Krystyna Łysakowska „Mak”
Nazywam się Krystyna Łysakowska, urodziłam się 5 stycznia 1921 roku w Konstancinie, pseudonim „Mak”, byłam łączniczką w zgrupowaniu „Obroża”, rejon 5 - Gontyń.
- Proszę powiedzieć, jak wyglądało pani życie przed wojną?
Przed wojną kończyłam gimnazjum, w maju zdałam maturę i szykowałam się na studia, na farmację. Oczywiście wojna wybuchła, Niemcy zamknęli wydział farmacji na Uniwersytecie, skończyła się chęć do nauki, ponieważ trzeba było pomagać rodzinie, jako że były bardzo ciężkie warunki, ojciec stracił pracę…
- Proszę jeszcze powiedzieć, jak wyglądało życie w Konstancinie, jaki był Konstancin przed wojną?
Konstancin był przepiękną miejscowością… nie umiem opowiedzieć dokładnie. Był przepiękny park, było dużo zieleni, były pięknie utrzymane wille, wspaniali ludzie, cała finansjera, przemysłowcy warszawscy, Wedel, Herze, wszyscy mieszkali w Konstancinie, wszyscy mieli wille. Tam było gimnazjum prywatne, które potem zamknięto, chodziła do tego gimnazjum nawet córka pani Bekowej. Z nią chodziłam do gimnazjum, tylko ona była jedną klasę wyżej ode mnie. Potem gimnazjum zostało zamknięte i wszyscy przenieśliśmy się do warszawskich szkół i już potem jeździło się do Warszawy.
- Proszę jeszcze opowiedzieć o tym gimnazjum. Jaka atmosfera panowała w tej szkole, jak pani pamięta?
Gimnazjum przedwojenne, to były bardzo dawne czasy, to było Prywatne Gimnazjum pani Domańskiej, to były kuzynki pani Rudzkiej, która miała pensję w Warszawie. W tym gimnazjum było nas szesnaścioro uczniów, a nauczycieli do tego też około szesnastu, atmosfera była cudowna. Przedwojenna atmosfera polegała na tym, że każda klasa miała dwóch, trzech, czterech, czy pięciu uczniów. W miarę rozrastania się szkoły, bo klasy dodawano, w ostatniej klasie były dwie uczennice, jedna to była Krysia Heńszowa, która dwa dni temu zmarła, siostra pani Herzowej. Chodziłam do jednej klasy z Edziem Strasburgerem, ojcem Karolka Strasburgera, z siostrą Edzia, był Dick Frej, syn ambasadora amerykańskiego, były osoby raczej w internacie, dlatego że stać ich na to było. Wspaniale [gimnazjum] było prowadzone, z wielką wiedzą, wspaniali profesorowie, a poza tym atmosfera i wychowanie. Wychowanie było fantastyczne, przede wszystkim dużo zasad moralnych nam wpajano, te które pozostały do dzisiaj: uczciwość, rzetelność, wiedza ogromna, która do tej pory utkwiła w głowie. Było bardzo sympatycznie, ale potem zamknięto…
- Jakieś uroczystości państwowe, albo szkolne?
Wszystkie uroczystości były i był taki moment, taki trochę… ale tego już nie będę mówić.
[...] Dlaczego zamknięto szkołę? Jasia Burkhardówna, czyli córka pani Bekowej, po prostu miała dosyć zamknięcia w internacie, chciała się wydostać na świat i powiedziała, że nie wstaliśmy jak grali „Pierwszą Brygadę”, a na „Pierwszą Brygadę” trzeba było wstawać i podpadła pani dyrektor. Bywało i tak, nie chcę, żeby to poszło w świat, naprawdę nie.
Przeszłam do Popielewskiej, do Gimnazjum Popielewskiej-Rożkowskiej na Placu Unii.
- Dojeżdżała pani z Konstancina?
Tak, całe życie dojeżdżałam z Konstancina.
- Jaka atmosfera panowała w domu?
Wspaniała atmosfera. Miałam dużo młodszego brata, który dwa razy ode mnie był młodszy. Poza tym ojciec pracował w banku, był bankowcem, moja mama nie pracowała. Mieliśmy dom po dziadkach, bardzo wspaniały ogródek, atmosfera wspaniała, dużo otaczających, życzliwych ludzi, tak że bardzo sympatycznie było.
Dziadków nie znałam, urodziłam się po śmierci moich dziadków, już żadnych dziadków nie znałam swoich.
- Jakieś tradycje patriotyczne, rodzice o dziadkach opowiadali jakieś historie?
Rodzice mojej mamy pochodzili z Sandomierza i tam brat mojej mamy był księdzem w katedrze, był profesorem w seminarium i w Katedrze Sandomierskiej był kustoszem muzeum. Tak że bardzo patriotycznie sandomierzacy byli wychowywani. O dziadkach Zachariasiewiczach wiele nie wiem. Po prostu wiem, że byli bardzo przyzwoitymi, dobrymi ludźmi, szanowanymi obywatelami, ale szczegółów nie znam.
- Mieszkańcy Konstancina znali się między sobą? Jak to wyglądało?
Tak, mieszkańcy Konstancina oczywiście, że się znali. Była inna atmosfera niż w tej chwili, nie było takich zamurowanych bloków, każdy był serdeczny dla drugiego, wszyscy się znaliśmy, tak że było bardzo sympatycznie.
- Jak pani zapamiętała 1 września 1939 roku?
1 września piękny słoneczny poranek, patrzymy, jakieś samoloty latają po tym pięknym, jasnym niebie, wyszliśmy wszyscy, nikt nie wiedział o co chodzi. W każdym razie dopiero potem ktoś powiedział, że to jest chyba wojna, bo są wybuchy i samoloty przyleciały. Jak przyleciały samoloty, to wszyscy uznaliśmy, że to chyba jednak wojna jest. Pierwsze bomby, pierwszy zabity, zresztą chyba przypadkowo zabity, to chyba było nie z powodu jakiegoś pocisku, po prostu nie wiadomo dlaczego ktoś go tam chyba postrzelił. W każdym bądź razie pierwszy zabity, a tak to właściwie nie było nic, cisza. Potem to już naloty na Warszawę, przecież Konstancin piętnaście kilometrów, to wszystko było widać i słychać, dymy i huki, to właściwie wszystko.
- Później początek okupacji?
Początek okupacji był raczej ciężki, dlatego że przede wszystkim, była potworna zima i było bardzo zimno, mieliśmy opłacone wszyscy, bo tam były piece, ogrzewało się normalnie przecież, nie było tak jak teraz kaloryferów, były piece w których się paliło. Wszyscy mieliśmy kwity na węgiel, ale oczywiście tylko kwity, bo dostaw węgla już nie było, wobec powyższego wycinało się drzewa w tą straszliwą zimę, która w 1939 roku była. Łóżka ogrzewało się butelkami z wodą, zamarzały te butelki w łóżkach, wycinało się drzewa, pamiętam jak dziś brzozy, które syczały, sok się lał, w płomieniu dymiło, ale chociaż było jako tako ciepło i tak się tą zimę potworną przeżyło. Jeść nie bardzo było co, moja mama robiła na drutach gospodyniom, które przyjeżdżały ze wsi i za to przywoziły jajka, jakieś produkty, po prostu zarabiała w ten sposób, że robiła na drutach. Ojciec jeszcze na początku wojny pracował, ale potem Niemcy zwolnili z banku wszystkich. Tak że mieliśmy ogródek, to jakoś się żyło. Ja poszłam pracować do gminy.
- Kiedy zaczęła pani pracować?
Zaraz w 1940 roku. Wójtem był wtedy pan Karwasiewski, właściciel dwóch pensjonatów, „Leliwa” i „Boruta” w Konstancinie. On chciał zabezpieczyć młodzież przed wywiezieniem do Niemiec, bo Niemcy zaczęli wywozić nas wszystkich. A ausweis, tak zwany ausweis gminy bronił przed wywiezieniem do Niemiec. Przepracowałam w gminie cztery lata, prowadziłam tam dział podatkowy, jak dziś pamiętam i świadczyło się usługi dla ludności, jak to się mówi w tej chwili, to znaczy ostrzegało się ludność, robiło się różne psikusy Niemcom. Inne zestawienia się robiło, ostrzegało się danych obywateli o tym co ma się dziać, to znaczy co Niemcy mają ochotę zrobić, co Niemcy mają ochotę skontrolować i dlatego bardzo dużo dobrego zrobiliśmy w ten sposób. Między innymi kiedyś przyszli do gminy Niemcy, chcieli… zaraz, jak to było? Przyszli Niemcy… aha, siedzieliśmy w pracy, a pracowało się od rana do późnego wieczora, z przerwą godzinną na jakiś obiad. Kiedyś siedzimy w gminie wszyscy, raptem wchodzi trzech, idzie od strony werandy, bo tam była weranda, trzech Niemców. Wszyscy struchleliśmy, o co chodzi? Przedtem przyszli do nas akowcy, do gminy, którzy mieli spalić dokumentację, która była potrzebna Niemcom. Zaczęli wyrzucać wszystkie skrzynki z aktami przez okno na podwórze, żeby to wszystko spalić. My siedzimy przy biurkach, a oni wynoszą te papiery i wyrzucają przez okno. W pewnym momencie patrzymy, że przez werandę wchodzi trzech uzbrojonych Niemców. Dowódca akowców stanął tyłem do niego i pyta się: „Kto?!” Ten Niemiec mówi:
Deutsch Polizei. Ten natychmiast wyciągnął pistolet, tego Niemca zastrzelił. Ten Niemiec upadł mi pod biurko, bo akurat siedziałam pierwsza, upadł mi pod nogi i od razu był martwy, leżał tam we krwi. No to celuje on do drugiego Niemca, ale zacina mu się pistolet, tamten się kurczy i wychodzi na werandę, ten trzeci też ucieka. Dwóch uciekło, a trzeci został na podłodze. Akowcy uciekli przez okna i my pracownicy zostaliśmy sami z tym nieboszczykiem. Prawie na nogach mi leżał dosłownie, bo zwalił się pod biurko. Teraz co tu dalej będzie, za każdego zabitego Niemca, przecież są szalone represje. Wobec tego, co dalej robić? Zawiadomiona została żandarmeria, a my siedzimy całą noc pod strażą jakiegoś żandarma, leżymy plackiem w gminie na podłodze i czekamy co dalej z nami będzie. Czy oni nas rozstrzelają, czy nas zabiorą, czy nas wywiozą, co dalej będzie? Wreszcie około północy nas wypuścili. Dlaczego, nie wiadomo, ale w każdym razie wypuścili nas, doszłam jakoś do domu. Następnego dnia rano, czy iść do pracy, czy nie? Myślę sobie, jednak trzeba, no bo to nie można. Poszliśmy do pracy i okazało się, że sprawa została umorzona. Dlaczego? Dlatego że Niemcy sami nas obronili, bo oni uważali, oni powiedzieli, że taki był napór akowców, taka ogromna ilość, że oni byli zaatakowani i po prostu oni byli ofiarami, oni się musieli bronić. Dlatego oni wyszli na bohaterów, a że my też byliśmy pokrzywdzeni, to nas uratowali Niemcy. Tak że Niemcy broniąc siebie, że nie mogli inaczej postąpić, bo weszli i byli pod przewagą akowców, tym sposobem nas uratowali. Nie było żadnego dochodzenia potem. Co się dalej stało to już nie wiemy, w każdym razie plama krwi w gminie długie lata była, tak była wżarta krew z tego Niemca.
- To była podłoga drewniana?
Drewniana, tak drewniana. Już po wojnie byłam to jeszcze była, dopóki podłogi nie zmienili. To pamiętam.
- Dużo osób wtedy pracowało w tym Urzędzie Gminy?
Około dziesięć osób było, z żyjących to chyba ja jedna zostałam w tej chwili.
- Jak było z mieszkańcami Konstancina, jak zaczęła się okupacja, oni musieli się wyprowadzać ze swoich domów?
Nie, nas dopiero wysiedlono przed Powstaniem, lub w czasie Powstania, do Chylic nas wyrzucono i zajęto całą tą część od Jeziornej, wysiedlili wszystkich nas.
Całe cztery lata mieszkaliśmy na miejscu. Niektóre wille, te piękne wille na Królewskiej Górze oni wszystkie zajęli, przecież gubernator Frank mieszkał, Hubert Hajman też, wszyscy dostojnicy niemieccy mieszkali w tych pięknych willach na Królewskiej Górze. Tam oni wszystkie wille zajęli. Już nie pamiętam w tej chwili nazwisk tych dostojników, ale w każdym razie ci wszyscy najwięksi dostojnicy niemieccy mieszkali na Królewskiej Górze, tam były piękne rezydencje.
- Na przykład ludność żydowska była w Konstancinie?
Och właśnie, w Konstancinie było dosyć dużo Żydów, ale głównym siedliskiem Żydów była Jeziorna, dlatego że tam byli drobni rzemieślnicy, bardzo dużo w Jeziornej było mieszkańców. Oni nie wszyscy pouciekali i Niemcy wyłapywali w czasie [okupacji], na terenie. Wszystkich tych Żydów, których wyłapali, zwozili na posterunek policji, a posterunek policji był w tym samym budynku co gmina i do piwnic zwozili tych Żydów. Potem, aż przykro mówić, oni ich trzymali tam kilka godzin, potem wyprowadzali, niektórych od razu wystrzelali pod oknami gminy. Słyszeliśmy te strzały, rozstrzeliwanych Żydów i wywozili, zakopywali potem w lesie. To było okropne, aż do tej pory nie mogę… to było straszne. Te Żydówki szlochające, pamiętam szczególnie jedną Żydówkę, która wodę prosiła, nosiliśmy im wodę, potem ją pod oknem rozstrzelali, po prostu się nie fatygowali gdzieś dalej wywozić, pod oknami strzelali, a potem wywozili. Zakopywali w lasku, gdzie teraz blokowisko stoi, same bloki stoją, tam już lasu nie ma, tylko bloki, ale tam wywozili wszystkich Żydów, tych których zastrzelili w gminie. Ludność nie wiem czy pomagała, bo się z tym nie zetknęłam, tak że nie wiem dokładnie, ale w każdym razie dużo Żydów wyłapano tam. Co się działo z właścicielami willi nie wiem, chyba wyjechaliśmy wtedy. Trzy czwarte willi było w posiadaniu Żydów, tam było bardzo dużo Żydów, zresztą bardzo kulturalnych i wspaniałych Żydów.
- Proszę powiedzieć, jak wyglądało życie w czasie okupacji? Czym ojciec się później zajmował?
Mój ojciec miał ogród owocowy. Mój ojciec oprócz tego, że pracował w banku, współpracował z hrabią Potulickim, parcelował całą jego Królewską Górę na drobne działki i pomagał mu sprzedawać jego place, to była jego dodatkowa praca. W czasie wojny oczywiście już tego nie było, za to w formie rekompensaty dostał jedną działkę, gdzie założył sobie ogród. To nie było duże, ale w każdym razie ogród tam był. Przed wojną sobie to ogrodził, bardzo pięknie posadził drzewka. Niemcy rozebrali cały parkan, tak że zostało z trzech stron drogi, gołe pole, goła ziemia, postawili tam armaty, drzewka powykopywali, ale trochę się tam sadziło truskawek, żeby z czego było żyć. Całe noce nocowałyśmy, z moją mamą chodziłyśmy i nocowałyśmy, żeby pilnować na zmianę tych owoców, tych dóbr, tego wszystkiego, dlatego że po prostu kradli, wszystko kradli, ale jakoś się żyło. Nie zapomnę jak Niemcy dali nam na święta przydział ryb, na Boże Narodzenie. Dali nam coś takiego wysuszonego i powiedzieli, że to jest ryba na święta. Ogony miały pozakrzywiane, wzięliśmy sobie to na ręce, jak parasole, zanieśliśmy do domu i nie wiadomo co z tym robić, to twarde, sztywne, to się okazało, że to był jakiś sztokfish, to się teraz nazywa dorsz. Potem to się moczyło trzy dni, kręciło przez maszynkę i było w dalszym ciągu nie do jedzenia, ale w każdym razie takie nam święta urządzano. Tak że trzeba było sobie samemu radzić. Były bimbrownie, oczywiście nielegalne, wszystko bardzo pięknie. Wie pan co to jest bimbrownia? Wiecie co to są bimbrownie, tak? Bimbrownie były, bardzo wspaniały bimber pędzono, ale wszyscy pili właściwie. Piekarnie były w piwnicach, lepszego chleba jak wtedy w piekarniach, w czasie okupacji, nie jadłam nigdzie, gorący pyszny chleb. Kupowało się tylko ćwiarteczkę, bo na więcej nie było po prostu pieniędzy. Zarabiałam w gminie, pamiętam jak dziś, sto trzydzieści złotych, jeszcze przedwojennych pieniędzy, to nie było dużo, ale było, tak od grosza do grosza się zbierało, każdy coś. Brat studiował, skończył gimnazjum, potem zdał maturę i chodził na medycynę. Na Pragę, na piechotę z Konstancina chodził, bo tam otworzono wydział lekarski Akademii Medycznej, siedemnaście kilometrów w tą i z powrotem. On się uczył, a my wszyscy z ojcem pracowaliśmy, mama w domu i jakoś to było. Najgorsze były zimy, lato to było pół biedy, ale zimy były przeokropne. Poza tym jak już partyzanci rosyjscy zaczęli przychodzić nocami, skąd oni się brali, to nie wiem, ale w każdym razie nocami przychodzili, najpierw uciekinierzy Niemcy, a potem ruscy przychodzili. Budzili nas nocami, kazali sobie gotować herbaty, czy coś, a byłyśmy wtedy z mamą, bo ojca Niemcy zabrali. Ojciec miał wóz i konia, to zabrali wóz, konia i ojca razem z tym wszystkim, tak że z mamą siedziałyśmy i pilnowałyśmy dobytku. Najgorsze były noce, kiedy oni przychodzili i nas budzili, człowiek nie był pewien dnia, ani godziny co z tego będzie.
- To co już pani mówi, to po Powstaniu było?
Nie to było jeszcze przed Powstaniem, byliśmy jeszcze w Konstancinie, bo po Powstaniu wyrzucili nas do Chylic. Proszę jeszcze powiedzieć o konspiracji. Kto panią wciągnął?
- Pamięta pani zaprzysiężenie?
Oczywiście, że pamiętam, bardzo pięknie to było wszystko, ale poza tym człowiek był tak szalenie przejęty wszystkim, tak się cieszył i przede wszystkim musiał zachować w tajemnicy. To była tak szalona konspiracja, że nie wiedziałam co mój ojciec robi, nie wiedziałam co moja mama robi, nie wiedziałam gdzie mój brat jedzie. Po prostu wszyscy naprawdę wiedzieliśmy, że co ma być konspiracją, to musi być konspiracją. Nie wolno było jeden drugiemu, przyjaciel, przyjacielowi zdradzić tego co robi, dokąd się wozi, dokąd się jedzie.
- Od kiedy pani była w konspiracji?
Od lutego 1941 roku chyba. Tak oficjalnie mam, pełne cztery lata.
- Na czym polegała pani praca w konspiracji?
Moja praca polegała przede wszystkim na tym, że byłam łączniczką, na każde zawołanie byłam z wszystkich skrzynek alarmowych. Potem trzeba było przewieźć broń, przewoziłam broń do Warszawy, przyjeżdżałam. Rozwoziłam różne informacje, listy, to co trzeba było przewieźć. Miałam rower, na terenie jeździłam rowerem, do Warszawy kolejką, czy czymś takim, ale musiałam być na każde zawołanie, coś trzeba było raptem, w pewnym momencie zawieźć, przewieźć, załatwić, przekazać, musiałam być po prostu do dyspozycji. […]
- Proszę powiedzieć, gdzie pani przechowywała broń na przykład, jak pani przewoziła, to gdzie się chowało broń?
Broń? Jak przewoziłam? Obojętnie w czym, w teczce, w plecaku, w torbie, w siatce. Pamiętam na przykład taki głupi moment. Wiozłam jakąś paczkę, był piękny letni dzień, w letniej sukience jadę na rowerze. Paczka z jakimś trefnym towarem wisi na kierownicy i się buja, raptem widzę od strony Chylic jedzie samochód niemiecki, odkryty samochód niemiecki. Myślę sobie: „Co tu robić?” Ale jadę sobie dalej prosto, oni doganiają mnie, okrążają mnie, przyglądają się mi bardzo dokładnie, mijają mnie, jadą naprzód i kilka metrów przede mną stają. Teraz moment zastanowienia, co robić? Ale nie tracę zimnej krwi, jadę dalej. Dojeżdżam do nich i tak jak oni mnie minęli, tak ja ich mijam, oni mnie bardzo dokładnie oglądają i pojechałam dalej, a oni zostali. Gdybym okazała trochę lęku, albo strachu, to najprawdopodobniej ta paczka, by razem ze mną wylądowała nie wiadomo gdzie, może w Oświęcimiu, tak że trzeba było zimą krew zachowywać, ale jakoś się udawało. Pan pytał gdzie, najlepiej w teczce, w plecaku, w siatce, obojętnie, trzeba było szczęścia. […] Jak nas wysiedlali z Konstancina, to u nas było dosyć dużo karabinów i też trzeba było te karabiny wywieźć. Ten fotel, który stoi u męża w pokoju, to tam się wsunęło te pistolety i w fotelu przewiozłam przez granicę, ten fotel jeszcze do tej pory stoi.
- Trzeba było rozpruwać obicie?
Nie, tam jest tak… pokażę panu, a jeden karabin był dłuższy i widać było rękojeść, to owinęliśmy szmatami i tak najprościej, na bezczelnego się woziło, jakoś Niemcy nie zauważali. Wystarczyło rękę wsunąć i tam były wszystkie pistolety w tym fotelu. Takie drobiazgi, właściwie mało ważne, ale trzeba było takimi sposobami.
- W pociągu do Warszawy, jak to wyglądało?
W pociągu do Warszawy, podobnie. Nigdy nie trafiłam na łapankę w pociągu, ale były łapanki w pociągu, w Konstancinie na stacji było bardzo dużo łapanek. Był taki pan, Naczelnik Urzędu Skarbowego w Warszawie, który też mieszkał w Skolimowie, który robił częste nagonki na handlarzy, więc w Konstancinie na dworcu było bardzo dużo łapanek, ale ja na łapankę w pociągu nigdy nie trafiłam. Pamiętam jak dojeżdżałyśmy razem z koleżanką, na przykład były dorożki wtedy w Warszawie, to siadałyśmy w dorożkę jako dwie rozbawione nastolatki, zachwycone sobą i życiem, wesołe radosne i wiozłyśmy co potrzeba w dorożce pełnej radości. Takie zwyczajne proste sposoby.
- Mogłaby pani opowiedzieć tę sytuację, tę pani gafę, jak zawiozła pani meldunek?
To było na terenie… nie powiem gdzie, to nie było w samym Konstancinie, tylko w Mirkowie. Dano mi list, pocztę tajną, którą musiałam doręczyć do rąk własnych koledze. Nie znałam go, nie miałam pojęcia jak on wygląda, poszłam do niego, otworzyła mi drzwi pani w średnim wieku i powiedziała mi, że ten pan jest chory. Upierałam się, że muszę mu doręczyć, nie mogę jej przekazać, bo rozkaz, to był rozkaz, jak powiedziane miałam, że doręczyć, to doręczyć. Ona poszła spytała się tego pana czy mogę wejść do pokoju, pozwoliła mi, leżał chory rzeczywiście w łóżku, weszłam, przeprosiłam go grzecznie, że go fatyguję: „Ale pana mamusia powiedziała, że mogę wejść.” Jak się okazało, była to chyba największa moja gafa, ponieważ to nie była mamusia.
- Ale o tym dowiedziała się pani później?
Ale o tym się dowiedziałam później, bo jak zaczęłam opowiadać w jakich okolicznościach doręczyłam, to mówią: „Słuchaj, przecież to nie była mamusia! To była…” Więcej do tego domu już nie pojechałam, prosiłam żeby mnie tam z pocztą już nie posyłano. To było bardzo przykre, ten pan zresztą już nie żyje.
- Kto był pani dowódcą, kto wydawał pani polecenia?
Jan Klimczak, pseudonim „Bojan” i „Grzegorz”. „Grzegorz” to był główny szef na ten teren, a Klimczak był jego pomocnikiem tak zwanym.
- Wiedziała pani, że szykuje się Powstanie?
Nie, liczyliśmy że nie. Pamiętam, że byłam umówiona jeszcze na randkę, tego samego dnia miałam pójść na randkę i okazało się, że na tą randkę nie zdążyliśmy, bo przyszedł rozkaz, że muszę biec na miejsce zbiórki. Przedtem przyszedł jeszcze kolega mojego brata, pożegnać się z nami, powiedział że oni mają o godzinie piątej zbiórkę w Klarysewie pod górami, tak to się u nas nazywało, tam stał oddział żandarmerii niemieckiej. Przyszedł się pożegnać i powiedział, że biegnie na zbiórkę i jeszcze mówi: „Wziąłem talię kart, jak będziemy czekali na tej zbiórce, nie wiadomo jak długo, to wtedy będziemy grali w karty.” Dlaczego podkreślam te karty, bo potem przy ekshumacji wyszło wszystko. Ludwik Rozwadowski nazywał się ten kolega. Pobiegł i stąd była już ta atmosfera, za chwilę ja dostaję wiadomość, że muszę biec na miejsce zbiórki. Moje miejsce zbiórki było w Klarysewie też, tylko z drugiej strony. Wszyscy się tam zgłosiliśmy, ale w międzyczasie okazało się, że chłopcy, którzy poszli na tą zbiórkę, mieli iść po broń pod tak zwane góry w Klarysewie. Tam Niemcy ich wypatrzyli, wszystkich aresztowali, kazali wykopać, tej całej gromadce doły, ustawili wszystkich przy tych dołach i wszystkich rozstrzelali. Zakopali i ślad po nich zaginął, dlatego że oni to przyklepali, teren już był wysiedlony, przyklepali to ziemią, zaorali, nie było śladu. Tam rodzice potracili po trzech synów w jednej sekundzie. Jak oni wszyscy tam zginęli, to zaczęła się pierwsza powstańcza noc. Niemcy zaczęli atakować, byłam wtedy z drugiej strony, na dworcu w Klarysewie i usiłowałam przebiec na tą stronę gdzie siedział mój dowódca Klimczak. Jakoś mi się udało przez szosę przebiec do willi gdzie oni urzędowali. Potem już całą noc przesiedziałam na warcie w jakiejś kapuście, deszcz lał, siedziałam tam na obserwacji, bo mnie tam wysłano. Strzelali i mam ślad, koło ucha przeleciał mi pocisk, ale jakoś szczęśliwie wyszłam cała z tego, ale kilku naszych kolegów już na tej drodze zginęło. Leżeli tam, dopiero rano zobaczyliśmy ilu ich tam zginęło przy pierwszej potyczce. Miałam iść do Mirkowskiej Fabryki z jakimiś meldunkami, tylko się okazało potem, że tam był oddział Narodowych Sił Zbrojnych, które się połączyły w ostatnim momencie z Armią Krajową i powiedzieli: „<< Szari >> nie żyje, nie macie już po co tam wysyłać.” Już tam nie poszłam, kazali się cofnąć do domów, ale to już było rano, wszyscy już się rozeszli, rozproszyli, bo Niemcy już po prostu zajęli cały teren, już nie było możliwości nigdzie, więc powróciłam przez Jeziorno do domu, brat mój poszedł w Lasy Chojnowskie. Potem jeździłam do Lasów Chojnowskich i woziłam…
- Spotkała się pani wtedy z bratem?
Wtedy nie, dopiero w lesie, nie wiedziałam gdzie on był. Właściwie to mnie zawiadomił posterunkowy policji, powiedział: „Pani brat jest w Chojnowie.”
Granatowej policji, on mnie znał, bo oni mieli w tym samym budynku posterunek, gdzie pracowałam, w gminie, dlatego powiedział mi: „Pani brat jest w Lasach Chojnowskich.” Potem tam zawoziliśmy, jeździłam tam, zresztą nie tylko tam dojeżdżałam. Potem był główny egzekutor i nasz oddział się wycofał do Lasów Chojnowskich, te oddziały, które są w tej książce opisane i oni przychodzili nocami do nas, do Chylic, bo już wtedy byliśmy wysiedleni, i zabierali swoje zaopatrzenie, jakieś rozkazy, tak się kontaktowaliśmy. Całe noce przychodzili do nas, pod osłoną nocy, a ja w ciągu drugiej nocy też do nich dojeżdżałam, tak że na tym to polegało.
- Pani była z mamą i z tatą, tak?
Byłam z mamą. Tatę oni na jakiś czas zabrali, ale potem tata wrócił. Zabrali go gdzieś za Pruszków, wcześniej od ojca nie mieliśmy żadnych wiadomości, a brat był w lasach już wtedy.
- Ta miejscowość, do której byliście państwo przesiedleni, ona była daleko?
Chylice, blisko tylko to już było poza terenem, to było za Piasecznem, niedaleko Lasów Chojnowskich, Kabackich.
- Tam dostaliście państwo jakiś dom?
Nie, tam była willa pani generałowej Krok-Paszkowskiej, był taki przedwojenny generał Krok-Paszkowski i oni mieli willę w Chylicach. On oczywiście był na wojnie gdzieś, chyba w Anglii potem umarł, a ona mieszkała tam i po prostu nas przygarnęła. Potem na rowerze w kółko jeździłam, dowoziłam, rozwoziłam wszystko co potrzeba, wszystko co mi kazali oczywiście. Nie widziałam co oni mi każą, po prostu byłam posłuszna rozkazowi, który mi kazali robić, no to robiłam, a co woziłam, to wiele rzeczy nie miałam pojęcia.
- Skąd pani woziła, jak to było?
Powiedzieli mi gdzie mam się zgłosić, zabrać i gdzie mam się zgłosić oddać.
- Wtedy, kto pani zlecał te meldunki?
Też odpowiednia osoba... i jakaś inna osoba, która przynosiła mi te informacje. Po prostu to była taka organizacja, że zawiadamiano mnie, przecież telefonów nie było, komórkowych telefonów też przecież nie było, przyjeżdżało się, mówiło, była osoba wyższego stopnia, która mówiła: „Masz pojechać tu, masz zrobić to.” Więc człowiek jechał tu, brał to, jechał tam, zawoził, ale w końcu Niemcy się zdenerwowali, jak mnie kiedyś w domu nie było, już w Chylicach, przyjechali do mojej mamy i zabrali mi rower, powiedzieli mamie: „Niech ona się tak nie kręci, zabieramy jej rower, niech ona się nie kręci, to będzie dla niej lepiej.” Już roweru nie miałam, piechotą musiałam chodzić. W każdym razie, widocznie mnie tam podpatrzyli, że coś za dużo się im kręciłam.
- Oddział brata był duży, ten w lasach?
W lasach był oddział „Lancy”, „Lanca” to był oddział, który przyszedł ze wschodu zdaje się i oni się tam wszyscy połączyli w Lasach Chojnowskich. To był zresztą przypadek, wszystkie oddziały się połączyły, a brata oddział się właściwie rozleciał cały, dlatego że przecież wszystkich szesnastu, nie pamiętam czy to było szesnastu kolegów, czy więcej, w każdym razie dużo ich tam było i cały ten oddział został rozstrzelany zanim doszło do pierwszego wyjścia, dosłownie w godzinę „W” zostali rozstrzelani. Potem na wiosnę była ekshumacja. Na tą ekshumację pojechałam z matką Rozwadowskiego, bo trzeba było identyfikować tych chłopaków wszystkich. Rozkopali dół, rzeczywiście wszyscy jak żywi leżeli, widocznie zima jakoś nie uszkodziła ciał, w każdym razie wszyscy byli do rozpoznania. Trumny zostały zbite, Mirkowska Fabryka Papieru fundowała trumny, w każdym razie stamtąd przyszły, z desek pozbijane, wszystkich wyciągano z dołu i kładziono do trumien. Patrzymy, a między nimi Lutka Rozwadowskiego nie ma i nie ma, dopiero patrzę do tego dołu, rozsypane karty, powiedział, że zabiera karty: „Pogramy w karty zanim się doczekamy wyjścia do akcji.” Te karty leżały w tym rowie przysypane, w tym dole rozsypane, on leżał jako ostatni. Ale okazało się, że jak już wszystkich wykopano z jednego dołu, to mówią, że nie ma jeszcze trzech, uje trzech. Ktoś, jakiś pan, który obserwował jak oni rozstrzeliwali tych młodych ludzi, z jakiegoś strychu, powiedział że widział jak się trzech chłopaków urwało i zaczęło uciekać, Niemcy ich zastrzelili kilka metrów dalej. Pokazał gdzie, rzeczywiście rozkopali i tych trzech braci Komorowskich, trzech Nerków, po trzech synów ludzie potracili w jednej sekundzie. Wtedy jeszcze trzech wykopano, potem był piękny, bardzo wspaniały pogrzeb, na ten pogrzeb przyjechał nawet pan generał ruski, generał Szakiłow, na cmentarzu w Powsinie. Ten cmentarz wtedy założono i tam przewieziono. Pamiętam jak Szakiłow wygłosił przemówienie i powiedział tak: „Wszystko co tutaj mamy nadzwyczajnego, wszystko co dobre, to wszystko dzięki armii radzieckiej.” I wszyscy dopiero powiedzieli: „No rzeczywiście prawdę powiedział, że wszystko zawdzięczamy armii radzieckiej, bo nie przyszli na pomoc.” Pamiętam, nad otwartą mogiłą, nad trumnami, taką mowę wygłosił. Byłam na mszy, na ekshumacji i do tej pory rokrocznie są piękne uroczystości 1 sierpnia o godzinie siedemnastej, zawsze odprawia kilku księży, potem ze sztandarami jest przemarsz na cmentarz, apel poległych. Potem pozbierali z całego terenu, wszystkich poległych, ekshumowano z innych miejsc i tych wszystkich, którzy zginęli z oddziału, tam pochowani są w Powsinie. Proponuję kiedyś pojechać zobaczyć, naprawdę piękny cmentarz jest.
- Proszę powiedzieć jeszcze jak trwało Powstanie, państwo mieliście jakieś wiadomości z Warszawy, o tym, co dzieje się w Warszawie, w mieście?
Właściwie niewiele, tylko tyle, że się widziało to. Pierwszy raz do Warszawy poszłam dopiero 19 stycznia, piechotą.
- Pierwsze informacje były od ludności, która uciekała…
Właśnie raczej tutaj przychodziło mało ludności, przez Wilanów, do Konstancina nie przychodziło dużo ludności, raczej Pruszków. Do Konstancina raczej nie było jakiegoś masowego przychodzenia. Natomiast jak w Warszawie już skończyło się to wszystko, to bardzo dużo ludności polskiej na tak zwany szaber jeździło i niestety to było bardzo przykre, po prostu jeździli, kradli co się dało i to przywozili, dużo osób, to co było i to było przykre.
- Kiedy potem była pani w Warszawie pierwszy raz?
Jak 17 stycznia było wyzwolenie, to poszłam 19 stycznia piechotą. Pamiętam przechodziłam przez Jeziorkę lód się zarwał, to do pasa wpadłam w wodę, buty z cholewami wtedy miałam, oficerki wtedy były bardzo modne, zresztą jedyne jakie można było dostać. Do butów nalało mi się wody, a to ile stopni mrozu było, ale myślę sobie wyschnę. Zanim doszłam do Warszawy, to już parowałam. Szłam po tych gruzach, myślę sobie: „Gdzie ja jestem?” Dopiero zobaczyłam Kolumnę Zygmunta zwaloną, to myślę sobie: „O, jestem na Placu Zamkowym.” Szłam górą gruzów, to był 19 stycznia, na drugi dzień po wyzwoleniu. Szłam po tych gruzach nie wiedząc w jakiej części Warszawy jestem, bo po prostu nic nie było, kupa gruzów, dopiero jak zobaczyłam kawałek zwalonej Kolumny Zygmunta, to myślę sobie: „No, to wreszcie wiem gdzie jestem.” Nie mieliśmy w ogóle żadnych pieniędzy, a potem można było wymienić pięćset złotych, ale na Pradze, wobec tego wzięłam te pięćset złotych, przeszłam przez Wisłę piechotką na wysokości Opaczy, Jeziornej, przeszłam przez Wisłę i wymieniam pięćset złotych. Jak wróciłam ze słoniną i z chlebem, to byliśmy bohaterami, zaopatrzeni we wspaniałą żywność. Potem kilka razy chodziłam... Pamiętam jak raz poszłam, przeszłam przez Wisłę, po lodzie i przenocowałam na Pradze, nie zdążyłam już wrócić, bo nas zatrzymali po tamtej stronie ruscy, że dlaczego po tamtej stronie jestem. Jakoś udało się wykręcić, dlatego musiałam zostać tam na jedną noc. Rano chcę przejść przez Wisłę, a po lodzie płynie woda, bo już się rozpuścił cały śnieg. Myślę sobie: „Jakie jest wyjście? Nie wiadomo jak tu teraz wyjść? Gdzie tą nogę postawić, bo wszystko płynie po lodzie?” Przeszło się, no nie było wyjścia, mostów nie było, dostać się musiałam, wiedziałam, że jest lód, a śnieg się już potem roztopił. Trzeba było i też tak się chodziło. Z jakimś znajomym się wymieniałam, starszą osobą, który nie mógł sobie wymienić tych pięciuset złotych, to ja chodziłam, młoda byłam, lubiłam biegać. Pamiętam wtedy jak przyniosłam bochenek chleba i słoninę, to byliśmy tacy szczęśliwi, że mamy co jeść.
- Już wtedy cała rodzina była w domu?
Już była rodzina cała w domu, już ojciec był, już brat wyszedł z lasów, już mama była, już wróciliśmy potem na swoje miejsce. Oczywiście wszystko zdewastowane. Najgorsze, że nam świerzb zapuścili, wszyscy na świerzb chorowaliśmy, jakieś wrzody, świerzby, Boże, co my tam przeżywaliśmy. Miałam na piersiach wrzody przeogromne, brat do pasa we wrzodach był, ojciec miał wrzut na żołądku, wszyscy jacyś z niedożywienia i z brudu, i z wszystkiego, no bo…
To już właściwie Rosjanie, już potem Rosjanie. Najlepsze jak oni przychodzili i się myli, jak moja mama dała im miskę z wodą, to on nie bardzo wiedział co on z tą miską ma zrobić. Wziął kubeczek, wziął wodę w usta, popił i się mył dopiero, to autentyczne było. On po prostu nie bardzo wiedział co z tą miednicą ma robić. Takie opowiadam głupstwa, ale…
- A Polacy, ci co przyszli z Rosjanami?
Sama byłam świadkiem, jak wchodzili Polacy, bo nas oswobadzało w Konstancinie Wojsko Polskie, pierwsze weszło Wojsko Polskie. Wchodzili tacy obdarci, tacy nędzni, przecież mróz był niewiadomo jaki, obdarci nędzni idą, to była chyba Dywizja Kościuszkowska, tak mi się wydaje, to byli Polacy. Idą, my wszyscy stoimy przy drodze witać Polaków, witamy oswobodzicieli, cieszymy się, jesteśmy szczęśliwi, i pierwszy idzie dowódca, a ta reszta tych naszych biedaków idzie wojskowym krokiem, a on idzie i mówi: „Raz, dwa, raz dwa, kto z AK niech ucieka. Raz, dwa, raz, dwa, kto z AK niech ucieka.” Od razu ostrzegał nas, bał się powiedzieć co, tylko od razu mówił: „Kto z AK niech ucieka.” Do nas stojących z boku mówił.
Tak, że słyszeliśmy, stałam na ulicy, to słyszałam, na własne uszy to słyszałam.
- Była pani świadkiem jakichś represji później?
Nie, bo potem w 1945 roku zaraz wyjechałam stamtąd, wyjechałam na wybrzeże. Moi rodzice byli pozbawieni głosu: „Trzy razy tak”, wrogowie ludu byli, mnie podobno też szukano, ale dostałam pracę przy odwodnieniu Żuław i wyjechałam do Gdańska.
- Proszę mi jeszcze powiedzieć co z tą bronią, która była w fotelu?
Wywiozłam w odpowiednie miejsca, a kto dalej ją zabrał, to już nie wiem. Przewiozłam ją z tej wysiedlonej części, która była otoczona Niemcami, wywiozłam poza granicę. Oni wysiedlili Konstancin, otoczyli wojskiem i tam przecież mysz nie mogła przejść, za specjalnymi przepustkami wolno było wyjść z tego getta okrążonego. Musieliśmy tą broń wywieźć, więc w ten fotel włożyliśmy i jechaliśmy, ale kto dalej ją wziął, to już nie wiem. To była taka konspiracja, że my po prostu naprawdę nie bardzo wiedzieliśmy kto, co? Człowiek wiedział o sobie.
- Ten człowiek, który nocował w pani w domu …
To właśnie z nim wywoziliśmy tą broń nawet. On zginął, już nie żyje, on był główny egzekutor Józef Jabłoński, pseudonim „Wilczek”, zresztą o nim w tej książce pan Wilczyński opisuje. On jak już Powstanie się kończyło, przeszedł do Lasów Chojnowskich i tam pod Piskórką była bitwa stoczona, w której został ciężko ranny. Jak został ciężko ranny, to go przywieziono do Konstancina, do willi, w której dwa pokoje były przeznaczone na szpital. Zawiadomiono mnie, że on jest tam ranny, że został tam przywieziony. Ja nie byłam sanitariuszką, tam były sanitariuszki, ale zawiadomiono mnie, że mam przewieźć jeszcze jakieś rozkazy, byłam dla niego też przeznaczoną łączniczką, że mam jakieś rozkazy przenieść i że mam do niego przyjechać. Rzeczywiście zastałam go leżącego, pocisk miał wlot tu, to był pocisk świetlny, a tutaj był wylot, to była cała wyszarpana, ogromna rana. Zawiadomiliśmy lekarza, on leżał tam nieprzytomny, w Konstancinie już był szpital przeniesiony z Warszawy i przyszedł doktor Białecki, który jedyne na to lekarstwo kazał zrobić roztwór soli, zwyczajnej kuchennej soli i wlać mu w tą ranę. Jedna z koleżanek z tych nerwów, z tego wszystkiego, pomyliła się i dała dziesięciokrotnie większą dawkę soli. „Wilczek” bardzo mnie lubił, byłam jego łączniczką, cztery lata jednak współpracowaliśmy i on mnie prosił, żebym go trzymała za nogę, jak doktor będzie wlewał tą sól. Trzymam go za nogę, doktor wlewa mu roztwór tej potwornej soli i ja dostaję ataku histerycznego śmiechu, patrząc na mękę jego twarzy. Ta męka tego człowieka, takiego wspaniałego żołnierza, bo to przecież przedwojenny żołnierz był, któremu leje się w tą ogromną ranę dziesięciokrotnie większy roztwór soli. Dostałam ataku śmiechu, zaczęłam się histerycznie śmiać, skakała mi ta jego noga, nie mogłam go puścić, bo doktor lał tą sól. Ja tego w życiu nie zapomnę, zresztą na drugi dzień umarł. Jedynym sposobem na odkażenie była woda z solą, niestety umarł, to właśnie z nim wywoziliśmy broń. On nie był na tym terenie ogrodzonym. Jakim sposobem on przeszedł przez ten kordon Niemców nie wiem. W każdym razie zgłosił się do mnie i powiedział, że mamy wywieźć tą broń. Wpakowaliśmy w ten fotel, pamiętam jeszcze rękojeść jednej broni owiniętą jakimiś szmatami, że to niby jakaś łyżka, czy coś takiego i przewieźliśmy to. On też jest pochowany w Powsinie, wszyscy oni są tam pochowani. Takie to historie były, drobiazgów było dużo, jak z tą kuchnią, potem jak Niemcy się wszy przestraszyli i tyfusu.
- Proszę powiedzieć, jak to było, kiedy to było?
Zaraz jak wybuchło Powstanie, to zaczęli przywozić powstańców do szpitala i trzeba było ich dokarmiać, bo oni przecież umierali, właściwie nie było żywności żadnej, więc pan Kowalski, właściciel jednej willi w Konstancinie, bardzo zresztą zamożny i wspaniały człowiek, zorganizował nam w swojej willi, dał nam lokal, jakieś wojskowe kotły przywiózł, jeździł po wsiach i po prostu przywoził kapustę, kartofle, mięsa jakieś i my z koleżanką gotowałyśmy. Ona była słaba, ja byłam silniejsza i z drugą koleżanką nosiłyśmy do szpitala i po prostu rozdzielałyśmy, powstańców się karmiło cały czas, dopóki ostatni nie wyszedł z tego szpitala. W końcu ktoś nas zdradził i Niemcy odkryli, że ta kuchnia istnieje, ale przedtem nam przywieziono obok, do drugiego pokoju, panią która zmarła na tyfus plamisty. Potem ją zabrali i już nie było jej. Jak Niemcy przyszli powiedzieli, że tutaj się coś dzieje, co to za kuchnia, dlaczego te kotły, dlaczego takie wojskowe, dlaczego takie duże i co to się dzieje? Mówimy, że tutaj sobie gotujemy, że to, że tamto, że to właśnie pani umarła na tyfus plamisty, jak oni usłyszeli tyfus plamisty, wywiesili nam na drzwiach ogromny plakat z wielką wszą i potem cały czas już mogliśmy sobie dalej działać, bo dla nich to już był teren zagrożony tyfusem i miałyśmy święty spokój. Państwo Kowalscy już też nie żyją.
- Jak długo trwała ta kuchnia?
Do końca grudnia, zaraz, jeszcze w styczniu chyba trwała, jeszcze była wigilia, to mój ojciec zaprosił wszystkich powstańców, chodzących oczywiście, […] zaprosił wszystkich na wigilię. Bida bo bida, ale tak jakoś, ci co chodzili, żeby na wigilię. […]Jak Niemcy przychodzili do gminy, to mówili co oni chcą, jakieś wykazy, co oni będą sprawdzać. Wtedy były dla Niemiec, dla ludności, różne podatki się płaciło, określona była ilość kur, ilość krów, ilość wszystkiego i to my wszystko wiedząc, natychmiast jak Niemcy nam powiedzieli, że przyjadą na kontrolę, bo wolno było przyjąć określoną ilość czegoś, żywca nie wolno było, żadnych świń, żadnych krów, nie wolno było tego trzymać, były kartki i koniec. Każdy oczywiście miał większe ilości, no to my szybko za telefony. Był jeszcze woźny bardzo wspaniały w gminie, którego też prosiliśmy, on miał rower, jeździł do ludzi i uprzedzał: „Słuchaj, ile masz podane w zestawieniu?” „Dwie kury.” „Proszę, dwie kury mają być na podwórku.” Moją mamę też ostrzegałam: „Masz dwie kury, cztery jajka położysz.” Tyle ma być, bo tyle jest podane, tak że mi się wydaje, że dosyć dużo zrobiliśmy w tamtej gminie dobrych rzeczy i z podatkami, bo z podatkami to też było różnie. Byłam też świadkiem egzekucji, ale to już byli akowcy, na naczelniku wydziału podatków w Urzędzie Skarbowym, bo on był dosyć ostry dla Polaków, a jego żona była dentystką. Byłam akurat jako pacjentka u dentysty, to był wieczór. Raptem wchodzi dwóch młodych ludzi, zamykają drzwi, zasłaniają okna, idą do gabinetu pani dentystki i pytają się o jej męża, a my siedzimy jako pacjenci, jego akurat nie było. Siedzimy, oni zamknęli nas, nikogo nie wypuszczają i czekają na pana naczelnika. Naczelnik przyjeżdża, Boże jak oni ten wyrok wykonywali, stłukli go tak, za to że się znęcał nad Polakami. Potem nas wsadzili do łazienki, siedziałam w wannie, a oni go tłukli tak potwornie, włosy mu powyrywali z głowy.
To byli akowcy, a naczelnik urzędu po prostu gnębił Polaków.
Polak, no po prostu wie pan, troszeczkę Niemcom na rękę szedł.
Nie, on gdzieś wyjechał potem, pamiętam też nazwisko, ale nie powiem. Te wszystkie nazwiska jeszcze pamiętam, jeszcze nie jestem najgorsza z pamięcią.
- Jakie jeszcze w tym rejonie były akcje, w których na przykład pani brat brał udział? Jeszcze był zamach na tego kata.
W Powsinie na Bójnisa, to nie był mój brat, tylko między innymi „Wilczek”, ten egzekutor był wtedy na tym cmentarzu, on wtedy nocował u nas, żeby było bliżej. Tego co zabili, to był kat powiatu, to był potworny człowiek, który kijami z akacji zabijał ludzi, tak tłukł kijami z akacji, był pan Szwaderek, którego zabił ten Bójnis. Zrobili na niego zasadzkę w Powsinie i właśnie tam jest teraz ten cmentarz, po drugiej stronie jest ten cmentarz powstańczy, tam gdzie zrobili na niego zamach, na tego Bójnisa. On jechał do Warszawy, oni się ukryli za nagrobkami i zastrzelili go, od tego czasu represje trochę ucichły.
- Ten „Wilczek” między innymi brał w tym udział?
Brał udział, nocował u nas i to akurat jeszcze pamiętam jak dziś, to było 13 marca, były moje imieniny i mówił, że to prezent na imieniny.
- Jak wracał z tej akcji, to też nocował u państwa?
Nie, już nie, już wyjechał, a ponieważ były to moje imieniny, to miałam gości i on powiedział: „Niech ci goście wyjadą, bo potem się nie wydostaną.” Gości wypchnęliśmy, a co oni dalej robili, jak to było, to już dokładnie nie wiem, bo oni tam już między sobą, ten oddział cały poszedł. Zresztą dokładnie opisuje pan Wilczyński, bo on też tam był, on był szefem tego ataku.
- Proszę mi na zakończenie powiedzieć, czym dzisiaj dla pani jest pamięć o Powstaniu Warszawskim?
Czym jest pamięć? To był wspaniały zryw, ale mi jest bardzo żal tylu niepotrzebnych śmierci młodzieży. Za dużo młodzieży zginęło, może niepotrzebnie, ale bo ja wiem, nie wiem czym dla mnie jest… Wspominam to jako wspaniały zryw, to była wspaniała przede wszystkim młodzież, która nie patrzyła na własne prywatne sprawy, tylko szła, to byli patrioci po prostu, patrioci którzy robili wszystko dla Polski, dla ojczyzny. Nikt się nie zastanawiał ile to kosztuje, za ile to się sprzedaje, czy to się kupuje, wtedy nie było o tym mowy. Po prostu za dużo tej młodzieży i naprawdę młodzieży wspaniałej, za dużo ich zginęło. Po prostu żal tych ludzi, może inaczej by Polska wyglądała, gdyby ta młodzież żyła, tak mi się wydaje, że inna Polska by była, inny świat. Dużo jest na pewno w tej chwili też dobrej młodzieży, ale tak jak się patrzy, to tak ogólnie… To byli inni ludzie, po prostu oni mieli jakieś zasady, oni w coś wierzyli, coś robili rzeczywiście bezinteresownie, z patriotyzmem. Po prostu jest mi żal, że oni zginęli, a nie żyją w Polsce w tej chwili. Teraz to już by było pokolenie na wymarciu, ale jest mi ich żal, że oni nie dożyli dobrych czasów, żeby tacy ludzie jak oni pokierowali dalej Polską.
- Dużo pani przyjaciół zginęło w czasie wojny?
Oj dużo, i moi profesorowie z gimnazjum, też wspaniali ludzie byli. Mój jeden profesor historii, profesor Wawłowski w Katyniu zginął, wspaniały człowiek był, profesor Janik od matematyki zginął w Powstaniu, dużo zginęło, koleżanki. A my teraz jeszcze z koleżankami z gimnazjum się spotykamy, bo jesteśmy w Towarzystwie Przyjaciół Warszawy. Potem kończyłam gimnazjum na Rozbrat 26, Gimnazjum Kochanowskiego, ten budynek częściowo stoi jeszcze i jeszcze jest trochę koleżanek, pani Wójcicka była taka szefowa Oddziału Powiśle Towarzystwa Przyjaciół Warszawy, ona zorganizowała nas i do tej pory jeszcze trochę nas jest, po prostu spotykamy się na ulicy Salezego. Jestem w Komisji Rewizyjnej, dlatego raz na rok tam się spotykamy, jakieś koncerty w Pałacu Ostrowskich są organizowane bardzo piękne, coraz mniej się chodzi na te koncerty, dla mnie za dużo schodów jest w tym Pałacu Ostrowskich, ja się do schodów nie nadaję. W każdym razie jeszcze trochę tego starego pokolenia jest.
Warszawa, 5 kwietnia 2006 roku
Rozmowę prowadził Tomek Żylski