Walentyna Słonecka „Wala”
Walentyna Słonecka z domu Bazylewicz, pseudonim „Wala”, urodzona w 1928 roku.
- Podczas Powstania była pani harcerką „Szarych Szeregów” i służyła w Batalionie „Oaza” jako...?
...łączniczka.
- To było w jakiej dzielnicy?
Na Sadybie Czerniakowskiej, bo tam mieszkałam.
- Była pani wtedy jeszcze dzieckiem, czy cokolwiek pani pamięta z okresu wcześniejszego, to znaczy wybuch wojny w 1939 roku?
W 1939 roku... Tak, jednak trochę pamiętam. Byłam wtedy w Zakopanem, mieszkałam z mamą i pamiętam jak Niemcy wjeżdżali [na Bystre]. W jaki sposób po raz pierwszy zetknęłam się z Niemcami w Zakopanem? Akurat szłam po jakieś zakupy do sklepiku i na motocyklu przyjechało dwóch Niemców, zatrzymali się przy mnie i pytali, gdzie jest droga na Jaworzynę. Uzyskali informację jak mają jechać i pojechali.
A jeszcze był przemarsz wojsk czeskich, które szły strasznie długo. Nie pamiętam tak dokładnie, ale wiem, że dzień i noc szły te wojska w kierunku Olczy przez Bystre, to pamiętam – trudno było nie zapamiętać, bo tego było tak dużo, że to się utrwaliło w pamięci. Potem wyjechałam. W związku z tym, że rodzina była rozsypana w różnych częściach Polski, [najpierw] razem się skontaktowali i stwierdzili, że należałoby przyjechać do Warszawy i tak wszyscy znaleźli się w Warszawie, to znaczy: moja mama, mój wujek, który był w 10. Pułku Ułanów w Białymstoku (był wtedy rotmistrzem) i moja ciotka – ich siostra, też z Poznania przyjechała do Warszawy.
To był 1940 [rok] chyba… Chyba tak.
- W Warszawie poszła pani do szkoły?
W Warszawie najpierw mieszkaliśmy gdzieś tutaj przy placu Narutowicza, na ulicy Pługa. Później [...] zmieniliśmy miejsce zamieszkania, ale [mieszkaliśmy] w tej samej dzielnicy [przy ulicy Filtrowej 62], a potem znaleźliśmy się na Sadybie [przy ulicy Okrężnej 5A].
- Ale mieszkała pani na Sadybie?
Mieszkałam na Sadybie Czerniakowskiej, na [ulicy] Okrężnej [5A z mamą Leokadią Samorodow i wujkiem – bratem mamy – Mieczysławem Gawryłkiewiczem, który zmienił nazwisko na Hawryłkiewicz, gdyż był działaczem podziemnym – rotmistrzem 10. Pułku Ułanów w Białymstoku. Zginął w czasie Powstania, pochowany jest na cmentarzu na Woli.
- Jak wyglądał okres nauki konspiracyjnej, bo mówiła pani, że uczęszczała na tajne komplety?
Tak, na początku to była końcówka szkoły podstawowej, ale tak bardzo nie pamiętam tej szkoły. Natomiast potem byłam na kompletach, które były prowadzone przez panią Stefanię Baczyńską.
Tak, matkę Krzysztofa Kamila Baczyńskiego. Tam nas było kilkoro na tych kompletach, [między innymi Alina Kotlewska, córka naszego aptekarza pana Kotlewskiego].
- Pamięta pani mniej więcej, jaki był zakres nauki?
To już była szkoła średnia.
- Ale był język polski, historia, geografia? Były te przedmioty?
To było. Te zasadnicze przedmioty były, tak. I tam poza panią Stefanią Baczyńską była jeszcze nauczycielka, której już nie pamiętam, nawet nazwiska. [Nazywała się chyba pani Matuszewska i uczyła nas chyba matematyki. Pod koniec roku szkolnego zdawaliśmy egzamin gdzieś w Alejach Ujazdowskich.
- Do kiedy trwała ta nauka?
To trwało do Powstania Warszawskiego. [To były dwie klasy szkoły średniej. Po powrocie do Warszawy w 1945 roku uczyłam się w klasie trzeciej dla dorosłych, później w czwartej klasie gimnazjalnej imienia Stanisława Staszica. Dwie klasy liceum i maturę zdałam w Liceum Handlowym (prywatnym) pani Statkowskiej przy ulicy Nowogrodzkiej].
- Wtedy pani się związała z harcerstwem?
Nie, z harcerstwem związałam się wcześniej, przed Powstaniem Warszawskim. To było... Mnie zaliczono rok i siedem miesięcy, czyli [od kwietnia] 1943 roku. I tak już byłam do końca [do października 1944 roku].
Były organizowane zbiórki z drużynową Niną Lisiecką, tam były też moje koleżanki... [Były dwa zastępy „Orłów” i „Sokołów”. Jeden zastęp był zastępem zastępowych].
- Czy czegoś się pani zdążyła nauczyć na tych zbiórkach?
Na zbiórkach? To było tak dawno! Tak dawno, że mi trudno powiedzieć, na pewno się czegoś nauczyłam, bo Nina starała się... [Zbiorki były organizowane w prywatnych mieszkaniach. Uczyłyśmy się alfabetu Morse’a, musztry i tym podobnych rzeczy].
- To proszę przypomnieć, jak to było ze zbiórkami i z obozem przed Powstaniem?
Zbiórek specjalnie nie pamiętam, natomiast pamiętam wyjazd na obóz harcerski na miesiąc przed Powstaniem Warszawskim. [Na obóz harcerski pojechałyśmy wagonami towarowymi jako opiekunki, pomoc dla dzieci kolonijnych. Miało to być przykrywką naszego obozu harcerskiego, o ile pamiętam, w Starej Wsi. Było też zorganizowane ognisko nocy. Śpiewałyśmy piosenki harcerskie, otrzymałyśmy lilijki i krzyże harcerskie. W dzień uczyłyśmy się sygnalizacji Morse’a].
Z tym, że ja nie byłam świadoma, nie byłam...
... wtajemniczona w to. Natomiast [była wtajemniczona] moja drużynowa, która organizowała ten obóz i moja mama, która uczestniczyła też w pracach podziemnych w czasie okupacji...
- To znaczy, w jakich pracach?
Mama roznosiła gazetki, pewnie jeszcze więcej rzeczy robiła, [ponieważ wujek mieszkał z nami a był działaczem podziemnym, więc i moja mama była wciągnięta do tej pracy]. W naszym domu były skrytki, które pamiętam, na te gazetki. Były trzy skrytki: klepki wyjmowane z podłogi, gdzie się wkładało te gazetki, poza tym wałek do ciasta, do którego się chowało i pudełko na nici, które miało podwójne dno – to pamiętam. Nieraz się nad tym zastanawiałam, dziecko jednak dużo obserwuje i gdyby, nie daj Boże, ktoś mnie mocniej przycisnął, to nie wiem czy bym nie zdradziła tych skrytek! Bo jednak je znałam...
- Jak pani zapamiętała obóz?
Obóz... To było zorganizowane w ten sposób, że jechaliśmy (nawet mam gdzieś zdjęcia z tego obozu, z wyjazdu na obóz) zwykłymi wagonami towarowymi. Jechałyśmy jako pomoc kolonijna, bo nie można było przecież inaczej – zresztą pomagałyśmy na koloniach, a po zajęciach kolonijnych, były już zajęcia harcerskie. Nawet było w nocy zorganizowane ognisko harcerskie. To ognisko pamiętam. A potem się okazało, że to było pod bokiem „ukraińców”, którzy gdzieś tam niedaleko stacjonowali.
- Czy były jakieś sugestie ze strony drużynowej, że będziecie wkrótce potrzebni?
Naprawdę tego już nie pamiętam, ale my wiedzieliśmy, że jesteśmy do czegoś przygotowywani. Trochę jako sanitariuszki, trochę jako łączniczki, bo nie wiadomo było, do czego będziemy potrzebne. Ale i takie zajęcia były, i takie... Tak dokładnie nie pamiętam moich odczuć z tych dawnych lat.
- Rozumiem. Dochodzimy do godziny „W”...
Jeszcze przed godziną „W” (też nie pamiętam, kto mi to zlecał, ale...) [otrzymałam zadanie zawijania butelek z proszkiem wybuchowym w bloku przy ulicy Okrężnej róg Powsińskiej]. To było w bloku naprzeciwko mojego domu. Tam chodziłam i zawijałam...
- Czy to było niebezpieczne?
To zależy, kto by to zobaczył, bo ja myślę, że gdyby to jakiś Niemiec zobaczył, to na pewno [by było] niebezpieczne.
- Ale nie, chodzi mi o samą technikę związaną z tym zajęciem…
Nie, bo to były puste butelki. One były przygotowywane, potem się dopiero nalewało ten środek, benzynę, czy [coś takiego]. A my zawijałyśmy w taki proszek, żeby potem przy rozbiciu, jak się wleje już do środka benzynę, żeby to wybuchało. Tutaj też mama się bardzo bała, nie bardzo chciała mi pozwolić, no ale... Robiłam to.
- A czym mama się zajmowała, bo musiała utrzymywać dom?
Mama chwytała się wszystkiego, co tylko było możliwe. Ponieważ była świetną gospodynią, na przykład piekła bułeczki drożdżowe, które dostarczała do cukierni. Niestety niejednokrotnie płakała, bo wtedy produkty były fałszowane, na przykład mąka była fałszowana i czasami w ogóle nie rosło to [ciasto]. Wtedy rozpacz ją ogarniała, bo wkładała swoje pieniądze i zamiast zarobku, trzeba było to wszystko wyrzucać...
Raz jeden odważyła się pojechać na handel – i to właściwie zrobiła w takim akcie rozpaczy, bo moja mama się nie nadawała do żadnego handlu... Był okres, kiedy zachorowałam bardzo poważnie na nerki – to było kilka schorzeń naraz – byłam leczona prywatnie, trzeba było mieć na to pieniądze i moja mama zdecydowała, że pojedzie na handel, po prostu po masło. Miała wielkiego pecha, bo kiedy się przesiadała z pociągu na pociąg (chyba w Koluszkach), podeszli do niej Niemcy i kazali jej otworzyć [walizki], bo mama nie woziła [zakupów] w jakichś zwykłych torbach, tylko w walizkach. Uważała, że to nawet bezpieczniej będzie, że nikt się nie przyczepi... Podeszli [do niej] Niemcy, kazali jej otworzyć walizki – wiedziała, że ma mnie chorą w domu, że musi się spieszyć za względu na mnie, za chwilę miała odjazd pociągu, do którego się przesiadała i... zostawiła te dwie walizki. Nie otworzyła, zostawiła je i przyjechała z niczym, zapłakana... Pamiętam moją reakcję – obiecywałam sobie wtedy, że pierwszego Niemca własną ręką zamorduję!
- Dotrzymała pani obietnicy?
Nie, odwrotnie! Odwrotnie się stało, może warto nawet to opisać, bo to było też bardzo ciekawe, naprawdę.
Bo ja się znalazłam po Powstaniu Warszawskim na wsi łowickiej, troszeczkę przeskakuję [wydarzenia]...
- To może chronologicznie, dobrze? Wrócimy do tego tematu. Proszę przypomnieć godzinę „W”, jeśli ją pani pamięta...
Tak, pamiętam ze względu na ciężką szafkę, którą dźwigałyśmy. Była to szafka, w której były przygotowane leki, bo wiadomo było, że będą potrzebne. Niosłyśmy to do kościoła [ojców] Bernardynów. Szafka była strasznie ciężka – w środku były leki, a na wierzchu były garnki położone, żeby jakoś...
... pozorować przeprowadzkę, tak. Potem już zostałam w kościele.
- W kościele był punkt sanitarny...?
I punkt zborny. Niedaleko od kościoła były reflektory, które były pilnowane przez Niemców, Niemcy też byli na Sadybie, na forcie, a część Niemców – chyba ośmiu było – przy reflektorze. Walka się zaczęła od zdobywania tych reflektorów.
Walki nie widziałam, bo byłam w kościele. Natomiast utrwaliło mi się w pamięci, gdy jeden z naszych młodych chłopców – Wojtek – został ranny i zmarł. Bardzo chciał żyć, ale nie udało się mu pomóc. Tak że jedna osoba wtedy zginęła, pierwszego [dnia], pierwszej nocy, bo to w nocy było...
- Tam był wasz punkt, miejsce postoju...
...[punkt] zborny, tak [w kościele Bernardynów na Sadybie].
- I nie wracała pani do domu, tylko była tam stale?
Tak, byłam do dyspozycji dowódcy.
- Jakie zadania pani powierzono?
Akurat wtedy tam specjalnie niczego nie miałam, bo nie było takiej potrzeby, żeby korzystać z pomocy łączniczki. Natomiast następnego dnia przyszedł rozkaz, że wojsko ma opuścić to miejsce i... odmaszerowali. Kawa się gotowała dla nich, Niemcy, którzy byli zdobyci, że tak powiem, jako jeńcy – ci, którzy pilnowali reflektorów – byli zamknięci w piwnicy i ksiądz został z tymi jeńcami i z tą kawą gotującą się. Wtedy właśnie [ksiądz] mnie prosił „Słuchaj, poleć za wojskiem i dowiedz się co ja mam robić! Co mam robić z tymi Niemcami? Nie wiem, co dalej!”. Pobiegłam za nimi. Dobiegłam do naszego oddziału i przekazano mi, żeby ksiądz wypuścił tych jeńców (przecież na forcie pozostali jeszcze Niemcy)]. To był początek Powstania, tak wyglądał...
- Jak się rozwijały wydarzenia?
Potem była przerwa, bo Niemcy nadal byli w forcie i w tym czasie naszych wojsk już naturalnie nie było, natomiast dostawałam polecenia. Między innymi miałam takie polecenie – na ulicy Morszyńskiej wyjęto dachówki tak, żebym mogła mieć...
Tak, miejsce, z którego mogę obserwować fort. Notowałam sobie (to było moim zadaniem – notowanie), co się dzieje w forcie, kto tam wjeżdża, ile samochodów wyjeżdża, w którą stronę najczęściej patrzy wartownik – no takie różne, taka obserwacja fortu.
Czerniakowski, na Czerniakowie. Takie miałam zadanie i już podczas Powstania drugie [zadanie], to było pilnowanie naszego rannego żołnierza, [który leżał w domu mojej koleżanki Basi Zalewicz-Siemiątkowskiej przy ulicy Morszyńskiej 13. Opiekowałyśmy się nim z Basią na zmianę].
- Czy wielu rannych dostarczano do punktu sanitarnego w kościele?
Nie, nic już się tam nie działo. [W kościele nie było punktu sanitarnego]. Natomiast był szpital (chyba były dwa szpitale na Sadybie z tym, że ja miałam kontakt tylko ze szpitalem, który był naprzeciwko mojego domu), to był tak zwany blok, tak się go nazywało, bo to był rzeczywiście blok na ulicy Okrężnej [róg Powsińskiej]i tam był szpital powstańczy... Tam między innymi też moja mama leżała. Dopóki nie znalazła się w szpitalu, byłam na forcie, ale jeszcze w międzyczasie [...] byłam u mojej koleżanki, u której był ten ranny, którego pilnowałyśmy we dwie. To było u państwa... Siemiątkowscy się nazywali i ten ranny u nich leżał. Myśmy na zmianę pilnowały tego rannego, a potem byłam na forcie. Czekało się na wydawane rozkazy.
- Na tym forcie, gdzie wcześniej byli Niemcy?
Tak, Niemcy byli wcześniej. Już wtedy jak Niemców nie było, to my byliśmy na forcie czerniakowskim. Pamiętam tylko, że była tam siostra Ola, która się zajmowała sanitariuszkami i nami się zajmowała łączniczka „Kara”... pani Ligia Sopoćko – [kierowała łączniczkami]. Trochę rozkazów, które ja otrzymywałam, pamiętam...
Między innymi Niemcy zaczęli walić bardzo mocno z Królikarni na Sadybę i... Nie wiem, czy mówić o tym...
Dostałam taki rozkaz: przy alei Sobieskiego był czerwony dom, w którym byli nasi ludzie, między innymi był pan, który robił pieczątki. I wtedy, kiedy Niemcy tak strzelali z Królikarni, kiedy było bardzo niebezpiecznie, dostałam rozkaz dotarcia do tego domu po pieczątkę.
Jak dotarłam do ulicy Okrężnej, czekało mnie potem przebiegnięcie przez odsłonięte pola do tego domu. Było to niebezpieczne, bo wtedy leciały pociski. Jak doszłam do ulicy Okrężnej, stał tam akurat jakiś nasz wartownik – powstaniec i powiedział mi „Słuchaj, przecież teraz nie możesz tam biec, bo to jest niebezpieczne, a chodzi tylko o pieczątkę. Idź i powiedz porucznikowi..”. – a wysłał mnie porucznik „Kmicic” – „że jest taka sytuacja, żeby wiedział, że jest bardzo niebezpiecznie”. Wróciłam do porucznika „Kmicica”, powiedziałam mu to, a wtedy porucznik „Kmicic” rozkazał, żebym nie tylko ja poszła, ale i ten żołnierz, żebyśmy razem poszli. Żołnierz nie poszedł, a ja przebiegłam. Przebiegłam, wszyscy byli zdumieni w tym domu, że ja się tam znalazłam. Powiedzieli mi z kolei „Nie wychodź, przeczekaj!”. Ale ja, ponieważ już taki rozkaz groźny dostałam, to powiedziałam, że z tą pieczątką przebiegnę z powrotem. I przebiegłam, i przyniosłam.
- Bardzo dobrze, że pani mi o tym powiedziała. Jak wiele znaczył dla was wtedy rozkaz, mimo że byliście dziećmi...
Tak. Jeszcze miałam drugie podobne przeżycie. Miałam rozkaz, żebym pojechała na rowerze w okolicę kościoła, gdzie była barykada, gdyż doszła wiadomość, że Niemcy się zbliżają tyralierą w kierunku tej barykady. Tam był porucznik „Odyniec”, strażak i chodziło o to, żebym dowiedziała się od porucznika, czy Niemcy się zbliżają tyralierą do barykady. Pojechałam tam na rowerze. Powiedziano mi, że o niczym takim nic nie wiedzą, więc wróciłam, powtórzyłam to co usłyszałam, ale mi powiedzieli, że „To nie jest odpowiedź. Albo tak, albo nie!”.
- Więc jeszcze raz pani tam wróciła?
Jeszcze raz, tak. Ale to już nie było niebezpieczne, tu nie było takiej sytuacji jak wtedy. Pojechałam jeszcze raz. Porucznik „Odyniec” powiedział, że Niemcy się nie zbliżają. Ja na tym rowerze przyjechałam i meldowałam, że się Niemcy nie zbliżają tyralierą i akurat w tym samym czasie jakaś wyższa szarża była (w rzeczywistości nie pamiętam, kto to był, bo ja meldowałam komu innemu, z tym, że trzymałam w ręku rower) i wtedy ten...Nie wiem, kto to był, w każdym razie szarżą na pewno wyższy, niż ten, komu meldowałam, powiedział, że „Tak się nie melduje. Należy położyć rower, stanąć na baczność i zameldować”. Położyłam rower, stanęłam na baczność...
- To musiała być bardzo wysoka szarża!
No właśnie, tak! To pamiętam.
- Czy był jakiś kontakt z wrogiem, to znaczy, czy widziała pani działania Niemców na własne oczy? Czy jakąś akcję pani zapamiętała?
Nie. To już tylko wtedy, kiedy oni zajęli Sadybę, to wtedy. Z tym, że w międzyczasie moja mama została bardzo ciężko ranna...
- A mama gdzie się znajdowała wtedy?
Moja mama akurat odwiedziła swoją bratową, [żonę tego wujka, który mieszkał z nami], która mieszkała nad jeziorem. Wcześniej mówiłam pani, że mój wujek mieszkał razem z nami i działał, był zresztą oficerem i w związku z tym cały czas działał w podziemiu i mieszkał z nami. On miał zmienione nazwisko, natomiast jego żona z córkami mieszkała niedaleko od nas, też na Sadybie, ale oddzielnie. I moja mama akurat w bardzo złym momencie ją odwiedziła, bo wtedy zaczął się atak na Sadybę. Niemcy zza jeziora...
- Pamięta pani datę, dzień?
Nie pamiętam, [to był koniec sierpnia]. Może ktoś z moich kolegów będzie lepiej wiedział, bo ja już nie pamiętam.
Moja mama i ciocia akurat wyszły z domu, gdy zaczęły walić pociski i odłamki raniły i ciotkę i moją mamę. Cioci oberwało jedną rękę, a mama miała trzy rany. Śmiertelną raną była rana w głowie, tuż za uchem. A poza tym była jeszcze ranna w nogę i w rękę. Ja naturalnie o tym nie wiedziałam, bo byłam wtedy na forcie. Dopiero siedząc tam usłyszałam, że koleżanka mnie woła, szuka mnie. Powiedziała, że moja mama została ranna, jest w tej chwili w szpitalu i prosi, żebym ją odwiedziła, żebym przyszła do szpitala. Leżała właśnie w tym szpitalu w bloku. Wcześniej byłam nawet w tym szpitalu, już nie wiem z jakiego powodu [...] i widziałam moją mamę, nad którą się pochylał ksiądz i tak sobie pomyślałam...
Nie, skąd, bo była obandażowana (myślałam, że mama siedzi bezpiecznie w domu) i tak sobie pomyślałam: „O, to pewnie ktoś umierający...”, bo tak się kojarzyło, skoro ksiądz ją spowiada. Ku mojemu zdumieniu, jak wyszłam z tego fortu – bo koleżanka mnie prowadziła do mojej mamy – akurat się zatrzymała przy niej. Wtedy od tej pory, byłam tylko w szpitalu. Już nie byłam w forcie. Już do końca... [Do opanowania Sadyby przez Niemców.
Jeszcze wcześniej, gdy byłam na forcie a Niemcy zaczęli atak na Sadybę od strony Siekierek zza jeziora Czerniakowskiego otrzymałam rozkaz od zaniepokojonej siostry Oli, żeby odszukać „Scarlett” − łączniczkę, która wyruszyła w zastępstwie sanitariuszki z noszami na ratunek rannym nad jezioro i długo nie wracała. Poszłyśmy z koleżanką i spotkałyśmy „Scarlett” niesioną na noszach z urwanymi nogami. Następnego dnia, kiedy przeżyłyśmy bombardowanie też naszego szpitala widziałam „Scarlett” lezącą na noszach, zmarłą, pokrytą pyłem po bombardowaniu].
Przy mamie byłam, przez cały czas byłam przy mamie.
Tam nocowałam przy niej, byłam przez cały czas, mimo że miałam mieszkanie bliziutko – naprzeciwko, ale nie opuszczałam jej.
- Ale mama niestety umarła?
Tak, umarła. Z tym, że Niemcy [...] jak już zajęli Sadybę, wyprowadzali z fortu w szeregach (już nie pamiętam, czy to były czwórki) rannych. Lekko rannych chyba na wozach wieźli (nie pamiętam dokładnie, ciotka między innymi była zaliczana do tych lżej rannych, mimo że miała urwaną rękę) do Pruszkowa, a ciężko rannych do Milanówka.
- To był początek września?
To był początek września, tak. Moja mama drugiego września zmarła w Milanówku...
To było duże przeżycie, bo wszystkich już wyprowadzili z fortu. Był tam jeszcze generał niemiecki, który przemawiał do nas. Zapamiętałam tylko, że mówił coś na temat bohaterstwa powstańców, co mnie zdumiało, bo raczej nie mówił złych rzeczy. Mówił, że nic złego nas nie czeka (wiem, że chciał pogłaskać głowę mojej siostry ciotecznej, ona się uchyliła, żeby tego nie zrobił), w każdym razie nie była to mowa, która nas mogła bardzo zdenerwować. Wspominam to nienajgorzej. Potem zaczęto wyprowadzać tych wszystkich [rannych] z fortu. Niektórzy na przykład czekając, bo to długo trwało, pertraktowali z Niemcami, żeby pójść do domów, coś tam z tych domów zabrać, z białymi flagami, za zezwoleniem. [Niemcy również rozdawali zgromadzonej na forcie ludności nagromadzone przez powstańców konserwy].
Tak. Ale w międzyczasie działy się rzeczy bardzo złe. Na przykład na [ulicy] Podhalańskiej, dom po domu mordowano ludzi, tak że [co innego] było na forcie, a niedaleko na Podhalańskiej działo się co innego...
W końcu wyprowadzono tych wszystkich, którzy mogli iść o własnych siłach, a ja z moją mamą, która była na noszach, zostałam. Zaczęło się ściemniać, poczułam się sama. Pamiętam, jak podszedł do mnie jakiś Niemiec, to znaczy to był Polak – prawdopodobnie może z Wybrzeża, może Ślązak, no nie wiem, mówił po polsku, ale był w niemieckim mundurze. Podszedł do mnie i zapytał „Kto jest na tych noszach?”, mówię, że moja mama. Pamiętam zdanie, które wypowiedział „To lepiej, żeby umarła”. [...] Poza tym moja mama chciała bardzo pić i ja też, zwróciłam się do niego z prośbą, żeby przyniósł coś do picia, bo bałam się odejść, nie wiedziałam, co może się w międzyczasie stać. On mi mówi (tłumaczył się), że nie ma w czym przynieść picia. Wtedy powiedziałam „Ale ma pan hełm na głowie, to niech pan w tym hełmie przyniesie”. Odszedł, ale już nie przyszedł, nie przyniósł tego picia...
Co jeszcze pamiętam... Zaczęło się robić ciemno. Wszystko co się paliło, było bardzo widoczne w ciemnościach. Od czasu do czasu Niemcy wrzucali chyba jakiś środek wybuchający, bo płomienie się wtedy tak wzniecały... Pamiętam, że się bałam, że zostanę tam z mamą sama, bo mieli po mamę przyjechać, mieli [ją] zabrać. Bałam się, że zostaniemy tam, w ogóle ludzi nie będzie i jak ja sobie poradzę? Ale w końcu się doczekałam. Przyjechał Niemiec ciężarowym samochodem i na górze tego ciężarowego samochodu już jakieś nosze leżały. Moją mamę położono obok tych noszy, a mnie Niemiec powiedział, że nie weźmie, bo nie jestem ranna, a on ma rozkaz zabierać ciężko rannych. Narobiłam wtedy wrzasku. Powiedziałam, że przyczepię się, będę wisiała na samochodzie, ale pojadę, bo muszę wiedzieć gdzie ją wiozą!
Chyba się ulitował, bo zabrał. Zabrał i pamiętam, że wokół w tym samochodzie siedzieli ranni ludzie (chyba trochę lżej ranni, bo nie byli na noszach, ale siedzieli samodzielnie) i całe szczęście, że mnie zabrano, dlatego że ten samochód strasznie trząsł, jeszcze tam było dużo kocich łbów. Kładłam się na mamę, żeby ona mniej odczuwała te wstrząsy. Poza tym, na każdym zakręcie mama zjeżdżała z tych noszy, więc bałam się, że jej nie utrzymam, że ona mi się zsunie na bruk. W końcu jeden z panów zdjął pasek, pamiętam, że tym paskiem jakoś mamę próbowałam zabezpieczyć, żeby [się nie zsunęła z noszy].
Tak, to pamiętam...
Dojechaliśmy do Dworca Zachodniego, chyba to był Dworzec Zachodni. Tam wyładowano nosze i tam, na Dworcu Zachodnim byli też różni inni, ale chodzący, moi znajomi z Sadyby.
Na Sadybie była apteka prowadzona przez pana Kotlewskiego. Położyłam się na noszach obok mamy, przykryłam się razem, jakąś kołdrę miała. Podszedł do mnie pan Kotlewski i zapytał „Czy masz jakieś pieniądze?”, ja mówię, że nie mam, bo rzeczywiście nie miałam i pamiętam, że... Wyjął jakieś pieniądze i mi dał. Pamiętam, że ludzie siedzieli i jedli, a ja byłam strasznie głodna!
- Nic tam pani nie dostała do jedzenia?
Nie, bo nie prosiłam nikogo o to, żeby mi ktoś dał, ale... głód pamiętam. Głód pozostał w pamięci do tej pory, tego się nie da wymazać...
- Z tamtego momentu, czy w ogóle z całego Powstania?
Z tamtego okresu, tak... Potem Niemcy nas zabrali i wywieźli do Milanówka. W Milanówku wszystkich rannych wyładowano na peron. Rannych było dużo, między innymi były dzieci. Na przykład obok mojej mamy leżał malutki chłopczyk, który miał wyrwane pośladki. Najbardziej mieszkańcy Milanówka litowali się nad dziećmi, bo to biedne, osierocone przez dorosłych... Co przynosili, to próbowali karmić, dokarmiać te dzieci. Temu małemu ktoś dawał wisienki, a moja mama powiedziała „Oj, tak bym zjadła taką wisienkę…”. Była jeszcze wtedy przytomna. Poprosiłam i dostałam – mama zjadła [tę wisienkę]. Potem nas wszystkich ulokowano przy stacji. Tam była duża restauracja i na podłodze (wysłano to wszystko słomą, czy sianem) wzdłuż ścian leżeli ci wszyscy, ciężko ranni. A za parawanem przygotowano stół do opatrunków, żeby pomagać jakoś tym rannym.
- Była jakaś opieka medyczna?
Była, byli nasi lekarze i były pielęgniarki. Pierwsza noc była bardzo przykra, bo moja mama już właściwie była w agonii. Ja naturalnie ciągle nie zdawałam sobie z tego sprawy, bo nigdy nie miałam do czynienia z umierającymi ludźmi. Moja mama bez przerwy szarpała kołdrę, odkrywała się i wołała swoją mamę „Mamuśku moja, mamuśku kochana, mamuśku złota...!”. Ci wszyscy inni ranni myśleli, że to ja tak [rozpaczam i] hałasuję.[...] Pamiętam jeszcze przykry moment – obok mamy siedziała młoda dziewczyna, ciężko chora na serce i rano... to już był trup. Jak się rano wszyscy pobudzili, to na mnie strasznie krzyczeli!
- Za to, że pani hałasowała?
Tak. „Ty, smarkata! Jak nam znowu nie dasz spać, będziesz tak wołała, to my cię stąd wyrzucimy!”. Dopiero zaczęłam im tłumaczyć, że to nie ja tak wołałam.
- Czy chorzy leżeli na łóżkach...?
Nie, nie. Na sianie... Potem przygotowali willę na [ulicy] Słowackiego 6 w Milanówku […] i zawieźli nas tam, przewieźli z restauracji. I tam moja mama zmarła. Leży w Milanówku, tam są wspólne groby na cmentarzu...
Tak...
- Jakie były dalsze pani losy?
Właśnie. Szpital nie bardzo wiedział, co ma ze mną zrobić – byłam jeszcze jedną, którą trzeba było nakarmić. Ciężko było, jadło się ziemniaki z cebulą i to wszystko – to było bardzo dobre jedzenie. Naprawdę! [...]
Pamiętam też takie..., to jest przedziwne uczucie, jak człowiek jest głodny. Niedaleko była restauracja i z tej restauracji dochodziły zapachy. Miałam coś takiego, że nie jedząc, czułam smak tego jedzenia. Mnie się wydawało, że ja to jem. Tak działała wyobraźnia! Poza tym byliśmy brudni, zawszeni byliśmy, więc czasem [...] chodziłam do kogoś i mogłam sobie umyć głowę – mieszkańcy z Milanówka nam pomagali.
Potem był taki zbieg okoliczności, że przyjechała z Sadyby do Milanówka (nie wiem jakim cudem, zresztą!) żona profesora Hirnle – tak się nazywał. Znałam tę rodzinę, siostry też znały, bo to wszystko byli mieszkańcy Sadyby. [Siostry] zaczęły z nią rozmawiać i pytały, czy nie mogłaby mnie gdzieś zabrać. A ona w tym czasie właśnie była na wsi łowickiej ze swoim synem. Obiecała, że jak tam pojedzie, to się rozejrzy i... przyjechała po mnie. Zabrała mnie do takiej wiejskiej nauczycielki. Tam były dwie nauczycielki wiejskie na tej wsi, mieszkały w tym samym domu. Z tym, że ja trafiłam do tej gorszej, bo druga wychowywała samotnie dwoje dzieci, a ta druga wychowywała, też zresztą samotnie, takiego Leszka, który miał cztery lata. Wzięła mnie właśnie dlatego, że mogłam jej pomóc.
- Jak się nazywała ta wieś łowicka?
Uchań Górny.[...] Jak mnie tam w końcu zawieziono, to ta pani mnie na początku bardzo mile przyjęła – położyła przede mną pajdy chleba, na tej pajdzie chleba była chyba nawet szynka (nauczycielki miały lepiej, bo chłopi dawali im [jedzenie], jak potrzebne były korepetycje), kubek mleka – to było niesamowite jedzenie! I powiedziała mi „Wszystko na co będziesz miała ochotę, to sobie możesz brać”. Tak mi powiedziała na początku, ale to był tylko początek... Potem się tam zaczęło dziać troszkę inaczej. Natomiast bardzo dobra była ta druga nauczycielka – to była pani Wanda Chabrowska chyba. Wychowywała sama dzieci. Ta moja [pani Pogorzelska] miała męża – oficera, chyba gdzieś w Londynie i [syna] Leszka. Byłam tam troszkę jak Kopciuszek.
- Musiała pani pomagać w domu ...
To, że musiałam pomagać, to jest normalne, prawda? To nic takiego, tylko że byłam... traktowana jak Kopciuszek. Na przykład: zdarły mi się buty, wiejski szewc (zresztą mieszkający nawet w tym domu) podzelował mi te buty, ale pewnie noga mi już trochę urosła, zrobiły się ciasne i nie bardzo mogłam już ich nosić. Wobec tego pani [Pogorzelska], u której byłam, zrobiła mi chodaki, ale żebym tych chodaków zbyt szybko nie zdarła, podbiła je grubymi gwoździami, które mi strasznie utrudniały [chodzenie], bo musiałam chodzić po wodę do studni. A zimą było dookoła oblodzone, trzeba było podejść pod taką góreczkę lodu...
... a to się ślizgało. To był koszmar! Noga była z tyłu odsłonięta, z przodu zasłonięta... Zaczęły się też ograniczenia w jedzeniu. Potem zaczęła mnie wykorzystywać – zobaczyła, że robię na drutach, więc uważała, że mogłabym zarobić trochę dla niej. Robiła w ten sposób, że do [lampy] karbidówki kładła dużo karbidu, sama szła spać (ja spałam z nimi w tym samym pokoju), ale nie wolno mi było tej karbidówki gasić, tylko miałam tak długo robić na drutach, aż to się samo wypali. Czasami nie wytrzymywałam, gasiłam tę karbidówkę i wystawiałam do sieni. Jak zgasiłam, to karbid się nie zlasował, a jak się nie zlasował, to ona wiedziała, że ja do końca nie wytrzymałam, prawda? Wtedy były wyrzuty... Były przykre [momenty]. Pamiętam też, że kiedyś kazała mi ugotować małemu Leszkowi jajka. Był tam zwyczaj, że gdy gospodyni gotowała kartofle świniom, to wkładało się jajka do tych kartofli. Ja zapomniałam o tych jajkach i nie dałam ich dziecku i miałam [z tego powodu] straszne przykrości. W związku z tym odważyłam się pójść do sąsiadki obok – wiejskiej kobiety i poprosić o dwa jajka, żeby je oddać. I... oddałam jej te jajka.
Ale była też przedziwna rzecz – mówię, że nade mną opatrzność bez przerwy czuwała, przez cały czas, miedzy innymi to opisałam w książce (tam niedokładnie to zostało podane – takie krótkie przeżycie, dla mnie niezwykłe) – jak moja mama była jeszcze w szpitalu i kiedy Niemcy nas już zaczęli otaczać, zaczęli otaczać ten blok... Znowu wracam, opowiadam nie po kolei. [...] Między nami był ksiądz, który sam był bez nogi, ranny, [ksiądz Przybyła], on znał język niemiecki. W momencie kiedy Niemcy nas otaczali – jak to jest zwykle w obliczu śmierci – udzielał rozgrzeszenia ogólnie i rozdawał komunikanty. Moja mama była wtedy nieprzytomna i dla mnie było zdumiewające to, że w momencie, kiedy [ksiądz] rozdawał komunię świętą i podszedł do mojej nieprzytomnej mamy, to moja mama odzyskała przytomność. Przyjęła komunię świętą, powiedziała „O dzięki ci, Boże” i ... znowu straciła przytomność. To było niezwykłe. Dlatego to opisałam. Potem [ksiądz Przybyła] rozmawiał z Niemcami, Niemcy powiedzieli, że nie rozstrzelają nas, ale jednak był popłoch. Wiem, że my zdzieraliśmy swoje opaski, wyrzucaliśmy gdzieś tam, [gdzie] w piwnicy były różne graty [żeby Niemcy nie wiedzieli, kto jest powstańcem].
Tak, wrzucało się tam gdzieś za skrzynie, no bo każdy się bał, [wrzucało się] też furażerki. Nie wiedzieliśmy co nam zrobią, jak zobaczą, że jesteśmy powstańcami. [...]
- Jak się skończył pani exodus? Kiedy pani wróciła?
Ale powiem jeszcze jedną rzecz, bo to też warto wspomnieć. Była taka sytuacja, od wielu, wielu lat miałam taki zwyczaj (jestem wychowana w rodzinie wierzącej), że jak były moje imieniny, zawsze szłam do kościoła. A w Uchaniu Górnym nie było kościoła, więc trzeba było parę kilometrów iść do kościoła. To była zima. Moje imieniny – Walentyny, Walentego – są w lutym, ale postanowiłam, że do tego kościoła pójdę. Wybrałam się, to był dzień powszedni i proszę sobie wyobrazić (w kościele naturalnie żadnej mszy świętej już nie było), na progu tego kościoła, jakby czekała na mnie moja koleżanka z Sadyby, co było dla mnie niezwykłe! Pyta się „Co ty tu robisz?”, więc mówię, że jestem w Uchaniu, że postanowiłam, ponieważ to dzień moich imienin, przyjść do tego kościoła i... to było coś niesamowitego! Ona mnie zaprowadziła do swojej mamy i dostałam prezenty imieninowe. Prezenty wyglądały w ten sposób: była to świeca, kawałek mydła i było to pięćset złotych do wymiany (bo wymieniało się pieniądze na nowe, a ja miałam kenkartę ze sobą, bo już miałam szesnaście lat) i tylko dzięki temu mogłam wrócić do Warszawy. To był wspaniały prezent!
Z tym, że jak wróciłam do domu z tymi prezentami, to ta druga nauczycielka [pani Chabrowska] mówiła: „Tylko nic nie mów o tym pani Wandzie. Daj mi to, daj kenkartę, ja ci wymienię te pieniądze” (bo to trzeba było wymienić na inne). I słusznie [powiedziała]. Mydło i świecę wymieniła na alkohol. Jak przyszli Rosjanie, to pojechała do Łodzi – bo tam przecież Rosjanie zajęli wszystkie fabryki, wszystko i... za wódkę wszystko można było załatwić – i przywiozła mi materiał na sukienkę stamtąd, a pieniądze już miałam wymienione, więc miałam za co wrócić do Warszawy.
- Czy wtedy, przy okazji wymiany pieniędzy, wycinano w kenkarcie taki trójkącik?
Tak, coś wycinano. Nawet nie wiem, czy ja nie mam tej kenkarty gdzieś. Nie, bo była jakaś wymiana [...].
- Kiedy pani wróciła do Warszawy w takim razie? Kiedy pani wyszła z tego nieprzyjaznego domu?
To było przed świętami wielkanocnymi. Moja pani Wanda [Pogorzelska] była bardzo zdziwiona jak jej oświadczyłam, że wracam [do Warszawy]. Ale jeszcze chciałam coś powiedzieć...
Jeszcze na tej wsi, bo to było też niezwykłe wspomnienie. Któregoś dnia, gdy we wsi byli już Rosjanie – myśmy się strasznie bali kontaktu z Rosjanami (szczególnie młode dziewczyny), mnie to nawet panie powiedziały, żebym się wysmarowała czymś takim...
- Żeby odpychająco wyglądać?
... żeby źle wyglądać. Ale my miałyśmy o tyle szczęście, że tym oddziałem, który u nas stacjonował, dowodził dobry prawdopodobnie człowiek, Żyd, taki na poziomie, krótko trzymał ludzi z tego oddziału. Któregoś dnia nagle słyszymy jakieś strzały, więc wszyscy wybiegliśmy, żeby zobaczyć co się dzieje i okazało się, […] że stoi Rosjanin – żołnierz, a obok niego stoi Niemiec, ale ubrany dziwacznie – na głowie jakaś pończocha, nie pończocha – okropnie wyglądał! Z tym, że to był Niemiec z popuchniętymi rękami, bo była zima przecież, oni też się chowali, więc... takie spuchnięte te ręce pamiętam, był chyba ranny w nogę. Co się okazało? Że Niemiec wyszedł pewnie z lasu, czy skądś – nie wiem i schował się do stodoły chłopskiej i zasnął w tej stodole. Jak sobie spokojnie spał, właśnie przechodził Rosjanin koło tej stodoły i... tak sobie strzelił w górę, chyba dla zabawy. I ten wpółprzytomny, zerwany ze snu [Niemiec], nie wiedział co się dzieje i zaczął łomotać do drzwi stodoły i wpadł prosto w ręce Rosjanina!
Rosjanin go zabrał, przyszedł do nas, chłopi wyszli zaciekawieni tym, co się dzieje i bardzo ciekawa była rozmowa, bo Rosjanin pytał chłopów, co on ma zrobić z tym Niemcem? Chłopi pospuszczali głowy – to była nędza człowieka. Ja, która obiecywałam, że zamorduję własną ręką pierwszego Niemca, którego spotkam – [odczulam litość]. Zrobiło mi się przykro patrząc na to, że tak wyglądał [ten] człowiek? Nikt nic nie chciał mówić. Natomiast była tam jedna kobieta ze wsi, która z Niemcami współpracowała. Ona jedyna zaczęła krzyczeć „Zabić go! Zabić go!”. I co zrobił Rosjanin? Ona miała na sobie kożuch, to pamiętam, podszedł do niej, chwycił za poły tego kożucha i mówi do niej tak „Matka, wy chcecie żyć?”, a ona mówi „A chcę!”. „To i on chce żyć!”. To było tak piękne, że... nie można zapomnieć tego. [...] Co się z Niemcem stało, nie wiem, ale zamiast własną ręką zabijać, to modliłam się, żeby przeżył. Takie to były przeżycia wojenne...
- Kiedy nastąpił powrót do Warszawy?
Powrót do Warszawy, to [nastąpił] przed świętami [wielkanocnymi]. Naturalnie moja pani [Wanda mówiła] zdziwiona: „A za co ty wrócisz? Przecież nie masz pieniędzy?”. Wtedy już jej powiedziałam, że mam. [Ona na to:] „Po co będziesz wracała?”.
- Aha, przydałaby się pani...
„Po co, przecież nie ma sensu! Żebyś tam miała jakieś złoto zakopane, albo zamurowane pieniądze, albo dolary, czy coś, to może by ci się [opłacało]. Ale po co ty będziesz do tej ruiny wracała?”. Ja mówię „Nie, ja chcę wracać do Warszawy. Może jakieś zdjęcia znajdę…”. I to była prawda, mnóstwo zdjęć znalazłam na podwórku. [To było dla mnie ważniejsze niż pieniądze].
Tak, ocalał. Na podwórku...
- To miała się pani gdzie podziać po powrocie?
No, nie bardzo, bo już ludzie zajęli to mieszkanie. Miałam prawo do tego mieszkania, ale miałam tylko szesnaście lat...[...]
- I co pani ze sobą zrobiła?
Poszłam do państwa Kotlewskich i zapytałam, co mam robić w tej sytuacji. Oni powiedzieli: „Wracać” – bo przyjechałam właściwie tylko się rozeznać. „Pojedź, zabierz co tam masz i wracaj tutaj”. A ja tam nic specjalnego nie miałam, kołdrę przywiozłam na plecach. Jak wracałam, pamiętam taki obrazek – jakaś rodzina wracała z małymi dziećmi, wiozła worek kartofli ze sobą, żeby było co jeść...
Pamiętam, że jak szłam na Sadybę (jeszcze za pierwszym razem, jak przyjechałam zobaczyć co na tej Sadybie słychać), to było przedziwne, bo człowiek szedł między ruinami, a tam... kwitło życie. To jakąś zupę ktoś sprzedawał, nawet lody ktoś sprzedawał... Kwitło życie, ludzie zaczęli się odradzać po prostu, miasto się zaczęło odradzać na ruinach.
- Ale wyjechała pani jednak?
Potem pojechałam, żeby zabrać moje rzeczy i wróciłam. Wracając, spotkałam na ulicy mojego, to się mówiło wujka, to był mąż siostry żony tego wujka, z którym mieszkaliśmy – w każdym razie jakaś tam rodzina. On wrócił z Anglii, był w mundurze angielskim, nie był specjalnie ciekawym człowiekiem, bo korzystał ze swoich możliwości. Uważał, że jak ma mundur angielski, to mu się tu wszystko należy. Jak podobało mu się mieszkanie, to wyrzucał ludzi. To były takie czasy, że można było robić wszystko.
Zajął mieszkanie w Alejach Jerozolimskich i zaproponował, żebym z nimi zamieszkała. I tam z nimi byłam. Najpierw mieszkał przy ulicy Towarowej, a potem lepsze mieszkanie znalazł, przy Chałubińskiego. Potem ja zostałam w tym mieszkaniu pięciopokojowym, a on pojechał na „szaber”, na zachód, żeby tam z kolei zająć jakiś dom. To był tego typu człowiek.
- Była pani ciągle jeszcze nastolatką przecież, prawda? I już musiała pani sobie radzić, jakoś żyć...
Najpierw, to oni mi pomagali, bo byłam z nimi. Potem oni pojechali, ja zostałam i pilnowałam tego pięciopokojowego mieszkania. Potem była taka sytuacja...
Ach, miałam jeszcze jedno ciekawe przeżycie. Jak chowałam moją mamę w Milanówku, [...] [ona leżała] na noszach, bez trumny. Dostałam od siostry kapę do przykrycia, którą gdzieś znalazła i zawieziono mamę na cmentarz chłopskim wozem. Ale co było takiego szczególnego w tym wszystkim? Mówię, że przez cały czas opatrzność czuwała nade mną. Co prawda, nie skorzystałam tym razem z tego. Cmentarz milanowski jeszcze był pusty, niewiele było grobów. Bawiło się trochę dzieci na tym cmentarzu i znalazła się tam tylko jedna osoba dorosła. Była to kobieta, grabarz, który chował moją mamę i ja. Ksiądz jak już dał dokumenty, włożyło się je w butelkę i wrzuciło do grobu. Groby są zbiorowe, w grobie mojej mamy jeszcze dwie osoby, tak że były chowane po dwie, trzy osoby. Jak grabarz zakończył już swoją czynność, to ta kobieta do mnie podeszła [i] zapytała kogo ja chowam. Powiedziałam, że to jest moja mama i ona wtedy mi powiedziała „Słuchaj, miałam dwie córki i męża i nie mam już nikogo. Ty jesteś bardzo podobna do mojej młodszej córki, bardzo bym chciała się tobą zająć. Ja ciebie wykształcę, dam ci wszystko, co ci jest potrzebne do życia, tylko..”. – powiedziała jedno takie zdanie – „...żeby mi ciebie nikt nie odebrał”. I w momencie, kiedy ona to powiedziała uprzytomniłam sobie, że nie wiem, gdzie jest moja ciocia, która może wrócić i może mnie odebrać. I wtedy dla niej to będzie ogromna krzywda. [Ta kobieta] razem ze mną szła, pokazała mi gdzie mieszka w Milanówku i powiedziała „No to się zastanów i przyjdź do mnie”. Nie poszłam tylko [ze względu na ciocię]. Potem nieraz myślałam, czy nie powinnam była jednak skorzystać z tego...
I teraz właśnie wracam do Warszawy i w Warszawie spotykam na ulicy ciocię, która była w Niemczech. Wróciła z Niemiec i tak akurat się złożyło, że ją spotkałam przed domem, w którym tutaj mieszkałam, na ulicy.
- To ta ciocia, która była ranna razem z mamą?
Nie, ta ciocia, to była siostra mojej mamy, bo tamta, to była bratowa. Siostra mojej mamy – o niej myślałam, jak rozmawiałam z tą panią, że ona mnie może zabrać do siebie. I ciocia zamieszkała w tym mieszkaniu razem ze mną. Ponieważ tam było pięć pokoi, ciocia przyszła i zajęła jeden pokój – już byłyśmy wtedy dwie. Natomiast wujek ze swoją rodziną też wrócił po pewnym czasie do tego mieszkania. Potem zrobił się kołchoz, bo wtedy [nie można było mieć dużego metrażu]. Nie można było mieć za dużo...
Tak. Tak że potem już różni ludzie mieszkali w tym kołchozie.
To były Aleje Jerozolimskie, róg Chałubińskiego, taki piękny dom, którego nie mogę odżałować, że w związku z budową wiaduktu został rozebrany, bo nawet Niemcy go zostawili. Piękny był, mnóstwo marmurów w środku, klepki, w ogóle podłogi były tak cudne, układane w takie piękne wzory, że niejedno muzeum nawet takich nie miało.
- Pamięta pani adres, jaki to był numer?
Osiemdziesiąt jeden. Bardzo żałuję, że tak piękny dom został rozebrany. Tam wszystko było nie proste, drzwi nawet były rzeźbione... Wszystko było solidne. Mieszkania były wysokie, gzymsy na suficie, schody marmurowe... Bardzo żałuję.
- To oczywiście wielka szkoda, że Warszawa straciła taki piękny obiekt... Co pani widzi we wspomnieniach, przemyśleniach o Powstaniu? Czy ma pani jakąś własną wizję tego?
Uważam, że było to piękne.
Nie, nie mogę znieść tych opinii, gdy się ludzie zastanawiają, czy to w ogóle warto było? Mnie to boli dlatego, bo to był piękny zryw. Jako młoda dziewczyna niejednokrotnie miałam odczucie, że chciałam pocałować niejedną rękę naszego żołnierza – powstańca. Ludzie naprawdę dawali z siebie wszystko, żeby trochę tej wolności zdobyć. Przecież czekaliśmy na to tyle lat! W ogóle nie rozumiem takiej kalkulacji u ludzi. Mnie to bardzo boli.
- Czyli to jest cenne wspomnienie, takie serdeczne?
Tak, tak, bardzo. Uważam, że nie było innego wyjścia i no niestety, widocznie jesteśmy takim narodem, który ciągle musi walczyć o wolność.
- Prawda. Ale dobrze, że stać nas na to, żeby od czasu do czasu umieć się dogadać i być razem.
Tak, tak. I mimo że czasem były takie różne sytuacje, o których wspomniałam, to może taka troszkę „dziecinada” była, może to, nie wiem jak to nazwać... Te czasy nie wymagały akurat takiej dyscypliny, żeby stawać na baczność i rower kłaść obok siebie, ale może to taka słabość ludzka...
Żołnierz, to żołnierz. Właśnie!
Warszawa, 20 grudnia 2005 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt