Jan Brochocki „Chrobry”
Nazywam się Jan Brochocki, urodzony w 1929 roku. Pseudonim „Chrobry”, w czasie Powstania byłem w oddziale na terenie Puszczy Kampinoskiej, teraz nazywa się to oddział Armii Krajowej, grupa „Kampinos”.
- Jaką funkcję pan pełnił w czasie Powstania?
Nie szeregowy, tylko strzelec, bo wtedy takie było pojęcie, pełniłem najniższą funkcję – strzelec „Chrobry”.
- W dniu wybuchu Powstania był pan młodym chłopcem, miał pan piętnaście lat, ale proszę opowiedzieć o wcześniejszych latach: moment, gdy wstąpił pan do konspiracji, jak to wszystko się odbyło, jak ta konspiracja wyglądała?
W czasie okupacji mieszkałem na Boernerowie, to jest takie podwarszawskie osiedle nie należące administracyjnie do Warszawy, tak że dla młodzieży, w warunkach okupacyjnych był to teren nieco przyjemniejszy, bo mniej młodzież była narażona na łapanki bezpośrednie – tak by się wydawało (oczywiście nie zawsze tak było). Z konspiracją – wielkie słowo – spotkałem się, miałem do czynienia po raz pierwszy, jak wstąpiłem do drużyny Szarych Szeregów; to było pod koniec 1942 roku. Przysięgę harcerską pamiętam, że złożyliśmy - to był okres przedświąteczny - najprawdopodobniej w grudniu 1944 roku. W drużynie było nas sześciu, może potem siedmiu chłopców, mniej więcej w moim wieku. Ja miałem wtedy dwanaście lat i parę miesięcy i chłopcy – moi koledzy, byli dokładnie w tym wieku, ktoś był o rok młodszy, lub rok starszy.
- Proszę opowiedzieć o osobie, która prowadziła tę grupę?
Zorganizował to pan, który dla nas wydawał się wtedy bardzo dorosły. Prawdopodobnie miał około dziewiętnastu, osiemnastu lat, miał pseudonim „Zenek”. Przyjeżdżał do nas z Warszawy, wiem z późniejszych relacji, z książki o Szarych Szeregach, że to była znana postać w Szarych Szeregach. On działał na terenie Mokotowa - kryptonim tej organizacji mokotowskiej Szarych Szeregów, to był „Radiostacja” - [...] i to on zorganizował tę grupę chłopców, drużynę Szarych Szeregów. Jak to się stało, że on do nas dotarł i akurat nas skrzyknął, to trudno mi teraz odtworzyć. Właściwie większość kolegów nie żyje z tej drużyny, a z dwoma kolegami, z którymi jeszcze mam sporadyczny kontakt, usiłowaliśmy dotrzeć do tego, jak on trafił do naszej grupy. Domyślam się dlaczego do Boernerowa trafił - koleżanka jego dziewczyny mieszkała na terenie Boernerowa. [...], [ale] dlaczego akurat do nas trafił, tego nie wiem i już na pewno się nie dowiem, aczkolwiek bardzo jestem ciekaw dlaczego to tak było.
- Może pan trochę opowiedzieć, jak wyglądało szkolenie?
Więc to szkolenie, nasza działalność konspiracyjna polegała na tym, że zdobywaliśmy podstawowe wiadomości na temat topografii, czytania map i takie ogólne wychowanie patriotyczne. Pogadanki na ten temat właśnie „Zenek” z nami przeprowadzał. Oczywiście, nauka piosenek patriotycznych to była taka, powiedziałbym, przyjemna czynność. Nie było oczywiście żadnej działalności bojowej, bo tą działalnością inni chłopcy Szarych Szeregów się zajmowali, którzy mieli trochę więcej lat, tak że my byliśmy tą najmłodszą grupą Szarych Szeregów, tzw. „Zawiszacy”. Wreszcie podstawowe zajęcie polegało na tym, że nauka topografii, czytania map, przygotowywanie w okresie zbliżającego się Powstania, [umożliwiały] [...] rozmieszczenie bunkrów niemieckich, żeby to ewidencjonować, coś w tym rodzaju – to na tym głównie polegało.
- Proszę powiedzieć jak doszło do tego, że ta grupa się rozwiązała?
Po koniec 1943 roku „Zenek” przestał przyjeżdżać do nas, kontakt się urwał. Nie wiedzieliśmy dlaczego i właściwie to było powodem, że działalność nasza zanikła – zało przywódcy. Jak później się dowiedziałem, już w okresie powojennym, on wyszedł któregoś dnia z mieszkania na Mokotowie i... przepadł bez śladu. Jego rodzina usiłowała zorientować się gdzie, co, jak, czy gdzieś go wywieźli na skutek łapanki. Jak wiem, nie dało to żadnego rezultatu, nie wiadomo co się z nim stało... W związku z tym nasza drużyna siłą rzeczy przestała istnieć... A zbliżało się Powstanie, wiadomo było, że niedługo na pewno coś będzie [się działo], więc zawiedzeni byliśmy, grupa chłopców była zawiedziona.
- Co dalej się działo, jak doszło do tego, że wziął pan udział w Powstaniu, że przyłączył się pan do grupy „Kampinos”?
Jak wybuchło Powstanie, pierwszego sierpnia, mieszkałem w Boernerowie i tego dnia po południu byłem w Boernerowie, tak że o wybuchu Powstania dowiedziałem się - dokładnie pamiętam ten dzień - w domku, gdzie mieszkaliśmy.[...] Jeden pokój zajmowali, kwaterowali tam Niemcy, bo na terenie Boernerowa stacjonowała wtedy jednostka niemiecka, i gdzieś w godzinach przedwieczornych oficer niemiecki, który kwaterował w naszym domu - domku, bo to nie był jakiś duży dom, to była willa paropokojowa - przyjechał na motocyklu bardzo wystraszony. Mój brat, który znał trochę niemiecki, usłyszał, jak on zaczął opowiadać, że Powstanie w Warszawie, że ledwo na terenie Woli przejeżdżał ulicą i zaczęli go ostrzeliwać, że coś się w Warszawie dzieje. To była pierwsza nasza wiadomość, że wybuchło Powstanie. Wieczorem weszliśmy na dach naszego domku i już widać było w Warszawie łuny pożarów, już wiadomo było, że coś się dzieje. Ranek drugiego sierpnia pamiętam i pewnie długo, do śmierci będę pamiętać – był ponury, była mżaweczka i baliśmy się wyjść [wiedząc], że naokoło są Niemcy. Dowiedzieliśmy się, że w okolicy Boernerowa w lasku Niemcy zabili paru powstańców, którzy nie wiem dokładnie dlaczego, gdzieś tam wędrowali, Niemcy ich dopadli i rozstrzelali. To była pierwsza wiadomość o bezpośredniej stracie w okolicy Boernerowa.
- Jak doszło do tego, że pan podjął decyzję, żeby wyruszyć do Warszawy?
Cały czas myśleliśmy z kolegami, że coś trzeba zrobić. W Warszawie Powstanie, dostać się do Warszawy bardzo ciężko, trudno by było, ale dowiedzieliśmy się, że na terenie Puszczy Kampinoskiej - to jest w bezpośredniej odległości od Boernerowa jakieś dwadzieścia parę, dwadzieścia pięć kilometrów - są jakieś polskie oddziały powstańcze. Dowiedzieliśmy się, że na terenie ośrodka dla niewidomych w Laskach jest pani „Sowa” - w pierwszej chwili nie wiedzieliśmy, czy ona tak się nazywa, czy to jest jej pseudonim, okazuje się, że to był jej pseudonim - i przez nią można złapać kontakt z oddziałami, które są na terenie Puszczy Kampinoskiej. Nie wiem, skąd się o tym dowiedzieliśmy, w każdym razie sprawdziło się to. Rzeczywiście, pani „Sowa” na terenie Lasek była, pracowała i...to późniejsza historia. Zaczęliśmy kombinować, że trzeba się wybrać do tego Kampinosu, do tej partyzantki... Ponosiło nas, wiadomo! Ponosiło chłopców, którzy trochę liznęli konspiracji w Szarych Szeregach. Oczywiście, [konspiracja] - duże słowo, ale dla nas to była bardzo ważna sprawa. 14 sierpnia, po wczesnym obiedzie, żeby być najedzonym, wybraliśmy się – trzech, czy dwóch kolegów i ja, razem we trójkę, do Lasek. Odległość, żeby pójść do Lasek z Boernerowa, to było około dziesięciu kilometrów. Niestety jeden z kolegów nie poszedł z nami, bo w ostatnim momencie jego ojciec wyczuł, nie wiem, jaką drogą dowiedział się, że my się wybieramy i w ostatniej chwili go zgarnął, dlatego że już dwóch jego synów i dwie córki były w Powstaniu i on powiedział do tego Wojtka: „Słuchaj, ty masz ze mną zostać i już bądź przy mnie”. Okazało się, że ta decyzja była tragiczna, bo po paru dniach podczas łapanki, która się odbyła w Boernerowie, został przez Niemców zabrany i w Mauthausen, jak się po wojnie okazało, zginął, już nie wrócił... A dwóch jego starszych braci, też nie wróciło z Powstania, tak że ojciec stracił trzech synów. Dwie córki wróciły... W efekcie poszedłem tylko z kolegą. Kolega było ode mnie troszkę starszy, o rok i nie ma co ukrywać, był sprytniejszym chłopcem, ja byłem takim nie za bardzo sprytnym. W każdym razie dotarliśmy do pani „Sowy” w godzinach przedwieczornych, jakoś że się tam dowiedzieliśmy, że to był jej pseudonim, w zasadzie nikt nie powinien wiedzieć, kto to jest pani „Sowa”. Teren zakładów, to była w tym czasie właściwie wolna strefa, tam akurat Niemcy nie kwaterowali. Niedaleko były oddziały kampinoskie, tak że [...] prawie na każdym kroku już tę wolność tam było widać. W każdym razie do pani „Sowy” dotarliśmy.Pani „Sowa” bardzo się ucieszyła, że chłopcy chcą iść do partyzantki, ale pierwsze pytanie było: „Macie broń?” Niestety broni nie mieliśmy... I tutaj zaczęły się trochę schodki, bo ona mówi: „Wiecie, no fajnie, ale my właściwie potrzebujemy broń, bo mało tej broni jest”. Ale mój kolega, który był bardziej bystry, zaczął opowiadać jakąś legendę, że nie mamy gdzie wracać do domu, bo naszych rodziców Niemcy już wywieźli do Pruszkowa do obozu [...] i nie mamy co z sobą robić – musimy iść do partyzantki. Udało się, pani „Sowa” nas przenocowała, mieszkała w małym domeczku chyba jednopokojowym, w takiej małej chatce; na górze był strych ze świeżym sianem i na tym strychu nas przenocowała. Znalazło się tam jeszcze dwóch harcerzy, którzy byli łącznikami między Żoliborzem, a Kampinosem i też tą noc z nami spędzali. Opowiadali o swoich wrażeniach – byli na Żoliborzu i z jakimiś meldunkami szli do Puszczy Kampinoskiej, więc dla nas się wydawało wielką [rzeczą], że możemy się z nimi zaprzyjaźnić w czasie tej nocy. Świeże siano było na tym stryszku, tak że otumaniło nas.[...] Obudziliśmy się 15 sierpnia, pamiętam to dokładnie, bo to było przedwojenne święto państwowe i święto Matki Boskiej – święto kościelne i na terenie Lasek to był dzień całkowicie świąteczny. Pani „Sowa” skierowała nas do oddziału różnych ludzi, którzy szli z Żoliborza do Puszczy Kampinoskiej. Była to grupa częściowo zorganizowana, szliśmy do Kampinosu w grupie około dwudziestu osób pod przewodnictwem dwóch łączniczek z oddziałów kampinoskich. Oczywiście strasznie byliśmy z tego dumni! Po drodze, już za Laskami, spotkaliśmy zwarte oddziały, które szły z Kampinosu na odsiecz Żoliborza. [Byli] świetnie uzbrojeni, przepasani amunicją do karabinów maszynowych, uzbrojenia mieli bardzo dużo na sobie. To był oddział, który niestety nie dotarł wtedy do Warszawy, on po jakichś dwóch, trzech dniach wrócił do Kampinosu; były jakieś komplikacje, pomylili drogę, coś było niedopowiedziane, ale o tym dowiedziałem się później.W każdym razie pierwszy uzbrojony oddział widziałem za Laskami, jak szliśmy w stronę Pociechy, na drodze Laski – Pociecha.[...] Później, w miejscowości Sieraków - tam jest taka wioska za Laskami - [spotkaliśmy] oddział ułanów na koniach, może pięciu ułanów, w mundurach, w czapkach, z karabinami, na koniach. To już była euforia! Dalej łączniczka zaprowadziła nas w efekcie do wsi Wiersze, gdzie znajdowało się dowództwo oddziałów grupy „Kampinos” i tam nas dwóch - nie wiem co stało się z resztą tej zorganizowanej grupy, która szła z Żoliborza - skierowali od razu na żandarmerię. Tam zaczęło się wypytywanie skąd, co i jak? [...] Myśleliśmy, że nas tam przyjmą z otwartymi rękami, ale - oczywiście było to całkowicie słuszne – znalazło się dwóch nie wiadomo skąd, więc trzeba było ich sprawdzić. Na żandarmerii już zaniechaliśmy tej legendy, którą opowiadaliśmy pani „Sowie”, tam już nie było sensu opowiadać i kłamać, że rodzice są gdzieś w obozie – powiedzieliśmy całą prawdę, że z Boernerowa idziemy, że byliśmy w Szarych Szeregach i że chcemy iść do partyzantki brać udział w Powstaniu. Żandarmi nam uwierzyli, ale trwało jakiś czas to wypytywanie: a gdzie mieszkaliśmy, a kto w Boernerowie mieszkał, jakieś nazwiska trzeba było [wymienić], dość dokładnie wypytywali. Później, po wizycie u żandarmów zostaliśmy skierowani do pierwszej kompanii porucznika „Zetesa”. Tam zaczęła się nasza działalność, w tej partyzantce. Pierwsza noc – wielka stodoła, cała kompania tam spała, każdy sobie w tym sianku jakąś wnękę robił i tak się spało. Wszy były oczywiście, już rano się czuło, że coś tam jest. Bardzo nam się podobało, że to tak wszystko wygląda. Pierwsza moja działalność, „zadanie bojowe”, było na drugi, czy trzeci dzień. Wszystkie oddziały zgrupowane pod nazwą grupa „Kampinos”, były rozlokowane w paru wsiach, więc dowództwo [było] we wsi Wiersze, a we wsi Truskawka, wsi Brzozówka i w paru okolicznych wsiach była cała jednostka wojskowa. Naokoło były rozlokowane placówki, wiadomo dlaczego. Do placówki, która znajdowała się gdzieś ze dwa, trzy kilometry na skraju lasu, [miałem] dostarczyć obiad. Byłem bardzo dumny z tego! Końmi, w ogóle powożeniem, zajmowało się dwóch, albo trzech Rosjan, byłych jeńców niemieckich, którzy uciekli z niewoli niemieckiej i na terenie naszego oddziału pełnili pomocnicze funkcje, nie mieli broni. Ja dostałem karabin, duży, długi karabin rosyjski i byłem dowódcą ekipy, która miała dowieźć obiad na placówkę, więc oczywiście duma mnie rozpierała. Ja jeden uzbrojony w karabin, a dwóch, czy trzech Rosjan, którzy pełnili funkcje pomocnicze, powoziło konikiem... Na wozie dojechaliśmy i dostarczyliśmy obiad do tej placówki w zdobycznym dużym termosie wojskowym. To było pierwsze moje zadanie.
- Ten obiad był dla innych żołnierzy?
To był obiad przeznaczony dla posterunku – placówki rozmieszczonej na skraju wsi i obiad, tą zupę, dostarczyłem do jednej z tych placówek.
- Został pan już wcześniej przeszkolony jak używać karabinu, czy już pan posiadał tę wiedzę?
Nie, nikt mnie tego nie uczył, założenie było takie, że powinienem wiedzieć, na czym to polega. Oczywiście wiedziałem, bardziej teoretycznie, bo nigdy wcześniej nie strzelałem, ale wiedziałem [...]. Dostałem karabin, ale tylko w tym celu – to jeszcze nie była moja osobista broń. Jak wróciłem z zadania, musiałem go oddać. Pierwszy okres, to były szkolenia. W tym czasie nie brałem udziału w akcjach bojowych, które się tam przez cały czas odbywały. Najbardziej aktywna była kawaleria. Tam był duży oddział kawalerii [...], który składał się z oddziałów, które przywędrowały z Puszczy Nalibockiej, z nowogrodczyzny i weszły w skład armii grupy „Kampinos” i oni brali udział w różnych wypadach, rajdach...
- A czy pan w którymś momencie powstania brał udział w takiej walce zbrojnej? Jak wyglądała pana służba ?
Nie. Nie brałem nigdy udziału w bezpośredniej walce na terenie Puszczy Kampinoskiej. [...] Od tego trzeba zacząć, że w kompanii porucznika „Zetesa” byłem około, nie wiem, tygodnia, może dziesięciu dni. Później zostałem skierowany do innego oddziału, który zajmował się przyjmowaniem zrzutów z samolotów. Dostałem się do oddziału porucznika „Drewno”, to się nazywała kompania zrzutów – trochę na wyrost, bo w zasadzie ilość uczestników wskazywałaby na to, że to był pluton zrzutów, ale nazywało się to kompania zrzutów. Tam naszym zadaniem było przyjmowanie zrzutów, których niestety było coraz mniej, ale w przyjęciu paru zrzutów brałem udział.
- Może pan opowiedzieć, jak to wyglądało?
Wyglądało to w ten sposób, W przygotowaniach do tego wszystkiego niewiele się orientowałem, piąte przez dziesiąte wiedziałem, czy zrzut się odbędzie – to było na hasło po wiadomościach [radia] BBC z Londynu. Po każdej audycji wieczornej była nadawana melodia i w zależności od tej melodii wiadomo było, czy tego dnia na terenie Puszczy Kampinoskiej odbędzie się zrzut. W godzinach wieczornych, wtedy, kiedy się spodziewali zrzutu wędrowało się na piechotę, albo [jechało] na furmankach w okolice wsi Wiersze, dokładnie gdzie to było, nie wiedziałem, mnie tam prowadzili. To zawsze odbywało się na polanach w odległości paru kilometrów od wsi. Mieliśmy latarki i oznaczenie tego, o ile dobrze pamiętam, było tak rozstawione – cztery białe latarki w odległości, no nie wiem, kilkudziesięciu metrów, może trochę więcej i jedna czerwona, która pokazywała kierunek wiatru. I czekało się tam godzinę, dwie, czasem dłużej... Brałem udział w paru udanych zrzutach. Widać było te samoloty na dość niskiej odległości, leciały tak, że ich zarys było widać. Przeważnie zrobiły okrążenie i zaczęły spadać spadochrony. Do tego, żeby to zebrać były przygotowane furmanki, dużo [ich było]. Dodatkowo, z innych oddziałów byli ludzie, którzy wyszukiwali spadochrony z tymi zasobnikami, ładowali to na furmanki, odstawiali do [placówki] i tam już dowództwo tym się zajmowało, rozdzielało. Mnie udało się brać udział w rzeczywiście udanych trzech, czterech zrzutach i to głównie w drugiej połowie sierpnia, bo później zrzuty się niestety skończyły.
- Co znajdowało się w tych zrzutach?
Ja nigdy nie byłem przy otwieraniu tego, bo to już przekazywane było do kwatermistrzostwa. Wiem, że była tam oczywiście broń. Były piaty - bardzo cenna wtedy broń - to był taki odpowiednik niemieckiego pancerfausta, tylko trochę innej konstrukcji, w każdym razie to były wyrzutniki granatów przeciwpancernych. Więc były piaty, były karabiny maszynowe, pistolety maszynowe, jednym słowem – broń i amunicja do tej broni, ale również były ubrania, buty (tam kiepsko było z umundurowaniem), żywność, nawet czekolada. W szpitaliku, który znajdował się na terenie Puszczy Kampinoskiej dotarłem do koleżanki, która była sanitariuszką w tym szpitalu, więc ona mi opowiadała, że dla rannych i czekolada się znalazła – rarytas niesamowity wtedy. Tych zrzutów, jak mówię, było coraz mniej, w związku z tym oddział, który się nazywał kompania zrzutów, miał coraz mniej roboty. Były szkolenia, ale akcji bojowej nasz oddział nie przeprowadzał, natomiast kiedyś zebrali z naszego oddziału paru ochotników do bardzo śmiałego wypadu na wieś Truskaw, gdzie kwaterowali własowcy, którzy mieli tam swoją artylerię i ostrzeliwali obszar przez nas zajmowany. Dowództwo postanowiło ich trochę przetrzebić. Mnie nie zaproponowano udziału, ale wiem, że mój kolega brał w tym udział – bardzo udana akcja. Oni obeszli od strony Warszawy tę wieś, gdzie znajdowali się własowcy i tam sporo ich pozabijali przy minimalnych własnych stratach.
- Czy po tych zrzutach brał pan udział w innym zadaniu?
Brałem udział. Nasz oddział zrzutów ubezpieczał akcję, która się odbyła na szosie Błonie – Warszawa. Polegało to na tym, że na zdobycznym niemieckim motocyklu, nasi ludzie przebrani w mundury niemieckie udawali oddział polowy niemieckiej żandarmerii. Wyjechali na szosę łączącą Błonie z Warszawą, a nasz oddział to ubezpieczał w odległości iluś metrów od szosy. Podeszliśmy pod tę szosę na odcinku, gdzie nasi ludzie przebrani w niemieckie mundury mieli ewentualnie zatrzymać niemiecki samochód. Chyba wiedzieli, że będzie przejeżdżać jakiś samochód niemiecki z zaopatrzeniem żywności, z czymś cennym – nie byle jaki samochód. [...] W razie, jakby się coś nie udało, czy coś, mieliśmy wejść do akcji. Na szczęście się udało, rzeczywiście zaskoczenie Niemców było pełne. Od razu ich załatwili, rozbroili i cały samochód z zaopatrzeniem przyjechał do naszej wioski, do Wierszy.
- A tych Niemców zabito czy wzięto do niewoli?
Nie, do niewoli. O ile wiem, to nie było takich egzekucji; może była mowa, że esesowców [poddaje się] egzekucjom, ale żołnierzy Wehrmachtu to, ja przynajmniej, nie słyszałem. A że ta akcja się udała, w nagrodę za udział wszyscy dostali paczkę papierosów. Ponieważ nie paliłem, to podarowałem ją swojemu starszemu koledze, który palił - poznałem go na terenie Puszczy Kampinoskiej - z czego bardzo był zadowolony.
- Proszę opowiedzieć o życiu codziennym w Puszczy Kampinoskiej, skąd państwo brali żywność? Czy z tym w ogóle nie było problemu?
Może wrócę do pierwszego dnia. Po tym, jak z żandarmerii dostaliśmy się do naszego oddziału do kompanii porucznika „Zetesa”, to było w godzinach dobrze poobiednich. Głodni byliśmy niesamowicie, bo pani „Sowa” coś nam rano dała w Laskach, jakiś kawałek chleba, a [do tej pory] cały czas na głodniaka. Trafiliśmy tam i powiedzieli nam: „Idźcie tam, kuchnia jest, to coś wam dadzą.” Kuchnia była zdobyczna, niemiecka, typowo wojskowa i w kotle jeszcze była zupa. W tym okresie z wyżywieniem było tam bardzo dobrze dlatego, że któryś nasz oddział kawaleryjski zagarnął stado dwustu krów, które Niemcy gdzieś zarekwirowali i pędzili na obrzeżach Puszczy Kampinoskiej. Wtedy był dobry okres, bo mięsa było z dwustu krów. Co prawda ludzi też było dużo...Oczywiście kartofle i takie różne rzeczy [były z okolicznych] pól, rolników też tam trochę było. Nędzne te ziemie, ale z jedzeniem nie było bardzo dużego problemu. Zapamiętałem, że codziennie był krupnik z wkładką mięsną. Codziennie to samo – krupnik i jak [kucharz] dobrze chochlą zamieszał, to jakaś wkładka większa, albo mniejsza [się trafiła], a jak się nie znalazła, to nie było! Z takich przyziemnych bardzo spraw, ale bardzo w pierwszym okresie uciążliwych, to było to, że jak my z tym kolegą się wybraliśmy, nie mieliśmy żadnej menażki, ani nic, żeby tę zupę zjeść. Musieliśmy czekać, aż inni zjedzą i któryś z chłopaków nam albo miskę, albo menażkę pożyczy, tak że zawsze jedliśmy w drugiej kolejności. W pierwszym okresie menażki był bardzo dotkliwy, ale mimo, że to było takie ważne, nie przypominam sobie absolutnie kiedy ja menażkę zdobyłem. Faktem jest, że potem miałem swoją, ale jak to się stało, nie wiem. [Przyczyna], dla której dostałem się do oddziału zrzutów z pierwszej kompanii porucznika „Zetesa” do oddziału porucznika „Drewno”, była bardzo prozaiczna. Po paru dniach pobytu w Puszczy Kampinoskiej spotkałem zupełnie przypadkowo kolegę, który był już w oddziale u porucznika „Drewno”. On mówi: „Przyjdź do nas na kwaterę, to zobaczysz jak tu u nas jest.” [...] Fakt, że któregoś dnia poszedłem do kwatery oddziału porucznika „Drewno”, do tego kolegi i co się okazało? Że tam kucharka jest, nie typowy kucharz polowy, tylko kucharką jest pani Justyna. To był mniejszy oddział, nas w tym oddziale zrzutów było koło pięćdziesięciu może, w każdym razie był to dużo mniejszy oddział, bardziej kameralnie było. Pani Justyna karmiła tak bardziej po domowemu. Gotowała na kuchni, która była w zagrodzie, w sadzie koło zabudowań zagrody. Ona z prowiantu, z tych krów, dostawała przydział mięsa i gotowała tak, jak to kobieta potrafi - coś lepszego niż kucharz, który wszystko ładował do kotła i robił tylko ten krupnik. Tam trafiłem właśnie na porę obiadową. Patrzę, a tam kotlety siekane, czy coś... Strasznie mi się to spodobało! Oczywiście, nic to nie miało wspólnego z wielką konspiracją, ale było przyjemne, że to nie zwykły krupnik, tylko pani Justyna coś lepiej gotuje. Udało nam się z moim kolegą – zaproponowaliśmy mojemu dowódcy, że możemy do oddziału zrzutów się [przenieść] i on się zgodził. Oficjalnie przenieśli nas do oddziału zrzutów i pani Justyna nas od tego czasu karmiła. Nie było to wykwintne jedzenie, ale nie było głodu – zawsze był chleb i czarna kawa. Z mięsem, jak krowy się skończyły, było trochę gorzej, ale z wyżywieniem nie było tak źle.
- Proszę powiedzieć, czy docierały do państwa wiadomości, co się dzieje w Warszawie? Czy na bieżąco byli państwo informowani, czy toczyły się rozmowy na ten temat? Jaka była atmosfera?
Wiadomości? Dowództwo miało kontakt bezpośredni. W ogóle grupa „Kampinos” była pomyślana jako bezpośrednie zaplecze dla Warszawy i tak, jak wtedy piąte przez dziesiąte się orientowałem, później znałem już trochę literatury, polegało to na tym, żeby to była baza, która będzie przyjmować zrzuty, bo łatwiej przyjmować zrzuty na terenie puszczy, niż na terenie Warszawy, gdzie łatwiej mogły się one dostać do Niemców, formować oddziały i iść na odsiecz Warszawie. I rzeczywiście, jedna taka wyprawa, udana i nieudana, była 21 sierpnia, gdzie nasze oddziały dostały się do Żoliborza i miały później przedrzeć się na Stare Miasto. Ale na terenie Dworca Gdańskiego nie udało się, tam była bitwa, gdzie masę ludzi od nas zginęło. To się jakoś nie udało – może łączność nie była bardzo dobra, nie wiem, nie chcę krytykować. [...]Ale łączność między Warszawą wciąż była, byli łącznicy, którzy drogą radiową porozumiewali się, notabene, przez Londyn. Na terenie Puszczy Kampinoskiej, jak później się dowiedziałem, była radiostacja dowództwa Armii Krajowej, tak że łączność Puszczy Kampinoskiej z Londynem była. Było radio, [którego] czasem słuchaliśmy, tak że wiadomości były dość dobre, wiedzieliśmy co się dzieje na świecie.
Atmosfera pełna zapału , że to się wszystko uda. We wrześniu dochodziły wiadomości, że już Rosjanie są, zresztą dotarli tzw. „berlingowcy” – tak wtedy popularnie nazywano żołnierzy polskich, którzy szli od wschodu i wiem, że paru „berlingowców” dotarło na teren Puszczy Kampinoskiej. Ostatni zrzut, który był całkowicie nieudany, był 18 września. Zrzut dzienny, nietypowy, bo poprzednie zrzuty były nocne. Były dwa lub trzy samoloty tylko, [...] eskadra amerykańskich bombowców i my o tyle braliśmy [w tym] udział, że wiedzieliśmy o tym. Wymaszerowaliśmy poza określone miejsce, wiedzieliśmy, że będzie zrzut i widzieliśmy te samoloty, jak lecą na dużej wysokości – cała eskadra – widać było, że lecą, widać było, że się odrywają spadochrony. Łudziliśmy się, że może to jest brygada Sosabowskiego, bo też była mowa o tym, że wyląduje nie w Warszawie, ale w okolicy, tu, na terenie Puszczy Kampinoskiej. Jak zobaczyliśmy, że lecą spadochrony, to myśleliśmy, że może to oni. Oczywiście nic z tego nie wyszło. Widzieliśmy, ja osobiście widziałem, jak jeden samolot się rozleciał w powietrzu... Pamiętam jeszcze, jakie było hasło, w razie, jak jakiś pilot wyląduje ze spadochronem: „Polska”, odzew: „Ameryka”, żeby był znak rozpoznawczy, że to nie jest kto inny, tylko lotnik który wylądował na spadochronie. Ale absolutnie nic nie dotarło z tego zrzutu na teren Puszczy Kampinoskiej. Jak później się dowiedziałem, spadochrony dotarły na tereny zajęte przez powstańców, ale większość, na teren zajęty przez Niemców. Później to były sporadyczne zajęcia, ale już w bezpośredniej akcji nie brałem udziału. Ale miałem swój własny karabin, tam właśnie, w oddziale zrzutów dostałem przedwojenny karabinek kawaleryjski. Na terenie Puszczy Kampinoskiej były działania w 1939 roku, tam rozbrajało się dużo oddziałów, okoliczna ludność i później oddziały konspiracyjne tę broń zabezpieczyły. Właśnie mój karabin był z 1939 roku, z przedwojennych [czasów], przechowany przez konspirację. Część drewniana, okrywająca lufę była troszkę podniszczona, ale był zgrabny, taki niziutki, mały...Miałem osobistą broń.
- Miał pan już ten karabin do samego końca?
Tak. Miałem do końca, do 29 września, do tego momentu, kiedy nasza grupa Kampinos została pod Jaktorowem rozbita, przestała istnieć i tam niestety zostawiłam ten karabin.Niewątpliwie już w połowie września wiadomo było, że Powstanie prawdopodobnie upadnie i pamiętam, była mowa, że w razie upadku Powstania trzeba się będzie wycofywać w Góry Świętokrzyskie. Nawet mówiło się - ja na szczeblu najmniejszym niewiele wiedziałem, co się w ogóle dzieje w dowództwie - chodziły głosy, że nawet trzeba się będzie wycofywać do Borów Tucholskich, na większe kompleksy leśne, bo Puszcza Kampinoska puszczą nazywana jest nieco na wyrost, to w zasadzie jest kompleks zagajników, nie puszcza. W każdym razie w ostatnich dniach września widać było coraz bardziej, że Niemcy nasze placówki, szczególnie od strony Modlina, od strony Pociechy, coraz bardziej atakują i dowództwo zdawało sobie sprawę, że długo się nie utrzymamy tutaj, jak Powstanie upadnie i Niemcy wszystkie siły sprowadzą, żeby nas zlikwidować – przecież byliśmy bezpośrednio na terenie zaplecza frontu niemieckiego.[...] 27 września zaczął krążyć nad terenem wsi, w których znajdowały się nasze oddziały, niemiecki samolot rozpoznawczy i, o ile sobie przypominam, był rozkaz, zalecenie, żeby nie atakować tego samolotu, żeby się chować, żeby Niemcy nie [zorientowali się gdzie jesteśmy], ale przypuszczam, że Niemcy mieli dokładne rozeznanie. Ten samolot odleciał, później przyleciał po raz drugi i - czy ktoś nie wytrzymał – w pewnym momencie wszyscy zaczęli strzelać do tego samolotu. Oczywiście on sobie poleciał i na tym się skończyło. Za jakiś czas przyleciały sztukasy, cała eskadra sztukasów i zaczęło się bombardowanie, głównie wsi Wiersze, gdzie stacjonowało dowództwo.[Niemcy] mieli, widocznie, dobre rozeznanie, że tam jest dowództwo. Jeden nalot, drugi nalot i tak, przed wieczorem dostaliśmy rozkaz, żeby się zwinąć, zwijać wszystkie swoje rzeczy których, notabene, niewiele było – co, kto miał, menażkę i nic więcej. Zgrupowali nas na skraju lasu i na wieczór, 27 września, bodajże to była środa, zaczął się marsz, który trwał przez całą noc, gdzieś, w jakimś kierunku, oczywiście absolutnie nie wiedziałem gdzie... Tam, gdzie szli ci przede mną, ja też szedłem. Do mojego szczebla świadomości nie dochodziło w zasadzie gdzie idziemy... A jeszcze parę dni przedtem nasz dowódca, czyli porucznik „Drewno”, który, jak później się dowiedziałem, był związany ze służbą leśną, był inżynierem leśnym, pracował w Lasach Państwowych, zniknął. A ponieważ był z synem swoim, Kubą - nie wiem czy to imię było, czy pseudonim - i z żoną, to takie złośliwe pogłoski były: „Wyczuł, że coś się dzieje i się urwał...” A dowództwo objął, naszym oddziałkiem zaczął dowodzić, major „Kurs”, który był zrzutkiem angielskim, wyszkolony jeśli chodzi o lotnictwo, o przyjęcie zrzutów, więc wcześniej był nieoficjalnym pomagierem porucznika „Drewno”, a potem oficjalnie objął dowództwo, gdy porucznik ”Drewno” zniknął. Od czasu gdy wędrowaliśmy, dowodził nami major „Kurs”. Pierwszą noc całą wędrowaliśmy, na dzień zapadliśmy w zagajniki, każdy się przykrył czymś, co miał, przeczekał dzień i następna noc – znów marsz. Oczywiście cały czas naokoło nasze oddziały kawaleryjskie walczyły z Niemcami, bo Niemcy już nam po piętach wędrowali, ale głównie nasi kawalerzyści jakoś ich powstrzymywali. A piechota sobie wędrowała w nocy. W nocy koło jedzenia się zakrzątnęliśmy, kto co miał, to jadł, ale w tym czasie to już niewiele było do jedzenia. Ze środy na czwartek, z czwartku na piątek wędrowaliśmy i w piątek rano znaleźliśmy się w okolicy wsi Baranów. Jak się później okazało, było to niedaleko linii kolejowej koło Żyrardowa i mieliśmy zamiar przekroczyć tę linię kolejową i tam iść w kierunku lasów, w okolice Radziejowa, w większy kompleks lasów. Ale była to kolumna około dwóch tysięcy ludzi, może półtora tysiąca, z setką, albo i więcej wozów, tak że bardzo nieruchliwa. Wiem, że zaczynało tam powstawać – nawet na mój szczebel to dochodziło – niezadowolenie, że nie w ten sposób powinna się odbyć ta ewakuacja, że [...] jesteśmy nieruchliwą kolumną, że to się nie za bardzo uda. Całością dowodził wtedy major „Okoń”, jego zastępcą był porucznik „Dolina”, który wywodził się z oddziałów z Puszczy Nalibockiej. Podobno porucznik „Dolina” miał inną koncepcję, żeby to rozbić na mniejsze oddziały, bardziej ruchliwe. Major postanowił tak, żeby [szła] cała kolumna, która ciągnęła się prawdopodobnie na kilometr, albo może i więcej. Efekt był taki, że w ostatni dzień, w piątek, mieliśmy zalegać gdzieś w zagajnikach i czekać na następną noc, żeby przejść przez tory. Ale coś w dowództwie się zmieniło, postanowiono wędrować już w ciągu dnia, przejść przez tory i tam do większych kompleksów leśnych się dostać. Mój oddział był na początku całego wężyka, całej kolumny, tych taborów itd. Mogę powiedzieć to, co ja widziałem – jak się zbliżaliśmy, już widzieliśmy, że tory są na takim niewielkim nasypie [...], wtedy od strony Żyrardowa nadjechał pancerny pociąg niemiecki i zaczął strzelać po nas. Był troszkę wyżej i wszyscy, kto, co miał, zaczęli strzelać do tego pociągu pancernego, ale niewiele to pomagało. Nasz oddział miał armatkę, ale od razu ta armatka się popsuła. Po jakimś czasie przyszła decyzja, żeby się wycofywać spod torów. Trafiłem na rów melioracyjny, dzięki czemu można się było schować przed ostrzałem i tym rowem melioracyjnym wycofywaliśmy się na jakąś odległość od tego pociągu pancernego. Naokoło było słychać z różnych stron, że jesteśmy w zasadzie otoczeni, bo wszędzie naokoło było słychać strzelanie. Jak się wycofaliśmy, był moment wielkiej radości – samolot, który krążył nad nami, został zestrzelony, w pewnym momencie zaczął się palić, zleciał, więc na moment [ogarnęła nas] wielka radość, ale to się szybko skończyło. Późnym popołudniem nasz oddział zrzutów zebrał się koło naszego majora i on pokazał nam mapę, [...] gdzie jesteśmy i powiedział jaka jest decyzja dowództwa. Dowództwo postanowiło czekać do nocy i kto chce, szczególnie kawaleria i oddziały z Puszczy Nalibockiej, które nie miały tu żadnego zaplecza w okolicy Warszawy, będzie się przedzierać nocą przez Żyrardów, w kierunku puszczy i dalej, z zamiarem przedostania się do Gór Świętokrzyskich. Natomiast major „Kurs” powiedział: „Kto ma tu jakieś zaplecze, rodzinę w okolicy Warszawy, czy inną [możliwość wyjścia], jest zwolniony z dalszego przebijania się i uczestnictwa. Jesteśmy okrążeni.” Pokazał nam na mapie, jak to mniej więcej wygląda i [powiedział], żeby na własną rękę kombinować, albo przyłączyć się do oddziałów, które będą się przedzierać w kierunku Puszczy Kampinoskiej. Ponieważ zaplecze [miałem] – mieszkałem w Boernerowie, to było poza Warszawą, poza tym była rodzina w Komorowie, w tamtych stronach – wiedziałem, że gdzieś jest schronienie. Ponieważ było oficjalne zwolnienie, zezwolenie dowódcy, że jest to za duża grupa, żeby jednym [ciągiem] przedzierać się na bezpośrednim zapleczu Niemców, gdzie wojsk niemieckich było dość dużo, więc z kolegą postanowiliśmy, że będziemy się wycofywać na własną rękę. Ale wiedzieliśmy, że ze wszystkich stron jesteśmy otoczeni. Poczekaliśmy do zmroku i zaczęliśmy wędrować.Po zmroku, już po ciemku dotarliśmy do jakichś zabudowań. Zapukaliśmy do jakiejś chałupiny, przyjęła nas gospodyni z córką. Dała kawy z mlekiem. Ten smak pamiętam jeszcze do dzisiaj – kawy z mlekiem i z cukrem. Z jedzeniem przez te trzy dni rzeczywiście było kiepsko, tak że ta kawa i jakiś tam chleb, to był rarytas niesamowity! I ona powiedziała tak: „Chłopcy, nakarmiłam was – dała mi jeszcze ciepłą kamizelkę po mężu [...] – ale idźcie sobie, bo tu nie możecie zostać na noc. Idźcie i kombinujcie dalej.” Tak sobie szliśmy - ta wioska nie była zwarta, ale taka porozrzucana, chałupiny były oddalone od siebie - i myślimy sobie tak, żeby tę noc spędzić w stogu, schować się, a już było ciemno i słyszeliśmy niemieckie głosy we wsi, , że chodzą po chałupach i coś tam już się dzieje. Schowaliśmy się we wnęce w stogu. Dużo stogów było, bo na tych terenach były podmokłe łąki, tak że siana było dużo i stogów było parę. Zrobiliśmy wnękę w stogu, tam się wślizgnęliśmy, jakoś to zakryliśmy i tak przez tę noc sobie drzemaliśmy – a słyszeliśmy jednocześnie głosy niemieckie, [wiedzieliśmy], że szukają rozproszonych partyzantów.Nad ranem niestety jakiś wiejski piesek nas wyczuł i zaczął nas obszczekiwać. Robiło się widnawo, a czujny gospodarz zobaczył, że coś się dzieje – pies coś [wyczuł]. Przyszedł do nas, zobaczył nas i mówi: „Słuchajcie, musicie stąd iść, bo Niemcy chodzą po chałupach i jak was spotkają, to ze mną będzie źle.” Jak się okazało - w nocy nie bardzo widzieliśmy - ten stóg był blisko chałupy. Ale [gospodarz] powiedział nam rzecz, która była bardzo cenna, że w tej wsi Niemcy codziennie zabierają ludzi na okopy. Mówi: „Idźcie, powiedzcie, że jesteście z tej wsi i stawiacie się na okopy. [...] Ale tu zostać już nie możecie.” Powiedział nam, gdzie trzeba iść i poszliśmy w miejsce, gdzie ci gospodarze miejscowi mieli się zebrać na te okopy i rzeczywiście, było już paru. My do nich dołączyliśmy i zwartym oddziałkiem szliśmy grzecznie tam, gdzie Niemcy wyznaczyli, że trzeba kopać okopy. W ten sposób wydostaliśmy się z obszaru otoczonego przez Niemców.Jak się zorientowaliśmy, że jesteśmy już poza tym terenem i okazało się, że to było niedaleko Grodziska Mazowieckiego, to zostawiliśmy tych, co szli na okopy i poszliśmy do Grodziska Mazowieckiego. Tak się skończyła partyzantka...
- W Grodzisku dokąd się pan udał? Miał tam pan rodzinę?
Najpierw był przyjemny moment, bo głodni byliśmy niesamowicie i podeszła do nas na ulicy jakaś pani i mówi: „Chłopcy, ja wiem skąd wy jesteście. Jesteście głodni...” i dała nam wielką bułkę do zjedzenia. Później pojechałem kolejką EKD, która do Warszawy nie dojeżdżała, ale jeździła na odcinku Pruszków – Grodzisk Mazowiecki. Pojechałem do Komorowa, a wiedziałem, że ktoś z rodziny tam był, miał jakiś domek i wiedziałem gdzie tam się [udać], tak że tę pierwszą noc przenocowałem nie u bezpośredniej rodziny, ale u kogoś dobrze znajomego. Tam przespałem się na normalnym łóżku! Na drugi dzień dotarłem do Boernerowa na piechotę. Jak mnie mama zobaczyła, to była radości cała moc...
- I tu się kończą pana losy powstańcze, tak?
Tak się skończyło. Wiele nie zdziałałem, ale nie żałuję tego. Bardzo dużo momentów strasznie groźnych nie przeżywałem. Oczywiście, w Warszawie było inaczej, to nieporównywalne. W Puszczy Kampinoskiej było bardziej romantycznie, bardziej przypominało to wyobrażenie o Powstaniu Styczniowym – partyzanckie walki w lesie – więcej romantyzmu było w tej działalności mojej, niby partyzanckiej...
Warszawa, 14 listopada 2005 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk