Stanisław Wydżga „Jastrząb”
Stanisław Wydżga, pseudonim „Jastrząb”, urodzony 11 kwietnia 1926 roku; [stopień] strzelec, a potem starszy strzelec.
- Co pan robił przed wybuchem wojny w 1939 roku?
Przed wrześniem byłem uczniem w gimnazjum Rejtana, przedtem szkoły powszechnej. Od 1938 roku byłem uczniem pierwszej klasy gimnazjum Rejtana na ulicy Rakowieckiej 23.
Przed samą wojną mieszkałem na Wilczej 11, a przedtem na Kopernika 15 m. 4.
- Czym zajmowali się pana rodzice?
Ojciec był prawnikiem, ale był sparaliżowany i umarł rok przed wojną. Żyliśmy z kapitałów, po prostu. Mama do ślubu pracowała w Ministerstwie Skarbu, a potem już nie pracowała. I tam mieliśmy udziały w fabryce, tak że właściwie były to dochody dosłownie kapitalistyczne.
Nie.
- Jak pan wspomina Warszawę przedwojenną?
Bardzo sympatycznie. Mieszkałem na Kopernika, tam chodziłem z mamą na spacery po Nowym Świecie oświetlonym pięknymi neonami. Nowy Świat, Aleje Jerozolimskie to już może mniej, ale były kina, gdzie też często chodziłem. Tam gdzie jest kawiarnia „Nowy Świat”, było kino „Europa”, to było ekskluzywne kino.
Sporo wyjeżdżałem też na wakacje, dawniej na długie wakacje, do rodzinnego majątku na Polesiu, obecnie Białoruś koło Pińska, Juchnowicze. Tam spędzałem kilka miesięcy, bo pierwsze klasy to właściwie przerabiałem w domu. Babcia moja była nauczycielką, tak że tam wyjeżdżałem. Dobrze pamiętam tamte okolice. Zresztą byłem tam ostatnio kilka razy.
Jedyny obiekt, po którym rozpoznałem to miejsce, to była sadzawka, w której się kąpałem w lecie, a w zimie jeździłem na łyżwach. Tamte dwory albo były spalone w czasie wojny, albo władza nie pozwalała mieszkać, a pozwalała rozbierać. Tam wiele domów było rozebranych i w tej chwili [w miejscu, gdzie był] ten dwór, w którym bywałem, mieszkałem, to właściwie krzaki rosną, nie ma nic. Fundamenty na pewno istnieją. Ale po tej sadzawce i stacji kolejowej ustaliłem miejsce, gdzie to jest. Mnóstwo zdjęć porobiłem. Sad został jeszcze i jabłka, bo tam miejscowi byli. Drzewa i sad były sadzone prawdopodobnie, jak na moje oko, około 1930 roku. Jabłka są do dziś dnia małe, ale smaczne. Ale tam każdy przychodzi kto chce i zbiera te jabłka.
- Wróćmy teraz do Warszawy. Jak pan zapamiętał okres przed wybuchem wojny, ostatnie dni sierpnia 1939 roku? Czy mówiło się o wojnie?
Mówiło się w ogóle o wojnie. W lipcu byłem na obozie harcerskim koło Wilna na wileńszczyźnie, koło Niemenczyna nad jeziorem. […] Ostatni miesiąc przed wojną byłem z kolegą i kuzynem w pensjonacie koło Tłuszcza. To ostatnie lato było piękne. Tam trochę chodziliśmy po okolicy. I tam przyszła wiadomość o wojnie. Pamiętam, pierwszy raz ktoś powiedział, to było 2 września: „Przed wojną”. Zawsze sobie kojarzyłem, że „przed wojną” to było przed I wojną, bo rodzina dużo opowiadała co było przed I wojną, i zawsze termin „przed wojną” był to termin znany, a tutaj się zorientowałem, że „przed wojną” to już jest ta wojna właśnie.
3 września wróciłem z Tłuszcza, pociągi jeszcze kursowały do Warszawy. Akurat babcia moja wyszła po mnie i jechaliśmy dorożką z Dworca Wschodniego. Była to wschodnia część koło Tłuszcza i była akurat ogromna demonstracja przed Ambasadą Angielską, jak Anglia wypowiedziała wojnę. Tam od razu myślałem, że jak Niemcy rzuciliby tu bombę to byłaby masakra rzeczywiście. Ambasada była w budynku na Nowym Świecie, róg Nowego Światu i Smolnej. Tam była ambasada i dorożka z trudem przez ten tłum ludzi mogła się przecisnąć.
- Czy brał pan udział w obronie Warszawy w 1939 roku?
Przy kopaniu rowów. Miałem trzynaście lat, tak że była to symboliczna pomoc. Pamiętam żołnierzy i oblężenie Warszawy, bombardowania. Pod koniec września to już były bardzo silne bombardowania. Na Wilczej 11 mieszkałem z mamą, ojciec już nie żył, ojciec umarł rok przed wojną prawie dokładnie. Siedzieliśmy na korytarzu mieszkania. To był chyba 25 czy 24 września, te ostatnie dni, bomba uderzyła na ulicę i wyrwała wszystkie okna, drzwi do korytarza i zeszliśmy wtedy do piwnicy. A w godzinę później jak bombardowali sąsiedni dom na Wilczej 13 i to się zatrzęsła cała piwnica. I już do końca oblężenia Warszawy siedzieliśmy w piwnicy. Zresztą Tyrmand opisuje ten dom w tej książce „Zły”. Bo to była sławetna wtedy opowiadana w okolicy historia. Dom się zawalił, ale fryzjer został w swoim gabinecie fryzjerskim i siekierą wyważył drzwi, bo był zasypany ze wszystkich stron. I jakoś zdołał wyjść cało, bez żadnych uszkodzeń. Pamiętam, były tam okienka piwniczne, które w pierwszych dniach po oblężeniu wszystkie wyleciały, były zabite blachą, na której była reklama firmy „Maggi”, ale napisana rosyjskimi literami. Jeszcze widocznie sprzed I wojny została reklama i ktoś tą blachę wykorzystał. To właściwie takie drobiazgi są zupełne.
Przed samą wojną zaczęła się budowa domu, który był własnością mojej mamy. Zaraz 29 września poszliśmy piechotą na Mokotów. To było na Pilickiej, to wtedy gruzy leżały jeszcze, zwłoki i był posterunek niemiecki na Tynieckiej przy parku Dreszera. Ale ktoś nam powiedział, a ja nie znałem niemieckiego zupełnie, że trzeba powiedzieć
Ich gehe nach Hause, co znaczy „Idę do domu” i oni przepuszczali wszystkich. Dom był pusty, oczywiście już nasi kochani rodacy zaczęli rabować co się dało. Od razu mamę i mnie wzięli za następnych złodziei. Mama szczęśliwie, może nawet myśląc o tym, miała w torebce fotografię jednej z tych szaf tutaj, jako dowód, że jest właścicielką. I to jakoś przemówiło. A tamci ładowali już do toreb to co było, ubrania były zrabowane, masę rzeczy. Częściowo przeprowadzka zaczęła się we wrześniu w 1939 roku, a potem dalej były barykady na Puławskiej i już wozy meblowe nie przeszły. Tam cześć rzeczy była i tutaj.
Tak, dużo ocalało. Ukradzione były drobne rzeczy, bo to było dwa dni po kapitulacji.
- Jak pan zapamiętał lata okupacji?
Cóż, wszystkie restrykcje powiększały się z roku na rok, z miesiąca na miesiąc, bo w pierwszych miesiącach okupacji, konkretnie w listopadzie w 1939 roku, szkoła elitarna zaczęła funkcjonować normalnie i funkcjonowała chyba około trzech tygodni. Przechowały się zeszyty, w których były daty, kiedy lekcje się odbywały. Potem pod pozorem jakiejś epidemii czy choroby Niemcy zamknęli gimnazjum.
Ale gimnazjum się z kolei zaczęło już w marcu 1940 roku inną nazwą. […] Potem w czerwcu 1940 roku wydano nam już dwujęzyczne świadectwa ukończenia szkoły powszechnej. Potem zaczęło się znów pod różnymi, dziwnymi nazwami gimnazjum. To była już trzecia klasa, bo ja przed wojną skończyłem pierwszą, druga była w ósmej klasie szkoły powszechnej, a potem to się nazywało „kursy przygotowawcze do szkół zawodowych drugiego stopnia”. Niemcy bardziej tolerowali kursy niż szkołę. To był normalny program gimnazjalny, czyli to były cztery klasy według przedwojennego obyczaju, na tajnych kompletach były przedmioty takie jak łacina i historia.
Przed wojną tak samo dobre były klasa niemiecka i francuska. Ja chodziłem do klasy francuskiej, ale była też klasa niemiecka. [Niemiecki] taki sam dobry język jak każdy inny. Niemiecki był prowadzony zresztą bardzo solidnie. Trzeba powiedzieć, że lekcje były prowadzone bardzo solidnie. Biologia to było nieszczęście, bo nauczyciel był aresztowany i rozstrzelany. Zresztą był na plakatach w 1942 roku. […]
- Należał pan do konspiracji?
Tak.
To już było później. Przysięgę składałem w marcu w 1944 roku. To mi jeden z moich kolegów szkolnych zaproponował. Cóż, przypuszczam, że byłbym wcześniej tylko, że wiadoma rzecz, nie było biur werbunkowych do podziemia. Przystąpienie do konspiracji to była kwestia, którą zaproponowano przypadkiem przez znajomości wcześniej czy później. Przysięgaliśmy w Zielonce. Był taki wyjazd pod Warszawę połączony z ćwiczeniami. Potem było jeszcze kilka tych wyjazdów z ćwiczeniami polowymi.
- Pamięta pan swoich kolegów z tamtego okresu?
Tak. Nawet pamiętam o tyle dobrze, że właściwie to było pod wpływem tej książki Makuszyńskiego „Szatan z siódmej klasy”. […] Zapamiętałem do dziś dnia całą listę z pierwszej gimnazjalnej z 1938 roku. Prowadziłem dziennik przez prawie cały okres okupacji, od stycznia 1940 roku do stycznia 1944 roku. Potem już przestałem, jak byłem bardziej związany z konspiracją. Miałem to wydać. Oficyna wydawnicza „Rytm”, która zaczęła wydawać encyklopedię Powstania Warszawskiego, naciągnęła mnie. Wpłaciłem piętnaście tysięcy złotych na to, i na tym się skończyło. Splajtowali, rozwiązali się, polikwidowali adresy, telefony. Tak że tam nie ma z kim rozmawiać.
- Czy jak był pan w konspiracji, to brał pan udział w małym sabotażu?
Nie. Właściwie to było szkolenie w mieszkaniach, zresztą w moim mieszkaniu też, w pokoju umeblowanym tak jak tutaj mniej więcej. To były wykłady z taktyki, z przedmiotów wojskowych i wykłady o broni. Zawsze był przynoszony karabin czy pistolet. Były ćwiczenia w lesie w podwarszawskich Laskach. Jeździliśmy pociągiem do Zielonki, do Pustelnika, wracaliśmy do Podkowy Leśnej. Ćwiczenia były z karabinami drewnianymi, po prostu patyk ułamany, uzbrojenie było zupełnie symboliczne, bo to były trzy pistolety na pluton. Ale ćwiczenia były dosyć intensywne. Jedne z tych ćwiczeń wypadło mi akurat na maturze między egzaminem pisemnym a ustnym.
Potem w liceum to były już tajne komplety całkowicie, bo szkoły typu licealnego były zakazane. Chodziłem zresztą do szkoły zawodowej w tym czasie od 1942 roku do 1944 roku. Szkoły zawodowe były bardzo dobrze postawione. Tam wykładali późniejsi profesorowi Politechniki, [na przykład] Kotowski, Żółkiewski, późniejszy minister też. [Był przedmiot, który] nazywał się korespondencja zawodowa, a to była faktycznie historia literatury. Żółkiewski bardzo ciekawie opowiadał. Algebra się nazywała rachunki zawodowe, bo te nazwy przedmiotów były właściwie dla Niemców, dla nadzoru, ale ten nadzór niemiecki był właściwie bardzo niewielki.
Zresztą jeden z ramienia Niemców był w nadzorze szkół. W ogóle to był przedwojenny nauczyciel niemieckiego z rodziny niemieckiej. Jeden z naszych nauczycieli opowiadał, [że zapytał go]: „A z czego mamy żyć?”. „To uczcie panowie na kompletach”. Właściwie, ten formalny Niemiec wiedział, co się dzieje i to było jakoś ulgowo. Oczywiście, komplety były tajne, ale to był zupełnie inny stopień konspiracji, niż potem konspiracja wojskowa. Też była zasada ogólna, żeby nie wychodzić w grupie. Zawsze wychodziło się jeden, dwóch z lokalu. Było nas tam gdzieś sześciu, siedmiu, pięciu, to różnie to bywało.
Porównywałem kiedyś, bo miałem taką książeczkę o organizacji szkolnictwa przed wojną, gdzie było podane dokładnie ile było godzin jakiego przedmiotu. Ponieważ w tym dzienniku swoim notowałem i szkołę i komplety, potem odtworzyłem dokładnie spis lekcji, jakie były lekcje, którego dnia. Liczba godzin była mniejsza, niż ta przewidywana, planowana przed wojną. Ale właściwie były dwie przyczyny, że to jednak było dosyć dobrze z punktu widzenia nauczania prowadzone. Raz, że komplety były małe. Nas było pięciu, sześciu, więc wiadomo, że w takiej małej grupie uczeń się nauczy więcej. A poza tym, przez to, że to było tajne i że to było wbrew poleceniom okupanta, to jakoś przypuszczam, że jakoś więcej się wszyscy przykładali na zasadzie oporu. Po prostu młodzi ludzie chętnie robią różne rzeczy wbrew zaleceniom władzy.
- Mówił pan, że komplety i zebrania konspiracyjne też odbywały się u pana w domu. To znaczy, że pana mama o tym wiedziała?
Oczywiście.
Tak. Mama wiedziała, ja jej powiedziałem. Tak samo jak były zebrania konspiracyjne, to część była u mnie w domu, przy tym stole tutaj był pokazywany karabin, czy pistolet, jak się go rozkłada, jak się składa. Mama siedziała w innym pokoju i wiedziała oczywiście o wszystkim. Bała się jak każda matka, to jest jasne. Może w konspiracji więcej. Musiałem się przyznać jak były wyjazdy nocne. To też urwanie się na noc, to wiem, że jeden z kolegów, który nie powiedział najpierw rodzicom, jak wrócił następnego dnia, to go tam strasznie przepytywali gdzie był, co robił.
- Czy w ostatnich momentach przed wybuchem Powstania, czuło się, że wybuchnie Powstanie, czy były organizowane jakieś szkolenia?
Tak. Może jeszcze dodam, że ponieważ to była szkoła zawodowa, to było to tak zorganizowane, że trzeba było tydzień chodzić do szkoły, a tydzień pracować. Pracowałem wtedy z Zakładach Philipsa w Warszawie. To była też swojego rodzaju praca, która zawodowo dała mi dużo, bo potem kończyłem Radiotechnikę na Politechnice, to była dosyć sensowna praktyka zawodowa.
Potem zresztą Philips zachował się bardzo przyzwoicie. To był rok 1943–1944, kiedy nie pracowałem w ogóle u Philipsa, tylko chodziłem do szkoły, która się nazywała kursy dla instalatorów, a faktycznie to było liceum zawodowe niezależnie od nauki na kompletach, a Philips nam wydał cały plik zaświadczeń w języku niemieckim w odstępach dwutygodniowych, że zawiadamia się, że jest na urlopie powiedzmy, od 1 do 15 marca, a potem od 16, tak że w razie kontroli żandarmerii, to nie było to, że jestem na rocznym urlopie, tylko, że jestem na dwutygodniowym urlopie. Mimo, że szefem był taki facet, który nazywał się Pająk, właściwie ze strony gestapo, zresztą przedwojenny podchorąży polski, który mówił świetnie po polsku, ale na pewno nie wiedział o tym, że są takie zaświadczenia wydawane. W każdym razie to jakoś funkcjonowało.
Teraz przechodząc do sprawy Powstania. Wiadomo było, że front się zbliżał i ostatnio to już była koncentracja w lokalach. Od poniedziałku, na tydzień przed Powstaniem, czy nawet jeszcze trochę wcześniej, byliśmy wszyscy skoncentrowani w lokalach. To znaczy ja byłem u siebie cały czas, ale tam przychodzili różni koledzy i się zmieniali. Każdego dnia zawsze czterech czy pięciu urzędowało u mnie. To mieszkanie było na parterze. Czasem, żeby nie robić sensacji u mojej mamy, to wchodzili czy wychodzili przez okno. Potem już był alarm, 27 lipca, kiedy cała drużyna zebrała się u mnie, około dwudziestu osób. Wtedy był nalot radziecki na Warszawę, tak że tam siedzieliśmy cały czas. U mnie był magazyn broni.
- Na Wilczej czy na Pilickiej?
Na Pilickiej. Był taras, pod którym nie było wybetonowane, był piasek.
- Jak pan zapamiętał 1 sierpnia, wybuch Powstania, godzinę siedemnastą?
Najpierw było czterech kolegów, poza mną. Wszyscy zginęli zresztą. O drugiej dziesięć, to dokładnie zapamiętałem, bo słuchałem komunikatu z radia niemieckiego – jakiś prymitywny odbiornik zrobiłem, ale łatwiej było odbierać Warszawę – przyszedł kolega: „Panowie, alarm!”. Alarm, to już wyciągamy broń, wtedy rozkopuje się [piach pod tarasem], tam taka skrzynia była długości karabinu jeden metr dwadzieścia pięć centymetrów. Tam było kilkanaście karabinów, pistolety, amunicja, granaty. To wszystko było wydobyte na wierzch i czyszczenie broni, bo to trzeba było trochę oczyścić, ona była trochę wazeliną usmarowana.
O siedemnastej wyszliśmy na ulicę. Pamiętam, moja mama stała przy drzwiach wejściowych i patrzyła z przerażeniem jak wychodzimy, ale tak już było. Szliśmy potem ulicą Pilicką. Pierwszym obiektem ataku była szkoła na Woronicza, obecne liceum Królowej Jadwigi. Tam był dosyć ostry ostrzał niemiecki. Właściwie może i dobrze, że dowódca plutonu, to był „Starter” Karol Niewiarowski, nakazał wycofanie się. Następnego dnia następne oddziały zdobyły tę szkołę. Oczywiście nigdy nie wiadomo, kto z nas by zginął, a kto ocalał. Jeden zabity był, zresztą jeden z moich kolegów z kompletów, Janek Rudzki.
Kilku było ciężko rannych. Ranny był między innymi Mieczysław Chorąży, obecny profesor onkologii w Gliwicach. Dosłownie w pierwszej minucie Powstania, on jako dowódca plutonu miał pistolet, ale tam Niemcy strzelali z jakiegoś okna i za nim był jeden z kolegów z karabinem i on do niego: „Daj karabin!”. Potem wyemigrował, był w Stanach, był raz u mnie. Był ranny przez kondomik, dosłownie, bo lufa karabinu niemieckiego była zamknięta takim gumowym, małym kapslem właściwie. Zastanawiał się pół sekundy, czy ten kapsel zdjąć, czy nie zdjąć. Właściwie można było nie zdejmować i strzelić, ale by stracił i zdjął i przez to tamten Niemiec był szybszy.
Stamtąd się wycofaliśmy. Potem na Służew, gdzie byliśmy jedną noc. Trylogia kolonii, te ulice Idzikowskiego, Wołodyjowskiego, Wiśniowieckiego. Tam byliśmy do rana jeszcze i tam było natarcie na reflektory przeciwlotnicze. Tam z kolegami na strychu jednego domu przez okienka strzelaliśmy do Niemców. Tam zginął wtedy właśnie nasz dowódca plutonu, „Starter”, Karol Niewiarowski, bardzo przez nas lubiany człowiek, na wysokim poziomie. Niemcy wycelowali dokładnie. Miał postrzał czaszki.
Zaraz po wojnie pracowałem w Czerwonym Krzyżu i tam sprawdzałem oczywiście wszystkich swoich kolegów. Jego nazwiska nie znałem, tylko pseudonim, bo tylko według pseudonimu można było odszukać i jest napisane: „rozstrzelany”. Zginął po prostu, a myśmy nie wiedzieli. Tam było kartoflisko, musiał upaść między bruzdy i właściwie nie wiadomo, co się stało. Tam nawet któryś z kolegów krzyczał wtedy: „Obywatel »Starter«, obywatel »Starter«!”. Forma „obywatel” była formalnie używana w Armii Krajowej, jako w wojsku ochotniczym. Niestety już nie żył. Potem go pochowali miejscowi.
Po wojnie chodziłem tam. Takie wrażenie przykre, bo jego brat na ekshumację na Powązki był zawieziony i brat pokazywał jego kilka zdjęć jak był w saperkach, a te same saperki już w stanie rozkładu były na jego zwłokach, które zostały wydobyte z grobu. To był właściwie ten początek Powstania.
Potem wycofaliśmy się stamtąd wzdłuż ulicy Idzikowskiego, według publikacji szliśmy ulicą Idzikowskiego na wschód, obok tego fortu, który jest tam do dnia dzisiejszego. I według publikacji, Niemcy początkowo byli w tym forcie. Potem się wycofali. Ale my szliśmy obok nich i oni w ogóle nas nie wyściubili, woląc się prawdopodobnie nie ujawniać. Nie wiedzieli w ogóle z kim mają do czynienia, nie wiedzieli jakie to są siły. Oczywiście przy tym niewielkim uzbrojeniu, to by nas zgnietli prawdopodobnie, ale jakoś przeszliśmy potem na Czerniaków. Szliśmy ulicą Czerniakowską i doszliśmy do takiego domu, który nazywano Higiena. Tam jest szkoła jakaś, to jest taki duży, duży dom przed ulicą, mam to w notatkach dokładnie opisane. I tam się zrobił jakiś bałagan. Nie bardzo było wiadomo, co się dzieje, czy Powstanie jest, czy upadło.
Stamtąd tą niewielką grupą jednego plutonu, z paroma jeszcze ludźmi doszliśmy na Siekierki, tu za jeziorkiem Czerniakowskim. Doszliśmy do jakiegoś domu i czekamy na bolszewików. Może przyjdą lada chwila. Ale skutkiem zorganizowanego napadu na ciężarówkę niemiecką, którą zresztą kolega ujął, Niemcy wysłali kompanię lotników z Wilanowa i nas stamtąd przepłoszyli. Wróciliśmy na Mokotów z powrotem. Nie wiedzieliśmy w ogóle do ostatniej chwili co się dzieje na Mokotowie. O tym, że Śródmieście jest zajęte przez naszych, to zorientowaliśmy się po tym, że widać było sztukasy już bombardujące Śródmieście.
Podchodziliśmy pod skarpę tą koło Królikarni w największej ciszy i tam ktoś wyszedł potem, powiada, że szkoła już jest zajęta przez naszych i Mokotów. Tak że wróciliśmy spokojnie na Mokotów. Zatrzymaliśmy się w jakichś domach na Tynieckiej. Gdzieś mniej więcej w okolicach numeru ósmego na Tynieckiej był tragiczny wypadek, bo jeden z kolegów był zabity przez kolegę z pistoletu. I tamten mówi, że nie wie jak to było, miał taki stary pistolet Steyr, jak mu ręka [opadła], palec [opadł] na spust. Byłem w sąsiednim pokoju i słyszę strzał. Wiedzieliśmy, że Niemców nie było w okolicy. Za chwilę ktoś [krzyczy]: „»Łodzianin« jest ranny!”. Potem przyszedł i powiedział, że on nie żyje. Traf [chciał, że to był] postrzał w płuca. Początkowo jeszcze mówię: „Postrzał w płuco, to jak słyszałem, się z tego wychodzi, dużo krwi, ale się wychodzi”. A potem za chwilę ktoś, że on już nie żyje. U niego na Szaserów też były zebrania, znałem ten lokal konspiracyjny. Tam była jego siostra, która nie wiedziała w ogóle o jego śmierci. Nie mówiłem jej nawet początkowo, że to kolega go zabił. Mówię, że siedzimy w pokoju, padł strzał i on zginął na miejscu.
Tak że doszliśmy do piątego dnia Powstania. Wtedy odwiedziłem moją mamę na Pilickiej [pokazać], że istnieję i że jestem. I potem byliśmy jeszcze dzień czy dwa w okolicach ulicy Tynieckiej i potem część kolegów została na Mokotowie, a część poszła dalej na północ. Główną przyczyną było to, że Niemcy robili masakrę. Rozstrzeliwali ludność na Belgijskiej i na Szustra, znaczy Dąbrowskiego obecnie, tak że część kolegów poszła tam, a część tutaj. We dwóch właściwie z jednym kolegą trzymaliśmy jeden pistolet Vis jako jedyne uzbrojenie. Na rogu Krasickiego i Odyńca była barykada. Pamiętam w nocy ktoś szedł od strony niemieckiej, a ja: „Stój, kto idzie?! Stój, bo strzelam!”. Przychodzi jakiś jegomość prawie oszołomiony zupełnie, zastraszony, bo Niemcy na Olesińskiej mordowali dużą ilość ludzi, rzucali granaty i on jakoś ocalał, w ogóle nie był ranny, wyczołgał się z piwnicy i przyszedł. Była taka rozmowa w nocy, on pyta: „Czy tu nie ma Niemców?”. Mówię: „Nie ma Niemców”. Pokazuję mu pistolet, który trzymałem w ręku. Dla mnie symbolem tego, że można było trzymać pistolet w ręku na ulicy to było to, że Niemców nie ma. Dla niego pistolet był bronią, którą mógłby być zabity, ale on był zszokowany zupełnie. Skierowałem go do szpitala elżbietanek.
- Pan był tylko sam z kolegą?
Tak. Byliśmy na Mokotowie. Stamtąd przeszliśmy na ulicę Szustra, obecnie Dąbrowskiego. Na rogu Szustra i Puławskiej weszliśmy do domu, gdzie byli nasi koledzy. [To była] chyba Puławska 52, róg Dąbrowskiego. [Dom] był wtedy w stanie surowym, tylko ściany stały i podłogi. Tam akurat na wprost zajechał samochód niemiecki, który został ostrzelany przez naszych i tam był jakiś zabity, jakiś ranny i nasi się zgodzili, żeby sanitariuszki niemieckie zabrały rannego, tylko zostawiły broń. Wchodzę do tego domu, który nazwaliśmy Westerplatte, słyszę po niemiecku, jeden z kolegów krzyczał Aufstehen! Hände hoch! , czyli: „Stać! Ręce do góry!”. To był nasz kolega, który krzyczał na tych Niemców, którzy byli po drugiej stronie, bo tam jest ten placyk taki między Dąbrowskiego i Różaną. Różaną oni wjechali i tam potem Niemcy w nocy podjechali czołgiem i spalili ten samochód. Nie pamiętam jak się nazywał ten plac. […]
Tam byliśmy kilka dni, około tygodnia. To był mniej więcej chyba 6 sierpnia i tam byliśmy gdzieś chyba do 13. Niemiecka linia była od Dworkowej, Niemcy strzelali z Dworkowej. Byliśmy w drugim pokoju oddzielonym ścianą. I w pewnej chwili jest huk, trzask, dym. Jeden z kolegów wpada, że jest ranny. Niemcy strzelili tak na ślepo zupełnie i ta seria przebiła ściankę działową, do której doleciały te pociski do nas. Takie były rdzenie podkalibrowe przeciwpancerne, czyli widocznie mieli. Tam właśnie wtedy upadliśmy. Jeden z kolegów od razu krzyczy, bo tam był wtedy nasz dowódca plutonu: „Obywatelu komendancie, jestem ranny”. To był przestrzał łopatki, lekko ranny był i wrócił do Powstania po paru dniach, po to żeby zginąć właśnie tam. Ten róg na Narbutta po paru dniach nazwaliśmy Alkazarem.
- Jak wyglądało życie codzienne w Powstaniu, jeśli chodzi o jedzenie, picie, czy były problemy z wodą?
Początkowo była woda. Nie pamiętam dokładnie, gdzieś do sierpnia, chyba do połowy czy nawet dłużej była woda. Obiady, kolacje, śniadania, to nam roznoszono po prostu. W wiadrach zupę. Później to już był głód, było coraz mniej jedzenia. Była duża ilość sztucznego miodu, który był zdobyty w magazynach „Społem” między Różaną i Grażyny. Stale ten sztuczny miód dostawaliśmy. Z pieczywem było marnie. W zupie jakieś ochłapy mięsa pływały. Któryś z kolegów wyłowił pocisk pistoletowy i krzyczał: „O, to zupa z trupa! Złoty ząb!”. Ale to na pewno z tego pistoletu zabili tego zwierzaka, nie wiem, co to było za zwierzę. W tych kwaterach spaliśmy w pokojach na jakichś siennikach, materacach jakiś zdjętych z łóżek, po kilka osób, pięć, sześć osób w jednym pokoju. Tak mniej więcej to tak było. […]
Przez dwa dni byliśmy na drugiej linii na rogu Szustra i Kazimierzowskiej. Poprzednicy nasi bardzo nierozważnie zostawili za piecem odbezpieczony granat uderzeniowy. To były takie granaty, które wybuchały od uderzenia. Patrzymy, leży ten granat, który nazwaliśmy „perełka”. I co z tym zrobić, bo to strach w ogóle ruszyć. Ale w końcu jeden z kolegów wziął tak delikatnie w dwa palce i wyrzucił z balkonu, [granat] eksplodował na ulicy. Jeszcze długie bardzo lata po wojnie, był ślad tego wybuchu na płycie chodnikowej.
- Czy były jakieś chwile, momenty, że mogli sobie państwo pozwolić na przykład na śpiewanie piosenek?
A, to dużo, oczywiście, piosenki cały czas były śpiewane. Ponieważ moja mama mieszkała mniej więcej dwa kilometry od tej linii frontu, to co parę dni mogłem się zwolnić i tam pójść na parę godzin do mamy pokazać się, że w ogóle jestem i żyję. Mama tam urzędowała w piwnicy. Był taki dom na Pilickiej 46, [gdzie] dach był betonowy. Oczywiście od bomb by się zawalił, ale w każdym razie od ostrzału trochę [osłaniał]. […]
Była też świetlica, w której grał na pianinie jeden z naszych dowódców „Gard” Lucjan Sikorski i śpiewaliśmy różne piosenki. Takie to było życie. Tu gdzie byliśmy na Mokotowie, to była wojna pozycyjna właściwie, nietypowa może trochę jak dla Powstania. My staliśmy wzdłuż ulic Grażyny i Różanej, Niemcy wzdłuż Narbutta. I tam postrzelaliśmy trochę, ale tam nie było właściwie [ciężko]. W ostatnich dniach Powstania przyszli koledzy z grupy „Radosława”, którzy przeszli z Woli na Stare Miasto, na Czerniaków i przeszli kanałami na Mokotów. Z tego, co opowiadali, to oni rzeczywiście przeszli przez piekło. Bo u nas to było właściwie spokojnie. Potem już pod koniec Powstania pokazywały się radzieckie samoloty Ił-2, szturmowe i myśliwce z gwiazdami, to pamiętam doskonale.
To był też ogromny zarzut dla Związku Radzieckiego, bo przecież te samoloty po zajęciu Pragi nie startowały z Pragi, tylko startowały z jakichś lotnisk polowych, gdzieś po tamtej stronie Wisły. Zresztą tam mój kuzyn mieszkał w czasie wojny, przed wojną i po wojnie, we wsi [Radachówka] koło Mińska Mazowieckiego. Tam było lotnisko polowe i stamtąd to oni mogliby startować cały czas. Mam książeczkę, w której są jakieś dane techniczne o sztukasach, [jest napisane], że sztukasy, które nas bombardowały są mało odporne w walce powietrznej z myśliwcami. Właściwie gdyby Rosjanie posyłali parę myśliwców, a sztukasów było w ogóle cztery na Okęciu. To się tak wydaje [że więcej], bo są takie piosenki: „tysiąc sztukasów”. Ale one wracały i za pół godziny były z powrotem. Załadowały bombę i były z powrotem. Właściwie łatwo było zestrzelić tych parę samolotów, posłaliby kilka myśliwców to by ich załatwili. Ale nie posłali.
Dopiero jak była zajęta Praga. Albo strzelali z armat przeciwlotniczych, bo to było możliwe osiągnięcie, albo się te myśliwce kręciły i wtedy już działalność lotnictwa niemieckiego bardzo się uspokoiła. Tam jeszcze jakieś meserszmity były według danych historycznych. Ale na ogół to były sztukasy takie z takimi załamanymi skrzydłami w kształcie litery V i te bomby było widać doskonale pod skrzydłami. To były dwustu kilogramowe bomby i jedna pięćsetkilogramowa pod kadłubem.
- Proszę opowiedzieć o kontaktach z ludnością cywilną.
Było przyjemnie w ogóle. Oczywiście ostatniego dnia Powstania, to zszedłem do piwnicy na chwilę, nie pamiętam czy szukałem kogoś czy coś, to tam już była rzeczywiście makabra. Ci ludzie stłoczeni w piwnicy, zmęczeni, głodni. Nie spotkałem się ze złorzeczeniem w naszą stronę. Ale początkowo to było bardzo sympatycznie.
Pamiętam jak kwaterowaliśmy w takim domu na Grażyny 22 na drugim piętrze. Tam był taki starszy pan, dla nas starszy, on mógł mieć pewnie około pięćdziesięciu lat, [który mówił: „Ja jestem świetnym myśliwym, dajcie mi karabin to może jakiegoś Niemca upoluję”. Właściwie różne są poglądy na temat strzelania do ludzi, było nie było, ale to on chciał strzelać po prostu z własnej woli, z pewnej satysfakcji, że on na pewno może kogoś zabić. Ale tam przychodzili do nas ludzie z tych kwater, rozmawialiśmy czasem.
Korzystaliśmy dużo z książek, z bibliotek, bo przecież po mieszkaniach było dużo książek, tak że czytywałem sporo książek. Pamiętam, że czytałem „W pustyni i w puszczy” Sienkiewicza, którą kiedyś jako mały chłopak przeczytałem, a właściwie babcia mi czytała. Chętnie czytywałem jakieś powieści z I wojny, dziejące się w czasie wojny, bo to była bliska nas sprawa, czasopisma wojskowe „Wiarus” i różne powieści.
- Miał pan warty? Ilu godzinne te warty były?
Posterunek był dwie godziny. Potem było chyba trzy godziny, a potem sześć godzin przerwy, i następne dwie godziny. Najgorsze to były te, jak się mówiło „psia warta” znaczy między drugą a czwartą rano. Na ogół na tych posterunkach był spokój. Pamiętam na jednym z posterunków na Grażyny 22 było podwórko z wyjściem na stronę niemiecką. W pewnej chwili w nocy słyszę wybuch od strony niemieckiej i jakieś potworne wycie człowieka. Wrócił za chwilę nasz patrol i mówię: „Panowie, co tam było?”. „A, jakiemuś Niemcowi granat pod ręką wybuchł”. Ale potem przyszedł jeszcze na wizytację starszy kolega, mówię: „Co to było?”. A on czekał, żeby usłyszeć wycie Niemca. Więc była to jakaś taka nienawiść bardzo silna wtedy, radość z tego powodu, że Niemiec sam się zabił. Nie wiem, pewnie nie wyszedł z tego cało, bo to oni nosili granaty za pasem. Jak za pasem wybuchnie, to potężnie poharata mu wszystko w środku.
- Jakie jest pana najlepsze wspomnienie z Powstania Warszawskiego?
Jak wróciliśmy z Sadyby na Mokotów. Mokotów jest nasz. To jest to, że są posterunki oczywiście. Wtedy zwolniłem się do domu. Co chwilę pytali o hasło. Najpierw siedzieliśmy gdzieś na ulicy Tynieckiej. Tak że to było to, że jednak Mokotów jest zajęty przez naszych i nie wiedzieliśmy dokładnie, co dalej, ale ten odcinek między Odyńca i Woronicza był w naszych rękach. To było wtedy uczucie pewnego triumfu, że to jednak coś się dzieje.
- Jak to wyglądało pod koniec Powstania? Przyszedł rozkaz, że trzeba się ewakuować?
My staliśmy wtedy na Grażyny 22. Przyszło polecenie, że się wycofujemy na południe. Wiem, że doszliśmy do ulicy Szustra, Dąbrowskiego. Przechodziliśmy koło Centrali Telefonicznej, która istnieje tam do dziś dnia i tam był potworny ogień. Właściwie można było biec w tym momencie, jak się słyszało gwizd pocisku, bo za chwilę on wybuchał, wiadomo było, że za chwilę wybuchnie i trzeba było się kłaść na ziemię, ale jakoś dotarliśmy do Wiśniowej. Tam była właściwie nasza ostatnia linia frontu. Niemcy podeszli z czołgami, to były działa szturmowe, jak to któryś z kolegów określił, na linię alei Niepodległości.
Pamiętam dokładnie, była taka wieżyczka transformatora. Elektrownie robiły takie słupy, w których był transformator. Pamiętam dokładnie, bo tam naklejaliśmy z kolegą odezwę w marcu 1944 roku „O co walczy naród polski” Krajowej Rady Narodowej. Pamiętam, obok tego stały trzy czołgi i strzelały do nas. Staliśmy w mieszkaniach i na klatce schodowej. Raz trafili piętro wyżej na tej klatce schodowej. Ten wybuch nas ogłuszył oczywiście i ten bardzo jakiś silny ból w uszach od tego ciśnienia. Potem jeszcze jak byłem w niewoli w Skierniewicach zawsze przy wycieraniu nosa, to mnie to ucho bolało.
I tam właśnie w jednym z mieszkań też byliśmy na posterunku w stronę alei Niepodległości razem z Rysiem Szamborskim bratem naszej koleżanki. Najpierw był potworny ogień artylerii, a potem była dwugodzinna cisza, bo to było zawieszenie broni, Niemcy pozwolili ludności wychodzić. Potem wróciliśmy tam i na stole, przy którym siedzieliśmy w kuchni, leżał odłamek. Wtedy do jedzenia nic nie było, penetrowaliśmy tę kuchnię, ale w szafkach nie było w ogóle już żadnego jedzenia. Ten głód się zrobił dosyć duży.
- Kiedy przyszedł rozkaz, że jest ewakuacja kanałami?
To było jak z Wiśniowej przeszliśmy na Odolańską. Tam byliśmy krótko w takim niewykończonym domu i wtedy już było wiadomo, że ewakuujemy się kanałami. Stamtąd przeszliśmy przez Bałuckiego, do kanału na rogu Szustra i Bałuckiego, który jest do dziś dnia. Zawsze jak jadę samochodem, to tak dla przypomnienia wjeżdżam jednym kołem na ten właz kanałowy, wtedy mi samochód lekko podskakuje. Tam czekaliśmy w kolejce właśnie na to zejście do kanałów. Ludzie usiłowali się dostać. Zrobiliśmy tak, że był sznur, taka długa linka, której się trzymaliśmy, żeby po prostu nikt z boku nie wszedł.
Wiem, że czekaliśmy jakiś czas na barykadzie na Szustra róg Bałuckiego i tam właśnie też rozmawialiśmy z kolegą „Paproć” Rysiem Kosidowskim. „Och, człowieku, jeśli ty taki techniczny, to może wiesz jak kanały wyglądają?”. Coś czytałem, pamiętam, przed wojną był jakiś komiks, chyba „Hrabia Monte Christo”. W którejś z tych powieści jest opis kanałów paryskich. To ja sobie wyobrażałem znacznie lepiej, bo to, że jest kanał, jakieś chodniki po obu stronach. A się okazało, że najgorszy był ten kanał pod Dąbrowskiego, bo kanał miał dziewięćdziesiąt centymetrów wysokości i trzeba się było czołgać dosłownie na kolanach. Potem pod Puławską, kanał był możliwszy, już miał sto pięćdziesiąt centymetrów i dwa metry. To już można było iść wyprostowanym zupełnie. 26 czyli następnego dnia walk na Mokotowie już były informacje, że niektórzy się wycofują kanałami. Był jakiś pluton niewielki bardzo, oddział Polskiej Armii Ludowej, który wycofywał się kanałami. W tych ostatnich godzinach Powstania był jakiś podchodny ostrzał artyleryjski. Jak byliśmy na Wiśniowej to puszczono plotkę, że Rosjanie są na Placu Unii i lada chwila tutaj będą.
Podobnego rodzaju i nawet tego samego dnia tygodnia, jak było oblężenie Warszawy w 1939 roku, to też 26, na dzień przed kapitulacją Warszawy poszła po piwnicach plotka, że Rydz „Śmigły” na czele Armii Radzieckiej jest już w Prusach Wschodnich. Więc ktoś to musiał wymyślić jakoś dla podtrzymania ducha, to mi się zgodziło jakoś z tamtą plotką czy to nie jest taka sama plotka bez żadnych podstaw. Okazuje się, że tak było.
- Czy faktycznie przed tym kanałem ludność przepychała się?
Osobiście nie zauważyłem, bo było ciemno. Była noc, żadnych świateł oczywiście nie było, księżyca też nie było wtedy. Z innych relacji wiem, że ludzie usiłowali się wepchnąć do kanałów. Tak samo ci nasi koledzy, którzy byli ciężko ranni, bo tutaj taka koleżanka nasza, która już nie żyje w tej chwili, Hania Maresz pseudonim „Kasia”, była pechowo ranna. Pechowo i szczęśliwie właściwie, dostała postrzał ekrazytówką, czyli tym pociskiem wybuchającym, między uda. W środku miała ogromne blizny, ale w ogóle tak się wykurowała z tego, że miała mistrzostwo w jeździe figurowej na lodzie. […] Mówiła, że jeszcze po roku wyjmowała odłamki wielkości łepka od szpilki. Potem mi opowiadała, że leżała właściwie pół przytomna, to było na dziesięć dni przed kapitulacją, ale był to jednak ciężki postrzał, że chciała schodzić do kanału, ale tam jej wszyscy wytłumaczyli, że nie da rady. Nie mogła chodzić, leżała cały czas.
To jest dziwne, wbrew pojęciom lekarzy. Mieliśmy kolegę Jana Józefa Lipskiego, który potem był działaczem podziemnej Solidarności. Był ranny w rękę, miał wielką bliznę na ręku i zszedł z tym do kanału. Wyszedł potem na Belgijskiej. Była taka sytuacja, że jak szli to jakiś esesman kiwa na niego. Był przekonany, że go chce rozstrzelać, a on wyciągnął z kieszeni opatrunek osobisty i owinął mu rękę. Powiada: „Uratował mi rękę, a może życie, bo mogła być gangrena, widział, że opatrunek był już brudny, sczerniały od krwi i brudu”. Mówię, że jeżeli by się lekarzowi przeciętnemu powiedziało, że ktoś rękę z otwartą raną moczy, z przeproszeniem, w gównach przez kilkanaście godzin, to gangrena, śmierć i koniec. A chłopak wylazł z tego. Tak samo pan Wirach, który miał osiemnaście, dwadzieścia odłamków. Był pół przytomny ze wszystkiego, z bólu, ale wyszedł z tego. […] Tak że czasem wydaje się to zupełnie niemożliwe, nieprawdopodobne, a ludzie wychodzą. Człowiek jest bardzo odporny na wiele rzeczy.
- Zszedł pan z kolegami do kanału? Jakie były pana dalsze losy?
Tak. Poszliśmy z Rysiem Kosidowskim, bratem Marysi Szamborskiej. Drugim kolegą był „Drozd” Wacek Judejko. Oni zginęli na Dworkowej. Tam się zrobił bałagan przez tę plotkę, [że wpuścili] gazy. Ludzie zaczęli chodzić w jedną stronę, w drugą. Początkowo szedłem razem z nimi, trzymaliśmy się za ręce przy schodzeniu do kanału, żeby się nie dać rozdzielić. Potem oni wyszli innym włazem i zginęli, a ja wyszedłem na dole i ocalałem.
- Czy mógłby pan opowiedzieć, jak to wyglądało jak pan szedł kanałem? Jest wyjście i wszyscy wychodzą? Czy było zamieszanie?
Jak zrobiło się to zamieszanie wszedłem, nie wiem dlaczego, w jakiś niski kanał. Widzę, że właz jest otwarty, była noc, ale było widać niebo. Wszedłem po klamrach na górę i potem ustaliłem, że był to właz na rogu Madalińskiego i Sandomierskiej. Jakoś szczęśliwie tam Niemców obok nie było. Była też jakaś plotka, że wracamy na Mokotów. Już było wiadomo, że nie ma przejścia do Śródmieścia. Widzę właz jest otwarty, tam wyszedłem, ale wróciłem z powrotem. Potem jak tam staliśmy, nawet drzemałem, bo jak się [człowiek] ułoży plecami o ten kanał owalny, o jedną stronę, nogami o drugą, to można się zdrzemnąć. Byliśmy zmęczeni wszyscy, cała noc była w ogóle bez spania, bez jedzenia. Ostatniego dnia Powstania dostaliśmy jakąś zupę, krupnik, dosyć dobrą. Pić się chciało przede wszystkim, bo nie było wody, oczywiście żadnego picia. W sumie byliśmy około dwunastu godzin w kanałach. Nie miałem zegarka, ale mniej więcej wyszliśmy koło drugiej. Jak nas prowadzili na Fort Mokotowski i dalej, potem ciemno się robiło, to też można było się mniej więcej po tym zorientować. Nas prowadzili przez Puławską, Rakowiecką.
- Gdzie pan wyszedł z kanału?
Wyszedłem na dole, na Zajączkowskiej.
- Przed panem wychodzili jacyś koledzy?
Tak. Wychodzili i też nie bardzo było wiadomo co i jak. Jak wystawiłem głowę, to zobaczyłem żołnierzy niemieckich. No, to myślę, to już koniec. Ale widzę, że ludzie leżą, że nikogo nie zabijają w tej chwili. Leżeliśmy tam na jakiejś trawce, poniżej schodów na Dworkowej. Tam było sporo ludności cywilnej, jakieś kobiety. Pamiętam, że powiedzieli, jeżeli ktoś ma jakąś broń, czy amunicję trzeba oddać, bo w przeciwnym przypadku grozi kara śmierci. Ja miałem pudełko dziesięć sztuk amunicji karabinowej w kieszeni koszuli i ją rzuciłem.
Pamiętam, że któryś z tych żołnierzy powiedział, ale chyba po ukraińsku
Ty strielał, znaczy: „Ty strzelałeś”. Tam byli Ukraińcy albo Rosjanie. Wydaje mi się, że to byli Ukraińcy, bo ja już tak się trochę znałem, rozróżniałem te języki z audycji propagandowych niemieckich, które były po rosyjsku i po ukraińsku. [...] Było tam SS, żandarmeria, Wehrmacht i lotnicy z koszar na Puławskiej, na wprost obecnej ulicy Goworka, gdzie koszary są do dziś. W pewnej chwili usłyszeliśmy trzask pistoletów maszynowych i gwizd kul nad głowami. Nie wiedzieliśmy co się dzieje. Nawet w pierwszej chwili myśleliśmy, że może jakieś oddziały nas odbijają. A potem ktoś się zorientował, że to jest egzekucja naszych kolegów. Jakiś czas potem wyszedł cywil, ale wyszedł chyba z jakimś oficerem niemieckim i powiedział: „Jest podpisana kapitulacja, pojedziecie wszyscy do międzynarodowych obozów jenieckich, chronią was prawa, Konwencja Genewska”.
Po jakimś czasie poszliśmy na górę schodkami na Dworkową i tam były zwłoki naszych rozstrzelanych kolegów, jak potem policzyłem robiąc dochodzenie po wojnie, to było ich mniej więcej stu dwudziestu. Wtedy nasz dowódca plutonu „Cygan” Falkowski Pfeferblum, człowiek żydowskiego pochodzenia, który nawet w niewoli używał nazwiska żydowskiego dał rozkaz: „Krokiem paradnym marsz”. Przeszliśmy krokiem paradnym obok tych zwłok naszych kolegów. To oczywiście było wrażenie bardzo przykre.
Potem poszliśmy z Dworkowej, Puławską, Rakowiecką, Wołoską, Racławicką na Fort Mokotowski. Pamiętam, że cały czas była dyskusja co nas czeka, czy wyjdziemy cało, czy czapa, że nas rozstrzelają. Pamiętam przechodziliśmy Puławską na rogu Narbutta, była ulotka rozklejana przez AK, skrót „PPR” z dużej litery, a po każdej literze „Płatne Pachołki Rosji”. „Pachołki Rosji” były z kolei przez PPR-owców wydrapane. Wtedy sobie myślałem: „Jakie to już w tej chwili ma znaczenie? Nie wiadomo, czy my wyjdziemy cało, tu PPR się kłóci z AK”. Moim zdaniem to już jest sprawa wcześniejsza. Tam gdzie jest tablica, miejsce egzekucji koło Hotelu Forum, tam było miejsce egzekucji i tam był napis po wojnie dobrze widoczny, smołą zrobiony: „PPR – wróg”. Przypuszczam, że oficer gestapo, który wyznaczył miejsce egzekucji, wiedział, że tam jest ten napis i wiedział, że już Niemcy się walą, bo to był już kwiecień 1944 roku, że po wojnie miejsce egzekucji będzie miejscem kultu. A z drugiej strony Rosjanie wejdą i teraz będzie ta kontrowersja, bo tutaj: „PPR – wróg”, tu miejsce egzekucji. Ale to już jest sprawa innej polityki.
Jeszcze jak szliśmy Rakowiecką, to pamiętam mniej więcej tam, gdzie jest obecnie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, była taka tablica
Achtung, Nächste Strassenkreuzung Feindbeschuss , co znaczy: „Uwaga, następne skrzyżowanie od strony nieprzyjaciela”. Potem się zastanawiałem, kto mógł mieć ostrzał na Rakowiecką. Ale potem jak byłem w niewoli było ze mną dwóch braci Rozweńców. Jeden z nich jest prawnikiem od spraw karnych i w telewizji występował. Przypuszczam, że żyje. Nie mam jego parametrów, ale to jest łatwe do znalezienia. Oni potem w niewoli mi powiedzieli: „Ano myśmy mieli wzdłuż Wiśniowej ostrzał do Rakowieckiej”. Tam jest taki dom na Wiśniowej przy Rakowieckiej, który ma dosyć dużo [śladów] po strzałach z broni maszynowej, bo tam Niemcy musieli mieć jakiś swój punkt i stamtąd był ostrzał aż do Rakowieckiej. Rakowiecka to wydawała się nam jak zupełnie inny świat. Jak byliśmy na Mokotowie, to było zupełnie inne życie, jakby Ameryka prawie. Doszliśmy do Racławickiej i tam na rogu Racławickiej i Wołoskiej, czy wtedy się nazywała Boboli, już nie pamiętam, stała armata niemiecka, która ostrzeliwała Śródmieście. Nawet ci Niemcy, którzy nas prowadzili mówili, żeby uważać, bo podmuch pocisku może zrobić jakąś krzywdę. Oni strzelali, ale właściwie bez większego wrażenia na nas. Doszliśmy na Front Mokotowski, gdzie już było wielu kolegów z Mokotowa. Tam spotkałem swojego kuzyna, który był na Mokotowie, paru kolegów, których nie spotkałem i już się obawiałem o nich. Nie było tam jednego z moich kolegów szkolnych, którego spotkałem na ulicy w czasie Powstania, Rysia Szklarskiego, pseudonim „Koks”. Potem się dowiedziałem, że był rozstrzelany na Dworkowej. Jego zwłok nie poznałem, bo widocznie leżał gdzieś tam, koło schodów, nie zauważyłem go. Spóźniliśmy się trochę, bo tym, którzy przyszli, Niemcy dali zupę, podobno dobrą. A myśmy strasznie głodni byli.
I stamtąd na Górnego wyszliśmy dalej. Nas wyprowadzili Racławicką, potem Żwirki i Wigury i doszliśmy chyba do Łopuszańskiej. Łopuszańską szliśmy dalej do Pruszkowa. Pierwsza rzecz, to była sprawa picia. Ktoś mi dał w Pruszkowie jakąś menażkę z wodą, żeby się napić. Tam leżeliśmy pokotem oczywiście na podłodze Zakładów Kolejowych. Ale to już był jeden plus, bo wiedzieliśmy, że nie będzie ostrzału, nie będzie alarmu, nie będzie bombardowania. Nawet ktoś rano powiedział, że jest alarm. Myślę, że to będzie znów jakiś alarm, ale to był po prostu alarm nalotu radzieckiego, gdzieś tam na Pruszków. Tam byliśmy chyba dwa dni. Dostaliśmy jakąś zupę. Był problem z naczyniami, bo nie było żadnych. Tam był jakiś piec rozebrany i w kaflu od pieca mogłem tę zupę jeść. Miałem przy sobie grzebień, którym z kafla mogłem tą zupę zjeść.
- Stamtąd przewieźli pana do obozu?
Nie. Z Pruszkowa pojechaliśmy pociągiem do Skierniewic. Tam byliśmy koło tygodnia. […] Spaliśmy w barakach, które były zrobione chyba dla jeńców radzieckich, a może jeszcze wcześniej. Właściwie to były ziemianki, były w połowie w ziemi, a połowę trochę nad ziemią. Wchodziło się po schodkach. [Spaliśmy] na pryczach. Tam spotkaliśmy się pierwszy raz z żołnierzami Berlinga. Ci, którzy byli wzięci do niewoli na Przyczółku Czerniakowskim, byli w mundurach polskich oczywiście, tak jak byli wzięci [do niewoli]. Zwróciliśmy uwagę przede wszystkim, że na czapkach był orzeł bez korony. Początkowo przez druty, a potem byli z nami już bezpośrednio w tym samym baraku.
Jak wyszedłem z kanału to miałem jakąś kurtkę, którą Niemcy kazali zdjąć i rzucili gdzieś na trawę. Byłem tylko w wiatrówce. Było już zimno, bo to koniec września, początek października właściwie. Ponieważ nie miałem żadnego koca, spałem przykryty płaszczem jakiegoś żołnierza z Armii Berlinga. Wtedy wszy mnie oblazły. Potem już te wszy się trzymały cały czas w obozie. Rozmawialiśmy z nimi dużo. Mówili, że był oficerów.
Mówię: „Oficerowie zginęli w Katyniu”. O tym wszyscy tu wiedzieli oczywiście. Oni na temat Katynia wiedzieli właściwie mało. Pamiętam już w niewoli jak byłem, to rozmawiałem z którymś z „berlingowców” na jednej pryczy. On mówi, że trafili do armii radzieckiej, bo wielu z nich było wziętych do armii radzieckiej, doszli do Katynia i tam im powiedzieli, że to jest zbrodnia niemiecka. Oczywiście, znając działalność Niemów to uwierzyli i dopiero później, właściwie chyba od nas, dowiedzieli się na temat Katynia. Trudno powiedzieć czy mogli na Pradze, już w Warszawie też dowiedzieć się od ludzi.
- Nie było nienawiści między Powstańcami a „berlingowcami”?
Nie. Był jeden ewenement. W obozie bardzo dużo śpiewaliśmy piosenek powstańczych. Była grupa Armii Ludowej z Żoliborza. I oni śpiewali „Warszawiankę”, ale w zmienionym tekście: „Gwiazdę Rosji orzeł biały”, a nie „Gwiazdę Polski”. To „berlingowcy” chcieli iść na skargę do Niemców, że tu są komuniści między nami. Dopiero ich uspakajaliśmy, że nie będziemy do Niemców donosić na naszych kolegów. Ale żadnych jakichś antagonizmów nie było. Pamiętam, że głównie, już w obozie w Niemczech, to rozmawiałem z jednym z tych żołnierzy, który leżał obok mnie. Opowiadał, że najpierw był w Armii Czerwonej, potem jakoś przeszedł do Berlinga, opowiadał o tych walkach, w ogóle [miał] bardzo ciężkie i trudne przeżycia.
- Gdzie pana przewieziono ze Skierniewic, do jakiego obozu?
To był Stalag XIA Altengrabow. Tam jechaliśmy pociągiem ze Skierniewic przez Poznań i Berlin. W Poznaniu pierwszy raz zobaczyłem trolejbus, bo tam była ta linia kolejowa. […] Potem jechaliśmy przez Zgorzelec i w wagonie mówiliśmy: „No to przejeżdżamy granicę Polską”. To było dla nas absurdem, Zgorzelec był tak daleko. Wtedy Rzesza się zaczynała już, Poznań to była już Rzesza i operowaliśmy tymi pojęciami w ogóle, że Rzesza się zaczyna już tutaj zaraz. Potem już tereny polskie. A tam to już była głęboka Rzesza Niemiecka. Pamiętam dokładnie, jak most na Odrze przejeżdżaliśmy. Trafiłem w ogóle dobry transport. Ponieważ idąc w kanale pod Szustra, rozdrapałem sobie kolana i łokcie i to mi się potem zaczęło paskudzić od tych brudów kanałowych, tak że jechałem z transportem rannych. W wagonie towarowym mieliśmy zrobione prycze drewniane. Prawie, że sypialnym wagonem jechaliśmy. I taki Niemiec z nami jechał. W każdym razie, nie był absolutnie złośliwy nawet jak mu zostało kawałek konserwy czy chleba, to nam dawał.
W Zgorzelcu też mówimy: „Panowie nie mówmy tak głośno, żeby naszego wachmana nie zdenerwować”. Potem jechaliśmy przez Berlin. Potem bywałem kilkadziesiąt razy w Berlinie służbowo i usiłowałem dojść przy której stacji, jak jechaliśmy. […] Nie jechaliśmy linią średnicową, tylko tam była linia okrężna i tą linią nas wieźli. Chyba dwa dni trwała ta jazda, bo pociąg się zatrzymywał stale, nawet jak staliśmy w Berlinie, to był nalot amerykański. Mówimy: „To nam jeszcze uje od bomby amerykańskiej zginąć”. Ale to było jakieś dalekie. Było słychać wybuchy bomb, ale dosyć dalekie.
- Gdzie pana zastało zakończenie II wojny światowej?
To była też dosyć ciekawa sprawa. W ostatnich tygodniach wojny trafiłem do szpitala. Rozchorowałem się na zapalenie opłucnej. Już wiedzieliśmy, jaka jest sytuacja na frontach. Wiedzieliśmy z dwóch źródeł. Po pierwsze, Amerykanie zrzucali ulotki w języku niemieckim, na których były komunikaty wojenne. Miałem taką ulotkę, tylko mi się gdzieś zawieruszyła. A z drugiej strony było radio. Był z nami mocno starszy pan, miał sześćdziesiąt parę lat, Symonolewicz. To był były konsul Polski w Harbinie, który tutaj trafił do obozu. W zasadzie był zarejestrowany jako cywil nawet. Ale on, jako dyplomata, znał bardzo dobrze [język] angielski, francuski.
Francuzi zmontowali jakieś prymitywne radio, w którym odbierali. On codziennie słuchał i wygłaszał nam prelekcję, jaka sytuacja na frontach. Po wojnie też wyjechał z ambasadą Polską jeszcze za czasów Chang Kai-sheka. Po wojnie, chyba w 1946 roku spotkałem kogoś z kolegów i powiada: „Symonolewicz wyjechał”. To był jeden z niewielu ludzi znających chiński. Jak on opowiadał swoje przeżycia. Powiada: „Jak człowiek przyjeżdżał na dwa tygodnie do Chin to mówił, że poznał nieźle Chiny. Jak siedział dwa lata, to poznał słabo, ale miał dużo rzeczy niezupełnie zrozumiałych. A ja – powiada – dwadzieścia lat mieszkałem w Chinach, znałem świetnie chiński, miałem przyjaciół Chińczyków i spotykałem się czasami z tak zaskakującymi rzeczami, zupełnie dla nas dziwnymi i niezrozumiałymi”.
- Wróćmy do obozu, do wyzwolenia.
Właśnie. Wiedzieliśmy doskonale, jak wygląda sytuacja na frontach. Słyszeliśmy o bombardowaniach, oczywiście, bo naloty na Berlin szły też nad nami, to widzieliśmy. Naliczyliśmy nieraz sto kilkadziesiąt super fortec. Potem na parę dni przed końcem wojny, pokazało się u nas w baraku, z oficerem niemieckim trzech Amerykanów w panterkach, bo oni też jak SS mieli te mundury panterkowe, w hełmach. Potem poszła plotka, że nas mają wymieniać, wywozić na Zachód.
I rzeczywiście, to było 1 maja, ktoś krzyknął: „Amerykanie są!”. „Dobra, Amerykanie, to pewnie nas bombardują, lecą”. A nie, to rzeczywiście, brama obozu była otwarta. Stały posterunki niemieckie z karabinami i wjeżdżały samochody amerykańskie. Najpierw jeepy, potem ciężarówki. Okazało się, że Amerykanie, właśnie ci spadochroniarze, zgłosili się do komendy, bo tam było około dwudziestu tysięcy ludzi, więźniów, różnych jeńców, więźniów z obozów koncentracyjnych. Tam też taka była ciekawa rozmowa i spotkanie. Amerykanie sobie zawinszowali, że oni wywiozą wszystkich jeńców na Zachód. Dla Niemców było około dwudziestu tysięcy ludzi, których musieli [nakarmić], ale marnie nas karmili. [Była] zupa z marchwi. Zupa z marchwi jest obrzydliwa prawdę mówiąc, taka słodka trochę. No, ale zawsze można było ją zjeść. Tam byli przede wszystkim Amerykanie, którzy dostali się do niewoli w ostatnich tygodniach walk na terenie Niemiec.
Nie znałem angielskiego wtedy zupełnie, ale któryś z kolegów rozmawiał, pamiętam, to nas szokowało, jak [mówili] jak się dostali do niewoli. Oni byli chyba nad Renem, ale nie wiem, nad jakąś rzeką. Mieli rozkaz przepłynąć przez tą rzekę pontonem i stworzyć posterunek po drugiej stronie rzeki i utrzymać go do godziny piątej po południu. Mija godzina piąta, oni zdają swoje BM-y Niemcom i ich broń i mówią: „Jesteśmy waszymi jeńcami”. Dla nas była to rzecz w ogóle nie do pomyślenia. Mija godzina piąta, fajrant i idziemy do obozu. Ale to było logiczne, bo oni mieli utrzymać, był w jakichś planach desant. Gdyby się ten desant nie zjawił, to Niemcy przysłaliby kompanię czy pluton ludzi i by ich zgnietli zupełnie. A tak poszli do obozu.
Tam była bardzo duża ilość Amerykanów. Mieszkali w namiotach, bo już nie było w ogóle wolnych baraków. Przyjechali Amerykanie przepuszczeni przez front. Niemcy stali z karabinami, a ci salutowali sobie wzajemnie, oficerowi niemieccy i amerykańscy, zaczęli zabierać ludzi na Zachód. Najpierw pojechali oczywiście Amerykanie, Niemcy, Anglicy, Francuzi i Rosjanie. Pamiętam tych Rosjan, śpiewali „Katiusze”, z flagami czerwonymi i jechali ciężarówką. Do [niezrozumiałe] było około osiemdziesiąt kilometrów. Pamiętam, jakiś Żyd […] opowiadał o dramatycznych zupełnie przejściach w obozie. Mnie się myliło wtedy, bo on zawsze mówił: „My biedne heftlingi”.
Häftling to jeniec. Nie znałem na tyle niemieckiego, żeby się mylił
Häftling i
Flüchtling czyli uciekinier. Skąd oni są uciekinierami.
Ale była też ciekawa sprawa. Była kobieta, Polka z Ravensbrück. To był obóz koncentracyjny kobiecy na północ od Berlina. W zasadzie nie tak daleko, około dwustu kilometrów od nas. Jej historia była taka, że ona kilka lat przed wojną była komunistką polską, w Polsce. Świetnie mówiła po polsku. Uciekła do Związku Radzieckiego na kilka lat przed wojną, gdzieś w latach trzydziestych. Tam ją z miejsca wsadzili, po jakimś czasie umieścili ją w obozie, w jakimś łagrze. Ona pochodziła z Polski zachodniej. W styczniu 1940 minęły się koło siebie dwie kolumny więźniów, jedna na Zachód, druga na Wschód. Ci, którzy byli z Polski zachodniej – na zachód, z Polski wschodniej – na wschód. Niemcy umieścili ją w obozie koncentracyjnym. Ona zawsze mówiła, to sprawa porównania, że jednak w obozie radzieckim więźniowie mieli większą szansę przeżycia, bo to były obozy na ciężką pracę. A obozy niemieckie były na wyniszczenie ludzi. Tam szansa przeżycia, mimo, że w tych obozach, łagrach radzieckich też oczywiście ludzie masowo wymierali, ale ci z ciężkiej pracy, nie byli planowo mordowani. Może są przypadki.
- Kiedy pan wrócił do domu, do kraju?
W maju 1945 roku.
Ona widząc, jaka sytuacja jest, znała angielski i od razu do Amerykanów, że z nimi, mimo że nie była to kolej na Polaków. […] Amerykanin: „Chodź siostro, jest wolna droga”. I tą ciężarówką pojechała do Magdeburga. Tam byliśmy w obozie jeszcze do 12 maja dokładnie. Następnego dnia przyszli Rosjanie. Opowiadam, jaki był kontrast między żołnierzami amerykańskimi, elegancko ubranymi, wyekwipowanymi a jakimiś w obdartych, w brudnych mundurach z plecakami na sznurkach. Jak Rosjanie przyszli to już trzymali ewakuację Polaków. Wobec tego poszliśmy na wschód. Szliśmy piechotką przez autostradę berlińską, którą jeździłem wielokrotnie. Doszliśmy do Frankfurtu nad Odrą. Tam przeszliśmy piechotą drewniany, zrobiony prowizorycznie most na Odrze. Widać Niemcy wysadzili wszystkie mosty.
Tam żołnierz polski stał z karabinem, czy z pepeszą. Mówi: „Jeńcy wracają do domu”. Nie mieliśmy żadnych dokumentów absolutnie przy sobie. W Słubicach, mówiło się wtedy Frankfurt, zanocowaliśmy. Rozłożyliśmy się w jakimś mieszkaniu. Ile było tych mieszkań oszabrowanych, zupełnie pustych, w których nikt nie mieszkał, wszystko było rozkradzione. Widać, że Niemcy niszczyli planowo, bo w którymś mieszkaniu patrzę jest suwak rachunkowy. Już miałem suwak, za trudno uciułane pieniądze. Ale suwak był bezużyteczny zupełnie. Stamtąd doszliśmy piechotą do Rzepina, skąd już pociągi kursowały z jakimiś strasznymi przesiadkami. Wiem, że jechaliśmy przez Poznań i wtedy pamiętam, że wrażenie było bardzo przykre. Na którymś z dworców jakiś kolejarz powiedział, że partyzantka dalej jest w Polsce i że wojna się nie skończyła, że jest dalej wojna i jest partyzantka. Wiem, że to na mnie osobiście zrobiło bardzo przykre wrażenie. Ale jakoś dojechaliśmy tymi pociągami na Dworzec Zachodni, bo dalej już pociągi nie chodziły.
- Pana mama przeżyła Powstanie?
Tak, była wywieziona na roboty do Niemiec, pod Koszalin, potem była pod Szczecinem. Tam pracowała początkowo. To była ciężka robota przy budowie torów kolejowych koło Koszalina, a potem w fabryce samolotów Szczecin – Dąbie, czyli po polsku Szczecin – Adam, tam gdzie było lotnisko. Tam była jakaś fabryka samolotów. Tam Rosjanie weszli w marcu w 1945 roku. Jeszcze jakiś Niemiec mówił:
Morgen Ruski hier. Tamto [miejsce] było bardzo ostrzeliwane, głównie z katiusz, także był ten sam dźwięk, [który wydawały] niemieckie moździerze salwowe, tak zwane krowy.
Z tego co mama mówiła, było bardzo ciężko. Rosjanie nie chcieli zwalniać. Tam było bardzo dużo Rosjan, Francuzów, różnych narodowości, którzy byli na robotach w Niemczech. Wiem, że mama mówiła, że była tłumaczką. Mama ze szkoły to wyniosła. W czasie, kiedy mama zdawała maturę, chyba w 1916 roku w czasie okupacji niemieckiej, w szkole był francuski, a rosyjskiego mama [nauczyła się] chodząc do szkoły rosyjskiej pod zaborami. Także tam tłumaczyła stale z rosyjskiego na francuski, bo tam było dużo Francuzów.
- Proszę powiedzieć, czy był pan represjonowany za udział w Powstaniu, za przynależność do Armii Krajowej?
Nie, szczęśliwie, nie. To znaczy nas po drodze ostrzegali, jeszcze w Niemczech jacyś Polacy, że tutaj za AK będziecie aresztowani, będzie dużo problemów. Wjechaliśmy do Polski. Przez długi czas chodziłem w mundurze amerykańskim, bo to było jedyne ubranie, które miałem. Mundur amerykański dostałem w niewoli. Jakoś szczęśliwie to mnie ominęło. Mimo, że ja podawałem potem we wszystkich ankietach udział w Armii Krajowej i w Powstaniu Warszawskim. Formalnie był obowiązek ujawniania tych, którzy brali udział w podziemiu powojennym. A ci, którzy brali udział w wojnie normalnie, to nie było obowiązku ujawniania. Dlatego nie musiałem się ujawniać, formalnie biorąc mogli mnie aresztować, mogli nas łatwo aresztować, bo przez kilka lat powojennych bezpośrednio spotykaliśmy się z chłopakami z Powstania, nawet u mnie w mieszkaniu kilka razy i na cmentarzu na Powązkach. Więc takie spotkania w mieszkaniach mogły być potraktowane przez UB jako odnowa konspiracji.
Od razu z miejsca dostałem się na Politechnikę w 1945 roku. Zacząłem w szkole Wawelberga, która we wrześniu, potem, chyba w grudniu 1945 roku, przeniosłem się na Politechnikę, którą skończyłem. […]
- Proszę powiedzieć, skąd ten pana pseudonim „Jastrząb”?
To jest herb rodzinny „Jastrzębiec”, […] stąd jest „Jastrząb”.
- Zna pan jeszcze dwie historie o nieżyjących już kolegach, którzy też mieli takie fajne pseudonimy? Jeden był „Lenin”.
Tak, z „Leninem” raz się spotkałem.
- Dlaczego przyjął taki pseudonim, jak on się nazywał?
Jerzy Ukleja. Dopiero wiele lat po wojnie się dowiedziałem, bo pytałem jego siostry. Jego siostra była w Powstaniu, już nie żyje od kilkunastu lat. Syn jego siostry, on też nie wiedział zupełnie. Dopiero jeden z kolegów powiedział o Helence. [„Lenin”] miał przyjaciółkę Helenę, Helena, Lena się często zdrabnia i „Lenin” ten od Leny. Jeszcze też jakiś pseudonim był od zdrobniałego imienia kobiecego, ale nie pamiętam.
- A drugi kolega, który miał taki pseudonim „Wiewiór”?
Tak, „Wiewiór” to jest Jurek Krzemiński, profesor z Instytutu Podstawowych Problemów Techniki.
- Proszę powiedzieć, czy uważa pan, że Powstanie było potrzebne?
To jest pytanie, które ludzie stawiają od 1944 roku właściwie. W niewoli też było masę dyskusji. Są jakieś plotki, ale właściwie to oparte na jakichś rozmowach, gdzieś, że gdyby nie było Powstania, to…
Były to oczywiście ogromne straty… I ludzi, i moich kolegów, bezpośrednio najbliższych kolegów, którzy zginęli, straty miasta, domów zniszczonych, spalonych. Oczywiście, nieraz sobie wyobrażałem, co by było, gdyby nie było Powstania. Bo to trzeba od razu przekręcić na tę stronę. Przypuszczalnie straty ludzkie nie byłyby tak ogromne. Mówiłem zresztą, że być może nas wszystkich wzięliby do wojska i być może posłali nas na jakiś beznadziejny odcinek frontu: „Wy, bohaterscy Powstańcy Warszawy macie do czynienia zaszczytne zadanie zdobycia jakiegoś tam czegoś” i trzy czwarte by zginęło wtedy.
- Gdyby miał pan znowu osiemnaście lat, to poszedłby pan do Powstania?
Pewnie tak. Zresztą po wojnie, prawdę mówiąc, szukałem nawet kontaktu z podziemiem powojennym. Co mi się nie udało, całe szczęście. Żałuję, że to jest i to z dwóch stron zupełnie. Opowiadali mi znajomi. Jeden to był mój kolega z pracy, który był w Powstaniu i był oficerem, dowódcą plutonu na placu Dąbrowskiego. Był w niewoli i jak się wojna skończyła 8 maja: „To idziemy na bolszewików!”, to jest jasne, wojna musi być. A to samo mi opowiadał Niemiec, który był podoficerem SS na Węgrzech, był w niewoli polskiej zresztą u Andersa, to jak się wojna skończyła: „To idziemy na bolszewików”. Mówi się, że wojna to jest męskie zajęcie. Oczywiście, jak mówiłem, związanie się konspiracją i z Powstaniem… Gdyby mnie nawet ten kolega nie wprowadził do konspiracji, Jan Lubicz „Nycz”, to gdyby mnie Powstanie zastało w Warszawie, to na pewno bym się przyłączył do Powstania. To nie ulega wątpliwości.
Warszawa, 30 kwietnia 2006 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama