Józef Sobociński „Roman Morski”, „Myszołów”
Sobociński Józef, urodzony 19 marca 1930 roku w Warszawie, pseudonim „Myszołów”. W „Szarych Szeregach” miałem stopień wywiadowca, ale potem w samym Powstaniu podejrzewam, że chyba byłem strzelcem, bo tam raczej żeśmy mieli mniej harcerskie zwyczaje. Zresztą zmieniłem nawet pseudonim i w czasie Powstania przyjąłem pseudonim „Roman Morski”. To było ciekawsze, bardziej przydatne w czasie konspiracji, bo do kolegów konspiratorów można się było zwracać po imieniu, po nazwisku i to nie wzbudzało żadnej sensacji. Natomiast zwracanie się do mnie – słuchaj „Myszołów” – to była rzecz podejrzana od razu i dlatego właśnie jak przystąpiłem do nowej drużyny na dwa, trzy miesiące przed Powstaniem to zmieniłem pseudonim właśnie na „Roman Morski”. Taki był zwyczaj, musiało być imię i nazwisko.
- Do jakiej formacji należał pan w czasie Powstania?
W czasie Powstania [...] na pewno to był XXVI obwód Armii Krajowej dowodzony przez pułkownika Żurowskiego, który dowodził na całej Pradze. Ja prawdopodobnie byłem w plutonie 605A bądź 517, tego nie zdołałem ustalić.
- Proszę opowiedzieć jak wyglądało pana życie przed wojną.
Przed wojną miałem fajne życie. Mieszkałem w małym, własnym domku na ulicy Czapelskiej na Grochowie. Ojciec mój był współwłaścicielem dużego warsztatu stolarskiego na Pradze na ulicy Ząbkowskiej. Mama moja nie pracowała, bo to nie było w zwyczaju, żeby kobiety pracowały. Wychowywała dwoje dzieci, mnie i siostrę starszą ode mnie kilka lat. Brat natomiast już był człowiekiem dorosłym, usamodzielnionym, ożenił się, mieszkał gdzie indziej.
Ojca tylko widywałem praktycznie w sobotę i w niedzielę, bo jak rano wychodził do pracy to ja jeszcze spałem, a jak wracał z pracy to ja już spałem. Ale w sobotę zawsze wcześniej kończył pracę, wychodziłem na przystanek, witałem ojca, zawsze ojciec coś mi przyniósł, jakiś cukierek czy coś. I było fajnie i przyjemnie, bo dłuższa sobota i niedziela to już był pełen relaks. Obok mieszkały moje dwie ciotki i dziadkowie. To był kiedyś duży teren i w chwili, gdy moja mama wyszła za mąż za ojca, to dziadek połowę tego placu dał mojej mamie i moi rodzice wybudowali domek na Czapelskiej.
Natomiast na tamtej części mieszkały dwie ciotki, dziadek i babcia. Jedna ciotka miała dwóch synów, moi bracia cioteczni starsi ode mnie o dwa, trzy lata. Druga ciotka miała z kolei trzy dziewczyny w moim wieku. Tak że było bardzo miło i sympatycznie. Dziadek w niedzielę rano grał na okarynie. Był bardzo muzykalny. Okaryna to jest coś takiego niedużego, wygląda jak jakiś ptak, tylko zrobione jest z ceramiki, ma dziurki, w które się dmucha, to jest taki flet. Dziadek grał też na waltorni, to jest leśny róg. Zawsze rano w niedzielę grał „Kiedy ranne wstają zorze”, wiadomo było, że już czas wstawać i do kościoła chodzić.
Do szkoły poszedłem mając siedem lat. Do szkoły numer 54 na ulicy Kordeckiego. Tam kierownikiem był pan Malanowski, który jednocześnie był opiekunem miejscowej szkolnej drużyny harcerskiej WDH numer 22. Bardzo chciałem być harcerzem, ale harcerzem można dopiero być jak ma się ukończone chyba dziesięć lat, wcześniej nie można było. Przedtem można było być w drużynie zuchów. Zapaliłem się do tego, żeby być w drużynie zuchów. Mama kupiła mi mundur harcerski. Codziennie rano był w szkole apel. Nie tak, że dzieciaki spóźniały się do klasy, tylko była zbiórka na dużej sali, właściwie na korytarzu i tam odbywał się apel. Kierownik Malanowski chodził, oglądał czy dzieciaki przyzwoicie ubrane. Podszedł do mnie: „A ty co? Harcerzem jesteś?”. Mówię: „Chciałbym być. Jeszcze nie, dopiero zuchem”. „Zuchem! To nie wolno ci naramienników nosić”. I odpiął mi naramienniki. To była tragedia. Młody chłopak, który się pali do tego, żeby być harcerzem, a ten mówi, że: „Niestety nie, musimy ci to odpiąć”. To było pierwsze smutne przeżycie. Przed wojną zaledwie ukończyłem dwie klasy, bo wybuchła wojna.
- Proszę powiedzieć, czy pamięta pan powstańców styczniowych? Tam był dom kombatantów?
Tak, oczywiście, że pamiętam. Z okazji rocznic Powstania przychodzili do szkoły starsi panowie w mundurach otoczeni olbrzymim szacunkiem. Boże, jak wszyscy tam na paluszkach chodzili koło nich z zazdrością. Mieli specjalne mundury. Wielkim szacunkiem żeśmy ich darzyli. Siedzieli tacy starsi panowie, nie chcę tego dosadniej określać. Ja w tym czasie miałem niecałe dziewięć lat. Taki chłopak dziewięcioletni na człowieka czterdziestoletniego patrzy jak na starca. A jak to był powstaniec, który miał sześćdziesiąt, siedemdziesiąt lat, to dla mnie to był naprawdę dostojny starzec. Tak żeśmy ich traktowali zawsze. Teraz niestety tak się nie traktuje kombatantów. A może to i lepiej, bo człowiek się młodziej czuje.
- Często odwiedzał pan lewą stronę Warszawy?
Oczywiście, że tam bywałem. Miałem w tym czasie liczną rodzinę. Ojca brat był starszym Cechu Blacharzy. To była bardzo poważna funkcja honorowa, chodził jak paw. Mieszkał na Starym Mieście na Długiej 16, tam, gdzie urodziła się Maria Skłodowska-Curie. Potem tam w pobliżu było getto. Wiem, że Niemcy go wysiedlili, musiał opuścić [mieszkanie], bo było za blisko getta. Natomiast na Długiej był brat mojego dziadka, który był bardzo szanowanym felczerem. To było bardzo powszechne przed wojną, bo lekarzy wielu nie było, ale bardzo dużo było felczerów, którzy z racji długoletniej praktyki lepiej sobie radzili niż lekarze. Chodziliśmy czasami do tego stryjka, jak żeśmy go nazywali. Niestety Niemcy też go aresztowali i został rozstrzelany. W Palmirach jest jego grób, [nazywał się] Stanisław Tomaszewski. Zawsze tam chodziliśmy i kwiatek kładliśmy. Moja mama jest z domu Tomaszewska.
- Proszę powiedzieć, jak wyglądał gabinet felczerski? Co wujek miał w mieszkaniu?
To było mieszkanie wysoko położone, chyba na drugim czy trzecim piętrze, nie było windy. Utrwaliłem sobie tylko to, że jak z mamą po tych schodach szedłem na górę, to strasznie narzekałem. Często bywało tak, że byli u niego pacjenci i w związku z tym nie można było z nim pogadać. Byliśmy przyjmowani przez gosposię w innym pokoju albo w kuchni. Niewiele mogę powiedzieć. Nie za bardzo mi się to utrwaliło. To była [duża] odległość. Ja mieszkałem na Grochowie, na Czapelskiej, on na Długiej. Sam nie wypuszczałem się jeszcze w tak odległą podróż, a mama też nie zawsze mogła. Tak mam fragmentaryczne wspomnienia. […]
- Pamięta pan jakieś uroczystości państwowe, w których brał pan udział jako chłopiec?
Nie. Natomiast pamiętam, że na 19 marca zawsze wędrowała sztafeta z Warszawy do [pałacyku] w Sulejówku, bądź odwrotnie. Piłsudski mieszkał w Sulejówku. Głównie znam to z opowieści rodziców, bo rodzice mówią, że właśnie urodziłem się w dniu, jak ta sztafeta maszerowała. Ja jestem Józef, nadali mi takie imię po Piłsudskim. Może przesada. U mnie w rodzinie był taki zwyczaj, że każde dziecko przynosiło sobie własne imię. Którego dnia się urodziło, jakiego to świętego było, to takie imię przyjmowało to dziecko. Wyjątek był z moją siostrą, bo urodziła się w Tytusa. No, głupio było tak dziewczynkę nazwać Tytus, i na imię miała Maria. Starsza ode mnie o siedem lat.
Z czasów przedwojennych to niewiele pamiętam, więcej pamiętam z czasów wojny.
- Jak pan pamięta 1 września?
1 września pamiętam. Ojciec jeszcze był w pracy. Przyszedł trochę wcześniej i mówi: „Słuchajcie, ćwiczenia lotnicze są nad Warszawą”. Wszyscy żeśmy wyszli i przyglądaliśmy się tym samolotom, ale jak samoloty obniżyły trochę swój lot, okazało się, że mają namalowane [czarne] krzyże. Okazało się, że to była wojna i bombardowali gdzieś w Warszawie. Koło nas nie. Przede wszystkim zaczęły się ukazywać w radio informacje: „Coma 31, przelatuje”. Takie hasła były na potrzeby OPL-u, organizacji przeciwlotniczej, zorganizowanej tuż przed wojną. Wiem, że ojciec należał do niej. Mieli opaski z taką tarczą i jak były naloty, to chodzili, sprawdzali czy komuś pomóc, gdzie się pali, [chodzili] gasić.
To był trudny czas. Była psychoza szpiegów. Jeżeli ktoś zachowywał się w trochę dziwny, niekontrolowany sposób, to od razu było podejrzenie, że to już szpieg i na policję, do żandarmów. Wielokrotnie widziałem jak prowadzono takich szpiegów. Na przykład miał lusterko i lusterkiem sygnalizował samolotom niemieckim, gdzie mają coś zrzucić. Aresztowali takich ludzi, doprowadzili [do aresztu], ale czy dalej udowodniono im szpiegostwo, tego nie wiem, ale taka psychoza była w tym czasie.
W 1939 roku Niemcy szybko zaczęli atakować Polskę. Tak się dziwnie złożyło, że Niemcy wędrowali od strony Wawra, Grochowską i doszli mniej więcej do ulicy Kordeckiego. Przed Wiatraczną, jeden przystanek czy dwa w stronę wschodnią, zatrzymał się front niemiecki. Natomiast żołnierze polscy mieli swoją barykadę na ulicy Podskarbińskiej, a ja mieszkałem na Czapelskiej, to była połowa drogi między Podskarbińską a Kordeckiego, tam, gdzie byli Niemcy. I jedna i druga strona robiła wypady.
Rano przychodzili Niemcy, po południu Polacy. Oczywiście nie było ustalone kto, kiedy, tylko tak zapamiętałem, że pojawiali się i Niemcy i Polacy. Niemcy w tym czasie prowadzili dość silny ostrzał artyleryjski i samoloty też zrzucały bomby. Na ulicy Czapelskiej na sąsiednich posesjach, na tyłach naszego domu, był duży ogród i zbombardowany w 1939 roku dom. Tam już nikt nie mieszkał, były ruiny domu i ogród był. Więc żeśmy często przechodziliśmy przez dziurę w płocie z naszego terenu z tyłu na ten ogród. Tam nawet z ojcem razem wykopaliśmy dołek jak latały samoloty, to myśmy byli dalej od zabudowań w tym ogrodzie, była większa szansa, że tam nie będą bombardować.
Ojciec, który był żołnierzem jeszcze w I wojnie, służył w rosyjskiej armii, potem był w Legionach, miał doświadczenie wojskowe, tak że jak Niemcy bombardowali i był ostrzał artyleryjski, to my wchodziliśmy do tych lejów po bombie, albo sami tam żeśmy sobie poprawili ten dołek i przykrywaliśmy się jakimiś starymi drzwiami, żeby w razie czego jakiś odłamek nie zranił nas. Tak żeśmy się z ojcem schowali, poczekaliśmy aż przelecą te samoloty, zrobiła się cisza. Odsuwamy te stare drzwi, patrzymy a tu dwóch Niemców stoi, ale byli pokojowo [nastwieni].
To był Wehrmacht. Próbowali mi nawet cukierka dać. Wziąłem ten cukierek, ale były wtedy ostrzeżenia, że od Niemców nic nie wolno brać. Byłem w rozterce, bo ten Niemiec mnie częstuje, a byłem tak wychowany, że jak starszy człowiek, nawet dwudziestoparoletni, częstuje mnie cukierkiem, to nie wypada odmówić. Wziąłem ten cukierek, niby się bawiłem, ale upuściłem go i przydeptałem go nogą. Niemiec się zorientował o co chodzi, ale uśmiechnął się i poszli sobie. Nie wiem, być może, że pytali jeszcze, czy są tu gdzieś Polacy, ale zostawili nas w spokoju.
- Na ile zmieniło się pana życie podczas okupacji?
Zmieniło się przede wszystkim to, że nie było co jeść. Z tym był największy kłopot. Skończyły się zwyczaje, że można było pójść do sklepu i kupić. Czapelska to była nieduża uliczka, na której były trzy sklepy, a najbliższy nam sklep był prowadzony przez Żydów. Ile razy tam przechodziłem z mamą, to ta Żydówka, właścicielka sklepu mówiła: „Pani Sobocińska, proszę pani weźmie, pani coś kupi”. Mama mówi: „Wie pani, ale pieniędzy nie wzięłam”. Ona: „Och, pani Sobocińska, czy ja się pani pytam o pieniądze, proszę, pani weźmie, przecież my panią znamy”.
Przed wojną był taki zwyczaj, że kupowało się wszystko na kredyt. Rodzina znana, która taki kredyt miała otwarty w sklepie, miała swój zeszyt i tam wpisywali wszystkie towary, jakie się brało i ceny. Raz na tydzień, jak mężowie przychodzili z wypłatą, bo wypłata odbywała się co tydzień w sobotę, to mama szła i regulowała. Nie wiem dlaczego, bo mój ojciec dobrze zarabiał. Nam się zupełnie nieźle powodziło, ale takie były zwyczaje, że wszystko na kredyt się tam kupowało. Stąd nas właśnie zapraszali wszyscy: „Proszę bardzo, pani wejdzie, pani coś kupi”. To była ta łatwość zdobycia pożywienia.
Mało tego, [jeśli chodzi o pieczywo], codziennie rano przychodziła Żydówka z koszem świeżych bułeczek, przeróżnych wypieków. Przychodziła do domu, przynosiła nam to wszystko, nie wiem, czy mama jej płaciła. Chyba jednak płaciliśmy jej. Ale były z nią problemy, dlatego, że mieliśmy psa dobermana, który nie cierpiał Żydów, policjantów, listonoszy, wszystkich mundurowych. Więc zawsze był problem, jak przychodziła i te bułeczki nam przynosiła, to z ulicy krzyczała: „Pani Sobocińska, pani Sobocińska, pani weźmie tego psa, bo ja się boję”. Musieliśmy pieska wziąć, schować i ona przynosiła [bułeczki].
- Co się stało z tymi właścicielami sklepów, z Żydami?
Dokładnie nie potrafię powiedzieć, bo się zmieniali właściciele. Potem ten sklep zdaje się prowadził ktoś inny, chyba właściciel tego domu, który otworzył tam jakąś mydlarnię, zdaje się. To był dom piętrowy. […]
Żyło się źle, bo nie było produktów żywnościowych. Był chleb na kartki, marmolada z buraków, herbata jakaś, którą trudno nazwać herbatą, to były jakieś zioła zaparzone. Herbatę jak się parzyło, to ją się wypijało raz, potem suszyło się na słońcu i jeszcze raz była próba, drugie parzenie, trzecie parzenie. To tylko na świadomość wpływało, piło się w jakimś kubku fajansowym, że nawet koloru nie było widać, wierzyło się, że to herbata jest i się piło. Już później siadałem do kolacji czy do śniadania z obawą, czy się najem, czy ten kawałek chleba co mama mi dała z tym buraczanym dżemem mi wystarczy. To nie był dżem, tylko marmolada.
Ta myśl, że siadam do posiłku i nie jestem pewien czy się najem, powodowała, że rzeczywiście chodziłem głodny, a wcale tak mało nie zjadłem, bo tego chleba z marmoladą się człowiek napchał, nie było wcale tak źle. Tylko ta świadomość była przykra, niepewność czy to wystarczy, czy nie wystarczy. Polacy są bardzo gospodarni, muszą sobie radzić jakoś. Jeździłem z mamą na wieś pod Lublin i tam kupowaliśmy boczek, jajka, które przywoziliśmy pociągiem. Były obławy niemieckie, kontrole. Wtedy Niemcy dostawali coś czasami, była zrzutka robiona w przedziale, jak się na filmach czasami to widzi, rzeczywiście tak było. Z tego żeśmy żyli.
Żeby pojechać na wieś, od znajomych wieśniaków coś kupić trzeba było mieć pieniądze, a z pieniędzmi krucho było. Krucho między innymi dlatego, że mój ojciec, wielki patriota powiedział, że nie będzie pracował dla Niemców. Miał warsztat stolarski na ulicy Ząbkowskiej, to było mniej więcej naprzeciwko Monopolu Spirytusowego. Monopol Spirytusowy zamawiał między innymi w warsztacie, którego ojciec był współwłaścicielem, skrzynki do przewozu alkoholu. Ale ojciec od początku wojny powiedział, że nie będzie pracował, bo to głównie idzie na potrzeby niemieckie. I zaczęła się wyprzedaż wszystkich dóbr, jakie w domu były. Zaczęło się od złota, potem odzież, jakieś bibeloty, ale to też nie starczało. Więc, co robić? W tej sytuacji, moi rodzice ku mojej rozpaczy sprzedali dom. Jak żeśmy się wyprowadzali, to wszedłem na piec, to były piece kaflowe, i powiedziałem, że ja z tego pieca nie zejdę, bo nie chcę się stąd wyprowadzać. Ale trzeba było opuścić [dom], rodzice wynajęli mieszkanie w dużym bloku w Alei Waszyngtona i tam mieszkaliśmy.
Połowę pieniędzy ojciec przeznaczył na uruchomienie warsztatu, bo tamci wspólnicy prowadzili jakąś działalność i teraz ojciec, żeby wejść z powrotem na prawa współwłaściciela musiał wnieść jakiś wkład. Połowę pieniędzy ze sprzedaży domu ojciec wniósł do tego warsztatu i zaczął pracować, a za połowę kupił niewielką działkę w Legionowie, którą do dzisiaj mam.
Mama natomiast była osobą obrotną i zaczęła handlować papierosami na bazarze Różyckiego. Tam wszystko można było kupić, z tym, że to były falsyfikaty papierosów. To były papierosy robione przez jakieś nielegalne wytwórnie tytoniu. Wprowadzali tytoń z okręgu lubelskiego, bo tam były bardzo duże uprawy tytoniowe. Ten tytoń jakoś przerabiali, kroili, napychali to w bibułki. Były na przykład papierosy „Mewa”, to były całe papierosy, bez ustnika, które panowie palili w [tak zwanych] fifkach, lufkach. Polskie Zakłady [Tytoniowe], ale pod egidą niemiecką, produkowały takie papierosy, ale bibułki były sklejane, z jednej strony powleczone były klejem, jakoś nawilżane i sklejane.
Natomiast prywatni wykonawcy nie potrafili takich bibułek zrobić, żeby to skleić. W związku z tym zwijali taką tubkę i [papierosy] były jakoś karbowane. Nie wiem jak to było robione, jakby jakimś kołem zębatym było przepchnięte i to się trzymało. To był jedyny sposób poznania, czy papieros jest prywatnie zrobiony, jest podróbką, czy też wypuszczony z Monopolu Tytoniowego. Z tym, że jeżeli chodzi o jakość, to papierosy były bardzo dobre, naprawdę świetnie były zrobione, były tańsze i palacze bardzo chętnie je kupowali. Moja mama miała niezły interes, bo handlowała tymi papierosami i stąd były pieniądze, żeby ewentualnie wyjechać na wieś i coś kupić.
Mało tego, to było właściwie już pod koniec okupacji, w latach 1942−1943, mama wciągnęła do tego handlu swoją synową, żonę mojego brata, który zginął w Oświęcimiu. Ta kobieta też handlowała tymi papierosami, miała na utrzymanie własne i syna, który był maleńki jak brata aresztowano. Brat zginął w Oświęcimiu chyba na początku lat czterdziestych, a [handel] papierosami to było trzy lata później w 1943 roku.
- Proszę opowiedzieć historię brata.
Mieszkaliśmy w domku na Czapelskiej. Naprzeciwko Żydówka miała sklep i potem właściciel urządził sobie własną mydlarnię. Właścicielem tego domku i sklepu był Niemiec. Wszyscy [o tym] wiedzieli, to był przedwojenny Niemiec, jak sąsiad, już nie pamiętam jak się nazywał [Jung]. Normalnie utrzymywaliśmy z nim kontakty, tym bardziej, że on potem tę mydlarnię miał. W czasie okupacji sprowadził chyba swoją siostrę, której mąż był bodajże dowódcą straży przemysłowej w Zakładach Telefonicznych na Grochowskiej, [Dzwonkowa] to się nazywało.
Pewnego wiosennego dnia, chyba to był rok 1940, na ulicę Czapelską przyjechało gestapo. Wysiedli z samochodu i zaczęli chodzić w prawo w lewo, rozglądali się i nie wiadomo czego szukają. Jak Niemcy podjeżdżają, to my z mamą byliśmy w oknach, zaciekawieni, o co tutaj chodzi. U nas w domu właśnie był brat, mimo, że mieszkał z żoną gdzie indziej, ale w tym czasie u nas był. Niemcy, to chyba gestapo było, podeszli pod balkon tego Niemca, który miał dom prawie naprzeciwko i z balkonu zaczęli się rozglądać i palcem pokazali na nasz dom. Byliśmy przekonani, że ten Niemiec opisywał, że na przeciwko jest taki domek i tam należy pójść.
Niemcy idą prosto do naszego domu. W tej sytuacji, mama mówi do brata: „Uciekaj stąd. Niech oni cię tu nie widzą, młody mężczyzna, uciekaj”. On właśnie przez taką dziurę w płocie, czy przez furtkę wyszedł z tyłu na ogród, o którym wcześniej mówiłem. A że była piękna, ładna pogoda i tam takie stare łóżko żelazne było, położył się na łóżku i opalał się na słońcu. Niemcy przyszli, zaczęli się rozglądać, sprawdzać, co jest, kto jest, kto tu mieszka. Przejrzeli cały dom, zajrzeli na nawet stryszek w tym domu. Nic nie mówili, nie wiadomo o co chodzi w ogóle. My przerażeni. Z mamą tylko byłem w domu, nie wiem może i siostra była, już nie pamiętam. Potem wyszli właśnie na ten ogród, zobaczyli, że leży młody mężczyzna i od razu go zabrali do siebie: „A co tu robisz, a jak?”. Mówi: „Przyszedłem do matki, tak sobie leżę na słońcu”. Jakoś nie byli przekonani. W tym ogrodzie stał gołębnik, gołębie były. Poszli do tego gołębnika. Z tym, że gołębnik był trochę wyżej, a poniżej gołębnika była drewutnia, w której było drewno na opał porąbane. Niemcy zaczęli to drewno przerzucać i znaleźli worek, a tym worku odbiornik radiowy. To było straszne przestępstwo, za to kara śmierci groziła, co Niemcy wyraźnie mówili, że nie wolno mieć odbiorników radiowych.
Do brata: „To jest twój odbiornik. Ty pewnie tutaj jakieś nasłuchy robisz”. Brat twardo mówił, że nie. „Czyje to gołębie?”. „Gołębie są wujka”. „A gdzie wujek?”. Poszli tam gdzie wujek mieszkał. Tam była moja ciotka z małymi dziećmi, trójką dziewcząt. „Nie ma, mąż w pracy”. „Kiedy przyjdzie?”. „Nie wiadomo, bo ma pracę nienormowaną, więc nie wiadomo”. „To jest męża radio?”. „No, tak”. Przyznali się, że to jest radio wujka. Więc Niemcy powiedzieli tak: „Właściciel tego odbiornika – wujek – musi do nas przyjść w Aleje Szucha na gestapo. Musimy tę sprawę wyjaśnić. Po co mu to radio, na co to jest, skąd ma, musi przyjść. Ale my musimy mieć pewność, że on przyjdzie, nie będziemy na niego czekać. W związku z tym, my tego młodego człowieka – mojego brata – zabieramy ze sobą do gestapo. Jak wujek się zgłosi, to my go puścimy”. My mówimy: „Ale on młody człowiek, ma młodą żonę, dziecko mu się urodziło, chłopiec ma kilka miesięcy”. „Tak, my go zwolnimy, tylko wujek musi przyjść”.
Wieczorem wujek przyszedł. Dyskusja rodzinna i wielki problem jest. Nie bardzo Niemcom dowierzamy, że skończy się na tym, że tylko z wujkiem porozmawiają i go puszczą. W tym czasie jeszcze nikt nie słyszał o obozach koncentracyjnych. Nie znaliśmy Niemców jeszcze z tej strony, jacy oni okrutni są. Więc rodzina mówi: „Rzeczywiście szkoda, żebyś ty poszedł, ale pamiętaj o tym, że Stefan, brat ma małe dziecko. Młoda żona będzie wychowywać dziecko bez ojca. Powiedzieli, że go zwolnią, jak tylko ty pójdziesz, to go zwolnią”. Pod wpływem tej namowy rodzinnej, wujek zdecydował się i poszedł do nich w Aleje Szucha, ale po kilku tygodniach dostaliśmy list z Oświęcimia. Brat napisał list i wujek napisał list, że są w Oświęcimiu. To były listy cenzurowane. Był stempel. Jak były jakieś informacje nie pasujące Niemcom, to było to tuszem zamazywane, żeby trudno było odczytać. A listy były pisane w języku niemieckim, nie po polsku. Nie wiem jakim cudem brat i wujek te listy pisali, bo wiem, że niemieckiego to oni nie znali. Jedyną osobą, która znała niemiecki była moja siostra, która uczyła się w liceum Narcyzy Żmichowskiej, gdzie językiem obcym był właśnie niemiecki.
- Jak brat się kontaktował z państwem, jak długo dochodziły listy?
Kilka miesięcy. Nie pamiętam, to mogło być dwa, trzy miesiące. Przyszło zawiadomienie, depesza, że brat zmarł. Prawdopodobnie nawet podana była jakaś nazwa choroby, na którą zmarł. Później jego żonie przysłano paczkę z ubraniem brata. Pamiętam, że między innymi były skarpetki przysłane. Jak jego żona włożyła je do miednicy, żeby uprać, to woda cała czerwona była. Nie wiem czy obtarł nogi, czy może był ranny i krew spływała. W każdym bądź razie [skarpetki były] zbroczone krwią. Szybko zmarł. Oni po prostu bardzo ciężko pracowali, bo ci pierwsi więźniowie budowali obóz.
To oni wybudowali cały Oświęcim. My na razie nie wiedzieliśmy w ogóle co to jest Oświęcim. Szukaliśmy na mapach, gdzie to jest, co to jest. Potem to już wiedzieliśmy co to jest. W każdym bądź razie, brat zginął i wujek też, obydwaj. Na razie byli więzieni na Pawiaku i potem z Pawiaka transportem przewieziono ich do Oświęcimia. Mam pismo, że cały ten transport został wysłany z Pawiaka do Oświęcimia. A tam właściwie szybko po nim pamięć zaginęła.
Byłem nawet w tym muzeum. Nie bardzo mogli doszukać się, mówią, że Niemcy po prostu niszczyli te akta i trudno było coś znaleźć. Nie wiem czy to jest prawda, bo skontaktował się z nami adwokat noszący takie samo nazwisko jak my, Sobociński, który był w Oświęcimiu i został zwolniony, ale nie doszukaliśmy się żadnych śladów pokrewieństwa. Podobno opowiadał moim rodzicom, że zainteresował się takim młodym człowiekiem o tym samym nazwisku i według tego adwokata, ale ja nie słyszałem tego osobiście i trudno mi stwierdzić, [czy] to jest prawda. Podobno w czasie apelu brat miał uderzyć Niemca w twarz. Niemcy go tam zabili. Nie wiem czy to prawda.
Brat był dużo starszy ode mnie, był z 1912 roku, czyli był o dwanaście lat ode mnie starszy. Załóżmy, że miałem dziesięć lat, to on miał dwadzieścia dwa lata.
- Proszę powiedzieć, od kiedy brał pan udział w konspiracji?
O, wcześnie zacząłem, bardzo się rwałem do konspiracji. Bardzo się rwałem ze względu na to, że moi starsi bracia, synowie ciotek, [byli w konspiracji]. To była liczna rodzina. To byli starsi ode mnie chłopcy, najstarszy był starszy ode mnie o pięć lat, widać było, że jest w konspiracji, że wychodzi, że do niego przychodzą koledzy w oficerkach, noszą się po wojskowemu. Czasami coś nieopatrznie powiedział, na przykład, że miał Visa. Zazdrość wielka. Człowiek się pchał do tego i chciałem też być takim konspiratorem. Nie wiedziałem jak do tego podejść. Bracia mnie lekceważyli, bo byłem najmłodszy, to się do niczego nie nadawałem. Tak że nie mogłem na nich liczyć. Ale los mi sprzyjał.
Moja szkoła numer 54 na Kordeckiego została w czasie okupacji wyeksmitowana przez Niemców. Szkołę Niemcy zajęli na koszary. Moja szkoła rozdzieliła się na kilka szkół. „54” już przestała [istnieć] i zacząłem chodzić do szkoły [numer] 168, która miała swoją siedzibę na rogu Osowskiej i Żółkiewskiego. Był to niewykończony dwu- lub trzy piętrowy dom w stanie surowym. Klatka schodowa to były drewniane podesty ze szczebelkami. Drzwi chyba nie było, oczywiście ani kanalizacji ani wody też nie. Podłogi były ślepe, to znaczy położone były deski ze szparami około pięciu, sześciu centymetrów między jedną a drugą. Tak się kiedyś budowało. Na to dopiero kładło się parkiet drewniany. Takie były dawniej technologie. Ponieważ był to dom niewykończony to była tylko ta ślepa podłoga z tymi szparami i jak wpadł ołówek albo pióro, to raczej trudno było się spodziewać, że się wydłubie z tej szpary. Zdobyłem orzełka, był wycięty z dziesięciogroszówki. Był to orzeł z koroną, piękny, ładny i był bardzo starannie wycięty taką cienką piłką przez mojego starszego brata. On mi dał to i sobie to przyszyłem w klapie i z tym chodziłem do szkoły. Mój wychowawca, pan magister Kazimierz Kierejczyk, [na którego] mówiliśmy zawsze Kirejczyk, jak zauważył, to mówi: „Słuchaj, masz natychmiast to zdjąć i oddaj mi to”. Mówię: „Co? Ja mam oddać tego orła?”. Musiałem go odpruć, ale wycelowałem prosto do tej szpary i już nikt go nie miał.
- Czym się pan zajmował w konspiracji?
Może dokończę tą sprawę z panem Kierejczykiem, bo to się wiąże z moją konspiracją. Byłem trochę nieposłusznym uczniem, ale jednak cieszyłem się dużym zaufaniem tego wychowawcy. To był doświadczony wychowawca, który przed wojną uczył w szkole specjalnej. Miał też specjalne metody. Lał nas po łapach. Trzeba było łapę nadstawić i piórnikiem walił. Nie trzymał ręki, trzeba było samemu rękę trzymać, a on lał, jak cofnąłem rękę, to dwa razy więcej musiałem dostać. To było straszne. Ale to był człowiek z charakterem, on wiedział czego chce.
W 1942 roku na jesieni wywołał mnie z klasy, wyszedłem i on mówi: „Jest taki pan w kancelarii w szkole, możesz z nim bardzo szczerze i otwarcie rozmawiać. Nic się nie bój”. Nie wiedziałem o co chodzi. Sam wszedłem do tej kancelarii, mój wychowawca nie wszedł ze mną i tam zobaczyłem starszego pana, który miał tak ze dwadzieścia dwa lata. Dla mnie to był starszy pan, dwukrotnie starszy ode mnie. Przedstawił się, że jest hufcowym konspiracyjnego harcerstwa. W tym czasie jeszcze się nie używało określenia „Szare Szeregi”, tylko „konspiracyjne harcerstwo”. Zapytał mnie, czy chcę należeć do tego konspiracyjnego harcerstwa. Mówię: „Oczywiście, marzę o tym”. „No to fajnie”.
To on mówi tak: „Skompletuj drużynę spośród kolegów ze szkoły, ale kandydatów musisz uzgodnić ze swoim wychowawcą. Sam nie możesz o tym decydować”. I to był dla mnie bardzo poważny problem, bo miałem w klasie dwóch serdecznych przyjaciół. Jeden szalenie inteligentny, mądry chłopak, wybitnie inteligentny i przede wszystkim jego chciałem zaprosić do tego konspirowania, ale mój wychowawca nie zgodził się na niego. Dlatego, bo jego ojciec był granatowym policjantem. Jak się okazało, to była bardzo przyzwoita rodzina i ten ojciec prawdopodobnie był żołnierzem Armii Krajowej, ale nauczyciel mój, wychowawca był bardzo ostrożny. Nie wiedział oczywiście o tym. Wiedział tylko, że on jest granatowym policjantem, chodził z pistoletem, z bronią. Tak policja polska chodziła. I niestety odmówił mi przyjęcia tego chłopaka.
Drugi natomiast, też mój serdeczny przyjaciel, mniej inteligentny był, mniej kulturalny, ale życiowy cwaniak. To typowy taki cwaniak, który zawsze na cztery łapy spadał. Pochodził ze Wschodu, był zza Buga. Ojciec był w niewoli, mieszkał tutaj z matką i siostrą. Matka prowadziła jakiś handelek na bazarze. Nie wiem, dlaczego, ale mój wychowawca też na niego się nie zgodził. Musiałem dobrać tę drużynę z kolegów, do których nie miałem przekonania, nie do wszystkich oczywiście. Ale jeden to był maminsynek, taki otyły troszkę, taki mało energiczny chłopak. Nie chcę wymieniać go z nazwiska, bo by było może mu przykro gdyby usłyszał. Także on nie był moim kandydatem, ale po prostu wychowawca zmusił mnie do tego, żeby go wziąć. I tak zaczęła się moja konspiracja.
Na pierwsze spotkanie umówiliśmy się właśnie z hufcowym, już nie był wtenczas taki starszy pan, tylko to był starszy kolega po prostu. Pierwszą zbiórkę odbyliśmy na polach Gocławka, między ulicą Grochowską a Ostrobramską. Tam były pola, jakieś jeszcze okopy z 1939 roku, jakieś takie wykroty, doły, i tam żeśmy się spotkali. Ten starszy kolega przedstawił się, że jest hufcowym, że ma pseudonim „Zemsta”. Później się dowiedziałem, że jego ojciec został zamordowany i on dobrał sobie taki pseudonim, żeby tak „dokopać” Niemcom, stąd „Zemsta”. Opowiadał nam o harcerstwie, o prawach harcerskich, jak powstało harcerstwo. Bardzo ciekawie mówił, a na zakończenie zrobiliśmy krąg harcerski, podaliśmy sobie splecione ręce i zaśpiewaliśmy „Idzie noc”. To było dla nas wyjątkowe przeżycie. Nie spodziewałem się, że można się tak wzruszyć przy tej pieśni. Chłopaki zaczęli nosem pociągać, udawali, że mają katar. Nosem pociągali, każdy czuł się wzruszony. Tak się zakończyło to pierwsze spotkanie.
Potem już systematycznie spotykaliśmy się, początkowo w takim niewykończonym budynku, też w okolicach Ostrobramskiej, ale bliżej lotniska, które dawniej tam było. Właśnie na tych polach była willa niewykończona, która miała zamurowane otwory okienne i drzwiowe. Wchodziło się przez otwór w piwnicy. Tam były duże piwnice i tam spokojnie mogliśmy sobie opowiadać, śpiewać, odbywaliśmy normalne spotkania harcerskie. Tam właśnie „Zemsta” ustawił nas w szeregu według wzrostu. Najwyższy był mój kolega […], potem byłem ja, co do wzrostu i następni koledzy stali. „Zemsta” mówi tak: „Ty jesteś najwyższy, to będziesz drużynowym, ty jesteś trochę niższy, to będziesz przybocznym”. Tak porozdzielał te wszystkie funkcje i tak się zaczęło.
Byłem cały czas przybocznym. Z tym, że spotkania już potem odbywaliśmy w naszych mieszkaniach, bardzo często w moim mieszkaniu. Mieliśmy duże, wygodne mieszkanie, tam właśnie po przeprowadzeniu się z małego domku. Ze względów konspiracyjnych o tyle to było wygodne mieszkanie, ponieważ w tym domu mieściła się Szkoła Podstawowa Nr 60. Szkoła przy Podskarbińskiej została zajęta przez Niemców, tak jak wszystkie większe budynki, a oni po prostu w lokalach mieszkalnych prowadzili szkołę. W związku z tym młodzież wciąż się kręciła, wchodzili, wychodzili. Więc jak do mnie przychodzili koledzy na różne zbiórki, to nie budziło to niczyjego zainteresowania. Pod tym względem to był bardzo wygodny lokal i najczęściej właśnie u mnie się spotykaliśmy.
Zajmowaliśmy się różnymi sprawami. Pisanie na murach, rysowanie kotwicy, albo też prowadziliśmy działanie wywiadowcze, z których w tym czasie jakoś nie bardzo zdawałem sobie sprawę, że to wywiadowcze działanie. Na przykład mieliśmy rozkaz żeby zliczać niemieckie samochody, nie tylko ciężarowe, jadące na wschód, które są oznakowane z tyłu jakimś znakiem, nie przypominam sobie jakim. Każda większa grupa niemiecka miała swój znak, i tym znakiem były znakowane samochody. Trzeba było tylko zliczać samochody jadące z tym znakiem. Teraz wiem, że to była bardzo pożyteczna i potrzebna praca, bo wiadomo było gdzie i jak oddziały niemieckie się przemieszczały, to było bardzo ważne. Z tym, że w tym czasie myśmy tego nie czuli zupełnie, ale żeśmy dzielnie stali po kilka godzin. Były zmiany i myśmy to zliczali.
W międzyczasie było szkolenie harcerskie: węzły, samarytanka, budowanie szałasów, nauka alfabetu Morse’a. Ciężka sprawa, to mi nie wchodziło zupełnie. W międzyczasie zrobiliśmy dwa obozy kilkudniowe, które były w lasach koło Strugi, w rejonie Strugi, Marek i Radzymina.
- Ile osób brało udział w takim obozie?
Były dwie drużyny. Jedna drużyna, to była drużyna „Wróbla”. To był druh, który prowadził swoją drużynę z Pragi Centralnej. Ciekawostka, że przeważnie my wszyscy byliśmy z Pragi Południe, z Grochowa, a on był z Pragi. Było ich może dziesięciu. I tyleż było z drugiej strony, z mojej drużyny. Wodzem był oczywiście „Zemsta”, bo to jego były drużyny. Tam najpierw budowaliśmy sobie szałasy, pokazywał nam jak. Ścinaliśmy gałęzie z drzew, ale to i tak nocą jak deszcz padał to wszystko mokre było. Nie było śpiworów, to wynalazek już jest powojenny. Jakieś marne kocyki były. Zmarznięci byliśmy, ale wystawialiśmy wartę z daleka od obozu. Pociągnięty był kabel elektryczny. Własnoręcznie robiliśmy taki system sygnalizacji. Na jednym końcu była taka mała centralka, żaróweczka i przycisk i tym przyciskiem można było nadawać sygnały Morse’a, który odbierany był na drugim końcu tego kabla. A z kolei tamci nam mogli też nadawać też sygnały Morse’a i wówczas ta żarówka się zapalała. Jak my nadawaliśmy to u nich się zapalała, a jak oni, to u nas. Taka była łączność.
Jak kiedyś zauważyliśmy, że idzie patrol niemiecki, dwóch Niemców szło drogą przez las, to schowaliśmy się w krzakach. Oni przeszli, poszli. Ale to było ostrzeżenie, bo okazało się, że trochę dalej tam stacjonowała artyleria przeciwlotnicza i stąd Niemcy patrolowali. To wybrane miejsce nie najlepsze było. Za drugim razem już wybraliśmy lepsze, ale też w tych lasach i też chyba dwa dni siedzieliśmy. To było zaliczane do tej sprawności harcerskiej, żeby pozytywnie zakończyć bieg patrolowy czyli inaczej mówiąc, egzamin na stopień harcerski: młodzik, wywiadowca, ćwik, harcerz orli, harcerz Rzeczypospolitej.
Po tym biegu patrolowym zdałem egzamin na wywiadowcę, już przeskoczyłem jeden stopień wyżej, byłem wywiadowcą. Ale przed tym chyba to składaliśmy przyrzeczenie harcerskie. Harcerskie przyrzeczenie składaliśmy w mieszkaniu drużynowego, o którym wcześniej nie wspominałem, to był „Łoś”. On miał swoją drużynę. Był bardzo zaprzyjaźniony z „Zemstą”, oni wcześniej się już znali. Był starszy od nas wiekiem, właściwie był przybocznym hufcowego „Zemsty”. U niego w domu odbyła się uroczystość zaprzysiężenia, składania przyrzeczenia harcerskiego. Bardzo ciekawie to było zorganizowane. On miał duże, ładne mieszkanie. Był kominek, nad którym wisiał biały orzeł na czerwonym tle. Paliły się świeczki imitujące ogień. Kominek był wygaszony, ale świeczki się paliły.
I tu ciekawostka. Na podłodze leżała wielkich rozmiarów flaga niemiecka ze swastyką. I my żeśmy stali nogami na tej swastyce i przysięgaliśmy Bogu i Ojczyźnie. To były też niezapomniane chwile. Dopiero po wojnie dowiedziałem się skąd ta flaga niemiecka się tam znalazła. Okazuje się, że nasi starsi koledzy, też wywodzący się z tej samej Praskiej Chorągwi Harcerskiej, oni byli w BS-ach. Jeden to był Gienio, nie pamiętam pseudonimu. Postanowili zrobić coś ciekawego i to się im udało. Mianowicie, bodajże w kwietniu obchodzona była bardzo uroczyście przez Niemców uroczystość urodzin Hitlera.
Na wszystkich zakładach, gdzie była dyrekcja niemiecka, były wywieszane dużej wielkości flagi ze swastyką, [podobnie] w przedwojennej fabryce Braci Borkowskich, którzy wyrabiali różne elektryczne urządzenia, między innymi znane żelazka do prasowania. Tę fabrykę przejęli Niemcy i produkowali tam jakieś elektryczne czy elektroniczne urządzenia na potrzeby armii niemieckiej. Tam właśnie wisiała ta olbrzymia flaga. Tych dwóch moich starszych kolegów ukradło tę flagę. Jeden drugiego podsadził, zdjęli tę flagę, ukradli. Z części flagi, bo to była naprawdę wielka flaga, tam gdzie nie było swastyki, to ten płat odcięli i został wyhaftowany, i wymalowany sztandar 400-tnej drużyny BS-ów Praskiej Chorągwi Harcerzy. Zdaje mi się, że pomagał to malować Julek Tomaszewski, który był już takim początkującym malarzem. Sztandar we wszystkich uroczystościach uczestniczył. Część ze swastyką jeszcze z kawałkiem tego płata był wykorzystywany jako dywan, na którym początkujący harcerze składali przyrzeczenie harcerskie.
Jak już złożyliśmy przyrzeczenie, byliśmy już pełnoprawnymi harcerzami, to właśnie wtenczas odbywały się te obozy harcerskie. Najciekawszy obóz harcerski był zorganizowany na wyspie, którą nazywano Wyspą Kosumecką. To była wyspa na Wiśle mniej więcej na wysokości Czerska. Tam takie właśnie były łachy, zakola. I tą wyspę, tego dowiedziałem się już później po wojnie, wynalazł Andrzej Kieruzalski, który przed wojną z rodzicami do pobliskiej wsi wyjeżdżał na wakacje, bo przed wojną nie jeździło się na wczasy, tylko na wieś na wakacje. On właśnie tam wyjeżdżał i wiedział, że tam istnieje taka fajna wyspa, odizolowana od jednego brzegu z daleka i od drugiego. Tam jakieś takie moczary były, jakieś takie trudne miejsca do przejścia. I tam właśnie były organizowane obozy. Byłem na takim właśnie obozie.
Nie wszyscy z naszej drużyny [byli]. Było nas chyba trzech albo czterech, na pewno był wódz nasz „Zemsta”. Zaczynaliśmy od budowy szałasów, już takich wygodnych, przyzwoicie, elegancko zrobionych. Nie trzeba było się bać, że Niemcy mogą przyjść, bo to wszystko było z daleka. Świata Bożego nie było widać, ani Boga, ani ludzi. Były budowane takie szałasy dla dowództwa, był zbudowany szałas na magazyn produktów żywnościowych, bo każdy harcerz musiał ze sobą przynieść coś do jedzenia, żeby starczyło. Jak to było dwa, trzy dni, to na ten okres trzeba było coś przynieść. Jakieś kartofle czy coś, to gospodarze ze wsi podrzucali. Ale chleb, dżem, jajko to trzeba było przynosić. To było wszystko chowane do tego magazynku. Oboźny wydzielał produkty, co ma być na śniadanie, na kolację, czy na obiad, który był gotowany na gorąco. Dziewczyny [„Kaczuszki” – harcerki] zajmowały się gotowaniem. Budowaliśmy kuchnię, w której one gotowały. Czasami mówili, że żaba tam wpadła, ale to nie przerażało nas, wszystko jedliśmy.
Powrócę do tego oboźnego. Ten oboźny bardzo lubił słodycze. Kiedyś wieczorem komenda obozu nakryła go jak podjadał dżem. Przykro było. Głośno się nie mówiło o tym, ale ponieważ ja bardzo się przyjaźniłem z „Zemstą” to on mi w zaufaniu powiedział, że Leszek podpadł, bo wyjadł słodycze. Wszystko było fajnie. Wieczorem urządzaliśmy ogniska harcerskie, [były] gawędy, opowieści, śpiewy przy ognisku. Zawsze ogień nam towarzyszył. I na takie ogniska uroczyste zapraszaliśmy wszystkich, same znakomitości z pobliskich wsi. Ksiądz był zapraszany, chyba nauczyciel jakiś był, ale nie jestem tego pewien, i przede wszystkim co zamożniejsi i tacy pewni gospodarze miejscowi. Między innymi zapraszany tam był gospodarz, który był właścicielem tej wyspy.
Wyspa to były tylko nieużytki, tam rosła wiklina, właściwie plantacja wikliny. Ten gospodarz tę wiklinę ścinał i potem wyrabiał koszyki z wikliny i inne wyroby. Jak tam byliśmy na obozie, to wiklina już była ścięta, powiązana w snopki, trzydzieści, czterdzieści centymetrów średnicy związana, a wysoka na jakieś dwa, trzy metry. [Snopki] ustawiane były pionowo w taki duży zbiór tych wiklin. Oczywiście, myśmy tego nie ruszali, nie wolno nam było. Chętnie byśmy z tego szałasy robili, ale to była własność tego gospodarza, nie mogliśmy mu tego zrobić. Ognisko rozpalaliśmy, zbieraliśmy z polskich lasów jakieś kawałki drewna, jakieś gałązki rozpalaliśmy, trochę papieru na podpałkę. A trzeba było tak, bo do honoru harcerskiego należało, żeby ognisko zapalić jedną zapałką. Nie można było dwóch, to już był dyshonor. To trzeba było tak wszystko przygotować te drzazgi, gałązki, żeby była pewność, że ten ogień się zapali.
Zapalaliśmy takie ognisko. Zebrani byli ci nasi goście zaproszeni, śpiewaliśmy piosenki harcerskie. Ludziom łzy kręciły się w oczach. Byli szczęśliwi, zadowoleni. I ten gospodarz był najbardziej zadowolony. I biegał co chwila do tej wikliny i rzucał ją na ognisko, ogień buchał na pięć metrów chyba, wikliny były suche. Paliły się świetnie, doskonale. My mówimy: „Proszę pana, szkoda”. On: „Co szkoda, nie szkoda, dla was chłopaki robimy to. Cieszymy się, że wy śpiewacie, że pamiętacie o Polsce, o wszystkim”. Miły i sympatyczny był.
Ale na wzgórzach w pobliżu Czerska już Niemcy się kręcili. Zaczął krążyć samolot zwiadowczy, zaczęły się pojawiać jakieś patrole, jakieś światła. Uznaliśmy, że niebezpiecznie jest kontynuować dalszy pobyt na tej wyspie i w nocy gdzieś tak o drugiej, trzeciej nad ranem już, opuściliśmy tę wyspę w pośpiechu. Ludzie ze wsi dostarczyli nam podwody, łodzie. Oni flisacy praktycznie, żyli z tej rzeki, wikliny tam mieli, tam bydło na tych wyspach wypasali, byli za pan brat z wodą, więc przysłali nam te łodzie, dali nam coś ciepłego, napić się jakiegoś mleka i nad ranem żeśmy piechotą do jakiejś najbliższej stacji kolejki dotarli i tak zakończył się ten pobyt na Wyspie Kosumeckiej.
Ale były też i bardzo ciekawe spotkania, bo nasze władze, nasi przełożeni, hufcowi, dowódcy Chorągwi, komendanci Chorągwi dbali też o nasze kulturalne sprawy i kilka razy moja drużyna była zapraszana do teatru, którego przedstawienia odbywały się w mieszkaniu prywatnym na Grochowie, gdzieś na ulicy Pustelnickiej chyba, dokładnie już nie pamiętam w tej chwili. Tam zawsze przychodziło około dwudziestu, trzydziestu chłopaków, dziewczyny też przychodziły, „Kaczuszki” też były. Duży był pokój, przeciągnięty był drut wysoko, po tym drucie jakieś prześcieradła. To była kurtyna. I odbywało się przedstawienie.
Co ciekawe, aktorem numer jeden to był druh, harcerz o pseudonimie „Flis”. A „Flis” dlatego, bo on właśnie przed wojną jeszcze wyjeżdżał na tę wyspę Kosumecką i tam się z tymi flisakami stykał. Potem przyjął sobie pseudonim „Flis”. Ten „Flis”, to naprawdę był niesamowity talent, jak on pięknie recytował, jak potrafił chodzić, to był urodzony aktor. On nadawał ton temu, z przyjemnością żeśmy tam chodzili. Kilka razy byłem. A później po wojnie razem z tym „Flisem” chodziłem razem do gimnazjum im. Powstańców Warszawy. Okazało się, że ten „Flis” to nazywa się Andrzej Kieruzalski, do dzisiaj jest dyrektorem prowadzącym Harcerski Zespół „Gawęda”. Kontaktujemy się czasami, czasami on przyjeżdża na nasze spotkania Szaro-Szeregowe, na opłatek, czy na jajeczko. Teraz przeważnie tylko opłatek robimy w okolicach Świąt Bożego Narodzenia.
- Proszę powiedzieć, jakie to były przedstawienia w czasie okupacji? Składały się z jakichś wierszy, czy to były jakieś sztuki?
To były recytowane wiersze, śpiewane piosenki. Przyznam się szczerze, że ja nie bardzo wszystko zapamiętałem. Widzę tylko tego „Flisa” jak tam bryluje na scenie, jakieś tańce, dziewczyny tańczyły, jakieś spódniczki z krepiny porobione. Takie prymitywne spotkania. Przecież to dzieci były.
- W spotkaniach brali udział tylko harcerze?
Tylko. To była pełna konspiracja. Nie można się było zdekonspirować. Tam były śpiewane pieśni patriotyczne, czego nie wolno było przecież robić. Chyba ktoś grał na fortepianie nawet też, ktoś starszy prawdopodobnie, jakiś rodzic harcerza. Tam tylko harcerze byli. To były tylko spotkania harcerskie.
Tu muszę trochę naprzód wybiec jeszcze, bo już po wojnie chodziliśmy z Andrzejem do jednej klasy i dyrektorka naszego gimnazjum postanowiła urządzić teatr. I ten teatrzyk był zorganizowany, oczywiście Kieruzalski, aktor numer jeden był. I to było tak ciepło przyjęte. Z tym, że to były już występy teatralne dla ludności praskiej, nawet „Życie Warszawy”, które już wychodziło wtenczas opisywało ten teatr. Tak że pani dyrektor postanowiła urządzić drugi teatr, bo bardzo wielu było chętnych do tego. Między innymi i ja występowałem właśnie w tym teatrze. Wystawialiśmy w sali „Wedla” na Zamoyskiego. Tam „Wedel” ma bardzo ładną salę teatralną. I tam żeśmy wystawiali „Różę” Żeromskiego, grałem „Szczypiorka”, takiego muzyka, starszego pana, który młodzież uczył. Ale Andrzej był najlepszy, ja mu nawet do pięt nie dorastałem.
- Jak to się stało, że znalazł się pan w innym zgrupowaniu przed Powstaniem? Jak do tego doszło?
To naprawdę były miłe i fajne spotkania. Były takie zajęcia, że remontowaliśmy rower na przykład. […] Miałem braci, którzy byli prawdziwymi żołnierzami. On nawet czasami pistolet nosił ze sobą. A ja nic. Ja tylko śpiewałem te piosenki i nic więcej. Podobnego zdania był ten wyższy ode mnie, ten, który został drużynowym. On mówi słuchaj: „Mam takiego starszego kolegę, on w moim domu mieszka, skończył kurs podoficerski i szuka chętnych do swojej drużyna. Pójdziesz ze mną?”. Ja mówię: „No pewnie, że tak, przecież tutaj to nuda”.
Było do dla mnie o tyle przykre, bo ja już w tym czasie zostałem drużynowym. „Zemsta” mianował mnie drużynowym i ja już zorganizowałem swoją drużynę z chłopaków ze szkoły podstawowej, która była na ulicy Weterynaryjnej w obecnym Instytucie Weterynarii. Tam, oni na tyłach mieli swoją szkołę i ja już tam organizowałem i głupio było. Tu zaczynam być tym drużynowym, otwiera się świat przeze mną, staję się bardzo ważny, a tutaj ciągnie mnie jednocześnie pójście i być prawdziwym żołnierzem, mieć do czynienia z prawdziwą bronią. Chęć wojowania jednak wzięła górę i uczciwie zameldowałem „Zemście”, że nawiązałem kontakt z żołnierzem Armii Krajowej, tak wtenczas to było mówione, który organizuje własną drużynę i ja chcę do niego przejść.
„Zemsta” się mnie pyta: „Co to za organizacja, co to jest, kto to jest?”. Ja mówię: „Nie wiem”. Tego się nie mówiło, nikt nigdy nie mówił, że należysz do takiej, czy innej organizacji. Ogólnie się mówiło, że jesteśmy w „Szarych Szeregach”. Ze swojego najbliższego otoczenia wiedziałem, że to jest „Zemsta”, że to jest Szczep „Sikorszczaków”, tak się nazywał nasz szczep, to było z okazji uczczenia pamięci Generała Sikorskiego, który w międzyczasie zginął pod Giblartarem. „Zemsta” mówi: „Przyprowadź mi tego swojego drużynowego, chcę z nim porozmawiać”. Poprosiłem go. Doszło do spotkania w moim mieszkaniu. Rozmowa między nimi toczyła się w cztery oczy. Mnie wyproszono z pokoju. Długa była rozmowa, oceniam tak na dwadzieścia, trzydzieści minut. Bardzo się niecierpliwiłem. Nie wiedziałem, jaki będzie efekt tej rozmowy. Potem „Zemsta” mnie zaprosił do tego, ten drużynowy wyszedł. I „Zemsta” powiedział: „Tak, wiem co to za organizacja, dobra jest to organizacja. Jeżeli chcesz bardzo, trudno nie mogę Cię trzymać, możesz iść”. Odszedłem.
[W harcerstwie] wybieraliśmy sobie pseudonimy spośród ptaków polskich, a mój nowy szef drużynowy polecił nam wybrać pseudonimy w postaci imienia i nazwiska, żeby nie było problemu rozmowy. Nie wolno zwracać się po nazwisku właściwym, tylko pseudonimami. Zostałem „Romanem Morskim”. Pod tym pseudonimem brałem dwukrotny udział w przedpowstańczym zgrupowaniu.
- Kiedy przeszedł pan do nowego zgrupowania?
To na pewno był 1944 rok, wiosna, ale dokładnie, to nie potrafię powiedzieć. Myślę, że to był maj chyba, tak że byłem tam bardzo krótko. Ale od razu nas poinformowano, że nasza cała drużyna jest przewidziana do ataku w czasie Powstania, bo się już wyraźnie mówiło o Powstaniu, że w razie wybuchu Powstania, będziemy atakować 36 Pułk Piechoty na [ulicy] 11 Listopada na Pradze. W związku z tym, pierwsze zgrupowanie przed, to chyba było na trzy lub cztery dni przed wybuchem Powstania, mieliśmy na ulicy Szwedzkiej, tam podobno miał być magazyn i tam miała być dla nas broń na potrzeby Powstania. Byliśmy tam, chyba nawet nie nocowałem, tylko tak na jeden dzień tam byliśmy, potem się wszystko rozeszło po kościach. Został odwołany ten alarm. I za kilka dni był drugi alarm i to było chyba tuż przed Powstaniem. I wówczas byliśmy zgrupowani na Bródnie, jakieś takie małe uliczki, małe domki były tam. Nas była liczna grupa, bo było chyba około dwudziestu żołnierzy.
Byłem najmłodszy razem z moim kolegą „Krukiem”. Tam jakieś posiłki były, częstowano nas, a noc poszliśmy spać do jednego z tych żołnierzy. Był starszy od nas, miał ze dwadzieścia parę lat, mieszkał w drewnianym domu piętrowym. [...]
Tam właśnie, chyba w czwórkę byliśmy u tego żołnierza. Bardzo mi to imponowało, bo on miał prawdziwego szmajsera. A może nawet i KB miał też. Ale szmajsera na pewno miał. To żeśmy się patrzyli tak zazdrosnym okiem, że on jest uzbrojony, a jednocześnie czuliśmy taką siłę, że nawet jeśli Niemcy nas otoczą to jak mam KB i szmajser, to damy sobie radę z Niemcami. Wieczorem żeśmy grali w karty w tysiąca. Nie umiem grać w karty, to ciężka była robota, ale trzeba było podać imiona. Ja podałem Roman. Bardzo zdziwił się ten mój kolega, z którym chodziłem do szkoły, mój [były] drużynowy, ale mrugnęliśmy do siebie okiem, że skoro konspiracja, to konspiracja i tak już [zostało].
Niestety już nie pamiętam, czy my żeśmy po tym zgrupowaniu wrócili do domu, ale chyba wróciliśmy. Jeszcze raz potem znów taka koncentracja była i wtenczas to już było powiedziane, że twardo jednak na Powstanie idziemy. Mama mnie wyszykowała.
- Wiedziała gdzie pan idzie, co się będzie z panem działo?
Ojciec mój poszedł na Powstanie, siostra. Mama została tylko w domu. Wszyscy żeśmy poszli. Mama mnie nie zatrzymała, o nie. Byliśmy tak bardzo patriotycznie nastawieni, tak że nie było żadnych oporów. Nie musiałem nic kłamać, nic oszukiwać. Mama zresztą wiedziała, bo jak zebranie się odbywało u mnie w domu, to wszyscy wiedzieli o tym. Jakieś gazetki przynosiłem, „Biuletyn Informacyjny”, to była najpowszechniejsza taka tajna prasa, to zawsze było w domu. Mama mnie wypuściła z domu, z bólem serca na pewno, ale puściła mnie. Dostałem właśnie od mamy jakąś konserwę niedużą, pół bochenka chleba, coś tam jeszcze, już nie bardzo pamiętam. Mama uszyła mi opaskę biało-czerwoną. Tą opaskę też miałem, jakieś takie najlepsze buty, twarde założyłem. No i poszedłem na to Powstanie.
[…] Walczyłem w zgrupowaniu pułkownika Żurowskiego, który był dowódcą XXVI obwodu Armii Krajowej. Było to na Pradze. Naszym celem, drużyny, w której byłem, był atak na koszary XXXVI pułku piechoty, który był na Pradze na ulicy 11 Listopada. Magazyn z bronią dla nas był też na Pradze, na ulicy Szwedzkiej. Dlatego na kilka dni przed Powstaniem, jak odbyło się wstępne zgrupowanie, zameldowaliśmy się na ulicy Szwedzkiej i tam po kilkugodzinnym pobycie powiedziano nam, że odwołane zostało nasze zgrupowanie i wracamy do domu.
- To było 27 lipca czy jeszcze wcześniej?
Nie potrafię dokładnie powiedzieć kiedy to było. To był koniec lipca na pewno, być może to był 27, a potem chyba był też 29 [lipca]. Za drugim razem drugie zgrupowanie było prawdopodobnie 29 [lipca], ale pewien nie jestem. To zgrupowanie było na Bródnie, konkretnie ta część Bródna nazywała się Pelcowizna. To były nieduże domki jednorodzinne, przeważnie sami kolejarze mieszkali, bo tam przed wojną była duża stacja, duży węzeł kolejowy i przeważnie Pelcowizna zamieszkana była przez kolejarzy. Zameldowaliśmy się w domu jednorodzinnym. Było tam nas, bo ja wiem, około dwudziestu, dwudziestu pięciu może. Z moim kolegą byliśmy najmłodszymi żołnierzami, poza naszym drużynowym nikogo tam żeśmy nie znali. Tam żeśmy posiedzieli, porozmawiali, pożartowali sobie, przy okazji zobaczyliśmy jakie mają uzbrojenie. Były tam chyba ze dwa karabiny KB, były trzy pistolety peemy, szmajsery i kilka sztuk broni krótkiej, ręcznej.
- To wszystko na dwadzieścia osób?
Tak, uzbrojenie było bardzo małe. Wieczorem szykowaliśmy się do spania, bo zostaliśmy tam na noc. Z moim drużynowym i kolegą jeszcze z „Szarych Szeregów” poszliśmy z jednym z żołnierzy, który mieszkał na Bródnie w pobliżu cmentarza. To był dom, typowy przedwojenny praski budynek jednopiętrowy, budowany z drewna, teraz już nie widzi się takich budynków. Na ostatnim piętrze był chyba pokój z kuchnią i tam żeśmy siedzieli. O tyle było fajnie, że żołnierz miał pistolet maszynowy niemiecki szmajsera i miał karabin. Czuliśmy się bardzo pewnie, że nawet gdyby Niemcy tam nas zaatakowali – choć nie było powodu, bo to jeszcze było przed Powstaniem, ale różnie bywało – to mieliśmy się czym bronić. Z przyjemnością żeśmy tam spędzali czas patrząc na uzbrojenie, bo do tej pory nie miałem możliwości bliżej poznać się z bronią. Graliśmy w karty. Co prawda ryb nie łowię i w karty nie gram. Byłem trochę dziwnym partnerem, ale w tysiąca żeśmy pograli. Niestety na drugi dzień okazało się, że znów idziemy do domu, bo zgrupowanie było za wcześnie, rozeszliśmy się.
Dopiero w Powstanie, 1 sierpnia znów mieliśmy się zameldować na Pradze. Całą drużyną żeśmy się spotkali w okolicach cmentarza i chcieliśmy przejść na 11 Listopada. Trzeba było przejść pod wiaduktem torów kolejowych na ulicy Świętego Wincentego. W momencie gdyśmy się zbliżyli na trzysta, czterysta metrów zostaliśmy ostrzelani, bo tam były ustawione karabiny maszynowe na wiadukcie, nie można było podejść. Mowy nie było, żeby przejść wiaduktem, a tym bardziej przez tory też nie można było przeskoczyć, bo tory były obstawione.
W tej sytuacji musieliśmy się wycofać do przedwojennej szkoły polskiej, która była na rogu Bartniczej i Wysockiego. Szkoła była duża, dwa duże szare budynki, chyba dwupiętrowe, a bliżej ulicy Wysockiego stał oddzielenie budynek jednopiętrowy w postaci kwadratu. To były mieszkania nauczycieli, dyrektora, woźny chyba też tam mieszkał. Całość szkoły była ogrodzona wysokim murem. Brama była solidna, stalowa z wbudowaną szyną pośrodku. Gdy wjeżdżały samochody trzeba było szynę położyć, ona się chowała, a potem znów się ją wstawiało i ona stanowiła zabezpieczanie przed wjazdem niepożądanych pojazdów. To wszystko wykonane było przez Niemców, prawdopodobnie przez esesmanów, którzy w szkole mieli swoje koszary.
Przed Powstaniem oni wyprowadzili się, nie chcę użyć słowa uciekli, bo nie mieli na razie przed czym. W każdym bądź razie opuścili koszary i my żeśmy je zajęli. Były to bardzo wygodne pomieszczenia, bo były kotły w kuchni, można było posiłek ugotować, a w pomieszczeniach szkolnych były ustawione żelazne łóżka z siennikami napełnionymi słomą, można było spać na tym. My żeśmy zajęli jedno pomieszczenie z naszą drużyną, tam żeśmy spali. Namawiano nas, żeby zgłaszać się na ochotnika na patrole, na penetracje terenu, żeby czuć się potrzebnym, bo my w dalszym ciągu broni nie mieliśmy.
- Którego dnia sierpnia panowie się tam przenieśli?
To wszystko było 1 sierpnia. Nie mieliśmy szans, żeby dołączyć do naszego miejsca, gdzie mieliśmy się spotkać dlatego żeśmy się tam przyłączyli. To była duża grupa żołnierzy Armii Krajowej, oceniam na około tysiąc, może tysiąc pięćset osób. To było bardzo silne zgrupowanie. Zgłosiłem się na ochotnika do pełnienia warty między budynkami. Wtenczas padał niesamowity deszcz. Dostałem ponczo zrobione z materiału używanego do przykrycia ciężarówek, brezent z przeciętą dziurą na głowę i dostałem replikę granatu niemieckiego. To był tłuczek, to była replika używana do ćwiczeń do rzucania granatem. Można było komuś tylko w łeb tym dać, ale to niestety nie było wypełnione żadnym materiałem wybuchowym. Z tym stałem na warcie.
Natomiast w tym czasie ulicą Wysockiego przejeżdżał niemiecki samochód ciężarowy. Ci którzy stali na warcie przy bramie od ulicy Wysockiego ostrzelali samochód, ale on przejechał dwieście metrów dalej. Tam dalej stał jeszcze poniemiecki piętrowy bunkier. Żołnierze, którzy widzieli, że samochód jedzie – był ostrzelany przy naszej, nazwiemy to, bazie – już byli na to przygotowani. W momencie gdy samochód do nich podjechał bliżej, obrzucili go granatami. Samochód nie mógł przejechać dalej, więc wycofał się z powrotem. Wtenczas nasi, którzy zostali na bramie na Wysockiego jeszcze raz go ostrzelali, samochód się zatrzymał i wyszło dwóch Niemców, poddali się, zostali wzięci do niewoli. Samochód stał trzydzieści metrów od bramy, tam się zatrzymał.
Była wielka radość – wzięto dwóch Niemców do niewoli. Trzeba było teraz samochód ściągnąć. Niemcy byli zorientowani, że samochód nie dojechał do właściwego celu i wysłali po samochód czołg. Czołg podjechał blisko samochodu, a ja stoję cały czas na warcie między blokami, widzę, że podjeżdża czołg. To było pięćdziesiąt metrów ode mnie. Ściskam tłuczek, nie wiadomo do czego to się nadaje. Stracha mam niesamowitego, ale czołg wymanewrował, podjechał blisko samochodu, otworzył luk. Nie pamiętam czy to było na żerdzi, ale lina z hakiem się wysunęła z luku, chcieli zaczepić za zderzak samochód i go pociągnąć. Jak oni otworzyli luk, to koledzy którzy byli w małym domku piętrowym zajmowanym przez nauczycieli, otworzyli ogień do luku, ostrzelali go tak, że Niemcy nie mogli zaczepić samochodu, żeby go zabrać. Po kilku nieudanych próbach wycofali się. Wtenczas samochód żeśmy przyciągnęli na teren podwórka, dziedzińca szkoły. Okazało się, że samochód jest wypełniony papierosami, tytoniem. W środku była kuchnia polowa, tam się pitrasił obiadek dla Niemców. Była wielka radość, coś gorącego mogliśmy wreszcie zjeść. Rozdzielano sprawiedliwie papierosy i tytoń. Jako harcerz nie paliłem, ale wziąłem swój przydział, bo to się należało. Zszedłem, zwolniono mnie z warty.
Chyba stanąłem wtenczas na warcie przy bramie od strony Wysockiego, otrzymałem karabin „Mauser” niemiecki, ale z utrąconą kolbą. Kolba była przymocowana z powrotem do reszty karabinu przy pomocy opaski metalowej przybita gwoździami ale karabin strzelał, co mi się udało stwierdzić, bo niebawem nadjechał drugi samochód niemiecki. Samochód żeśmy też ostrzelali z daleka, Niemcy nie próbowali się przebić, po prostu zatrzymali samochód i uciekli. Samochód znów żeśmy wprowadzili na teren dziedzińca, ale on był pusty, tam nie było zdaje się nic. Samochodem pojechało kilku żołnierzy do siedziby straży pożarnej kolejowej, tam coś takiego chyba było i przywieźli dużą ilość hełmów strażackich, bo nikt z nas nie dysponował hełmem wojskowym. Dopiero zaczynało się Powstanie, nie mieliśmy okazji zdobyć. Przywieziono nam hełmy. Dostałem jeden najmniejszy hełm, bo na nikogo nie pasował, na mnie też, ciasny był, głowa mnie bolała, ściskał mnie. To śmiesznie wyglądało, bo hełm był z takim czymś nadspawanym na górze, jakby metalowym, na starych zdjęciach [to] widać. Był piękny, świecący z daleka widoczny, mało przydatny był, ale był.
Wówczas dowództwo zgrupowania postanowiło zbudować barykadę, bo do tej pory przejechały dwa samochody ciężarowe, ale jak podjadą czołgi to będzie kłopot. Był to uzasadniony kłopot dlatego, że dwa kilometry dalej, w głąb ulicy Wysockiego była jednostka obrony przeciwlotniczej. Obawialiśmy się, że od strony artylerzystów przeciwlotniczych może nastąpić atak na naszą szkołę, dlatego zaczęliśmy budować barykadę na Wysockiego z czego tam się dało. Część nas została wysłana do warsztatów kolejowych. Tam był duży węzeł kolejowy z wielkimi halami remontującymi parowozy, wagony. Były duże warsztaty kolejowe. One były przez Niemców zaminowane, przeznaczone do wysadzenia, z tym że Niemcy nie zdążyli tego zrobić, ale materiał wybuchowy tam był. Saperzy, którzy byli w naszym zgrupowaniu dokonali rozminowania, rozłączenia materiałów wybuchowych. Między innymi chodziłem tam i przynosiłem skrzynki z materiałem wybuchowym do naszego zgrupowania, na dziedziniec. Potem materiał wybuchowy został wykorzystany do zaminowania barykady, którą tam żeśmy zbudowali.
Odbywało się całodzienne monotonne życie polegające na tym, że wychodziliśmy na patrol, penetrowaliśmy czy Niemcy przypadkiem nie próbują nas atakować. Poza dwoma samochodami, o których wcześniej mówiłem, nic więcej tam się nie działo. Natomiast każdy z nas starał się mieć służbę na bramie dlatego, że okoliczna ludność bardzo nam pomagała, przynosili wszystko to, co mieli najlepszego. W tym czasie pojawiały się, z zagranicy niektórzy mieli, paczki, w których między innymi były sardynki. To był rarytas. Nam przynoszono sardynki, słodkości, wspaniałe rzeczy. Poza tym każdy chciał przyjść i zobaczyć jak my wyglądamy, zobaczyć przede wszystkim flagi biało-czerwone, które tam wsiały. To była niecodzienna rzecz. Największa frajda była dla nas jak wyznaczano nas na służbę na bramę, to było coś wspaniałego. My żeśmy pierś wypinali do przodu, ważni żołnierze, a tu ludzie przychodzili ze łzami w oczach i przynosili najlepsze kąski jakie mieli.
Ta euforia trwała trzy dni. Chyba czwartego dnia, pewien tego nie jestem, czy to był trzeci dzień czy czwarty, wyszedłem na patrol w godzinach przedpołudniowych i jak wróciłem, to na dziedzińcu, na podwyższeniu stał prawdopodobnie dowódca zgrupowania i przemawiał do zgromadzonych tam żołnierzy, że niestety Powstanie na Pradze nie udało się, że na Pradze Centralnej Powstanie zostało zlikwidowane, że są tam bardzo silne odziały niemieckie, jednostka pancerna, że na Pelcowiźnie w pobliżu nas jest oddział niemieckiej artylerii przeciwlotniczej i my jesteśmy jedyną enklawą powstańczą, która nie ma żadnych szans, żeby dłużej się bronić. W związku z tym zarządza ewakuację. Kto może, ma stuprocentowo pewne skrytki, to powinien broń schować. Jeżeli nie ma pewnej skrytki, powinien broń zniszczyć. Podziękował nam. Wszyscy rozchodzą się do domów.
Mieszkałem na Grochowie, znalazłem się na Pelcowiźnie w zupełnie obcym terenie, nie wiem do kogo się zwrócić. Natomiast wszyscy się rozeszli. Podejrzewam, że większość żołnierzy to byli mieszkańcy tej dzielnicy, to byli kolejarze. Zostałem zupełnie sam, nawet mój drużynowy i mój kolega z „Szarych Szeregów”, z którym byłem, gdzieś się zapodziali, nie miałem żadnego kontaktu. Zostałem z moim chlebakiem, w którym miałem konserwę, mama mi dała na Powstanie konserwę rybną, kawałek chleba, nie wiem czy chleb zjadłem, już nie pamiętam i została mi opaska powstańcza wykonana przez moją mamę. Jeszcze na początku nie dawano żołnierzom Armii Krajowej typowych opasek ze stemplem Armia Krajowa, był stempel WP, orzeł z koroną i numer plutonu, tego jeszcze nie mieliśmy, każdy miał własną opaskę. Zostałem z moją opaską, z chlebakiem. Co tu robić? Trzeba iść do domu. Znów z powrotem próbuje iść ulicą Wysockiego ale z daleka widać, że Niemcy w dalszym ciągu mają ustawiony karabin maszynowy, widać że tory są obstawione, nie dało rady. W związku z tym skręciłem na cmentarz Bródnowski. Na cmentarzu Bródnowskim nie szedłem główną aleją dlatego, że tam widziałem w dali kręcili się Niemcy. Szedłem między grobami i zawędrowałem zupełnie przypadkowo na grób mojej babci. Przy grobie sobie posiedziałem, zdjąłem chlebak, opaskę powstańczą wsadziłem do chlebaka i zostawiłem u babci na grobie. Stałem się cywilem. Tylko jak teraz się dostać [do domu]?
Myślę sobie tak: „Tutaj przejazd na Świętego Wincentego jest zablokowany przez Niemców, to spróbuję przebić się przez Targówek, dojść do ulicy Radzymińskiej, tam są też tory kolejowe. Albo przejdę przez tory kolejowe albo przedostanę się przez przejazd, tam też jest wiadukt”. Najpierw pomału zacząłem iść w stronę bramy cmentarza od strony Świętego Wincentego. Początkowo jak szedłem na grób babci, to widziałem tam postacie niemieckie, ale potem nikogo nie było. Bardzo ostrożnie szedłem między grobami, obserwowałem czy są tam Niemcy czy nie, ale nikogo nie było. W związku z tym wyszedłem zupełnie spokojnie na Świętego Wincentego i potem przedostałem się na Targówek idąc ulicą bodajże Tykocińską. Tykocińską doszedłem do ulicy Radzymińskiej. Przekroczyłem Radzymińską i zaraz dalej były tory kolejowe. Próbowałem przejść przez tory kolejowe. Cały czas dążyłem do siebie do domu na Grochów, szedłem w tym kierunku, ale tory były bardzo silne obstawione przez
Bahnschutzów. Bahnschutze to jest niemiecka służba ochrony kolei. Oni byli uzbrojeni. Nie można się było zbliżyć do torów, nie próbowałem bliżej podejść. Kilka osób też próbowało ale byliśmy ostrzelani i wycofaliśmy się bardzo szybko.
Wycofałem się na ulicę Radzymińską, a tam w dalszym ciągu był ruch pieszy, ludzie szli na Pragę w stronę ulicy Ząbkowskiej i odwrotnie. Bałem się podjeść, bo wiedziałem, że tam są Niemcy, ale zauważyłem, że idzie starsza pani, staruszka, babcia z małym chłopcem, mniejszym ode mnie, miałem czternaście lat, on miał osiem, siedem. Dźwigali chyba worek kartofli. Podszedłem do nich, że im pomogę nieść kartofle i przejdziemy razem, żeby przedostać się na Pragę na ulicę Ząbkowską. Oni chętnie przystali. Chłopak do noszenia by się przydał. Razem doszliśmy na odległość trzydzieści metrów od przejazdu kolejowego, wiaduktu.
Tam stała nastawnia piętrowa, kolejowa, tam byli Niemcy. Na torach kolejowych stał karabin maszynowy, Niemcy obok stali, a my zatrzymaliśmy się w odległości około trzydziestu metrów, może czterdziestu, czterdziestu nie było, od torów kojowych. Tam była budka z gazetami, dawniejszy „Ruch”. To nie był „Ruch” ale budka z gazetami. Przy budce się zatrzymaliśmy, niby odpoczywamy, bo mieliśmy ciężkie kartofle. Odpoczywamy, ale pilnie obserwuję co tam się dzieje, czy można przejść czy nie, zaryzykować czy nie. Widzę, że od strony Pragi od strony ulicy Ząbkowskiej w kierunku Targówka idzie dwóch dorosłych mężczyzn, jeden w mundurze kolejarza, a drugi cywil. Niemcy ich zatrzymali, była krótka rozmowa. Kazali im podnieść ręce do góry. Kolejarza puścili ścieżką, on miał walizeczkę chyba z przyborami kolejowymi – kolejarze dawniej nosili coś takiego. Pozwolili mu iść w stronę nastawni. Natomiast cywilowi kazali pójść przez łąkę, tam była trawa, na ukos w stronę torów. Chyba nawet opuścił ręce, nie musiał mieć podniesionych rąk. Uszedł dziesięć metrów, Niemiec zarepetował karabin i strzelił do niego ale nie trafił. Mężczyzna obejrzał się, spojrzał na Niemca, wtenczas Niemiec drugi raz zarepetował karabin i strzelił mu prosto w czoło. Widziałem to z odległości trzydziestu metrów. Jak zobaczyłem to powiedziałem: „Nie, nie będę tam ryzykował iść”. Zostawiłem babcię z kartoflami, z dzieckiem.
Wycofałem się wzdłuż ulicy Radzymińskiej. Doszedłem do ulicy Tykocińskiej, którą poprzednio przechodziłem. Na Tykocińskiej był schron publiczny. W czasie okupacji były powszechne budowane schrony publiczne, bo były naloty więc Niemcy organizowali schrony publiczne. Można się było w nich schronić. Schron publiczny był zorganizowany w podziemiach budującego się kościoła katolickiego. Mury były podciągnięte chyba do połowy parteru, a w podziemiach był schron.
Tam wszedłem, było dużo ludzi, nie wzbudzałem żadnego zainteresowania. Jedni ludzie się znali, inni nie. Ławki były ustawione, na ławkach usiadłem i czekałem tak do wieczora. Na tej samej ławce usiadł ksiądz, prawdopodobnie to był proboszcz budującego się kościoła, kościelny i tam sobie zaczęli ucztować. Kościelny wyjął sardynki portugalskie, chlebek i sobie z księdzem pojadali. Głody byłem jak diabli, bo od samego rana nic nie jadłem, ale wstydziłem się powiedzieć, że jestem głody. Natomiast oni mną się nie zainteresowali zupełnie. Siedziałem do wieczora, całą noc przeraźliwie głodny byłem. Wiem, że człowiek może parę dni nie jeść, ale mi się wydawało, że już nie mogę dłużej wytrzymać. Doczekałem się tam do rana, nie wiem która mogła być godzina czwarta, piąta. Było już względnie jasno na dworze. Mówię: „Wyjdę, nie ma co czekać, bo z głodu to umrę, trudno postrzelą mnie Niemcy, a może się wykaraskam”.
Idę Tykocińską do Radzymińskiej i widzę z naprzeciwka idzie kolejarz. Niesie latarnie, znaki kolejowe, ma walizeczkę typową kolejarską, to mu strasznie brzęczy. Z daleka brzęk było słychać, na razie go nie widziałem, potem widzę, że on naprzeciwko mnie idzie. Pytam się go: „Panie a czy można przejść przejazdem kolejowym w stronę Ząbkowskiej?”. Mówi: „Można”. Mówię: „Są tam Niemcy?”. Mówi: „Może i są, nie widziałem, ale przejść można. Ja przeszedłem, nikt mnie nie zatrzymywał”. To już szczęśliwy jestem, można przejść. Idę z powrotem tą samą drogą gdzie z kartoflami, z babcią szedłem.
Doszedłem do kiosku z gazetami. Widzę, że na przejeździe nikogo nie ma. Nie ma Niemców, nie ma karabinu maszynowego, spokojnie idę prosto. Z tym, że w pobliżu nastawni piętrowej, o której wspominałem, była jezdnia po obu stronach, a przynajmniej po jednej, po prawej stronie, ogrodzona betonowym parkanem, typowy kolejowy parkan betonowy, słupki betonowe i powtykane płyty betonowe. Idę wzdłuż parkanu chodnikiem, z tym, że robię niesamowity hałas, bo idąc na Powstanie, to buty miałem odpowiednio podkute, „żabki” dawniej były przybijane. „Żabka” to jest kawałek metalu przybijanego na obcas i na czubek zelówki. To się głośno stąpa, ale o to chodziło, żeby mieć szpan wojskowy. Teraz żałowałem jak szedłem, bo robię hałas. Za chwilę Niemiec mi wyskoczy i będzie kłopot.
Dochodzę do nastawni i w oknie otwiera się lufcik mały, nieduży. Wychyla się głowa Niemca z pistoletem i pyta mnie się: „Gdzie ty idziesz?”. Rozmowa odbywa się po niemiecku. Niemieckiego nie znam z tym, że jak chodziłem do szkoły język niemiecki był obowiązkowy, ale to należało do szpanu, żeby się nie uczyć niemieckiego. To było głupie, oczywiście, ale to był nasz protest, że nie będziemy się uczyć niemieckiego. Jednak w głowie coś zostało. Jak Niemiec zapytał się gdzie ja idę, to mu odpowiadam, że idę do domu. „A gdzie ty byłeś?”. Mówię: „Poszedłem po chleb, bo tam podobno na Targówku można było kupić chleb”. „To gdzie masz chleb?”. Mówię: „Nie mam, zało już, sprzedali i nie mam, wracam z niczym”. „To idź”. Teraz idę i tak sobie kombinuję, strzeli Niemiec, czy nie strzeli. Mam piętnaście metrów, może nawet mniej, ze dwanaście metrów, gdzie parkan betonowy skręca w prawo, tak że schowałabym się za rogiem przed Niemcem. Mówię tak: „Jak zacznę biec, to on na pewno zacznie strzelać, a jak będę szedł spokojnie, to będzie mógł dobrze wycelować i strzelić”. On jest na pierwszym piętrze nastawni. Wiem, że z pistoletu – on „Parabellum” miał w ręku, nie jest tak łatwo strzelić na odległość dwudziestu paru metrów, nie każdy potrafi dobrze strzelić. Zaczynam ryzykować. Poza tym był strach. Jednak będę spokojnie szedł. Spokojnie krok za krokiem szedłem i Niemiec nie strzelił do mnie. Skręciłem za róg, odetchnąłem głębiej. Za rogiem zobaczyłem leżącą kobietę w białym przeźroczystym peniuarze, miała rozrzucone piękne długie włosy, w ręku miała rozbity dzbanek z mlekiem, mleko było rozlane i przestrzeloną głowę. Straszny widok – pomieszana krew z mlekiem.
Poszedłem dalej, już nie było okropnych widoków. Spokojnie doszedłem na ulicę Ząbkowską. Pod numerem 26 mój ojciec pracował w warsztacie stolarskim. Była to współwłasność mojego ojca i spodziewałem się, że zastanę tam kogoś ze znajomych, pracowników ojca, a może i samego ojca. Ojciec również wyruszył na Powstanie, z tym że nie wiedziałem, gdzie ojciec miał być. To były takie czasy, że jeden o drugim nic nie wiedział ze względów bezpieczeństwa. Wiedziałem, że ojciec poszedł z domu, siostra i ja, tylko matka sama została. Doszedłem do warsztatu, parkan był wysoki, drewniany, brama. Chyba przeskoczyłem przez parkan na drugą stronę i zobaczyłem, że tam są koledzy ojca, za chwilę pojawił się ojciec. Była wielka radość. Przede wszystkim nakarmili mnie. Dostałem pajdę chleba ze smalcem. Boże jak mi to smakowało, jakie to pyszne było, znakomite. Byłem zmęczony, położyłem się. To był warsztat stolarski, były wióry. W wiórach się położyłem, przykryto mnie kocem i tam przespałem się cały wieczór, cały poranek, dzień.
- Którego to było sierpnia?
Podejrzewam, że to był 4, 5 sierpnia. Ojciec brał udział w Powstaniu na Pradze Centralnej, ale tam w ciągu jednego dnia zostało Powstanie zlikwidowane. [Z] oddziału, w który był ojciec, większość zginęła. Niemcy byli tam doskonale przygotowani. Nasi nie mieli prawie żadnego uzbrojenia. Ojciec wycofał się do swojego warsztatu, on stał na uboczu. Niemcy tam podobno przyszli, ale nie zaglądali do środka, tylko zajrzeli przez okno. Oni leżeli pod oknem przy murze tak że nie widziano ich. Straszyli, że będą rzucać granatami, ale nie obrzucili, wycofali się. Cisza, spokój. Wtenczas zastanawialiśmy się z ojcem jak wrócić do domu, jesteśmy na Pradze, a mieszkamy na Grochowie. Na Pradze było cicho i spokojnie. Ludzie chodzili po Pradze. Zdecydowaliśmy się jednak iść. Przeszliśmy przez Ząbkowską, Targową. Pod przejazdem kolejowym stał patrol niemiecki, zatrzymał nas, pytał się gdzie idziemy, skąd, czy tu mieszkamy. Puścił nas, nie było żadnych problemów. Mieszkałem na Waszyngtona, dostaliśmy się w pobliże Waszyngtona. Zastanawiamy się z ojcem czy nasz dom jest cały, czy też bombardowany. Wychylamy się zza rogu – dom stoi, szczęście. Doszliśmy do domku, okazuje się, że mama i siostra, że wszyscy jesteśmy. Radość była wielka. Tak się zakończyła moja walka w Powstaniu.
Później były kłopoty, bo Niemcy jeszcze trzymali się na Pradze, na Grochowie. Wojsko Polskie i Armia Czerwona dopiero wkroczyła na Pragę o ile pamiętam 13 września, prawie pięć tygodni jeszcze byliśmy pod okupacją niemiecką, a Niemcy co chwila urządzali łapanki. To trudno nazwać łapanką, bo typowa łapanka, to była taka, że zatrzymywali na ulicy ludzi, ładowali do samochodów ciężarowych i wywozili, a tutaj nie, tu były tylko informacje, cały blok ulic obejmowało zarządzenie, że wszyscy mężczyźni mieszkający w rejonie tych ulic muszą wyjść i zgromadzenie jest w określonym miejscu. Zgodnie z tym co Niemcy kazali, ojciec wyszedł, poszedł na zgrupowanie.
Ojciec miał już pięćdziesiąt parę lat, nie był osobą najmłodszą. Później Niemcy chodzili od mieszkania do mieszkania i kontrolowali czy wszyscy mężczyźni wyszli na zgrupowanie. Mama mnie przebrała w krótkie spodnie, żebym wyglądał bardziej dziecinnie. Niemcy przyszli, pytają się czego mama płacze. Mama mówi: „Męża żeście mi zabrali”. „A ile mąż ma lat?”. Pięćdziesiąt parę lat miał. „To musicie pójść prosić, żeby go zwolnili, że jest za stary, nie nadaje się do roboty, może jakoś go zwolnią, lepiej żeby on tam nie szedł”. Tak radził Niemiec. Mama mówi: „To moja córka pójdzie, bo córka zna niemiecki, to prędzej się z nimi dogada”. A Niemiec mówi: „Nie, ona jest za młoda, ona niech nie idzie, ty stara matka, ty idź, ty jej nie puszczaj, lepiej nie”. Mama poszła, prosiła Niemców, ojciec stary... Ponieważ dość dużo mężczyzn tam się zgłosiło, więc ojca i innych starszych panów, lokatorów tego domu i sąsiednich dano do innej grupy, odłączono ich.
Potem jak zaczęli wywozić młodszych osobników okazało [się], że ich jest tak dużo, że starszych panów zwolniono do domów i ojciec wrócił. Ale za drugim razem jak znów Niemcy zarządzili obławę i zażądali, żeby się mężczyźni zgłaszali, to wtenczas razem z siostrą, naszą sąsiadką, młodą dziewczyną koleżanką mojej siostry, schowaliśmy się do piwnicy, a ojciec położył się do łóżka. Ojciec był namiętnym palaczem. W związku z tym miał zapadnięte policzki, bardzo szczupłą twarz, od kilku dni się nie golił. Matka położyła go do łóżka, on leżał zarośnięty, chudy i skropiła mieszkanie karbolem.
Jak Niemcy przyszli sprawdzać czy wszyscy wyszli, to mama powiedziała, że ojciec jest chory na tyfus. Niemcy bardzo się bali chorób zakaźnych, spojrzeli z daleka – ojciec blady, zarośnięty, mieszkanie śmierdzi karbolem więc szybko uciekli. A my z siostrą i sąsiadką siedzieliśmy w piwnicy. Kłopot był, bo sąsiadka dostała rozstroju żołądka, nie miała gdzie się załatwić, tam doniczki były, załatwiała się w doniczkę. Zapach nieprzyjemny, a piwnica mała, nieduża. Niemiec wszedł do piwnicy, tylko otworzył drzwi do piwnicy i krzyczy: „Wyłazić wszyscy, bo będę rzucał granaty”. Cisza, spokój, nikt się nie poruszył. Niemiec nie wszedł do piwnicy, granatów nie rzucił, poszedł. Drugą obławę żeśmy dzielnie przetrwali. Oczywiście cały czas był ostrzał, bo front był bardzo blisko.
Wreszcie w godzinach południowych 13 września 1944 roku pojawił się żołnierz rosyjski, młody chłopak z „pepeszą” i pyta się: „Niemcy gdzie?”. „Nie ma Niemców”. Poszedł dalej. Potem przyszły oddziały Wojska Polskiego, znów wielka euforia, radość. Teraz to się mówi, że nie wiadomo czy to było wyzwolenie, ale po pięciu latach okupacji niemieckiej jak człowiek bał się wyjść na ulicę i nie wiedział czy go przypadkiem nie aresztują, jak każdy przejeżdżający samochód zatrzymywał się przed domem w nocy, to wszyscy drżeli, że to gestapo idzie i wyciąga człowieka… To były okropności okupacji niemieckiej, a tu raptem przychodzi Wojsko Polskie w polskich mundurach mówiący po polsku. Większość mówiła z akcentem wschodnim, bo oni w większości pochodzili zza Bugu, to była Armia Berlinga, tułacze, którzy się tułali po gułagach zaciągali się do wojska. To była naprawdę wielka radość. Nieprawdą jest, że my nie byliśmy zadowoleni. To było naprawdę wielkie wyzwolenie. Potem zaczęły się kłopoty, potem było gorzej jak UB weszło do swoich różnych czynności, jak następowały aresztowania, ale na początku to była wielka euforia i radość, że zostaliśmy jednak wyzwoleni. To na tyle.
- Do końca Powstania pan mieszkał z rodzicami na Grochowie na Waszyngtona?
Tak, Praga została oswobodzona od 13 września, natomiast Powstanie za Wisłą było do 1 października. My tam mieszkaliśmy, była to kłopotliwa rzecz, bo trochę byliśmy pod obstrzałem. Waszyngtona jest arterią prowadzącą prosto z Warszawy na wschód, ale żeśmy dzielnie tam sobie poczynali. Nawet kilku powstańców przepłynęło przez Wisłę i pomogliśmy im, żeby wydostali się dalej. Tam prowadziliśmy normalne życie do upadku Powstania.
Jak Powstanie upadło, to już powstały szkoły na terenie Grochowa i Pragi. Poszedłem do szkoły. Za okupacji ukończyłem szkołę podstawową, powszechną jak to się wtenczas nazywało i jednocześnie uczęszczałem na tak zwane komplety z zakresu gimnazjum. Po oswobodzeniu Pragi, jak powstała szkoła na ulicy Kordeckiego, to tam rozpocząłem naukę. Za Wisłą byli jeszcze Niemcy, tam była linia frontu. Z jednej strony Wisły Polacy, z drugiej strony Niemcy, a na Grochowie było normalne życie. Wychodziła prasa „Życie Warszawy”, były czynne szkoły. W naszej szkole zorganizowano teatrzyk szkolny. W teatrzyku występował wspaniały zespół. W teatrze wyróżniał się jeden z moich druhów z „Szarych Szeregów”, pseudonim „Flis”, Andrzej Kieruzalski, znakomity aktor. To był niesamowity talent, on wspaniale występował na scenie, wspaniale grał. Zresztą zdolności wykorzystuje do dnia dzisiejszego, bo jest dyrektorem „Gawędy” zespołu harcerskiego.
Było wielu chętnych do występowania w teatrze, do swobodnego prezentowania swoich zdolności, to wszystko było reakcją na okupację niemiecką, gdzie wszystko było zduszone, nie wolno było śpiewać, nie wolno było grać polskich melodii, a tu raptem można było mimo, że za Wisłą już byli Niemcy. W związku z tym został zorganizowany w naszej szkole drugi teatr. Wtenczas występowałem też w teatrze. Co prawda miałem kłopot, bo miałem ciężką wymowę i lekko jąkałem się. Reżyser miał wątpliwości czy nadam się do teatrzyku, a mieliśmy wystawić „Różę” Żeromskiego. To jest [o] emerytowanym nauczycielu muzyki i [który ma] problemy z uczniami. Miałem grać emerytowanego nauczyciela, „Szczypiorek” on się nazywał. Długo wkuwałem rolę, nauczyłem się przyzwoicie mówić, żeby nie jąkać się. Reżyser, to był zawodowy reżyser, zdecydował dać mi tą rolę i występowaliśmy w teatrze. To nie był teatr, to była sala widowiskowa w fabryce cukierków „Wedel” na ulicy Zamoyskiego. Cały czas mówię o okresie od września do stycznia, bo w styczniu dopiero wojska polskie przekroczyły Wisłę, a to się odbywało październik, listopad.
- Czy były na przykład informacje, co się dzieje po drugiej stronie Wisły, że tam było zakończenie Powstania?
Mieliśmy informację taką, że Powstanie upadło, a za Wisłą Niemcy stworzyli front.
- A informacje o tym co się stało z ludnością cywilną?
Informacje były wyrywkowe, bo skąd miały być. Niektórzy powstańcy przepłynęli przez Wisłę, udało im się, ale to były nieliczne grupy. Właściwie znając okrucieństwo Niemców, ich bezwzględność traktowania powstańców, tylko mogliśmy sobie wyobrazić co się z ludźmi stało, ale pewności żadnej nie mieliśmy.
- Jak pan wspomina styczeń 1945 roku?
Wspaniale, mam pamiątki nawet z tego okresu. 17 stycznia nastąpiło przełamanie frontu. Na froncie praskim stało Wojsko Polskie, nie było Rosjan, to byli Polacy. Polacy zajmowali pozycje na Saskiej Kępie, natomiast tyły, zaopatrzenie, było na Grochowie. Nawet zaprzyjaźniłem się z wozakami żołnierzami, którzy na furmankach zaprzężonych w koniki dowozili zaopatrzenie na pierwszą linię frontu. Oni mówili nam co tam się dzieje. Tak, że kontakt miałem z nimi.
Cały czas odbywały się lekcje w szkole. Lekcje były różne, bo niektórzy chłopcy bawili się granatami, które znaleźli. Jeden z moich kolegów, z tyłu za mną siedział, to koniecznie chciał wydłubać spłonkę pocisku od rakietnicy. Spłonka to jest element inicjujący zapłon, zapalał się fosfor, to wybuchało. Lekcja była nudna z przyrody, prowadził pan, którego nazywaliśmy „Roślinka”. O roślinkach nam opowiadał, a chłopak coś dłubał. W pewnym momencie spłonka mu wybuchła w ręku.
Krzyk, hałas, okazuje się dwa palce chłopak ma urwane, chłopak, który przed nim siedział ma odłamkiem przebite ucho, szybko pomoc. Złapaliśmy dorożkę, były dorożki. To była szkoła imienia Powstańców Warszawy, już tak była nazwana ta szkoła. Dyrektorka z wychowawczynią zapała chłopaka, zawieźli [go] do szpitala. Szpital był na Grochowskiej w obecnym Instytucie Weterynarii. Tam go opatrzono. Potem niestety chłopaka wyrzucono ze szkoły. Nie byliśmy z tego zadowoleni. To był wypadek przy pracy, ale żeby pohamować innych, to usunięto go ze szkoły. [Ten chłopak nazywał się Duch, był synem generała Ducha, który walczył z generałem Andersem].
W przeddzień wyzwolenia Warszawy Centralnej, przekroczenia frontu przez Wisłę – mówię wyzwolenie choć niektórym to się może nie podobać – był bardzo silny ostrzał wzdłuż ulicy Waszyngtona, na której mieszkałem. Rodzice nie puścili mnie do szkoły, bo to było trochę niebezpieczne. Niemcy po prostu tego dnia robili silny ostrzał po to, żeby się spokojnie wycofać. Do południa siedziałem w domu, a potem jak już ucichły strzały, już Niemcy przestali po południu strzelać, koniecznie chciałem wyjść z domu, bo od wozaków, żołnierzy, którzy furmankami dowozili zaopatrzenie na pierwszą linię frontu…
W drugą stronę jak oni wracali, to niestety szabrowali opuszczone mieszkania na Saskiej Kępie i różne ciekawostki zabierali ze sobą. Między innymi zabrali pistolet tak zwaną krócicę, którą mi dali w prezencie. „Krócica” to był pistolet w postaci rury, na końcu wkręcona była mała rureczka, na którą nasadzało się spłonkę. Potem był kurek, on w spłonkę uderzał, inicjacja ognia, przed tym ładowało się proch, pakuły czy pocisk i to można było wystrzelić. Ja nie poszedłem do szkoły w przeddzień przekroczenia frontu na Wiśle, to całe przedpołudnie majstrowałem przy „krócicy”.
Ponieważ amunicji było pod dostatkiem przeróżnej, to nasypałem drobnego prochu do „krócicy”, przebiłem to gazetą, potem grubszy proch artyleryjski w postaci niedużych kosteczek zasypałem do lufy, zabiłem też gazetą, a potem miałem pocisk od rusznicy przeciwpancernej, ale niestety jego średnica byłą trochę mniejsza niż otwór w lufie „krócicy”. Owinąłem [go] gazetą i młotkiem na siłę wbiłem pocisk do końca, [do] naboju, który był w lufie. Następnie, to już wypraktykowaliśmy, że jak rozbroiło się pocisk racy od rakietnicy, to materiał, prawdopodobnie fosfor, żeśmy strugali…
Zbliżał się wieczór, mama mówi: „Słuchaj, kończy nam się knot od lampy naftowej”. Światła nie było oczywiście, mieszkania oświetlane były albo lampami karbidowymi, albo lampą naftową. Na Grochowskiej, niedaleko od nas, była mydlarnia czyli sklep, który mydło sprzedawał, knoty do lamp, naftę, pastę do butów. Mama mnie tam wysłała, żeby kupić knot do lampy naftowej. Tylko czekałem na to, żeby wyjść z domu, pod kapotę schowałem „krócicę”, poszedłem do mydlarni. Okazało się, że knota nie ma, sprzedali wszystko to co było, niestety. Za moim domem były jeszcze pola, bo teraz tam już domy rosną. Na polach to nawet wykopane były okopy jako druga linia obronna.
Wszedłem do okopów, stanąłem w stanowisku na karabin maszynowy, tam się schowałem, rękę tylko wyciągnąłem z pistoletem, cały byłem schowany za ziemię, za wykop i próbowałem strzelić. Była blacha, to sobie ustawiłem, żeby do blachy strzelić. Pistolet rzeczywiście wypalił. To była tak olbrzymia siła wybuchu, że pistolet odbiło mi, lufą zostałem uderzony w skroń, jeszcze mam lekki dołeczek na skroni, a kurek wybił mi część przedniego zęba, jedynkę. Dość mocno trzymałem [„krócicę”] w ręku. Kolba była drewniana w pistolecie, wzmocniona taśmą metalową. Drewno popękało, przecięło mi skórę na dłoni. To naprawdę był bardzo silny [wybuch], za dużo materiału wybuchowego tam wsadziłem. Pistolet wyrwało mi z ręki, parę metrów dalej wylądował.
Obolały wróciłem do domu. Mama zaraz pyta co się stało, mówię: „Pocisk wybuchł, czy coś”. „Ale nic ci się nie stało? Pokaż, ręce, nogi całe, głowa…”. Mówię: „Ząb mam wybity”. „E tam ząb to małe piwo, to nie szkodzi”. Nie przyznałem się oczywiście, że strzelałem, bo obawiałem się wielkiej bury z tego powodu. Tak zapamiętałem dzień przekroczenia frontu przez Wisłę. Następnego dnia rano, to było 17 stycznia, zima była mroźna, duży mróz był, cisza, spokój, żadnych strzałów, nikt nie strzela. Do szkoły nam się nie chciało pójść. Ciekawiło nas co tam się stało, dlaczego cisza. Podejrzewaliśmy, że wojsko, które stało na Saskiej Kępie, przeszło na drugą stronę Wisły.
Z kolegą doszliśmy do Wisły i po lodzie przeszliśmy na drugą stronę, na stronę warszawską. Wisła była tak ścięta, że można było spokojnie suchą nogą przejść na drugą stronę. To było na wysokości Powiśla. Tam trzeba było bardzo ostrożnie iść. Widziałem okopy niemieckie i one były zaminowane, linki były przeciągnięte, że jakby tylko zawadzić nogą o linkę, [to] następował wybuch. Czułem się żołnierzem z praktyką, ostrzegałem mojego przyjaciela, z którym szedłem, on nie był w Powstaniu, nie należał do „Szarych Szeregów”.
Szczęśliwie przeszliśmy linię obronną i doszliśmy do ulicy Rozbrat. Powyżej Rozbrat jest skarpa. Na ulicy Rozbrat była pierwsza linia frontu polskiego, żołnierze leżeli, ustawione były karabiny maszynowe i ci, którzy mieli broń długą leżeli tyralierą, a my żeśmy normalnie sobie przyszli z kolegą, staliśmy, rozglądaliśmy się co oni tak leżą, czego się boją, przecież Niemców nie ma. Próbujemy nawet wyjść, oni nas ostrzegają: „Nie chodźcie, bo tam Niemcy”. Nie wiem jak to się stało – zezwolono nam, czy też może żołnierze poszli gdzieś indziej. Faktem jest, że doszliśmy do Książęcej. Jednak Polacy, żołnierze szli przed nami.
Na Książęcej wzięli do niewoli wystraszonego Niemca. Doszliśmy do Nowego Światu i Nowym Światem przeszliśmy do ulicy Boduena, musieliśmy skręcić trochę w lewo, bo tam mój przyjaciel miał rodzinę, ale nikogo żeśmy nie zastali, dom był zburzony. Wróciliśmy z powrotem na Nowy Świat i doszliśmy do hotelu „Bristol”. „Bristol” był cały, nie był zburzony. Weszliśmy do środka. Na parterze pozostawiony był sprzęt wojskowy niemiecki, broni nie było ale leżały plecaki, leżały materiały wybuchowe, spłonki do inicjacji wybuchu, lonty. Mój przyjaciel złapał plecak niemiecki, cały był wypchany. Nie wiedział co tam jest, ale cały niemiecki plecak wziął na plecy.
Miałem ciągotki wojskowe, wziąłem pudełko ze spłonkami i dwa pęczki lontu. Lont jest jak drut, ale to się podpala, idzie ogień do spłonki, następuje wybuch. Znalazłem lornetkę wojskową „Caisa”. Byłem dobrze przystosowany do życia w warunkach okupacyjnych. W związku z tym lornetkę wyjąłem z pięknego skórzanego pudełka i schowałem pod pazuchę, pod palto, w którym byłem, natomiast puste pudełko zawiesiłem sobie na ramię na wszelki wypadek. Po kieszeniach miałem pochowane spłonki i lonty. Szczęśliwie wróciliśmy z powrotem do Wisły.
Tam już Wisła była obstawiona przez Wojsko Polskie z jednej i z drugiej strony. Nie wolno było przechodzić z jeden strony Wisły na drugą, już był zakaz. Jeszcze z „Bristolu” wziąłem piękne kije narciarskie bambusowe oplecione plecionką, bo jeździłem na nartach, zresztą jeżdżę do dzisiaj. Podpieraliśmy się jednym kijem ja, drugim kijem mój przyjaciel i tak doszliśmy do Wisły. Okazuje się, że takich przezornych warszawiaków mieszkających na Pradze, którzy poszli na drugą stronę Wisły, było więcej, ale oni głównie szabrowali, kradli przeróżne rzeczy, szmaty, ciuchy. Żołnierze, którzy nas zatrzymali jak wracaliśmy z powrotem na brzegu Wisły, to wszystko to odbierali tym, którzy przechodzili.
Tam była duża kupa zwalona różnych rzeczy, wyszabrowanych i nam też kazali wszystko rzucić co mamy. Zdjąłem z ramienia pudełko od lornetki, rzuciłem na kupę i mówię, że już nic więcej nie mam. „A pokaż co masz w kieszeni”. Wyciągnąłem spłonki, spłonki też mi zabrali. „A w drugiej kieszeni?”. Mówię: „To kawałek drutu”. „Jakiego drutu?”. Pokazałem mu troszkę z kieszeni, lont rzeczywiście wygląda jak drut w oplocie. Mówi: „To idź”. Tak że ocaliłem lornetkę, którą miałem za pazuchą, lont i kij narciarski, bo służył do podpierania się. Mój przyjaciel cały wyszabrowany w cudzysłowie dobytek miał w plecaku niemieckim, zresztą nie wiedział co tam jest, bośmy nie zaglądali. Plecak musiał zostawić, zrzucić na kupę, ale kij mu został. Znów po lodzie wróciliśmy na Pragę, dotarliśmy, do domu. Kije narciarskie jeszcze długi czas mi służyły.
- Proszę powiedzieć, czy później nie miał pan żadnych nieprzyjemności z racji tego, że walczył pan w Powstaniu?
Na razie chodziłem do szkoły jako młody chłopak, kończyłem maturę, tam takich problemów nie było. Miałem czternaście, piętnaście lat. Natomiast już po zrobieniu matury, jak starałem się na studia… Wiem, że moi koledzy, którzy przyznali się, że byli w Powstaniu jako harcerze „Szarych Szeregów” a jeszcze jak podali stopień – mój przyjaciel miał stopień wywiadowca, to się od razu kojarzyło ze szpiegowaniem, wywiadowca to znaczy szpieg, on się na studia nie dostał. Wiedziałem o tym. W związku z tym jak starałem się o przyjęcie na studia, nie podałem żadnej informacji, a poza tym nie czułem się w dalszym ciągu powstańcem. Moje marzenia nie były jeszcze spełnione.
To był niedosyt. Nie uważałem się za wielkiego powstańca i dlatego tym się nie chwaliłem i nikomu nie mówiłem szczególnie dlatego, bo my wychowywaliśmy się w licznej grupie braci i sióstr ciotecznych. Moi cioteczni bracia, ich było trzech, oni byli starsi ode mnie o trzy lata, o pięć lat, oni już byli powstańcami, oni byli w Warszawie, oni przeżyli sześćdziesiąt trzy dni. Wszyscy wiedzieliśmy, że bohaterami to są oni, a ja dzieciak. W czasie okupacji tylko chodziliśmy, śpiewaliśmy piosenki, w podchody się bawiliśmy, to nie było to wojsko, nie było czym się chwalić. Dopiero teraz widzę, że chyba coś dobrego robiłem, ale przedtem absolutnie nie. Mi na myśl nie przyszło, żeby gdziekolwiek pisać i mówić, że coś robiłem.
Jak na studia startowałem, to już zastanowiłem się, że lepiej tego nie podawać, do tej pory nikomu nic nie mówiłem, to mogę i teraz też nic nie mówić. Skończyłem studia, zacząłem pracę, pracowałem w Instytucie Tele- i Radiotechnicznym. Tam zaczęto organizować koło Związku Bojowników o Wolność i Demokrację, do koła mogli należeć nie tylko byli żołnierze 1, 2 Armii Wojska Polskiego, ale również „akowcy”, również harcerze „szaroszeregowi”, wszyscy ci którzy otrzymali zaświadczenie o kombatanctwie. Każdy kto został kombatantem, to miał prawo do związku się zapisać.
Mnie koledzy namówili, żeby wstąpić, bo to ZBOWID chyba wydawał zaświadczenia. Wstąpiłem i dostałem, zaliczono mnie dwa lata i dwa miesiące łącznie z Powstaniem jeden miesiąc. Byłem w kole, a na dodatek cały czas szukałem kontaktu z moimi towarzyszami broni. Nie udawało mi się ich znaleźć. Dowiedziałem się, że powstaje środowisko Synów Pułku. Zgłosiłem się do nich, tam kilku kolegów poznałem.
Ta organizacja bardziej mi odpowiadała, bo to byli wszystko młodzi ludzie. Związek Bojowników o Wolność i Demokrację skupiał przeważnie starszych panów i panie. Było trudno znaleźć wspólny język, natomiast środowisko Synów Pułku bardzo mi odpowiadało, bo to byli ludzie młodzi, nie było żadnych podziałów na żołnierzy pierwszej, drugiej armii, na żołnierzy walczących na zachodzie, na „akowców” czy „szaroszeregowców”, nie było żadnych podziałów, wszyscy mówiliśmy sobie po imieniu i prowadziliśmy bardzo szeroko zakrojoną działalność społeczną. To mnie bardzo wciągnęło. Między innymi byłem członkiem a potem kierownikiem zespołu opieki nad domami dziecka. Mieliśmy pod opieką dzieci z domów dziecka w Klarysewie, w Konstancinie, dwa domy, na ulicy Strażackiej zakład wychowawczy dla dziewcząt i zakład dla dzieci niewidomych w Laskach.
- W którym roku dołączył pan do tej organizacji?
To były chyba lata siedemdziesiąte, może nawet sześćdziesiąte.
- Chciałabym wrócić do Powstania, mówił pan o dwóch Niemcach wziętych do niewoli ze zdobytego samochodu. Jak oni się zachowywali? Jak ich pan zapamiętał? Co się z nimi stało?
Oni zachowywali się bardzo spokojnie, byli wystraszeni, bojaźliwi, wykorzystywano ich do prostych prac: tu przenieść, tu zanieść, barykadę budować. Byli bardzo ulegli. Natomiast nie mam zielonego pojęcia co się z nimi stało,
Tak.
- Jak pan teraz wspomina Powstanie z wiedzą historyczną, którą ma pan w tej chwili i z tym, co się potem stało, to co pan myśli o Powstaniu, jak pan ocenia Powstanie?
Ciekawa rzecz, że Powstanie było zorganizowane przez ludzi młodych, zapaleńców, którzy rwali się do walki. Nacisk, żeby wystąpić zbrojnie przeciwko Niemcom, był szalenie silny. Powstanie musiało nastąpić, nie było możliwości, żeby nas zatrzymać. Natomiast jak się teraz na zimno patrzy, kalkuluje, rzeczywiście dwieście tysięcy ludzi zginęło, Warszawa cała w gruzach. Czy warto było? Ale to jest nasz polski charakter, tak musiało być. Czesi też zrobili powstanie, hałasu narobili, w klika godzin czy dni się zakończyło, były niewielkie straty. Oni twierdzą, że też zbrojnie występowali, my też zbrojnie, ale to nie jest do porównania. Uważam, że to musiało być. To leży w naszym polskim charakterze. Straty były olbrzymie.
Wspomniałem, że to robili młodzi ludzie. Pewnie gdyby to tylko starsi ludzie [organizowali], kalkulujący na zimno, kierujący się rozumem, a nie sercem, być może by nie doszło do Powstania, ale cała Armia Krajowa to byli ludzie młodzi, zapaleńcy. Tak musiało być. Czy słusznie? Myślę, że słusznie. Niestety wszystkie nasze powstania narodowe kończyły się tragicznie, żadne nie skończyło się korzystnie z wyjątkiem powstania wielkopolskiego, ale większość niestety nie. To jest nasza historia, tak być musiało.
- Ponieważ mówił pan, że czuł pan niedosyt, więc gdyby taka sytuacja się powtórzyła, to rozumiem, że znowu by pan poszedł walczyć?
Jestem teraz już starszym panem, trudno powiedzieć, że bym poszedł walczyć, myślę że moje dzieci chyba tak. Tak zostaliśmy wychowani. Czy by się powtórzyła? Myślę, że się nie powtórzy.
Wierzę w to, że nie. Nie ma silnych zagrożeń. Niemcy to już nie są te Niemcy, chociaż bo ja wiem, ale na razie z ich strony nas nic nie spotyka. Ze strony wschodniej też nie będzie nic takiego, chociaż w stanie wojennym większość ludzi mówiła, że jednak Rosjanie mieli zamiar [wkroczyć] do nas. Wcale się nie dziwię, bo zarówno powstanie węgierskie w 1956 roku jak i najazd na Czechosłowację w 1968 – to Rosjanie interweniowali. Więc niby dlaczego nie mieliby interweniować w Polsce w osiemdziesiątych latach w 1981 roku? Czemu nie, taka była ich strategia.
Znam jednego pułkownika z wojska, który zajmował się mobilizacją i mówił, że wszystkie zakłady, większe miasta, na wypadek wojny miały być rozśrodkowane, to znaczy ludność przeniesiona gdzieś na wioski, niewielkie miasteczka, żeby nie stanowiła dużych skupisk. Drogi ze wschodu na zachód miały być zajęte przez maszerujące wojska radzieckie, które miały pięćdziesiąt tysięcy czołgów między innymi i coś mieli zamiar z czołgami robić. Mówił, że ludzie z większych miast, którzy mieli być rozśrodkowani i musieli przechodzić przez drogi, którymi szła nawałnica na zachód, żeby nie tarasować drogi, to w planie była budowa estakad, mostków, po których ludzie rozśrodkowywani mieli przejść i tam wędrować. Takie były plany, plany były robione, pułkownik tym się zajmował. Wiem, że teraz mówi się, że nie ma żadnych dokumentów, że oni by wkroczyli. Rosja nie poda nam tych dokumentów na pewno, tak jak nie przyznali się, że zamordowali dwadzieścia tysięcy polskich oficerów i mówią, że to pomyłka była i nie przyznają się do tego, tak samo nie chcą się przyznać, że mieli zamiar do nas [wkroczyć]. Nie popieram stanu wojennego, bo to było wielkie zło, ale może to było mniejsze zło, nie wiem. Historycy rozsądzą.
Warszawa. 29 kwietnia 2009 roku
Rozmowę prowadził Tomasz Żylski