Tadeusz Tomasiński „Kokoszka”
Tadeusz Tomasiński pseudonim „Kokoszka”. Urodziłem się 25 czerwca 1923 roku w Nasielsku. Jestem księdzem pallotynem już od sześćdziesięciu lat.
- Proszę powiedzieć, jak ksiądz wspomina czasy przedwojenne, przed wrześniem 1939 roku.
Byłem uczniem gimnazjum w Wadowicach u księży pallotynów. Skończyłem cztery klasy i wyjechałem na obóz harcerski, który trwał sześć tygodni, był bardzo dobrze zorganizowany. Zdobyłem bardzo dużo odznaczeń, wróciłem w krótkich spodenkach do Warszawy i tam zastała mnie wojna. Byłem tam parę dni, potem pojechałem na rowerze do fortecy Modlin jako kandydat do wojska. [Usłyszałem]: „Takich młodych chłopaczków to my nie przyjmujemy, a za trzy tygodnie i bez waszej pomocy będziemy w Berlinie”. To mnie bardzo uradowało, ale wracając, już nie mogłem jechać tą samą drogą, bo most na Zalewie Zegrzyńskim został wysadzony w powietrze, żeby oddziały niemieckie idące z Prus na wschód od Warszawy nie mogły łatwo przejść.
- Ksiądz mówił, że był przed wojną w gimnazjum, w szkole w Wadowicach. Dlaczego tam, skoro urodził się ksiądz w Nasielsku?
Rozpocząłem szkołę w Warszawie, gdzie poznałem pallotynów. Był tam jeden bardzo zacny starszy ksiądz [Czubek], który zachęcił mnie do tego, żeby uczyć się w lepszych warunkach, właśnie w Wadowicach. Pojechałem tam do gimnazjum, byłem trzy lata i wybuchła wojna.
- Tam poznał ksiądz Jana Pawła II?
Owszem. Poznałem go jako wybitnego aktora na scenie w sali „Sokoła”. Przy tym znaliśmy się z rozgrywek piłki nożnej i również dzięki temu, że ci sami profesorowie uczyli w gimnazjum państwowym, do którego uczęszczał Karol, i w naszym gimnazjum na Kopcu. Z profesorów najbardziej znany był polonista Mieczysław Kotlarczyk, profesor języka polskiego, i profesor historii Tadeusz Kotlarczyk. Obaj zginęli w Oświęcimiu, rozstrzelani.
- Lata okupacji – ksiądz mieszkał wtedy w Warszawie?
Opuściłem Nasielsk w 1940 roku z powodu wydarzeń, jakie miały tam miejsce. Mianowicie Niemcy wysiedlili całą ludność żydowską, około trzech tysięcy ludzi, i to w zimie. Wysłali ich na południe Polski. Podróżowali dwa tygodnie, bardzo wielu zginęło, bardzo wielu zachorowało. Potem burmistrz zorganizował wszystkich mieszkańców tego miasteczka, postawił dwa krzesła, na krzesłach dwóch młodych hitlerowców z Hitlerjugend, i oni bili biczami każdego, kto przechodził w ogonku między nimi. To mnie tak zraziło, że przy pierwszej okazji powiedziałem to w Warszawie ludziom, którzy byli bardzo zainteresowani, jak to się tam odbywało. Wynikało z tego, że burmistrz urządził to jako pokaz publiczny na usprawiedliwienie tego, że Polacy ukradli wszystko, co pozostawili w swoich mieszkaniach Żydzi, co było nieprawdą.
Zaangażowałem się w działalność AK z powodu mojego kolegi Władka Rutkowskiego, który był bardzo bliskim przyjacielem mojej siostry w Warszawie. Władek został rozstrzelany. Nasza przyjaźń była taka wielka, że mu przyrzekłem: „Jak ty zginiesz, to ja pójdę na twoje miejsce”. I tak się stało. Niemcy rozstrzelali go na ulicach Warszawy, a ja poszedłem do AK. Dołączyłem do grupy „Mokotów”. Później ta grupa nazywała się „Baszta”.
Już może 1942.
- Gdzie składał ksiądz przysięgę?
W Warszawie, w bardzo wysokim domu. Ten dom prawdopodobnie jeszcze stoi, tylko parę pięter mniejszy. Wchodziło się z windy do mieszkania, które prowadziło do trzeciego mieszkania, w tym mieszkaniu była szafa. Otwierało się drzwi szafy i dopiero trzecie połączenie było [właściwe] – drzwi od pokoju, gdzie były wszystkie nasze dekoracje patriotyczne, biało-czerwone flagi, portrety, krzyż. Tam odbyła się przysięga.
Przy placu Unii Lubelskiej, mieszkałem wtedy na Puławskiej róg Dworkowej, drugie piętro nad pocztą. Musieliśmy opuścić to mieszkanie, bo zajęła je rodzina niemiecka. Nas przeniesiono na Pańską. Zanim dostaliśmy przydział mieszkania na Pańskiej, mieszkaliśmy razem z siostrą u ciotki na Nowym Świecie.
Moje pierwsze zadanie polegało na tym, że oficer, którego nazwiska nie pamiętam, polecił żebym wybadał, co uczynił niemiecki burmistrz w tym miasteczku [Nasielsku]. Trzeba wiedzieć, że granica między Generalną Gubernią a Rzeszą była właśnie w Modlinie, Pomiechówku i w Jabłonnie-Legionowie. Mnie przypadło już z tytułu AK przejść może z dziesięć razy „zieloną granicę”, dwanaście kilometrów pieszo z Jabłonny-Legionowa do Nowego Dworu czy Pomiechówka. Przy jednej przeprawie byłem aresztowany. Siedziałem w więzieniu przerobionym z domu mieszkalnego. Wyrzucono ileś tam rodzin i przerobiono [budynek]. Z tym że Niemcy popełnili wielki błąd, bo szukali przedsiębiorcy, który by dokonał tej przebudowy i wmontował kraty w okna. [Wśród wynajętych osób] znalazło się kilku akowców. Akowcy – [wiem,] ponieważ z tego skorzystałem –bardzo inteligentnie zamontowali kraty w oknach. W jednym oknie, które było najbardziej zbliżone i możliwe do wykorzystania przy ucieczce, na górze zrobili znacznie głębsze dziury, a na dole śruby, ale bez gwintów. W chlebie dostaliśmy tak zwany cynk i po tym według narysowanego planu mieliśmy łatwo, bo trzeba było wygiąć wtyczkę, gwóźdź kuty, stalowy z łatwością podnieść do góry, bo nie był nagwintowany, i już jest się na drugiej stronie. Tak nas czterech uciekło z więzienia. To była jedna rzecz.
Druga rzecz, wychodziłem z tego miasteczka, pod pretekstem, [że idę] od rodziców, otrzymywałem od pana Dmowskiego, Dębińskiego (już nie pamiętam nazwiska, był fabrykantem cukierków) pieniądze, marki niemieckie, które przenosiłem do Warszawy, do AK. Raz tak się złożyło, że byłem aresztowany przez gestapo w Warszawie, właśnie po powrocie. Dlaczego? Dlatego że moja siostra już przed wojną miała hurtownię tytoniową i na całym Mokotowie hurtowo zabezpieczała dostawę papierosów do kiosków i do restauracji. Jedna z właścicielek restauracji dowiedziała się od mojej siostry, że jadę za „zieloną granicę”, i przyleciała prosić, żeby wstąpić do Ciechanowa, do jej brata, i wziąć paczkę dla niej, bo była w potrzebie. Nie śmiałem odmówić, ale Ciechanów nie był moim celem, tylko właśnie Nasielsk – ten pan, cukiernik. Nie pojechałem do Nasielska, pojechałem do Ciechanowa po paczkę i tak się składało, że nie było rozumnie jechać po pieniądze z powodu tej paczki. Całe szczęście.
Przyjechałem do Warszawy, przespałem u siostry i już o siódmej rano było gestapo i mnie aresztowali. Oczywiście paczkę, to był najważniejszy przedmiot, niósł specjalny oficer. Domyślali się, że tam są ewentualnie pieniądze. Jak otworzyli, powiedzieli: „Nie szuraj tutaj. Szmaty, bzdury, stare trzewiki”. To wszystko porozrywali na kawałeczki i szukali dokumentacji albo pieniędzy. Nie znaleźli, ale niezależnie od tego wsadzili mnie do więzienia na Daniłowiczowskiej i tam byłem dwa tygodnie. Siostra przez adwokata, który dał się wpisać na folkslistę, miał dostęp do gestapowców czy do urzędów i wykupił mnie. Po dwóch tygodniach wyszedłem z Daniłowiczowskiej.
Mój oficer z AK pytał się, czy nie mógłbym zbadać, co robił burmistrz, gdzie [są] pieniądze od Żydów, które otrzymywał jako kontrybucje wojenne, i wszystko, co pozostawili Żydzi, bo musieli zostawić swoje bagaże na ziemi i bez bagażu wejść do pociągu. Niemcy spenetrowali bagaże, wywrócili wszystko, a w bagażach były zaszyte pieniądze albo drogocenne rzeczy. [Miałem] więc zrobić dochodzenie, żeby dowiedzieć się, co burmistrz z tym robił, żeby uwolnić całe miasteczko, wszystkich mieszkańców miasta od oskarżenia o kradzież.
Rzeczywiście, udałem się do Nasielska, bo tam miałem rodziców. Był spis ludności, aby Polacy mogli otrzymać kartki [żywnościowe]. Szukali młodzieńców, którzy umieją po niemiecku, żeby pisali. Wciągnąłem się przy okazji do tego spisu i miałem wstęp do wszystkich zakamarków urzędu miejskiego. Dowiedziałem się, że pan burmistrz pakował wszystkie rzeczy i wysyłał do Italii, do swojej żony. Kiedy mieliśmy dokładne dane, to do tego miasteczka przyjechało trzech oficerów z Warszawy, w mundurach oficerskich przykrytych płaszczami. Poszli na wieczór do pracowitego burmistrza, przeczytali mu wyrok śmierci i zastrzelili. Został pochowany przy drodze z Nasielska do Nowego Miasta, w rowie przy drodze. Nie było żadnych konsekwencji w stosunku do ludności polskiej.
- Kiedy ksiądz wstąpił do seminarium?
W 1943 roku. Kiedy po śmierci Władka poznałem Jurka Paprockiego, syna aptekarza na Ogrodowej, który też zdradził chęć robienia ze mną liceum. Uczęszczaliśmy w Warszawie na komplety, żeby zrobić maturę. Rzeczywiście, maturę zdałem w 1943 roku i obaj po maturze pojechaliśmy z Warszawy na Kopiec do Wadowic. Zapamiętałem dobrze przed wyjazdem w 1943 roku powstanie żydowskie w Warszawie. Widziałem na własne oczy, jak pali się całe getto.
- Jak Polacy wtedy przyjmowali to, że tam jest powstanie?
To dzięki Polakom powstanie mogło w ogóle mieć miejsce – Polacy dostarczli broń, amunicję kanałami. Znam przypadek z mojej rodziny. Zbyszek Młynarski, był w „Kedywie”, jego zadaniem była dostawa broni, większe ilości, bo kanałami bardzo ciężko było dostarczyć. Broń jest bardzo ciężka pewne odcinki kanałów zalewała woda. Broń czy amunicja nie może [mieć kontaktu z wodą], bo zardzewieje. Otóż on znalazł ulicę, która była ze spadkiem w dół i kończyła się dość wysokim murem z cegły. On ładował ciężarówkę, jak najbardziej starą, nawet bez motoru, na dole obłożona amunicją, bronią, a u góry żywność. Jak taką bardzo ciężką ciężarówkę puścił w ruch, to mur się rozwalał i ona wpadała do getta, więc Żydzi się bili przy tym, bo nie wiedzieli, że pod żywnością jest amunicja. Chcieli zabrać jedzenie, a chodziło o to, żeby zniknął cały samochód z amunicją. Co się udawało, to się udało. [Zbyszek Młynarski] za pomoc Żydom dostał nawet wielkie odznaczenie żydowskie.
Inny wypadek. Uczestniczył w tym mój kolega Jerzy Paprocki. W Rembertowie był wielki dworzec wojskowy. Już po 1941 roku były tory szerokotorowe i wąskotorowe. Wąskotorowymi przyjeżdżały pociągi z Rzeszy z amunicją i bronią na front rosyjski, a szerokotorowe prowadziły na front rosyjski. Ze względu na ataki lotnicze te dwa dworce były z dala od siebie. Trzeba było wyładować broń z wagonu, żeby przeładować szerokotorowe wagony. Wykorzystowano wojskowe samochody ciężarowe. Przekupiono wojskowych Niemców. Ponieważ dobrze znałem język niemiecki, uczestniczyłem przy tych transakcjach.
- W 1943 roku znalazł się ksiądz z kolegą w Wadowicach, i poszedł ksiądz do seminarium, tak?
Tak. Opuściłem Warszawę. Zdałem maturę i trzeba było decydować, co zrobić po maturze. Wybrałem, właściwie AK pomogło mi w tej decyzji, bo nas, młodzieńców, oficerowie niekiedy wysyłali na śmierć, nie chciałbym ich tak oskarżać, to byli ludzie, wielcy patrioci, ale na śmierć łatwo iść.
Znalazłem się nieraz w obliczu śmierci. Mianowicie jeszcze zanim opuściłem Warszawę, moim zadaniem było wozić do Grudziądza (to było Graudenz poza granicami [Generalnej] Guberni) walizkę druków „Biuletynu Informacyjnego” drukowanego w Warszawie i to prawdopodobnie pod pistą samolotową, wojskową. Budowali korytarze, to zostawili nory. Ładowało się walizę i [jechało] pociągiem.
Miałem lewe papiery, nazywałem się wówczas Wałecki. Na granicy, o dziwo, gestapowcy, było ich niekiedy trzech, sprawdzając dokumenty, przepuszczali nas, bo byli przekupieni. Pieniędzmi, które otrzymali, załatwiali swoje zachcianki w Warszawie i cieszyli się, że mają okazję dostać kupę pieniędzy za to, że nas przepuszczają. Nie byłem jedyny, ale na moje lewe papiery przepuszczali mnie. Machnął ręką i poszedł dalej, a waliza została. I stało się raz nieszczęście, że z powodów wojskowych była powtórka [kontroli na] stacji granicznej w Brodnicy, która się nazywała wówczas Strassburg in Osten. SS obstawiało pociąg, wszyscy mężczyźni musieli wysiadać. Korytarzem [stali Niemcy], po jednej i po drugiej stronie, mieli małe pistolety i ręczny karabin maszynowy. Nie można było uciec. Męczyłem się z ciężką walizą, żeby dotrzeć. Ponieważ była ciężka, to tak się złożyło, że byłem ostatni, chociaż była z setka młodych ludzi, i to Niemców. Byłem ten lepszy, najlepszy, bo oni byli uciekinierami z frontu wschodniego – dezerterzy wojskowi. Ich wszystkich wychwytywano – pod ścianę i na śmierć.
Oczywiście nie widziałem rozstrzeliwań, ale oficer, który był w sali dworca w Brodnicy, przywoływał każdego uciekiniera i oddawał w ręce SS. A co dalej, to nie wiem. Byłem ostatni, przyszedłem z ciężką walizą:
Papiere!. Oddałem papiery. Wcale się nie domyślił, że są jakieś [lewe] i pisał protokół. Patrzyłem na niego i nigdy w życiu tak się nie modliłem jak wtedy. Już jak tylko powie: „Co jest walizce?” i „Dawaj walizkę, pokaż walizkę.” – bo wszystko musiałem wyłożyć z kieszeni na stół, miałem śmierć w oczach, bo gdyby on stwierdził, że jestem antyhitlerowcem, to dostaje ileś set marek nagrody i stopień wyżej. Tak że w jego interesie było za wszelką cenę [wyszukiwać takie osoby]. Jego obowiązkiem było przecedzić wszystkich wysiadających, starszych i młodych, uciekinierów z wojska niemieckiego, z frontu rosyjskiego.
Patrzyłem na niego – ogromnie tęgi oficer, tak że na odległość rozmawiałem z nim. Miał trudność z pisaniem raportu. Tłumaczył się tym, że jako wyższy oficer nie był na froncie, bo był niezdara. Przyszła na mnie myśl, może to mnie wybawiło od śmierci: „Co ten Niemiec musi zjeść każdego dnia?”. [W tym czasie] Niemcy jeździli do Warszawy kupować żywność, a tak zwani szmuglerzy jechali z Warszawy do Rzeszy i sprzedawali tę żywność trzykrotnie drożej. Jak przyszedł moment, że ma napisać, co [jest] w walizce, pochyliłem się i tak cicho, żeby Niemiec, który stał z ręcznym karabinem maszynowym, nie dosłyszał, [powiedziałem]:
Gänse – gęsi. To było magiczne słowo – tak wielka waliza i pełno gęsi. Zmienił się, potargał protokół, który wrzucił do kosza, popatrzał przeciągle na zegarek i w końcu mówi: „Pójdziesz ze mną!”. Już byłem przekonany, że pójdę jak poprzednicy, a on już przedtem powiedział do tego żołnierza, który stał przy drzwiach, że wszystko jest załatwione, może odejść, może sobie pójść. Jak mam iść za nim, to biorę walizkę. „Walizka tu zostanie. Ty za mną.” – idę za nim. On dosłownie doszedł do okienka i za marki niemieckie kupił bilet do Warszawy. Zaprowadził mnie z zegarkiem w ręku na peron i w pociąg z Berlina do Warszawy: „Wsiadaj! I żebym cię już nigdy więcej nie widział”. – Ja wohl!
Nie dojechałem oczywiście do Warszawy tym pociągiem, bo wyskoczyłem. Pierwszy był Sierpc albo Rypin, pierwsza stacja za granicą Guberni i w nogi – przez Płock, żeby się dostać do Warszawy, do Łodzi, bo tam miałem znajomego, nazywał się pan Gracz, szef naszego oddziału. Tam miałem przygodę, ale to już za długa opowieść, bo też mieliśmy trudności z gestapo. Wpadli na nasz trop, więc wyprowadzono mnie z Łodzi i poprowadzono do Warszawy przez granicę, ale już więcej nie jeździłem do Grudziądza.
- Proszę księdza, czy w czasie okupacji można było tak oficjalnie wstępować do seminarium? To było legalne, Niemcy tego nie zabraniali?
Bardzo słuszne pytanie. Pod Wadowicami znajduje się czteropiętrowy gmach, czterofrontowy, gdzie niegdyś mieściło się gimnazjum. Byliśmy tylko miesiąc. Po miesiącu przyszli oficerowie z hukiem, rozbili nam jedzenie, które było na stołach, wyrzucili do góry nogami cały stół i dali dwa tygodnie do usunięcia wszystkiego. Oni się wprowadzili i zamienili cały nasz dom, gimnazjum na szkołę lotniczą.
Przewieźliśmy na wózkach ręcznych [cały dobytek] do Kalwarii Zebrzydowskiej, gdzie dostaliśmy pomieszczenie przy domu gwardiana kościoła Grobu Matki Bożej. Tam [zrobiliśmy] rok filozofii. Drugi rok, właśnie 1942/43 byliśmy w Sucharach koło Chełmna, koło Bydgoszczy. Stamtąd w 1946 roku dostałem od prowincjała rozkaz wyjazdu do Italii, na studia na uniwersytecie w Rzymie.
- Tuż przed Powstaniem ksiądz znowu znalazł się w Warszawie?
Tak. Byłem w Wadowicach i przyszedł okres wakacji. Obaj z Jurkiem Paprockim pojechaliśmy do Warszawy na wakacje. Byłem jak zwykle u siostry i dojeżdżałem do pallotynów. Znalazłem się, prawie że już zamieszkałem, przy ulicy Długiej róg Miodowej, w domu pallotyńskim. O godzinie siedemnastej 1 sierpnia słyszałem pierwsze strzały, widziałem na własne oczy pierwszego Niemca, oficera zabitego na Miodowej. Tam był pałac biskupi zajęty przez Niemców. Niemiec wjeżdżał na motorze, motorem kierował zwykły żołnierz, a oficer siedział w przyczepie. Tego oficera trafiły pierwsze strzały, motor zakołował i był trup. To było o siedemnastej. Tak przywitał Powstanie na Miodowej.
- Jak ksiądz zapamiętał pierwsze dni Powstania? Mógł już ksiądz nosić sutannę?
Tak, już od 1943 roku byłem w sutannie, od września, a w październiku wyrzucili nas z naszego domu na Kopie do Kalwarii Zebrzydowskiej.
- Czy księża mogli walczyć w czasie Powstania Warszawskiego z bronią w ręku?
Nie, nie walczyliśmy, byliśmy sanitariuszami. Jeden z naszych młodych księży, który brał udział w Powstaniu na Czerniakowie jest błogosławionym. To jest tuż nad Wisłą, gdzie przygotowywano przepływ przez Wisłę oddziałów armii generała Berlinga. Tam był przepływ, jeden, drugi, trzeci, bo Niemcy atakowali. Oczywiście wszystkich pozabijali, część zabrali do niewoli, a tego księdza z opaską i w sutannie (miał stułę) powiesili na drzewie. Nazywał się ksiądz Józef Stanek.
- W muzeum jest kaplica księdza Stanka.
Byłem na poświęceniu kaplicy, ksiądz kardynał Glemp poświęcił ją dwa lata temu.
- Proszę powiedzieć, jak ksiądz zapamiętał pierwsze dni Powstania na Starym Mieście?
Bardzo spokojnie, nie było jeszcze wielkich huków, tylko co trzy godziny nadlatywało piętnaście samolotów i zrzucały bomby rozbijające, lekkie, ale robiące dziury w dachu. Potem druga seria piętnastu samolotów z lotniska koło Modlina zrzucała bomby fosforowe i one zapalały [budynki]. Już w pierwszych dniach była olbrzymia łuna nad Warszawą. Zaczęły się palić poszczególne domy. Pamiętam, że w pierwszym tygodniu Powstania była defilada przed kościołem garnizonowym, który niestety potem bomby zniszczyły, zabiło jednego księdza i jednego brata z naszego zgromadzenia.
- Księży wyszło trzech, tak?
Nie księży, tylko trzech wysłańców. Jeżeli któryś z nas by zginął, to jeden z tych trzech by dotarł. Dotarłem do „Okonia” i przekazałem mu wiadomość, że główny dowódca daje rozkaz marszu na Żoliborz, przez Dworzec Gdański na Starówkę, żeby Niemców zajść z tyłu. Było ich sześć, siedem tysięcy nieuzbrojonego chłopa, więc była troska o amunicję.
Nasze seminarium znajduje się w Ołtarzewie na przedmieściach Ożarowa, przy głównej arterii z Warszawy do Poznania. Po drugiej stronie arterii, na wprost naszego domu była wielka cegielnia. Cegielnia nie funkcjonowała już od lat i Niemcy zrobili tam wielki magazyn broni i amunicji. Powiedziałem o tym, więc pułkownik „Okoń” zorganizował oddział, który doszedł do cmentarza, w pobliżu naszego domu. Niemcy mieszkali w naszym głównym domu, w seminarium. Karabiny maszynowe [były ustawione] na pierwszym piętrze na każdym narożniku, a część Niemców pilnowała cegielnię. Szturm miał się odbyć o ósmej wieczorem. Byłem przy tym, jak oficer w mundurze wojska polskiego polecił naszemu rektorowi, który nazywał się ksiądz Żuchowski, żeby wszyscy opuścili dom. Już nie byliśmy w centralnym, głównym domu, tylko siedziba nasza była na tak zwanym gospodarstwie, gdzie kuźnia była kuchnią, stolarnią, jadalnią i musieliśmy to też opuścić. Każdy dostał kieszonkowe i [miał] rozproszyć się w terenie, bo będzie atak na nasz dom. Czekaliśmy do ósmej. Też opuściłem dom i po drugiej stronie głównej arterii schowałem się w pomieszczeniu ogrodnika, żeby widzieć cegielnię, jak będą ją atakować. Byłem bardzo ciekaw, a przy tym miałem nastawienie bojowe – być obecnym, aktorem, choćby z dala. Jak się zbliżała ósma godzina, przyszła burza i olbrzymi, ulewny deszcz. Ten deszcz to chyba Pan Bóg z nieba zesłał, bo nie byłoby wśród nas jednego żywego. Dlaczego? Bo deszcz padał, odwołano atak trzystu ludzi ukrywających się na cmentarzu. Oni zamokli zupełnie, do suchej nitki. Przesunięto atak na godzinę dziesiątą. O dziesiątej nie przestał padać ulewny deszcz i wrócili do Kampinosu, a o dwunastej w nocy, fakt historyczny, przyjechało pod nasz dom ponad sto czołgów w drodze do Warszawy. To jest dziesięć kilometrów do przedmieść Warszawy. Dzisiaj to jest już Warszawa, dzielnica warszawska. Opatrznościowo zachowało się i seminarium, i nasze życie, bo tam przynajmniej było nas ze trzydziestu, rozproszyliśmy się paręset metrów od domu. Niemcy zrobiliby rzeź z całej ludności, bo czołgi były przywiezione okrętem z Narviku, z Norwegii i cała dywizja pancerna poszła pod dowództwem Reinhardta na Warszawę. Wtedy zaczęła się właściwa wojna w Warszawie ze znikomym skutkiem dla Niemców, bo czołgi w takiej sytuacji jak Warszawa nie miały wielkiego powodzenia – butelka benzyny dobrze rzucona spalała taki czołg.
- Jak długo ksiądz został w tym rejonie?
Do upadku Powstania.
- Jak dowiedział się ksiądz, że Powstanie upadło? Ktoś przyniósł wiadomość?
Byliśmy tuż w pobliżu Pruszkowa. Do Pruszkowa wypędzono ludzi z Warszawy i oni uciekali z pociągu albo w drodze do obozu, albo z hali obozowej w Pruszkowie. Przy tym było tam wielu naszych księży i całe seminarium, ponad stu czterdziestu seminarzystów, więc to wszystko się rozpraszało, ale wszyscy znaleźli się w Pruszkowie. Jest faktem historycznym, że przyszedł wysokiej rangi oficer niemiecki i poszukiwał księdza, który nazywał się Michał Kordecki. Ponieważ Michał Kordecki był na froncie, w AK i traktował chorych, rannych nie tylko akowców, ale i Niemców tak jak ludzi, ten oficer to zauważył, przyszedł do obozu, wyszukał go i [dawał mu] wielkie odznaczenie.
- Niemiec, niemiecki oficer?
Tak. Kordecki nie przyjął tego, powiedział, że za spełnienie obowiązku nie przyjmuje się dekoracji, zwłaszcza od wroga. Niemiec był wielce inteligentny, jednak uznał, że należało tak zrobić. Z tego okresu pamiętam, że rozproszeni nasi seminarzyści ściągali do Ołtarzowa, gdzie musieliśmy pozostać z Niemcami, którzy tam jeszcze mieszkali. Jesienią wróciłem do Wadowic.
- Tam księdza zastało zakończenie wojny?
Nie, na Kopcu w Wadowicach. Byliśmy już nie w Wadowicach, tylko w Kalwarii Zebrzydowskiej. Mieszkaliśmy w chacie, w której składa się narty. Sami sobie przebudowaliśmy magazyn, a właściwie szopę na nasze mieszkanie i klasę. Było nas z dziesięciu studentów pierwszego roku filozofii. Tam przychodzili po śniegu nasi profesorowie, księża, dawali wykłady filozofii po łacinie. Po pierwszym roku filozofii, po egzaminach przeniesiono nas do Suchar koło Nakła i tam studiowaliśmy drugi rok filozofii.
25 stycznia przyszli Rosjanie. Byliśmy skupieni razem w kościele przy Grobie Matki Bożej. Jest taki wspaniały kościół, piętro i wielkie okno, przez które widzieliśmy, jak idzie front sowiecki. Żołnierz z szeregu sowieckich wojaków oderwał się i biegł pod górkę po schodach do kościoła i bił w bramę karabinem, żeby otworzyć wrota. [Wydawało się, że] już był skazany na śmierć ten, który poszedł na ochotnika z pierwszego piętra na dół, żeby otworzyć wrota. Znalazł się taki, jeszcze do dzisiaj żyje, ksiądz Lisiak. Poszedł, otworzył drzwi, a sowiecki wojak powiada po polsku: „Wy tu jesteście katolickim kościołem?”. – „Tak”. – „To macie tutaj wszystko, co posiadam, bo i tak zginę. Odprawcie, ile możecie, mszy za moją duszę”.
Nie, Polak. Takie były przygody w „grobku”. Stamtąd wróciliśmy na Kopiec do Wadowic, znowu wozami, wózkami. Następnie przeniesiono nas do Suchar i po roku z czternastu uczących się, wybrano trzech, mnie między nimi, na studia uniwersyteckie w Rzymie. Dlaczego mnie? Prowincjał powiedział: „Ty z Warszawy, to na pewno będziesz miał tam lepsze możliwości zdobycia paszportu”. Byliśmy pierwszymi studentami, którzy otrzymawszy paszporty, wyjechali z kraju. Był rok 1946.
Miałem okazję być w Warszawie, z miesiąc, deptać... Beznadziejne... Byłem u samego ministra Minca, to po prostu mnie wyśmiał. Uważał, że to jest fantazja, wymysł: „Czyż tu uczelni w Polsce, żeby studia kontynuować? Po co aż do Rzymu?!”. Nasi wszyscy profesorowie kończyli doktoraty w Rzymie, więc tradycja była taka, że wysyłano do Rzymu. On się nie zgadzał na to, powiada: „Zresztą jesteście w wieku poborowym. Musicie iść najpierw do wojska. Tam was przećwiczą w cnocie”. Tak sobie zakpił.
Jak usłyszałem, że trzeba mieć zwolnienie z wojska, to zgłosiłem się do Ministerstwa Spraw Wojskowych w alei Wojska Polskiego, koło placu Zbawiciela i przy wejściu usłyszałem nazwisko, które mi coś mówiło: kapitan Lewandowski, takie na „ski”, nie przypominam sobie, to zresztą nie było jego nazwisko, [urzędował] na trzecim piętrze. Pamiętam, skakałem po dwa stopnie na górę, byłem w sutannie. Lewandowski skoczył jak na sprężynie: „Czego chcesz?” Jeszcze nie przekroczyłem progu. „Czego chcesz?”. – „Paszporty”. – „Już się robi”. W dwa dni dostałem cztery paszporty.
Mój szef z AK.
Oczywiście.
- Szef AK z konspiracji, tak?
Tak jest, tylko on się zląkł mojej obecności, ale mu ulżyło, że jestem w sutannie. Jego bardzo urządzało, że się ulotnię.
- Bo nie będzie miał świadków.
Jemu groziła śmierć, i to taka na rozstrzał.
- Ale nazwiska ksiądz nie pamięta, coś na „ski”, ale też fałszywe.
Na „ski”. Lewandowski.
Nic, nie wiem.
- Czy księdza siostra przeżyła Powstanie Warszawskie?
Tak, żyje do dzisiaj. Ma osiemdziesiąt sześć lat.
Ale musiałem przyrzec, że rodzonej matce nie powiem, że należę do AK i siostra przeżywała ze mną różne burze. Nie wiedziała, co to wszystko znaczy. Nie rozumiałą mego dziwnego zachowania.
Obecnie Irena Cieślikowska.
- Co ksiądz myśli o Powstaniu Warszawskim? Czy było potrzebne?
Zależy, z jakiego punktu widzenia się patrzy. Jeśli popatrzymy z patriotycznego punktu widzenia i chęci służenia ojczyźnie, wyrywania się wprost młodych ludzi – dwieście tysięcy młodych ludzi to nie żarty.[Chcieli] walczyć o wolność, o niezależność, niepodległość, tym bardziej o katolicką Polskę, bo już był Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego w Lublinie. Wiedzieliśmy, że kiedy Sowieci przejmą Warszawę, to rządy nie będą inne niż sowieckie, przynajmniej prosowieckie. I tak się stało. W tym samym roku 1946 potajemnie opuścił Polskę nasz pierwszy minister [...] Mikołajczyk uciekł w bagażniku samochodu, swojego czy kogoś innego. Opuścił Polskę, więc była z góry przewidziana rzecz, że będą rządy prosowieckie. Ale ja nie z tego powodu opuściłem [Polskę], tylko z zarządzenia mojego prowincjała. Tylko przypadek zrządził, że w ministerstwie wojny siedział kapitan, mój były szef z AK, który mnie rozpoznał. On pierwszy bał się mnie bardziej. W dwa dni przyniósł [paszporty] na ulicę Skaryszewską na Pradze, do naszego domu, w dzień moich imienin, kiedy byliśmy przy stole, święcąc imieninowy obiad, dostaliśmy cztery paszporty. Jakby z nieba spadły.
Tak, tego samego dnia już wyjechaliśmy wszyscy czterej, trzech studentów i nasz prowincjał, nazywał się Maćkowski.
- Proszę powiedzieć, skąd pseudonim „Kokoszka”?
Dawano pseudonimy trudne do powtórzenia Niemcom.
- Czyli jakby było narzucone?
Narzucone. Nie ciągnęło się kartki, tylko [dowódca] powiedział: „Ty masz pseudonim Kokoszka”. Dla Niemca to było trudne [do zapamiętania].
- Czy ksiądz był w Muzeum Powstania Warszawskiego?
Tak.
- Jakie miał ksiądz wrażenia?
Nadzwyczajne. To było marzenie, żeby powstało takie muzeum, nasze pragnienie. Znam takich, [którzy byli prześladowani]. Mój brat rodzony [Kazimierz] siedział w Rembertowie w obozie. Kiedy poszedłem go odwiedzić, to na odległość kilkunastu metrów rzucałem im paczki, ponieważ nie było dostępu. Oni grupowali do dwóch tysięcy akowców. Dlaczego w Rembertowie? Bo właśnie tam [były] szerokie tory i wysyłali do Rosji. Jak liczba doszła [do] dwóch tysięcy akowców, to w pociągi i wywożono. Po wizycie w Rembertowie poszedłem do jednego z AK i pytam: „Co to będzie? Masę ludzi wywożą”. – „Nie martw się. Zachowaj spokój. Oni będą mieli cynk i będą wiedzieli, co robić. Tylko cierpliwość”. – „Ale jak długo?”. – „Naście dni”. W Zielone Świątki pięciuset polskich żołnierzy AK przebranych w mundury wojska polskiego pojechało czy poszło do Rembertowa. Kilku Sowietów, którzy oponowali, zabili, ale ponad tysiąc akowców uciekło w kierunku Ksieżyc. Droga była obstawiona przez naszych ludzi. W Warszawie spotkałem się z bratem. Wyjechaliśmy z bratem do seminarium w Ołtarzewie, gdzie się ukrywał, a potem do Trójmiasta, do Sopotu. Dwanaście lat się ukrywał.
Pseudonimu nie znam, miał na imię Kazimierz.
- Mam jeszcze pytanie – lata okupacji, tyle nieszczęść, a jednak ludzie w tamtym okresie byli bardzo religijni…
Ludzie, przede wszystkim młodzież była bardzo religijna. Żaden z młodych ludzi nie poszedł na barykadę do walki bez udziału we mszy i komunii. To było normalne, że byli przygotowani na śmierć.
- Chociaż Ksiądz wiedział, że księża byli bardzo prześladowani przez Niemców w latach okupacji, to jednak powołanie było tak silne?
To właśnie AK pomogło mi zrozumieć. Skoro niejednokrotnie byłem narażony na utratę życia, to pomyślałem sobie, że lepiej to życie poświęcić dla wyższych celów i celów bardziej wartościowych, i ludzkich, i bożych, niż zginąć marnie od zwykłego żołnierza. Gdyby [oficer] w Brodnicy odkrył, że to nie są gęsi, tylko papiery, to już bym nie żył. To jest oczywiste, bo nas tępili jako zbrodniarzy z rozkazu samego Hitlera: zamęczyć każdego zdeklarowanego wroga. Dlatego jak raz znalazłem się w alei Szucha, zanim mnie zawieźli na ulicę Daniłowiczowską (to jest za ratuszem w Warszawie), to usłyszałem jęki i krzyki, bolesne wołania tych, których tam katowano.
- Wróćmy jeszcze na moment do historii burmistrza z Nasielska, bo on zajmował się spisem ludności, tak?
Należałoby zacząć od tego, że burmistrz wysiedlił Żydów. Ludność żydowska musiała opuszczać swoje mieszkania w nocy, bez przygotowania, a to, co przygotowała i wzięła z sobą, musiała zostawić na rynku. Na rynku, żeby ich zmaltretować, przestraszyć, przerazić, karabiny maszynowe strzelały ponad głowami. Oni mieli siąść w kucki i karabiny SS strzelały nad głowami, w pustą przestrzeń, tam gdzie ewakuowali ludność, żeby kogoś nie zabiło. Żydzi zostali bez niczego, zostali po śniegu pieszo poprowadzeni do dworca, który jest trzy kilometry [dalej].
Jest jeszcze szczegół, którego nie dodałem, to, co opowiadali mi rodzice, że Żydom nie pozwolono przejść przez most, tylko musieli przejść przez wodę. Mokrzy zostali na dworcu wprowadzeni do wagonów. Dwa tygodnie podróżowali po całej Polsce. Zostali w górach, w Beskidach i tam ich wysadzili, ale połowę [z nich] to już było bez życia, bez chęci do życia, wykończonych. Burmistrz przed wysiedleniem Żydów nakładał kontrybucje wojenne. Musieli płacić haracz, wysokie sumy, już nie mieli czym płacić, to zęby sobie wyrywali i dawali jako złoto na okup, żeby jeszcze ich nie wysiedlać. Nikt nie przypuszczał w 1940 roku, że będą budowane getta, że postanowiono wyniszczyć Żydów jako naród. Mój ojciec ukrywał jednego Żyda i on mnie, i całą grupę uczył w Nasielsku. Mam fotografię jego i grupy – trzy, cztery dziewczynki i nas, dwóch chłopców.
Było takie wydarzenie, że przyszli żandarmi niemieccy, bo zapomnieliśmy zasłonić okno przed nalotem. Trzeba było zasłaniać wszystkie okna. Oni przyszli, stwierdzili, że młody chłopak, po maturze – Mieczysław miał na imię – że pan Mieczysław jest Żydem. Było ich dwóch, jeden młody został na dole, a ten żandarm, starszy już pan, który nie był zdolny iść na front, wszedł i moja matka błagała go, aby nam darował, bo zaraz bylibyśmy skazani na śmierć za przetrzymywanie [Żyda]. On kazał mu się ulotnić, żeby nie widział go po raz wtóry, więcej, a nam przebaczył. Niemiec mówi: „Macie szczęście, że ten młody człowiek nie wszedł ze mną, bo nie mógłbym nic zrobić”.
Burmistrz Nasielska powiedział, że wszystkie mieszkania żydowskie zostały splądrowane przez Polaków i okradzione. Tym bardziej że to była Rzesza, nazywało się to Süd-Ostpreussen i należało do Reichu, do zarządu niemieckiego. Nawet nie wolno nam było uczyć się po polsku, mówić po polsku. Dlatego ojciec stworzył szkołę i ten młody Żyd nas uczył. Burmistrz wszystkie kontrybucje i wszystkie przedmioty, które zabrali ze sobą Żydzi, nakazał zostawić. Zmuszeni byli iść przez wodę, przez rzekę i musieli wszystko zostawić i on to splądrował i wysyłał całe skrzynie. To miałem stwierdzić. I stwierdziłem, że całe skrzynie wartościowych rzeczy wysyłał do swojej żony w północnej Italii. Nie umiem powiedzieć, czy to było Merano, czy w Bolzano, mała mieścina w górach, w Dolomitach.
- Jak ksiądz to stwierdził?
Byłem zaangażowany do spisu Polaków w celu dania kart żywnościowych, więc musiałem mieć [kontakty] na merostwie, a trzeba pamiętać, że Niemcy nie byli tacy zasobni w ludność niemiecką, która by opanowała całą administrację. Przykład: mieliśmy hurtownię tytoniową w Warszawie przed wojną, przed 1939 rokiem. Jak Niemcy wkroczyli do Warszawy, zostawili administrację monopolu papierosów Polakom. Cały zarząd w administracji był polski i Polacy mieli sprzedaż. Mieli hurtownie jak przedtem. To samo było w zarządach miejskich. To było miasteczko, niby zgermanizowane, ale mieszkańcami byli sami Polacy. Burmistrz miasta, Niemiec, miał sekretarkę albo sekretarza [Niemca], a reszta to wszystko byli Polacy. Kiedy zdecydowałem się opuścić Nasielsk w 1940 roku i zaangażowałem się w 1941 roku do AK, w Warszawie, musiałem opowiedzieć co działo się w Nasielsku. Z tego wynikało, że byłem świadkiem bicia i znęcania się nad ludnością polską.
Francja, 7 kwietnia 2006 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama