Bronisław Opacki „Prus”
Nazywam się Bronisław Opacki, urodziłem się 9 maja 1929 roku w Pińsku obecnie w Republice Białoruskiej, kiedyś w województwie poleskim. W Powstaniu brałem udział na Mokotowie, byłem przydzielony do Komendy Placu V obwodu i miałem stopień strzelca. Pseudonim, który miałem wtedy to był „Prus”.
- Czy może pan opowiedzieć o czasach wojny? Jak pan zapamiętał ten czas jako mały chłopak, zanim wybuchło Powstanie?
U mnie czas okupacji był bardzo złożony dlatego, że dla mnie, praktycznie biorąc, okupacja zaczęła się 17 września 1939 roku. W tym czasie mieszkałem z rodzicami na Polesiu. Właśnie 17 dowiedzieliśmy się, że wojska radzieckie przekroczyły granice Polski, a my mieszkaliśmy czterdzieści kilometrów od granicy. To nie trwało długo i trzeba było zwijać się z domu. Tego samego dnia opuściliśmy dom. Przenieśliśmy się dziewięć kilometrów dalej do babci, która nas przytuliła. Było nas sześcioro: matka, troje dzieci – cztery osoby i wychowawczyni nas trojga, a u babci była sama babcia. Potem mieszkaliśmy tam ze dwa tygodnie. Po dwóch tygodniach matka została aresztowana i nie wróciła nigdy więcej, zaginął po niej ślad. Jest najprawdopodobniej wśród tych ludzi, którzy znajdowali się na liście Berii przedstawionej Stalinowi do podpisu, która obejmowała dwadzieścia dwa tysiące wrogów ludu. W tej liczbie jeszcze oprócz mojej matki zaginęli bez śladu, na pewno zostali zamordowani: jej młodszy brat, wówczas czterdziestoparoletni, szwagierka trzydziestoparoletnia, a później w Charkowie został zamordowany mój szwagier, rotmistrz dwudziestego siódmego pułku ułanów.
- Czym się zajmowała pana mama?
Była właścicielką majątku, ziemianką jak się wówczas mówiło.
Ojciec był administratorem majtku i oficerem rezerwy. W końcu sierpnia, jak większość oficerów rezerwy został powołany do służby czynnej i poszedł na wojnę, którą odbywał na Polesiu głównie z Rosjanami, a na końcu z Niemcami. Został w grupie generała Kleeberga, ostatniej która się broniła w 1939 roku i która w końcu skapitulowała 5 października. Ojciec nie poszedł do niewoli, była możliwość ucieczki, uciekł i przechowywał się przez całą okupację na Lubelszczyźnie.
- Czy pan przez całą okupację przebywał u babci?
Nie, dlatego, że babcia została wyrzucona z domu po trzech następnych tygodniach, właściwie na gwiazdkę 1939 roku. Przyjął nas ksiądz na plebanię w małym miasteczku, które się nazywało Hancewicze, z którego po dwóch miesiącach znowu musiał się nas pozbyć ze względu na naciski władz. Znalazł dobrych ludzi, którzy przyjęli nas na wsi w środku lasów we wsi Pasieki. To był początek 1940 roku. W międzyczasie, w listopadzie, moja młodsza siostra usiłowała ze mną wyjechać do Generalnej Guberni. Dojechaliśmy do Białegostoku. W Białymstoku aresztowano nas na dworcu. Pierwszy raz zobaczyłem NKWD z bliska. Mnie wypuszczono ze względu na wiek, miałem wtedy jedenaście lat, nawet właściwie dziesięć i pół i nawet żołnierz mnie odwiózł do babci. Natomiast siostra została skazana, trafiła do obozu zapewniającego wyrok w głębi Rosji, dopiero stamtąd razem z wybuchem wojny, z najazdem Niemców na Rosję i po podpisaniu umowy pomiędzy rządem Polski a rządem radzieckim została zwolniona. Dostała się do Armii Andersa, razem z armią wyszła przez Persję, Palestynę do Włoch. W drugim korpusie w czasie kampanii włoskiej pracowała jako siostra PCK w dwóch szpitalach numer trzy i numer siedem drugiego korpusu.
- Pana siostra jeszcze żyje?
Niestety zmarła w 1994 roku.
- Ile miała lat w momencie, gdy została aresztowana?
Dwadzieścia jeden.
- Co się dalej z panem działo?
Obie panie, które zostały ze mną na wsi: moja babcia i moja wychowawczyni, wówczas dla mnie były osobami wiekowymi, bo miały ponad siedemdziesiąt lat, ale wciąż mniej niż ja obecnie. Byłem jedyną osobą, która mogła się zajmować sprawami domu. Zacząłem szukać sposobu zdobycia pieniędzy. Poszedłem między innymi pracować do tartaku. Różnymi innymi sposobami usiłowałem zgromadzić pieniądze do przeżycia. Po kilku miesiącach umarła moja opiekunka i musiałem zorganizować pogrzeb. To był mój pierwszy pogrzeb w życiu. Latem 1940 roku zostawiając babcię próbowałem jeszcze raz przejść przez granicę. Przez rodzinę został przysłany z Generalnej Guberni z terenów dookoła Warszawy ktoś, kto się zobowiązał mnie przeprowadzić przez granicę. To była bardzo patetyczna droga dlatego, że zabierał jeszcze jedną osobę, to była żona policjanta. Jak wiadomo, Związek Radziecki wówczas prześladował wszystkich Polaków, którzy byli związani z działaniem państwa. Żona policjanta również ryzykowała poważnie, zdecydowała się uciekać do Generalnej Guberni. Przewodnik, który miał lat dwadzieścia klika – ja miałem jedenaście, pani, która chciała uciekać czterdzieści kilka – zdecydował się, że tworzymy rodzinę. Ona jest matką, my jesteśmy jej dziećmi. W przypadku złapania na granicy, rodziny były traktowane łagodniej, to nie była profesjonalna ucieczka, tylko ucieczka rodziny. Pamiętam, że wtedy wędrowaliśmy około czterdziestu kilometrów na dzień piechotą. Jak zatrzymywaliśmy się, to kładłem się na drodze w piasek, tam gdzie stałem. Kilkadziesiąt kilometrów od granicy nie dawało się iść drogami dlatego, że wszystko było pilnowane. To była strefa graniczna, tak samo zresztą jak w Polsce Ludowej wiele lat później. Żeby nie zostawiać śladów to trzeba było iść na dnie rowów i potoków, bo w ten sposób nie zostawiało się zapachów, nie mogły nas znaleźć psy. Tą drogą doszliśmy do samej granicy, którą w nocy próbowaliśmy przekraczać. Jeszcze była cała zabawa pamięciowa dlatego, że wtedy Niemcy i sowieci stosowali zasadę, że łapiąc kogoś, usiłowali dojść skąd oni przyszli. Jeżeli przyszli z Generalnej Guberni, odsyłało się ich do Generalnej Guberni. Jeżeli przyszli z Rosji, z terenów zajętych przez wojska radzieckie, przejmowały [ich] wojska radzieckie. W związku z tym, żeby sobie zapewnić przejście przewodnik, który wiedział to wszystko, powiedział jak dojechaliśmy do granicy od strony Warszawy, na jakiej stacji wysiedliśmy, jak szliśmy, żeby to wszystko opowiadać. Na granicy jak przechodziliśmy przez druty wyczuły nas psy, po psach przyszli żołnierze graniczni Armii Czerwonej czy służb wewnętrznych, bo Korpus Ochrony Pogranicza wewnętrzny radziecki się tym zajmował. Na miejscu zaczęto nas przyciskać jak to było, skąd przyszliśmy, jak szliśmy. Pierwsza wersja była taka jaką opowiadałem, że idziemy od strony niemieckiej, ale oni wyczuli, że najsłabszą osobą będzie kobieta, więc zaczęli ją przyciskać, że przecież ma życie przed sobą, że rodzina, niech powie prawdę, to ją puszczą i ona powiedziała prawdę. W związku z tym nas wsadzono do więzienia koło Zarembów Kościelnych, to jest nie tak daleko od Warszawy w tej chwili, za Wyszkowem. Tam siedzieliśmy parę miesięcy. To się skończyło wyrokiem. Wtedy miałem lat dwanaście, dostałem dwanaście lat więzienia czy prac.
- Jaki wyrok dostała ta pani?
Nie wiem, bo to każdy był osobno sądzony. Zaczęto nas prowadzić z powrotem na wschód. Ktoś ze starszych ludzi powiedział mi, żebym nie czekał dłużej i uciekał, bo jeżeli dam się zaprowadzić do Rosji, to stamtąd już nie ucieknę, a póki jestem na terenach polskich, to ludzie mi pomogą. Uciekłem bez kłopotu dlatego, że transport szedł przez las i po prostu skoczyłem w bok, nie pamiętam, żeby ktoś za mną pędził. Potem wróciłem z powrotem do babci. To była jesień 1940 roku, babcia nie wytrzymała tego wszystkiego i zmarła. Musiałem babcię pochować i zostałem zupełnie sam. Kiedyś mi gospodarze powiedzieli, że już w miasteczku jest wezwanie dla mnie, jako że nie mam żadnej rodziny, żebym jechał do domu przytułku dla dzieci bezdomnych w Tomsku. To jest parę tysięcy kilometrów. Nie czekałem, aż po mnie przyjdą i tego samego wieczoru uciekłem. Wsiadłem na najbliższej stacji w pociąg i pojechałem w stronę Wilna, gdzie mieszkał mój stryj. W czasie podróży nie było specjalnych trudności. W ogóle charakterystyczną rzeczą, niezrozumiałą dla Polaków, było to, że w Rosji, teraz na przykład w Białorusi, pociągi jeździły raz na dobę. Z południa na północ w kierunku, w którym jechałem, był tylko jeden pociąg na dobę i trzeba go było złapać, bo jeżeli go się straciło, to trzeba było czekać dwadzieścia cztery godziny. Na najbliższej stacji w kierunku północnym – ona była ode mnie z pięć, sześć kilometrów – w lesie w nocy w zimie wsiadłem do pociągu. Potem problem był tylko na granicy. To była wtedy Białoruska Republika Radziecka, która się ciągnęła do stacji Bieniakonie, to była ostatnia stacja republiki. Tam była granica z Republiką Litewską. Granice były przestrzegane między republikami. Następna stacja to była Stasiły. Ludzie radzili, żeby wysiąść w Bieniakoniach, iść piechotą do Stasił i tam znowu w następny pociąg za dwadzieścia cztery godziny wsiadać i jechać dalej. Bałem się podróży w nocy. Zdecydowałem się zmniejszyć do minimum jak przyszła kontrola graniczna. Nie pytali mnie o nic. Przejechałem do Wilna. Zajął się mną stryj i byłem u niego do roku 1942, rok po wejściu Niemców. Trochę, kiedy mieszkaliśmy w Wilnie, chodziłem do szkoły, zresztą z językiem wykładowym litewskim, to już był trzeci język, z którym się stykałem. Potem stryj dostał pracę na wsi i zabrał tam rodzinę, chodziło również o jedzenie. Tam, między Bogiem a prawdą, do szkoły nie chodziłem. Z charakterystycznych rzeczy tamtych czasów to było wejście Niemców. Właściwie, ze sposobu w jaki Rosjanie traktowali Polaków i u informacji o tym, co wyprawiają Niemcy, Niemców się witało w pierwszej chwili jako wyzwolicieli. Z tych czasów pamiętam bitwy powietrzne samolotów rosyjskich z samolotami niemieckimi, bombardowanie Wilna, potem wejście pancernych wojsk niemieckich i zabawy czołgistów, którzy z magazynów wojskowych radzieckich brali żywność i z wysokości czołgów rzucali na ludzi puszki konserw, woreczki cukru, czy woreczki mąki i patrzyli jak ludzie sobie to wyrywają, szarpią się. To są obrazy, które zostają na długo w pamięci. Stamtąd legalnie, bo to był wszystko teren niemiecki, dostałem przepustkę, zezwolenie, na pojechanie do Warszawy, gdzie mieszkała moja ciotka, siostra ojca ze swoim synem, moim rówieśnikiem. To było we wrześniu 1942 roku. Tutaj poszedłem do szkoły. Ciotka mieszkała na Mokotowie na ulicy Obserwatorów 16 na tak zwanej kolonii lotniczej. Najbliższą szkołą była szkoła Giżyckiego na górze skarpy. Skarpa jest dosyć stroma, jak przyjechałem to wszystko było kompletnie łyse, nie było żadnych drzew. Mówiono mi, że w zimie z 1939 na 1940 rok był taki mróz, że ludzie nie mieli czym palić, ogrzewać mieszkań, więc wycięli wszystkie drzewa z całej skarpy. To się wydawało niemożliwe. Teraz, jak tam jeżdżę znowu, widzę drzewa, [to] było coś czego przedtem nie widziałem. Jeszcze element osobisty – wtedy, mając lat trzynaście, na skarpę wpadałem jak królik, teraz idę sobie powoli, sapię i widzę jak stroma jest ta skarpa. W szkole Giżyckiego od razu automatycznie zbliżaliśmy się do różnych problemów życia Warszawy. Przede wszystkim dowiedziałem się, że Niemcy nie są zupełnie naszymi przyjaciółmi i wielu innych rzeczy, które się działy w Warszawie. W szkole już działały różne stopnie wtajemniczenia, dlatego że w czasach okupacji żadnych szkół dla Polaków nie było, poza wykształceniem przewidzianym przez okupanta, poza wykształceniem podstawowym plus trzy klasy wykańczające. Przed wojną układ szkół był taki, że szkoła podstawowa trwała sześć klas, po sześciu klasach szło się do gimnazjum. Ten, który nie mógł, czy nie chciał iść dalej, kończył siódmą klasę, która była klasą uzupełniającą, po której dostawało się świadectwo szkoły podstawowej i właściwie można już było pracować. Szkoła wykorzystała tę możliwość dlatego, że przemianowano ją na ogrodniczą szkołę zawodową, robiłem nawet praktyki zawodowe w Miejskich Zakładach Ogrodniczych i mam do dziś dnia niemiecką kartę pracy z zawodem ogrodnik. Ponieważ było wielu nauczycieli uniwersyteckich, gimnazjalnych, którzy nie mogli wykonywać swojego zawodu, oni bezpłatnie uczyli dzieci i młodzież w ramach tak zwanych kompletów tajnego nauczania. Taka nauka była zorganizowana i my, będąc w klasie szóstej i siódmej, robiliśmy pierwszą i drugą klasę gimnazjum. Mieliśmy bardzo dobrych profesorów. Między innymi naszym historykiem był profesor Dunikowski, brat znanego rzeźbiarza Dunikowskiego, bardzo dobry nauczyciel. Wszystkie sprawy musiało się załatwiać oczywiście w tajemnicy, lekcje się odbywały w mieszkaniach różnych ludzi. Złapanie na tym na pewno groziło gospodarzom śmiercią. Jest zrozumiałe, że obok tego rozwijała się konspiracja. Armia Krajowa w pewnym okresie miała przygotowawczą organizację nazywaną „Zawisza”, która była najmłodszą częścią „Szarych Szeregów”. Bardzo szybko zostałem wciągnięty do pracy konspiracyjnej, już od maja 1943 roku, to znaczy parę miesięcy po przyjeździe [do Warszawy]. Działalność wówczas sprowadzała się do, tak zwanego, przygotowania do małego sabotażu. To była środkowa część organizacji młodzieżowych, następnie były organizacje bojowe walczące z bronią. My mieliśmy za zadanie przygotowywać się do walki z bronią, walczyć z okupantem metodą propagandową, malować napisy, rozrzucać ulotki, przygotowywać, utrudniać życie kolaborantom. Najprostsze historie – rzucaliśmy jajkami, czy nawet skorupkami od jajek napełnionymi farbą, lakierami, na przykład w wystawy sklepów niemieckich, albo wystawy folksdojczów - Polaków, którzy podpisali niemiecką listę obywatelstwa. Z prac przygotowawczych dla wojska robiliśmy rozeznanie terenu. Ponieważ Powstanie Warszawskie było przygotowywane na wyższych szczeblach, to zdecydowano, że młodzi ludzie będą to robić najlepiej – badać teren. Ja na przykład, miałem odcinek od Alej Jerozolimskich na północ wzdłuż Brackiej. Również chodziło o to, żeby robić badania nie tam gdzie się mieszka, ale tam gdzie nie mogą człowieka poznać i zidentyfikować, gdzie zawsze można uciec. Badanie polegało na opisywaniu, robieniu szkiców domów – wówczas w Warszawie domy bardzo często miały po trzy podwórza – spisywaniu przejść między domami, spisywaniu studni. W tamtych czasach wiele domów miało jeszcze studnie z dawnych czasów, kiedy wodociągi nie były pewnym źródłem zasilania. Robiło się dokumentację, żeby w razie wojny zapewnić wojsku wszystkie informacje, które ułatwiałyby walkę. Z tamtych czasów rzeczy, które na mnie zrobiły wrażenie to pamiętam, że kiedyś na Świętokrzyskiej idąc od Nowego Światu w stronę obecnego Placu Powstańców Warszawy, a wówczas Placu Napoleona – nie przypominam sobie, że Niemcy zmieniali tą nazwę – zobaczyłem idących ulicą Niemców z otwartą bronią, z bronią w ręku, przyglądających się ludziom tak jak by ich mieli za chwilę zabić. Wtedy ulica Świętokrzyska kończyła się na Nowym Świecie i dom zamykający Nowy Świat od strony ulicy Kopernika to był drewniany, niski budynek, na którego dachu stał wielki napis ustawiony przez Niemców: „Jedź z nami do Niemiec!” To było robione po to, żeby szukać ewentualnych ochotników na podróż. Ktoś kiedyś w ramach małego sabotażu zamiast napisu: „Jeźdź z nami do Niemiec!” napisał: „Jeździe sami do Niemiec!” Długo ten napis stał, bo nikt tego nie zauważył. Inny element, to na ulicy Szwoleżerów, tak jak obecnie są koszary, były koszary niemieckie. Dla wzbudzenia niepokoju Niemców, żeby Niemcy nie czuli się jak u siebie w domu, na bramie koszar żandarmerii mieliśmy przykleić nalepki z drobnymi tekstami obrażającymi Niemców. Pamiętam, że jak do bramy przyklejałem naklejkę, to usłyszałem za bramą kroki Niemca w butach. Tym się tak strasznie zdenerwowałem, że otworzyłem usta do tego stopnia, że mi wyskoczyła szczęka z zawiasów. Potem nie mogłem ust zamknąć przez dłuży czas i szedłem z otwartą szczęką dopóki ktoś, kto wiedział co na to zrobić, uderzył mnie z boku, wszystko wpadło i do dziś dnia jest na miejscu.
- Pamięta pan, co było napisane na naklejce?
Nie pamiętam. Jeszcze element z tego życia – przy ulicy Naruszewicza, niedaleko naszej szkoły, kiedyś szedłem w szarej jesionce z kieszeniami wewnątrz, przenosiłem gazetki. Patrol niemiecki zatrzymał mnie i rewidował, po prostu otwierali jesionkę. Nie zaglądali do kieszeni, nie widzieli gazetek. To, co człowiek przeżywa w takim momencie, to zostaje na długo. Niedaleko stamtąd jest ulica Idzikowskiego, idzie od Puławskiej w dół na kolonię lotniczą. Wracając wieczorem - to musiała być jesień, bo godzina policyjna w Warszawie była chyba o godzinie ósmej - to było przez godziną policyjną, patrol nas zatrzymał. Mając w pamięci doświadczenia z notatkami uciekłem stamtąd, nie czekając co będzie dalej. Nikt za mną nie strzelał, nic się nie działo, przeszło to wszystko spokojne. W ten sposób dochodzimy do Powstania. Oczywiście przygotowywaliśmy się, był ustalony cały plan alarmowy, ale wtedy kiedy Powstanie wybuchło, nikt nas nie wezwał i nie zaalarmował.
- Pan wiedział, że jest pan przygotowywany i na kiedy jest wyznaczona data wybuchu?
Nie. To było ustalone kilka dni wcześniej, odwołane i potem ponownie ustalone na 1 sierpnia. Właściwie meldunki zawiadamiające były roznoszone 31 lipca. My byliśmy za nisko w hierarchii, w ogóle harcerze i „Zawisza”, żeby do nas ta wiadomość doszła.
- Gdzie się pan znajdował w momencie wybuchu Powstania?
W momencie wybuchu byłem w domu na Obserwatorów 16. Dookoła nas było spokojnie, nic się nie działo. Dopiero później pod Królikarnią –to było niedaleko od Królikarni – zobaczyliśmy żołnierzy polskich, to znaczy ludzi z bronią i tam zaczęliśmy podchodzić do nich, rozmawiać. Po dwóch, czy trzech dniach zdecydowaliśmy się we trzech z moim kuzynem, u którego mieszkałem i z drugim nieżyjącym już kolegą, iść do Powstania i zgłosić swój akces. Wysłano nas do Komendy Placu i powiedziano, że Komenda Placu nas zatrudni jako gońców. Wtedy zostaliśmy gońcami Komendy Placu.
- Od razu pan dostał zadania do wykonania?
Jedną z pierwszych rzeczy, którą tam przeżywaliśmy przed otrzymaniem zadań, było bombardowanie. To był niski dom, przy bombardowaniu cały brud, to jest popiół, sadza z kominów wysypał się do piwnicy. To wszystko robi okropne wrażenie, bo człowiek [się czuje] jakby trafił do piekła. Nasze zadania były właściwie rutynowe dlatego, że roznosiliśmy prasę do oddziałów, zajmowaliśmy się też rutynowo, codziennie roznoszeniem hasła i odzewu. W warunkach wojskowych w tamtych czasach nie było żadnych środków łączności znanych obecnie, w związku z tym czymś, co pozwalało identyfikować czy ma się do czynienia z wrogiem, czy przyjacielem było hasło. Człowiek natrafiający na wartownika słyszał od niego słowo „hasło”, musiał to hasło podać i w odpowiedzi pytał się o odzew, żeby być pewnym, że pyta go przyjaciel z tej samej struktury. Tamten podawał odzew i się kończyło. To się zmieniało raz na dobę, żeby nieprzyjaciele nie mogli z tego korzystać. Nas było z dziesięciu, dwunastu gońców – roznosiliśmy hasła codziennie wieczór. Następnie roznosiliśmy wszystkie rozkazy w obie strony, to znaczy z Komendy Placu do oddziałów i z powrotem. Dodatkowe funkcje – eskortowaliśmy jeńców, prowadziliśmy jeńców, wtedy nam dawno broń. Normalnie nie mieliśmy broni. Broni w ogóle było bardzo mało.
- Miał pan wcześniej szkolenie jak obsługiwać broń?
Tak, trochę.
- Jeszcze przed Powstaniem?
Jeszcze przez Powstaniem były kursy, to nie było pełne szkolenie, ale podstawowe. Poza tym, większość chłopców to umie bardzo wcześnie, ma do tego zamiłowanie. Bardziej wstrząsające sprawy związane z jeńcami polegały na tym, że jeńców wykorzystano również do rozbrajania niewybuchów. Były bardzo duże niewybuchy pięciuset kilowe z działa, które zresztą trafiło w Prudential i potem drugi niewybuch był obok gmachu PKO, tam gdzie była komenda Armii Krajowej w tym czasie. Z niewybuchów wydostawało się pięćset kilogramów materiału wybuchowego, więc było o co się bić. Jeniec to robił, trzeba było go pilnować. Praktycznie biorąc, jeżeli on by się pomylił… było się na tym samym dokładnie wózku co i on.
- Często się zdarzało, że pan eskortował jeńców?
Tak, jeńców dosyć często, a przy rozbrajaniu wybuchów [byłem] rzadziej.
- Wspominał pan o roznoszeniu prasy, pamięta pan, jakie to były tytuły?
„Biuletyn Informacyjny”.
Tak, bardzo szybko czytałem bez trudności. Są pewne luki, zastanawiałem się, między innymi, myśląc o tym spotkaniu, że zupełnie nie wiem, jak się żywiłem w czasie całego Powstania. Mam kompletną lukę, pamiętam tylko dwa elementy. Na Mokotowie była wytwórnia sztucznego miodu, który był robiony w kostkach, forma sprzedażna to była kostka sześć na sześć centymetrów w pudełku. Gdzieś na Puławskiej niedaleko mojej szkoły był skład miodu i tam się co jakiś czas chodziło po miód. On był zarówno przydzielany do oddziałów jak i można było parę kostek wziąć dla siebie. Pamiętam, że nosiłem to rodzinie na dół dlatego, że oni nie mieli żadnego zaopatrzenia. Pamiętam miód i pamiętam, że gotowano nam zupę z wątroby końskiej, zresztą wątroby, w której były białe robaki, niezbyt apetyczne, ale to nie przeszkadzało, tylko od tego czasu przez wiele lat nie jadłem wątroby, a potem to mi przeszło. Właściwie zostają pojedyncze momenty, pojedyncze obrazki... Pamiętam, jak obok parku Dreszera, po jego południowej stronie jest ulica Odyńca, na drugi dom od Puławskiej „sztukasy” rzuciły bombę i bomba wybuchła paręset metrów ode mnie. Tam zginęła moja nauczycielka ze szkoły. Usiłowałem sobie przypomnieć jej nazwisko, nie pamiętam. Gdy człowiek widzi, jak giną wszyscy ludzie, jak wszystko leci w powietrze i człowiek wie kto ginie, to jeszcze mocniej to się utrwala w pamięci. Jeden interesujący punkt chciałem poruszyć, dokładnie 24 września – tę datę mi się udało ustalić na podstawie pamiętników generała „Bora” – na Mokotów został zrzucony obserwator artyleryjski Armii Czerwonej z radiostacją. Czy radiotelegrafista mu zginął…? W każdym razie on sam obsługiwał radiostację. Znalazłem się tam razem z majorem dlatego, że znałem rosyjski. W Warszawie to nie było codzienne. Natomiast ze względu na swoją przeszłość znałem rosyjski i przydzielono mnie do niego. Pracowaliśmy razem dzień. Zabrałem go do punktu, gdzie można było widzieć, co się dzieje, to był wschodni kraniec parku Orlicz Dreszera. On tam rozstawił swoją radiostację, podawał namiary artyleryjskie tego, na co należy strzelać. Strzelanie nie następowało, używał różnych brzydkich wyrazów określając to, co o nich myśli i na tym się sprawa skończyła, ale nie całkowicie, jeszcze do tej historii wrócę. To był 24 [wrzesień], potem już Powstanie się kończyło. My zaczęliśmy na Malczewskiego. Obszar zajęty przez Powstańców kurczył się coraz bardziej, nasze kwatery przesuwały się do centrum w stronę ulicy Szustra, obecnej Dąbrowskiego. Z Szustra mieliśmy wejść do kanału 26 września, ewakuować się do Śródmieścia, ale zamknięto wejście do kanału. Znalazłem się wśród tych, którzy zostali na Mokotowie, chciałem bardzo iść do obozu jenieckiego dla żołnierzy, natomiast mój przełożony kapral Włodek – nic więcej o nim nie pamiętam – powiedział: „Wybij to sobie z głowy” wtedy miałem broń – „zlikwiduj wszystkie ślady wojskowości, idź z ludnością cywilną.” Wyszliśmy. Sformowali długi pochód na końcu Szustra, który szedł przez pola koło Okęcia, do stacji we Włochach. W przemarszu było dużo wrażeń dlatego, że ludzie próbowali uciekać w otwartym polu i Niemcy paru takich zastrzelili. Potem przechodziliśmy koło lotniska Okęcie, tamtędy przechodziła bocznica kolejowa. Jak jechał pociąg, to jeden z moich kolegów wskoczył na stopień i pojechał razem z pociągiem. Nikt nie zauważył, nic mu się nie stało. Doszliśmy do Włoch na obecną ulicę Popularną. Tam nas zatrzymali, to była długa kolumna licząca parę tysięcy osób, pilnowana przez Niemców idących po dwóch stronach kolumny co jakieś dwadzieścia metrów, oczywiście z bronią gotową do strzału. Jak nas zatrzymali, to w pewnej chwili – byłem z kolegą z Komendy Placu, który żyje, jest w Gdańsku – podszedł do mnie major radziecki i powiada: „Gdzie my jesteśmy?” Mówię: „Właśnie we Włochach i dochodzimy do stacji kolejowej, najprawdopodobniej nas tam wsadzą do pociągu i powiozą.” To mówi – ty taki i owaki, „Ty wiesz gdzie jesteś i jeszcze jesteś w tym transporcie?” Mówię: „Tych, co uciekali to zabili.” - „Ale tutaj już nie ma pola, uciekajcie.” Mówię: „Dobrze, ale uciekaj z nami.” On mówi: „Nie mogę, nie znam tu terenu, nie mówię po polsku, jak wyjdę z tłumu, to natychmiast pierwsza osoba mnie zidentyfikuje i zginę. Muszę iść tędy, wy uciekajcie.” Buchnęliśmy na wysoki płot przez ogródek, drugi płot, pamiętam, że przez dwu i półmetrowy płot jak króliki że przeskakiwaliśmy. Wpadliśmy na podwórze do ludzi, pytaliśmy się czy mogą nas gdzieś schować. Wsadzili nas do piwnicy. To była stolarnia, siedzieliśmy w wiórach pod stołem stolarskim. Niemcy wpadli za nami na podwórko, wrzeszczeli, pytali, ci coś im tam odpowiedzieli. My mówiliśmy głośno pacierz i tak się to skończyło. Ludzie nas potem nakarmili, wieczorem doprowadzili do torów kolejowych, bo chcieliśmy przejść na północną stronę torów, a to była południowa strona. Powiedzieli, że przez przejazd żadną normalną drogą iść nie można, bo Niemcy legitymują, jeżeli ktoś ma dokumenty warszawskie, kenkartę, to wtedy go na miejscu zabijają albo odtransportują. Doprowadzili nas do przepustu pod torami kolejowymi, którymi woda przypływa. Przepustem przeleźliśmy na drugą stronę. Tam niedaleko miałem rodzinę, która się bała nas trzymać w domu, bo znalezienie jakichkolwiek podejrzanych ludzi w domu groziło śmiercią mieszkańcom, więc pozwolili nam spać w ogrodzie. W ogrodzie spaliśmy, a do domu przychodziliśmy na jedzenie, na ludzkie traktowanie. Tam wtedy była zabawna historia, bo mój majątek składał się z dwóch toreb od masek gazowych. W jednej miałem wszystkie rzeczy osobiste, a w drugiej żywność. Jak do torby żywnościowej zajrzałem po coś, to się okazało, że tam leży wielki granat przeciwczołgowy, który przez to wszystko zapomniałem wyrzucić i teraz nie wiadomo co z nim zrobić. W związku z tym, w ciemnej nocy wyrzuciliśmy go z ogrodu dużym zamachem pod tory kolejowe, on tam sobie dobrze walną i narobił hałasu. Rodzina miała znajomości więc załatwili nam – w Ołtarzewie była komenda miejscowa– przepustkę, że chcemy jechać do rodziny w kieleckie. Po tygodniu [mieszkania w] ogródku pojechaliśmy przez Częstochowę do Włoszczowej i z Włoszczowej pociągiem do stacji kolejowej Secebin i stamtąd poszliśmy piechotą do majątku, który znał kolega będący ze mną, z który razem uciekliśmy, Jurek Stolarczyk, o którym już mówiłem. Po drodze spotkaliśmy oddział partyzancki, jak się potem dowiedziałem Narodowych Sił Zbrojnych, byli bardzo ładnie ubrani w porządne mundury, wyglądali na polskich żołnierzy. Wylegitymowaliśmy się. Miałem w cholewie buta zaszytą swoją legitymację powstańczą, bo doświadczenie lat trzydziestych dziewiątych już mnie nauczyło. Legitymację pokazałem, poszliśmy do majątku. Majątek współpracował z partyzantami Armii Krajowej, ale ci rozsądnie powiedzieli, że w naszym wieku będziemy stanowili rezerwę, mamy się uczyć i czekać aż nas wezwą. Do wezwania nie doszło. 7 stycznia przyszła na tamte tereny Armia Czerwona, znowu do mnie doszli. Jeszcze zanim żołnierze radzieccy weszli, to Niemcy uciekali. To była zupełnie zapadła dziura, tam nie było żadnych wojsk niemieckich w naszym pobliżu. Chciałem zobaczyć jak wygląda ucieczka Niemców, szedłem bezdrożami, żeby nie zostać zaczepionym i właśnie w lesie zagarnął mnie oddział niemiecki, który się wycofywał, uciekał przed Armią Czerwoną. Armia niemiecka była dobrze zorganizowana na takie przypadki. Wszyscy oficerowie mieli zdjęte dystynkcje, tylko po tym, kto kierował było wiadomo, kto jest ważny. Mówię sobie: „Parę godzin przed wyzwoleniem skończy się wszystko.” Oni nie byli zainteresowani tym, żeby zostawiać trupy na swojej drodze. Poprowadzili mnie z kilkanaście kilometrów, żebym nie zdążył nikogo zawiadomić, przed lasem puścili mnie i wróciłem. Potem, po wejściu Rosjan, ponieważ wiedziałem, że mój ojciec mieszka w Lublinie, zdecydowałem się go szukać. W Lublinie zresztą miałem adres. To był element, o którym nie powiedziałem ale uważam, że on jest wart wspomnienia. Mając lat jedenaście i będąc jeszcze na Białorusi w Związku Radzieckim, podczas gdy ojciec był w Generalnym Gubernatorstwie, zdecydowałem się go znaleźć pisząc kartki do zarządu miasta i prosząc, żeby spróbowali go odszukać. To zadziałało. Stosowałem cały szereg drobnych rzeczy, numerowałem kartki, żeby wiadomo było, która doszła, żeby nie powtarzać wiadomości. Adres ojca znałem i postanowiłem go znaleźć. Przy czym, to było ze dwieście, trzysta kilometrów do Lublina, stamtąd gdzie byłem. Tam był ranny partyzant, tyle tylko pamiętam, że miał pseudonim „Marian” i miał przestrzelony piszczel. To się dosyć paskudziło, chodził ze szczudłem, ktoś musiał się nim zajmować. We dwóch zaczęliśmy wędrować w jego strony rodzinne, które były nad Wisłą na północ od Starachowic. Po drodze u niego wywiązała się gangrena, wyglądało, że z tego nic nie wyjdzie. Zdecydowałem znaleźć sposób zaradzenia temu, umieścić go w szpitalu polowym, dlatego że były tylko szpitale polowe po drodze, lecznictwo normalne nie funkcjonowało. To był pas trzyfrontowy, wojna. Zresztą, poszedłem do szpitala Armii Czerwonej dlatego, że znałem język. Jegomość [nas] przyjął, wysłuchał wszystkiego, co mówiłem, powiedział: „Dobrze, jego będę leczył, a ty gdzie będziesz?” - „Nie mam co robić.” - „To ciebie też położę do szpitala, to się najesz, tylko nie mówcie nikomu, kto wy jesteście i co robicie. Ja go podleczę, pójdziecie dalej.” Różnili ludzie są wszędzie. Potem jak jego doprowadziłem do domu, jeszcze był zabawny moment... Usiłowałem ich po wojnie znaleźć, ale dużo później, bo przez wszystkie lata prześladowań człowiek nie miał żadnego celu i zainteresowania w nawiązywaniu kontaktów. To się mogło tylko źle skończyć, to do niczego nie prowadziło. Potem jak zacząłem szukać, to już nic z tego nie pamiętam. Pamiętam kiedyś, że jego młodszy brat – to była wielodzietna rodzina – wrócił z targu w miasteczku, ciągnął za sobą długą rurę, na końcu rury była bulwa. To była broń niemiecka przeciwczołgowa, tak zwany Pancerfaust, urządzenie rakietowe, z tego się strzelało z ramienia, potrafił zniszczyć nawet największy czołg. „Ale ty wiesz coś ty przytaszczył?” - „Nie wiem, to się będziemy bawić.” To był teren położony na skałach wapiennych. Oni skały sobie kopali dla celów budowlanych i prawie na każdym polu były głębokie dziury w skałach. Położyłem głowicę do dziury, zrobiłem ścieżkę prochową, podpaliłem, jak to walnęło i wysypało całą dziurę, to mówię: „Widzicie, jednak tym się bawić nie należy.” Stamtąd już jechałem pociągiem przez Rozwadów do Lublina. W Rozwadowie miałem ostatnią tego typu przygodę, po prostu spałem, czekałem, musiałem przesiadać się z pociągu na pociąg. Jak spałem, to przyszedł do mnie jegomość i zapytał coś po rosyjsku, ja się odezwałem, to on wziął mnie za kark i zabrał ze sobą. Okazało się, że to był konwojent. Tam [było] kilku konwojentów, którzy wieźli jeńców rosyjskich odebranych Niemcom z powrotem do Rosji, ktoś im uciekł, owało osoby, odezwałem się po rosyjsku więc mnie włączyli do wypełnienia ującej liczby. Po moich wielu doświadczeniach nie czekałem nawet dziesięciu minut, jak nas wyprowadzili z budynku, a dookoła była ciemność, to od razu buchnąłem w ciemność i jak widać z dobrym skutkiem. Następnie pociągiem dojechałem do Lublina, gdzie znalazłem ojca. Jak potem mi powiedział, główny problem był z odwszeniem mnie, dlatego że od szpitala upłynęło trochę czasu i znowu mnie zwierzyna oblazła. Potem przez jakiś czas byłem grzecznym dzieckiem. On wtedy był zmobilizowanym oficerem do Ludowego Wojska Polskiego. Jego jednostka została przeniesiona z Lublina do Łodzi, przenieśliśmy się do Łodzi. Tam zacząłem chodzić do szkoły, skończyłem szkołę średnią, skończyłem Politechnikę Łódzką i zacząłem pracować w energetyce, robiłem to przez lat… - zacząłem pracować w spółdzielni zajmującej się instalacjami elektrycznymi w listopadzie 1946 roku i przestałem pracować w marcu 1998 roku po pięćdziesięciu jeden latach i paru miesiącach.
- Czy po wojnie był pan represjonowany? Czy miał pan problemy, żeby się dostać na uczelnię czy zdobyć pracę?
W oparciu o doświadczenia radzieckie wiedziałem, że to się wszystko źle skończy, co im się nie podoba, więc właściwie nie przyznawałem się do niczego, ani do rodziny za granicą ani do matki straconej, natomiast nie wypierałem się Powstania. Właściwie bałem się tylko, że Powstanie może mi zablokować skończenie studiów, ale udało się studia skończyć.
- W momencie, gdy szukał pan pracy też nie było żadnych problemów?
Nie, [tylko] różne drobne historyjki. Jak się zapisałem do związku, który się nazywał wówczas Związek Uczestników Walki Zbrojnej w 1947 roku, jak oni robili weryfikację, to moje papiery ginęły, znajdowały się, awansowano mnie do stopnia kaprala, cofano do stopnia szeregowca, różne drobne rzeczy się odbywały, ale żadnych większych kłopotów nie miałem.
- Jak pan opowiadał o obserwatorze armii radzieckiej, powiedział pan, że jeszcze wróci do tego?
Potem spotkaliśmy się w transporcie i on poradził uciec z transportu. Dzięki niemu uciekłem. Widząc przedtem parę razy zabitych ludzi nie bardzo miałem wolę ucieczki, a potrzebne jest czasem popchniecie przez kogoś.
- Jak pan myśli o Powstaniu, to są momenty, które wspomina pan bardzo pozytywnie?
To jest trudno powiedzieć. Wszyscy Niemcy zabijali ludzi w Warszawie na prawo i na lewo. Były łapanki, były egzekucje uliczne. W lutym 1944 roku rozstrzelano na ulicy mojego brata ciotecznego, dwudziestodwuletniego podchorążego Armii Krajowej. Właściwie wszyscy ludzie uważali Niemców zupełnie za zwierzęta, którym się nie powinno dać rozgnieść, zresztą getto było tego przykładem. W ostatniej chwili, jak już Niemcy je niszczyli całkowicie, to ludzie zrobili wysiłek, żeby się bronić. Wiadomo było, że żadną inną dobrowolną drogą z Niemcami się nie wygra. Dlatego ludzie byli przygotowani, mieli nadzieję. W tamtym czasie nie wiedziałem mnóstwa rzeczy, które wiem dzisiaj. Mając piętnaście lat trudno mieć przygotowanie do oceny sytuacji. Wiem, że chcieliśmy bić Niemców. Miałem element negatywny wtedy, kiedy pod koniec Powstania jeden z oficerów zatrudnił nas do przenoszenia swoich rzeczy z jednego mieszkania do drugiego. Uważaliśmy to za czyn wysoce nie patriotyczny. Trzeba było wielu lat, żeby zrozumieć, że jeżeli [człowiek] czegoś się dorabia, to nie powinien tego tracić. Było inne wrażenie, nie tyle pozytywne, co negatywne. ale to się dopiero ocenia z perspektywy całego życia. Nasza placówka była na rogu ulicy Odyńca, już nie pamiętam [dokładnie], w każdym razie przed Aleją Niepodległości. Ona się mieściła na drugim piętrze. Mieszkanie zajmował lekarz. Mieszkanie było bardzo bogate wyposażone, była piękna biblioteka, piękne meble, takich których się w normalnych mieszkaniach nie oglądało. Po chwili trafił w nie niemiecki pocisk artyleryjski, nie zostało z tego nic. Jak się zaczęło potem odbudowywać Warszawę, jak się zaczęło różne rzeczy odtwarzać na nowo, to zawsze mówiłem, że najpierw zobaczyłem jak się rzeczy niszczy, jak wszystko przepada. Kiedy ludzie mnie namawiali na rożne rzeczy, żeby kolekcjonować to, zbierać tamto, to nigdy nie miałem do tego przekonania. Wszystko co mieli rodzice – wtedy swoich rzeczy nie miałem wiele – przepadło we wrześniu 1939 roku. To czego dorobiłem się, między innymi skórzany portfel, który dostałem, który wtedy był moim najwyższym dobrem, zginął w Powstaniu. Bałem się go zabrać, zostawiłem go w domu. Potem dom został, jak to się wówczas nazywało, wyszabrowany, to znaczy ludzie szukali dóbr, mój portfel poszedł. Nic więcej nie było w portfelu. Od tego czasu do rzeczy - poza rzeczami, które człowiekowi towarzyszą osobiście - nie przywiązuję wielkiej wartości. To tak głęboko pozostaje, że zmienia obraz świata.
- Gdy teraz zastanawia się pan nad Powstaniem, nad sensem tego wszystkiego, to jakie ma pan odczucia?
Jest mnóstwo wypowiedzi, odczucia są mieszane. Przez wiele lat uważałem, że to była wina Rządu Londyńskiego, dlatego że tak powtarzano tutaj. Uważałem, że wina polegała na tym, że przywódcy Armii Krajowej w Warszawie nie mogli mieć dobrego rozeznania, to było fizycznie niemożliwe. Była sytuacja, kiedy oni chodzili z mieszkania do mieszkania konspiracyjnego, uciekali przed wszystkimi, „Bór” miał wtedy kilkumiesięczne dziecko, miał pięćdziesiąt jeden lat, martwił się, żeby nic się rodzinie nie stało, to mu też w jakiś sposób część mózgu zajmowało. Było niesamowicie trudno. Natomiast Rząd Londyński siedział we względnym spokoju. Wprawdzie był „V1” ale nikt ich nie ścigał, nikt do nich na ulicy nie strzelał. W Warszawie była sytuacja taka, że jeżeli Niemcy kogoś zatrzymali i on im się nie podobał, to zabijali na miejscu. Jegomość na Świętokrzyskiej, od którego zacząłem opowiadanie o Warszawie dlatego trzymał rewolwer, żeby móc z niego wystrzelić do kogoś kto mu się nie podobał, bez żadnych dalszych historii. Nienawiść do Niemców była ogromna. Czy można tu było inaczej rozwiązać? Mnóstwo osób o tym pisało, mówiło, takie było nasze fatum.
- Czy jeszcze chciałby pan coś dodać o Powstaniu, czego pan nie miał okazji powiedzieć wcześniej?
To można by było bardzo długo mówić. Zastanawiałem się, jakie są elementy charakterystyczne, nie powtarzające się u innych. Strzelali, zabijali, niektórzy ludzie mieli mnóstwo szczęścia, [na przykład] mój kolega. Jeden z Powstańców w opowieściach to wspominał – używano nas między innymi do określenia, jak duży teren należy do Powstańców. Naszą rolą było iść dopóty dopóki do nas ktoś nie zacznie strzelać. Przy takich zadaniach jeden z moich przyjaciół został ranny, ale miał szczęście, jak mu powiedział lekarz. On przechodził bokiem przez szparę w murze, strzelec wyborowy w niego strzelił i kula mu przeszła przez jedyne miejsce w klatce piersiowej – lekarz mu mówił, że to jest pięć centymetrów kwadratowych - gdzie nie było nic, tylko płuca, ani serce ani żadnego innego organu. Kula weszła, wyszła czysto. Położyli go do szpitala Elżbietanek, to było blisko naszych kwater, my tam zaglądaliśmy, oglądaliśmy go. Jak zszedł z nami na dół, żeby nas odprowadzić, bo trochę chodził, „krowa”, czyli Nebelwerfer trafił w jego pokój na piętrze i wszystko zniszczył, zabił jego kolegów, on został sam. Potem po wojnie, dwadzieścia lat temu, zginął w wypadku samochodowym, jadąc jako pasażer. Niezbadane są wyroki opatrzności, które przedwieczny wypisuje na niebie ognistymi znakami.
Warszawa, 25 listopada 2005 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk