozumiem. Myślę, że ci bonzowie komunistyczni chcieli mieć dobry personel. Myślę, że o to chodziło, że im o tyle wtedy ta przynależność do innej grupy nie zawadzała. Woleli mieć lepsze kwalifikacje tych, którzy się nimi opiekowali niż to się liczyło w politycznym kontekście. [...]

  • Dlaczego została pani pielęgniarką?


Dlatego, że było to marzenie mojego życia, bo uratowałam z doktorem Chojeckim w obozie życie jednemu pacjentowi.

  • To zdecydowało?


Tak. Mogłam pójść na studia medyczne, ale chciałam być pielęgniarką. […] Mój mąż twierdził, że gdybym się drugi raz urodziła, na pewno bym ten sam zawód wybrała. Mam piękne dedykacje książkowe Berezy, Słonimskiego i innych ciekawych ludzi, naukowców, poetów i ważnych dla mnie osobistości, które tam leżały. Mam naprawdę piękne dedykacje. Od satyryka Szymona Kobylińskiego, którego żona leżała [w szpitalu], mam taką dedykację: „Najpromienniejszej siostrze świata” – no, to już taka bardzo przesadzona.

  • Proszę powiedzieć, jak pani teraz myśli o Powstaniu?


Nigdy nie żałowałam swojego udziału w Powstaniu, bo mogłam uratować komuś życie, zdrowie, mogłam przydać się swojemu krajowi w potrzebie. To nie są jakieś słowa wyświechtane, których zwykle się w takich okolicznościach używa. Ja tak naprawdę myślę, my wszyscy tak myśleliśmy. My się spotykamy, należę do Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej. Jak się spotykamy, zupełnie czujemy jakbyśmy byli jedną wielką rodziną. Tego wszystkiego cośmy przeżyli, cośmy zrobili dla kraju i nawet dla siebie nawzajem przez tę solidarność w tamtym czasie, nie uważamy za coś nadzwyczajnego, uważamy, za zwykły obowiązek. Dla nas to jest ważne.
Nie gloryfikujemy tego, uważamy to za coś naturalnego. […] Jesteśmy dla siebie życzliwi. Uważam te spotkania za bardzo ważne, ale coraz mniej nas, ktoś ciągle odchodzi. Teraz znów koleżanka zmarła. […] Jest docent z Politechniki, Staś Wydżga. To on napisał, [jak] razem z moim bratem wchodził do kanałów, a poza tym napisał [dużo] pozycji o Batalionie „Baszta”. W ogóle to jest wspaniały, skromny człowiek. […] Jest uroczym, wspaniałym człowiekiem. Często przychodzi do mnie, prawie codziennie dzwoni, ja mam mu ogromnie dużo do zawdzięczenia, że tyle mi naopowiadał o moim bracie, tyle pięknych rzeczy. […]




Warszawa, 29 kwietnia 2006 roku
Rozmowę prowadził Leszek Włochyński

  • A gdzie i kiedy to było?

 

To było na ulicy Wilczej przy Emilii Plater, drugi dom od Emilii Plater, na parterze. Tam mieszkała łączniczka, to w jej mieszkaniu. I proszę sobie wyobrazić, bardzo długo po powrocie nie miałam z nią kontaktu. Kilka lat temu, przypadkowo w telewizji zobaczyłam jakiś reportaż z Afryki czy skądś, i ją w charakterze siostry zakonnej rozpoznałam – Marietta. U niej w mieszkaniu była przysięga.

  • Proszę powiedzieć o całym wydarzeniu? Jak to wyglądało, jak to przebiegało?


Był jeden z delegatów naszych konspiratorów, jeden z zastępców dowódcy i przyjmował od nas tę przysięgę. Odczytał treść przysięgi. Każdy z nas miał treść przysięgi, po czym przysięga została spalona, bo nic w ogóle nie wolno było wnosić, ani wynosić. Wszystko było bardzo konspiracyjnie. Oczywiście obstawa była na zewnątrz, bo to parter był. Pamiętam, że wiedzieliśmy, że długo, długo będziemy niestety musieli walczyć, bo to było na początku 1941 roku. Było nas wtedy jedenaście osób. Trzeba było pojedynczo wychodzić, albo po dwie osoby w przeciągu trzech godzin, bo wszystko trzeba było w szalonej konspiracji robić, żeby nie naprowadzić na zdekonspirowanie punktu.


  • Czy do batalionu „Golskiego” trafiła pani już na początku Powstania?


Tak, na początku Powstania, w pierwszych godzinach Powstania.

  • I to była pierwsza styczność z batalionem?


Tak. Z tym, że tam spotkałam moich kolegów i koleżanki, z którymi byłam w towarzyskich stosunkach na długo przedtem.

  • Ale wiedziała pani, że ich tam pani zastanie, czy to był czysty przypadek?


Myśmy się wszyscy o sobie domyślali. Nikt nic nie mówił. Ja nawet nie wiedziałam o moim bracie wszystkiego co trzeba. Moja matka była bardzo dyskretna, ale domyślała się, że oboje należymy do organizacji. Nigdy z nami na ten temat nie rozmawiała. Sama z resztą kolportowała prasę, bo miała przyjaciółkę, która była żoną pułkownika w oflagu i obie pracowały w RGO, oczywiście społecznie. Ciągle do domu była przynoszona przez moją mamę bibuła konspiracyjna. Tak że ona rozumiała to, że my jesteśmy [w konspiracji], tak byliśmy wychowani.

  • Proszę powiedzieć, czy pani udział w Powstaniu i w konspiracji miał później jakieś znaczenie dla pani życia w Polsce powojennej, czy spotkały panią jakiś represje z tego tytułu?


Takich oczywistych represji nie miałam. Byłam zdziwiona jedną rzeczą. […] W pewnym momencie moja matka bardzo zachorowała. Po rozwodzie zamieszkałam tu z moją mamą, bo moja mama dostała to mieszkanie. […] Musiałam zmienić [pracę]. Byłam szefową bloku operacyjnego w Instytucie Hematologii, a mój szef doktor Kwietniak, który tam pracował razem ze mną, pracował w Lecznicy Rządowej na Emilii Plater. Tam był etat z dyżurami, który mnie odpowiadał o tyle, że mogłam się matką tutaj przez większą część dnia opiekować. To zresztą był kolega ze studiów mojego [drugiego] męża [doktora Szamborskiego].
I dziwna rzecz, bo bałam się zdekonspirować, że jestem z AK, bo wiedziałam przecież czym to grozi. Przecież moje koleżanki dwie siedziały w więzieniu. Ewa Stolarska przecież parę lat siedziała w więzieniu. [...] Z tym, że ona potem jeszcze była w WiN-ie, więc za WiN tam siedziała. I w momencie kiedy musiałam pisać ankietę, to wszyscy mówili, że ci komuniści, że UB jest tak doskonale zorientowane, że przed nimi się nic nie ukryje. A ja zaryzykowałam. Jak pisałam ankietę, to tam była taka pozycja: „pochodzenie społeczne”. Ja dosłownie napisałam: „robotniczo-chłopskie”. A nazwisko było Kosidowska.
Zresztą potem mój stryj Kosidowski zmarł w tym szpitalu właśnie na moim dyżurze i oni nie skojarzyli zupełnie tego. Powiedziałam, że ojciec nie wrócił z wojny. W ogóle nigdy nie powiedziałam, że był w Anglii, że był na Zachodzie, nigdy nie powiedziałam, o moim bracie. Oni do tego nie doszli, nie doszli zupełnie do tego. Czyli że nie byli aż tak sprytni. Ponieważ nie należałam do żadnej organizacji, chociaż jak byłam instruktorką na Karowej, to lekarka, która była mną zachwycona jako instruktorką powiedziała: „Pani instruktorko, właściwie nagroda to się pani należy (tam były jakieś nagrody, jubileuszowe i tym podobne) ale pani nie należy ani do ZMP, ani do partii”. A ja do niej ironicznie mówię: „Pani doktór do ZMP jestem za stara, a do partii nie dorosłam jeszcze”.
Pyskowałam jak to się mówi kolokwialnie, zawsze stawałam w obronie pewnych postaw. Myślę, że się domyślali, ale to potem już po tej dużej odwilży. W 1983 roku poszłam na emeryturę, więc koleżanki może się domyślały. Może nie tyle dyrekcja, chociaż muszę powiedzieć, że byłam zdziwiona, bo pierwszym dyrektorem jeszcze zanim przyszłam do lecznicy, był lekarz z CWSan [Centrum Wyszkolenia Sanitarnego] sprzed wojny, kolega mojego [pierwszego] męża sprzed wojny. A potem doktór Gosiewski, tak samo z CWSan. Tak więc, nie bardzo rozumiem. Myślę, że ci bonzowie komunistyczni chcieli mieć dobry personel. Myślę, że o to chodziło, że im o tyle wtedy ta przynależność do innej grupy nie zawadzała. Woleli mieć lepsze kwalifikacje tych, którzy się nimi opiekowali niż to się liczyło w politycznym kontekście. [...]

  • Dlaczego została pani pielęgniarką?


Dlatego, że było to marzenie mojego życia, bo uratowałam z doktorem Chojeckim w obozie życie jednemu pacjentowi.

  • To zdecydowało?


Tak. Mogłam pójść na studia medyczne, ale chciałam być pielęgniarką. […] Mój mąż twierdził, że gdybym się drugi raz urodziła, na pewno bym ten sam zawód wybrała. Mam piękne dedykacje książkowe Berezy, Słonimskiego i innych ciekawych ludzi, naukowców, poetów i ważnych dla mnie osobistości, które tam leżały. Mam naprawdę piękne dedykacje. Od satyryka Szymona Kobylińskiego, którego żona leżała [w szpitalu], mam taką dedykację: „Najpromienniejszej siostrze świata” – no, to już taka bardzo przesadzona.

  • Proszę powiedzieć, jak pani teraz myśli o Powstaniu?


Nigdy nie żałowałam swojego udziału w Powstaniu, bo mogłam uratować komuś życie, zdrowie, mogłam przydać się swojemu krajowi w potrzebie. To nie są jakieś słowa wyświechtane, których zwykle się w takich okolicznościach używa. Ja tak naprawdę myślę, my wszyscy tak myśleliśmy. My się spotykamy, należę do Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej. Jak się spotykamy, zupełnie czujemy jakbyśmy byli jedną wielką rodziną. Tego wszystkiego cośmy przeżyli, cośmy zrobili dla kraju i nawet dla siebie nawzajem przez tę solidarność w tamtym czasie, nie uważamy za coś nadzwyczajnego, uważamy, za zwykły obowiązek. Dla nas to jest ważne.
Nie gloryfikujemy tego, uważamy to za coś naturalnego. […] Jesteśmy dla siebie życzliwi. Uważam te spotkania za bardzo ważne, ale coraz mniej nas, ktoś ciągle odchodzi. Teraz znów koleżanka zmarła. […] Jest docent z Politechniki, Staś Wydżga. To on napisał, [jak] razem z moim bratem wchodził do kanałów, a poza tym napisał [dużo] pozycji o Batalionie „Baszta”. W ogóle to jest wspaniały, skromny człowiek. […] Jest uroczym, wspaniałym człowiekiem. Często przychodzi do mnie, prawie codziennie dzwoni, ja mam mu ogromnie dużo do zawdzięczenia, że tyle mi naopowiadał o moim bracie, tyle pięknych rzeczy. […]

Warszawa, 29 kwietnia 2006 roku
Rozmowę prowadził Leszek Włochyński

Maria Regina Szamborska Pseudonim: „Żaba” Stopień: plutonowa, podchorąży, sanitariuszka Formacja: Batalion „Golski” Dzielnica: Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter