Nazywam się Ryszard Houwald. Urodziłem się w Piastowie pod Warszawą w Utracie – Utrata to jest obecnie Piastów – w rodzinie inteligenckiej. Ojciec był inżynierem chemikiem. Mama była urzędniczką w Ministerstwie Spraw Wojskowych. W 1934 roku umarł mój ojciec. Przeniosłem się do Warszawy. Mieszkaliśmy na ulicy Wiśniowej.
Chodziłem do gimnazjum Władysława IV na Pradze. Do wybuchu wojny ukończyłem dwie klasy gimnazjum. W czasie okupacji nie było oficjalnego gimnazjum, tylko rodzaj gimnazjum, który ukończyłem w 1942 roku. Dalej chodziłem na komplety w tym samym jak gdyby liceum. Dostałem maturę w 1944 roku w lipcu. W 1942 roku zacząłem chodzić do dawnego Wawelberga i Rotwanda. To było nazwane liceum mechaniczne drugiego stopnia. Ukończyłem [je] też w 1944 roku w czerwcu. Praktycznie biorąc do wybuchu Powstania miałem dużą maturę i ukończone liceum mechaniczne drugiego stopnia.
Udział w konspiracji. Chyba to była wiosna albo lato 1942 roku. Wstąpiłem do harcerskiej drużyny 26. ZHP na Pradze. Tam miałem kolegów z gimnazjum, dlatego żeśmy się trzymali. Miałem pseudonim „Kuba” i byłem dowódcą sekcji. Sekcja składała się z sześciu osób. Między innymi był obecny ojciec śpiewaka Staszewskiego, też Stasio Staszewski, Szczerba, jeszcze parę nazwisk w tej chwili może nie pamiętam. W 1943 roku były aresztowania. Jak gdyby zawiesiliśmy całą działalność konspiracyjną w 1943 roku, chyba w czerwcu.
Natomiast w listopadzie nawiązałem kontakt z Batalionem Pancernym „Golski”. Tam w konspiracji był mój brat, starszy pięć lat ode mnie, i wciągnął mnie do tego batalionu. Tam zostałem skierowany na kurs podchorążych. Ukończyłem kurs podchorążych w maju 1944 roku. Praktycznie biorąc cała podchorążówka była skupiona w straży przyzakładowej Haberbuscha i Schiele. Dowódcą straży był mój brat, a prowadził podchorążówkę, obecnie, po wojnie kapitan „Żyliński”, nazwiska jego nie pamiętam i porucznik Łabuński, to nazwisko prawdziwe, nie konspiracyjne, bo on był też w straży pożarnej. Brat ukończył podchorążówkę razem ze mną, był plutonowym podchorążym.
Doczekaliśmy do wybuchu Powstania. Najpierw było pierwsze zgrupowanie oddziału na ulicy Lwowskiej. To było chyba w sobotę w lipcu. Chyba w niedzielę, 29 czy 30 lipca, pogotowie zostało odwołane. Rozeszliśmy się do domów. Mieliśmy za zadanie atakować wtedy Politechnikę i silnie broniony niemiecki oddział samochodowy na Filtrowej Kraftfahrpark. Takie było nasze zadanie. Cały atak opracował porucznik Łabuński. Rozeszliśmy się do domów, czekaliśmy na ponowne wezwanie.
Zawiadomienie o wybuchu Powstania dotarło do mnie o godzinie drugiej. Myślę sobie tak: „Pojadę jeszcze na Pragę”. Pożegnałem się z ówczesną moją dziewczyną, obecnie żoną. Odprowadziła mnie do ulicy Zygmuntowskiej do cerkwi. To była godzina gdzieś po czwartej. Tramwaje już nie chodziły. Idę na piechotę. To [był] kawałek drogi przez most Kierbedzia. Na moście Kierbedzia już było słychać strzelaninę chyba z kierunku Żoliborza, jeszcze nie w całej Warszawie, tylko Żoliborz. Miałem stalowy płaszcz z pagonami sierżanta straży ogniowej, buty z cholewami, ale typu niemieckiego. To było straży pożarnej. Schowałem czapkę i idę. Nikogo na moście nie ma, tylko sami Niemcy pilnujący zaminowanych…
Po stronie warszawskiej jest zgrupowanie dział przeciwpancernych mniejszych plus dwie, o ile pamiętam, przeciwlotnicze armaty skierowane bezpośrednio na most Kierbedzia. Niemcy spodziewali się wtedy natychmiastowego ataku rosyjskiego. Rosjanie już podchodzili na przedmieścia Warszawy, zajęty był Anin, Radzymin. W momencie jak przeszedłem most Kierbedzia, odezwały się działka niemieckie. To była chyba godzina za dwadzieścia piąta, może później. Ostrzał działek przeciwpancernych i cekaemów skierowany był na ulicę Dobrą. Dalej idę pod górę, wtedy był Nowy Zjazd, do placu Zamkowego. Tam już była strzelanina na całą okolicę. Słychać było z Woli, Śródmieścia, na Starym Mieście było najmniej.
Na placu Zamkowym gromadziły się grupki. Podchodzę, przedstawiono mnie porucznikowi „Lubiczowi”. Melduję mu się, że jestem podchorąży, do oddziału nie mogę dojść. Chcę zgłosić swój akces do udziału w Powstaniu. On mówi: „Dobrze”. Mówię: „Ponieważ i tak przejdę do macierzystego oddziału, to nie biorę żadnej funkcji”. Uzbrojenie kompanii było bardzo marne. To była 101. kompania Batalionu „Bończa” Zgrupowania „Róg” jak się potem [dowiedziałem]. Na razie nic nie było wiadomo kto kim jest, tylko był porucznik „Lubicz”. Wkroczyliśmy do Zamku.
Zamek to była wtedy ziemia niczyja. To były wypalone ruiny i tam się wchodziło. Teren był duży. Pałac pod Blachą zajęty był chyba przez „własowców”. Oni tam mieli swoje koszary, natomiast sam Zamek nie. Przeszliśmy przez Zamek z jednym peemem, granatami, butelkami. Jak dojść do mostu Kierbedzia? Atak był przewidywany z tej strony. 102. kompania miała iść bezpośrednio Nowym Zjazdem wprost na most Kierbedzia. 103. atakowała od strony Dobrej, a nasza 101. miała iść od Zamku. To wszystko się załamało. Jak potem się okazało 103. była zupełnie zmasakrowana. Z czterdziestu paru osób ocalały trzy czy cztery osoby. Pamiątkowa tablica wmurowana jest na przyczółku mostu Kierbedzia dla uczczenia poległych kolegów. Tam praktycznie biorąc byli zupełnie bez szans. Dowódca, zresztą zginął na miejscu, porucznik [niezrozumiałe] wydał rozkaz ataku. Nasz dowódca odwołał, to samo dowódca 102. kompanii. Tak się zaczął mój udział w oddziałach staromiejskich jak się później okazało w Zgrupowaniu „Róg” Batalion „Bończa”.
4 sierpnia, ponieważ broni było mało, tutaj jeszcze nikt nie atakował, to porucznik „Lubicz” mówi: „Kto chce iść ze mną na ochotnika po broń do naszych magazynów na ulicę Świętokrzyską?”. Zgłosiłem się, bo myślałem, że od razu przejdę do swoich. Ciężko było przejść, bo już Niemcy tam [byli]. Skakaliśmy przez Ogród Saski koło Palmiarni na ulicę Królewską cały czas pod ostrzałem niemieckim. Hałas był straszny przy przechodzeniu w nocy, bo Palmiarnia była kompletnie rozbita i szkło było. Po szkle jak się szło, to hałas w nocy był potworny.
Udało nam się przejść. Przychodzimy tam, broni nie ma. Dostaliśmy tylko dwa miotacze ognia polskiej produkcji, ciężkie jak cholera. Mówię do porucznika, że się odmeldowuję, idę do swego oddziału. Mówi: „Nie, to trzeba nieść na zmianę. Podejmuję decyzję, że będziemy szli poprzez Wolę na Stare Miasto”. Byliśmy ostatnią grupą, która przeszła przez ulicę chyba Orlą na ruiny getta. Stamtąd doszliśmy na ulicę Świętojańską. Tam broni było niedużo. Miotacze przez parę dni były w naszej dyspozycji, potem zostały zabrane do majora „Roga”, do innych oddziałów. Dopiero zdobyliśmy pierwszą broń po zdobyciu samochodu pancernego.
Na Starym Mieście porucznik „Lubicz” podzielił kompanie na zadania. Między innymi ja [dostałem] jak gdyby przydział do barykady na ulicy Świętojańskiej tuż przy katedrze. Barykadę budowaliśmy razem z mieszkańcami. Ona była tuż koło Dziekanii w poprzek ulicy Świętojańskiej. Nasze placówki były rozciągnięte, rozstawione w domach narożnych Świętojańska 1, 3 i 2 z widokiem na plac Zamkowy. Tam mieliśmy doskonałe punkty obserwacyjne i wgląd na cały plac Zamkowy i na Krakowskie Przedmieście. Chyba 6 czy 7 [sierpnia] zdobywamy samochód pancerny. Najpierw od barykady Podwala zaatakowany został przez ówczesne oddziały Armii Ludowej, tam na ulicy Podwale była ich barykada. Potem nasze oddziały z drugiej kompanii, która była rozlokowana na ulicy Piwnej…
Od nas był podchorąży „Młodzik”, on jeden miał pistolet maszynowy Stena, on był przy Kolumnie Zygmunta. Samochód został najpierw przepłoszony jak gdyby butelkami zapalającymi. Kierowca myślał, że Zamek jest w rękach niemieckich. Podjechał pod bramę od Zamku. W tym momencie zobaczył, że brama jest zamknięta. Niemcy zaczęli uciekać wzdłuż Zamku do pałacu Pod Blachą. Chyba „Młodzik” ich ostrzelał z pistoletu maszynowego, ale chyba wszyscy uciekli. Niemców było sześciu albo siedmiu. Natomiast trochę uzbrojenia było. Z samochodu pancernego wymontowany został erkaem. Barykada została rozebrana, [samochód został] wprowadzony od Kanonii. Do końca upadku Starego Miasta stał pod łukiem koło katedry w Dziekani.
Były kłopoty z kwaterowaniem. Jednak jeszcze Stare Miasto było niezbyt atakowane. Trochę mieliśmy kłopotu zabierając ludziom miejsce na kwatery. Przenieśliśmy się do przedsionka katedry. Tam było olbrzymie pomieszczenie. Było nas kilkanaście osób, jedenaście, dwanaście. Dowódcą barykady i całej obrony tego rejonu był sierżant „Betka”. Tam żeśmy jedli, spali. Za stół mieliśmy katafalk. Tam [byliśmy] do nalotu, jaki był na katedrę. To było chyba koło 10, 12 sierpnia. Sztukasy nurkowały, rzucały trzy bomby, więcej nie miały, tylko po kolei jedna, druga, trzecia. Pierwsza wybuchła przy ołtarzu, druga w środku, a trzecia tuż przy naszym [stanowisku]. Tylko trzecia już nie wybuchła, zaryła się pod samym przedsionkiem. Natomiast tamte spowodowały takie spustoszenie, że myśmy nie wiedzieli, co się dzieje. Porozrzucało wszystko, katafalk. Na katafalku mieliśmy bańkę czerwonej marmolady. Wychodzimy z tego pyłu wszyscy czerwoni. Ranni? A to marmolada nas tak upaprała.
W związku z tym ponownie wróciliśmy na prywatne kwatery, z katedry już wyszliśmy. Potem na Starym Mieście rozpętało się piekło. Praktycznie biorąc byliśmy pod obstrzałem artylerii niemieckiej, która miała swoje działa ustawione na Pradze koło ogrodu zoologicznego między ogrodem zoologicznym, mostem Kierbedzia. Trafiał nas szlag, bo widać było jak Niemcy się bawią, kąpią się w Wiśle, podchodzą do działek, strzelają w naszym kierunku, rozwalają nam wszystko. My nic nie możemy zrobić. Powinny być karabiny snajperskie, tego nie było. [Byliśmy] pod obstrzałem artylerii od strony praskiej. Non stop były naloty sztukasów, po kilkanaście dziennie. One odlatywały, brały bomby i z powrotem nadlatywały. Plus jeszcze działo kolejowe stało na moście kolejowym, na torach kolejowych za Dworcem Gdańskim w kierunku praskim, plus jeszcze tak zwane krowy, czyli miotacze min [Neberwelfer 20] niemiecka nazwa „krowy”. W przeciągu paru dni Stare Miasto było już nie do poznania.
Chyba 15 sierpnia przydzielił mnie rotmistrz „Bończa” do majora „Roga” na łącznika między odziałem. Mi to nie odpowiadało. Po pierwsze nie znałem dobrze Starego Miasta, w ogóle łącznik do dyspozycji majora… Nie odpowiadało mi to. Spotkałem dobrego znajomego mojej mamy z wojska, kapitana Czachara i mówię: „Panie kapitanie, chcę wrócić do swojej kompanii”. On mówi: „Dobra, załatwione”. Dał mi jeszcze Stena zrzutowego, pistolet maszynowy, z którym już się nie rozstałem do końca Powstania. Cały czas praktycznie byliśmy na Świętojańskiej. Czasami nas na zmianę luzował drugi pluton, myśmy byli w pierwszym plutonie. Myśmy szli na wsparcie 104. kompanii, do domu PKO na Brzozowej, to był dom profesorów tak zwany, olbrzymi budynek, którego dzisiaj nie ma, po drugiej stronie Brzozowej w kierunku Wisły, olbrzymi żelbetonowy budynek z podwórkiem pośrodku. Wydawała się twierdza nie do zdobycia. Myśmy tam szli, ludzie siedzieli w piwnicach, a myśmy mieli do dyspozycji tapczany, łazienki. Jeszcze wtedy woda była. To był właściwie odpoczynek, bronienie tego. Jak się okazało, nie ma nic za darmo i budynek został…
Pamiętam jeszcze na pierwszym piętrze pełniłem posterunek z braćmi Rankowskimi i chyba z plutonowym „Teddy”. [„Kałmucy”] atakowali w nocy po schodach tuż przy tym domu. Schody łączyły z Wisły ulicę Celną. „Kałmucy” szli do ataku kompletnie pijani. Rzuciło się jedną „filipinkę”, to duży granat powstańczej produkcji, w garnkach był, jak się kiedyś parzyło kawę, litrowe dzbanki. Zmiotło ich ze schodów. Patrzymy gdzieś koło godziny chyba druga, albo trzecia po południu, ni z tego ni z owego z drugiej strony, od strony budynku, on [był] w kierunku Wisłostrady, drugi graniczył z Brzozową, tu był korytarz, łączniki, żeśmy byli w łączniku przy ulicy Celnej, pojawili się Niemcy, już nie „kałmucy” tylko Niemcy. „Teddy” miał peem, ja również, strzelamy. Niemcy się wycofali, nie wiemy co się dzieje, skąd tutaj Niemcy. Wydawał się ten teren nie do zdobycia. Nikt do nas nie podchodzi, uje nam amunicji, nie możemy strzelać. Rankowski mówi: „Decyduję się, podpalam swoje mieszkanie”. Pierwszy raz widziałem jak właściciel mieszkania podpala swoje mieszkanie. Mówi: „Cholera tak ciężko jest”. Wydaje się, że meble łatwo podpalić, ale żeby zrobić olbrzymi ogień… Ale udało się. Wyjścia nie było. Gruzy były z rozbitego narożnego domu placu Zamkowego i Celnej. Gruzy podchodziły pod balkon, bo to było mieszkanie na pierwszym piętrze. Schodzimy na dół, skaczemy na gruzy. Zjawia się porucznik „Szczerba”.
Jeszcze przed tym zapomniałem dodać, że w międzyczasie w czasie ataku ranny zostaje porucznik „Lubicz”, 7 [sierpnia] chyba, umiera dwa dni później. Następcą jego zostaje mianowany porucznik „Mieczysław”, nazwisko Kopeć, który pełnił funkcję chyba aż do 20 sierpnia. Zostaje też ciężko ranny, też umiera. Dowódcą naszym zostaje porucznik „Szczerba”, który był dowódcą kompanii szturmowej do dyspozycji majora „Roga”. Przyprowadził ze sobą dwunastu ludzi, bardzo dobrze uzbrojonych, cała siła. Staliśmy się kompanią szturmową. Właśnie wtedy, ni z tego ni z owego, przy takiej naszej sile pada dom PKO. Do tej pory nie wiadomo co się stało, czy w bramie od strony Wisły… Była brama wejściowa, gdzie ustawiony był nasz cekaem. Albo zasnęli tam, ale w dzień… Może zmęczenie. Nie wiadomo co się stało. Niemcy opanowali to i było nie do utrzymania. Porucznik „Szczerba” wydaje rozkaz wycofania się.
Przenieśliśmy się na ulicę Jezuicką. W międzyczasie Niemcy opanowali już Zamek, opanowali dzwonnicę koło [kościoła] Świętej Anny. Jak już wspomniałem zajęliśmy kwatery na ulicy Jezuickiej. W międzyczasie barykady na Świętojańskiej bronił chyba trzeci pluton. Niemcy już zajęli cały Zamek Królewski, zajęli dzwonnicę kościoła Świętej Anny. Stamtąd mieli doskonały ostrzał na nasze pozycje głównie w domu RGO, to jest Świętojańska. Tam [byli] ich strzelcy, snajperzy. Ktokolwiek z naszych się pokazał w oknach, ginął. W związku z tym dowódca barykady trzeciego plutonu musiał wycofać ludzi z tamtego domu. Niemcy atakowali jeszcze od strony parteru, od Zamku. Padły wszystkie domy aż do Dziekanii, do samochodu, do ulicy tuż przy katedrze. Natomiast druga strona, to domy aż do Świętojańskiej 7, też do domu leżącego naprzeciw katedry. Niemcy zaatakowali katedrę, zdobyli katedrę. Porucznik „Szczerba” dostaje rozkaz odbicia katedry.
Wtedy [były] nasze słynne ataki, 101. kompanii na katedrę. Pierwszy atak prowadził porucznik „Szczerba”. Wziął ośmiu czy dziewięciu ludzi z sobą na ulicę Świętojańską koło kościoła Jezuitów. My mieliśmy atakować z domu naprzeciwko katedry. Porucznik jeszcze nas rozdzielił na dwie grupy. Jeszcze był „Młodzik”, byłem w grupie „Młodzika”.
Drugi atak, z drugiej strony, poprowadzić miał podchorąży „Tomaszewski”. Jak myśmy się wdarli od strony Świętojańskiej, to „Tomaszewski” od strony zakrystii. Hasło było „Szczerba”, że jesteśmy już w katedrze. Ale jak tu w dzień przejść? Wymyślił „Młodzik” tak, że rzucamy dwa granaty na Świętojańską. Tworzy się chmura z pyłu, skaczemy wprost do katedry. Tam wpadamy w gruzy, oczywiście dalej rzucamy granaty, strzelamy z peemów na ślepo. Kurz jest, słychać jęki, nie wiadomo co się dzieje. W każdym bądź razie Niemcy nie wytrzymali nerwowo, tam było chyba trzech zabitych i wycofali się stamtąd. Jak krzyknęliśmy „Szczerba”, to „Tomaszewski” wpadł, a „Szczerba”: mówi: „Tu nie masz co robić, idź, goń ich”. „Tomaszewski” wyprowadził swoją drużynę. Oprócz niego jeszcze dowodził, tam się przyłączył, zastępca „Szczerby”, podporucznik „Janusz”. Doprowadził swoją drużynę aż do Zamku, odbił te wszystkie domy po kolei. Ale w nocy zluzował nas odział z „Wigier”. Oddział „Wigry” bronił barykady na Kanonii. Chyba był wtedy porucznik „Korwin” z „Wigier”. Nie wiem dlaczego oddali w nocy katedrę. Niemcy nigdy nie atakowali w nocy, a zaatakowali katedrę w nocy.
Następuje drugi dzień, rozkaz ponowny odbić katedrę. Znów to samo z tym, że grupa „Młodzika” atakowała od Świętojańskiej, ja byłem już przy poruczniku „Szczerbie”, atakowaliśmy od zakrystii. Już było gorzej, były od nas ofiary. Zginęło sześć czy siedem osób, może nawet więcej. Esesman, Łotysz ukrył się w konfesjonale. Jak myśmy byli już pewni, że katedra jest nasza, to rzucił wiązkę granatów obronnych. Tam zginęło na miejscu pięć czy sześć osób. Łotysza wyciągnęliśmy z konfesjonału, on był ranny. Porucznik „Szczerba” wydał rozkaz, żeby go odprowadzić do majora „Roga”. Nie wiem czy on tam doszedł, czy go koledzy… Nie wiem, co dalej z nim było.
Teraz my zostaliśmy w katedrze. Wracamy na kwaterę, a tam został „Młodzik”, podchorąży „Tomaszewski”, jeszcze parę osób przydzielono, oni tam mieli patrole. Raptem jesteśmy na kwaterze, wpada łączniczka i woła, że „Młodzik” nie żyje. Wpadamy z powrotem do katedry. „Młodzik” jest ciężko ranny, postrzał ma w szczękę. W każdym bądź razie przeżył jak się okazało. Natomiast tam potem, bliżej chóru chyba, zginął podchorąży „Tomaszewski”, podchorąży „Ryś” i jeszcze jedna osoba, ale już nie pamiętam nazwiska. Jeszcze wtedy porucznik „Szczerba” wściekły miał pretensje do podporucznika „Janusza”, że zamiast pilnować porządku w katedrze, wdał się w walkę w domach na Świętojańskiej, które odzyskaliśmy. Niemcy po kolei je atakowali z powrotem, zamiast pilnować tutaj katedry. Tak się przejął porucznik „Janusz”, że mówi: „Ja go…”. Był snajper schowany na chórze. Upolował snajpera porucznik „Janusz”, chociaż sam zginął dwa dni później.
To był już koniec Starego Miasta. Jeszcze raz był rozkaz odbicia katedry, który osobiście miał poprowadzić major „Róg”. Atak miał nastąpić w nocy. Major „Róg” miał atakować od strony Świętojańskiej ze swoim oddziałem szturmowym. My mieliśmy atakować od strony Jezuickiej. Okazało się, że Niemcy się zabarykadowali tak od strony Świętojańskiej, że niemożliwy był atak w nocy majora „Roga”. Rozkaz został odwołany. W międzyczasie, jak Niemcy opanowali drugi raz katedrę, to podprowadzili „goliata” na Dziekanii. „Goliat” wysadził całą ścianę katedry, przez co oni mieli łatwy wjazd, dostęp do katedry. Myśmy już katedry nie odzyskali, jeszcze raz próbował porucznik „Szczerba” niespodziewanie od kościoła Jezuitów zaatakować chyba piętro chóralne, ale nie powiodło się.
To już był prawie koniec Starego Miasta. Zaczęliśmy się wycofywać, oddawać praktycznie biorąc po upadku… W międzyczasie, ponieważ katedra była bombardowana, [starano się] uchronić cudowną figurę Jezusa. Została przeniesiona przez księdza, już nie pamiętam nazwiska i naszych kolegów do kościoła Jezuitów, a potem do kościoła na Freta. Figura została uratowana. To już był koniec Starego Miasta. Jeszcze doszliśmy na rynek, wyglądał [jak] pobojowisko.
Stare Miasto wyglądało strasznie. Nie wiemy [czy] bronić. Porucznik „Szczerba” wydaje rozkaz: „Obsadzamy stronę Dekerta naprzeciwko Świętojańskiej i Jezuickiej”. W międzyczasie następuje rozkaz gromadzenia się oddziałów na ulicy Długiej, bo będzie przebicie do Śródmieścia. Myśmy nie mieli w zgrupowaniu „Roga” atakować w pierwszym rzucie. Atak przeprowadził oddział „Zośki”, „Parasola” z banku na Bielańskiej. Atak ten się nie udał. Przeszła tylko jedna kompania „Zośki”, która przeszła w mundurach [niemieckich]. 6 sierpnia były zdobyte magazyny na Stawkach, tutaj obok i każdy był umundurowany już w panterki niemieckie. Odróżnialiśmy się tylko od Niemców opaskami. Oddział jak zdjął opaski, to przeszedł przez Ogród Saski jako zwarty oddział niemiecki, na Królewską się dostał. Ale to jedyny z całego przebicia. Tu nic nie wyszło. Rozkaz odwołany, wracamy z powrotem na pozycje. Dla utrzymania pozycji zostało po dwóch, trzech ludzi na każdej barykadzie. Tacy goście byli już na stracenie. Wróciliśmy z powrotem. Broniliśmy jeszcze przez chyba jeden dzień, bo Niemcy już wjechali na rynek staromiejski. Broniliśmy jeszcze od strony Dekerta.
O godzinie dziewiątej czy dziesiątej przyszedł rozkaz: „Oddział idzie do kanałów”. To była chyba noc z 1 na 2 września, jeszcze tam zostały osłony. Wkroczyliśmy od ulicy Długiej do kanału, do włazu na placu Krasińskich. To była godzina chyba pierwsza w nocy, dwunasta, już nie pamiętam. Najpierw żeśmy zabłądzili. Ciemno, przewodnik nas poprowadził w kierunku Żoliborza. Potem okazało się, że w kierunku Żoliborza nie można przejść. Tam przegradzał kanały główny kolektor, nie dochodząc do Dworca Gdańskiego. Tam były zerwane stropy, nie można było przejść, wróciliśmy z powrotem. Potem już dalej Miodową, Krakowskim Przedmieściem, Nowym Światem do ulicy Wareckiej. W sumie to trwało około pięciu godzin. Jedne kanały były szersze. Najgorszy był pod Nowym Światem, metr pięćdziesiąt. Człowiek zgięty, porzucanych było rzeczy, broni, nie wiem po czym się chodziło. Rannych to zostawiali na głębszym kanale na noszach, żeby oddziały ze Śródmieścia wzięły rannych. Szerszy kanał do Nowego Światu miał wtedy półki. Wyszliśmy z kanałów przy ulicy Wareckiej. Patrzymy, pierwsze co mnie uderzyło – dozorca zamiata chodnik. Wszystko stoi, szyby całe, dozorca zamiata chodnik. Wracamy z piekła, głodni, brudni i raptem tutaj zupełnie inne życie. Wszyscy salutują.
Rozlokowano nas w kwaterach. Trafiłem do hotelu „Sawoy”, to była ulica naprzeciwko Wareckiej. Jesteśmy głodni, tam przez parę dni, to się nic nie jadło. Trochę mieliśmy jeszcze wina w butelkach, piwnice Fukiera były otwarte. Wody nie było, ale wino czerwone było do picia. W Śródmieściu dostajemy kaszy jęczmiennej. U Haberbuscha do produkcji piwa używało się owsa. Kaszę ręcznie kręcili, z tego się w Śródmieściu zupę pluj tak zwaną, ale tego było mało dla nas. Poszli koledzy, dowiedzieli się, że w sklepie dawnych Pakulskich, róg Brackiej i Chmielnej jest warta, tam jest magazyn żywności. Nie wiem jakim cudem zdobyli parę puszek konserw, podzielili się z nami. W międzyczasie koniec odpoczynku. Po jednym dniu rozkaz, dowódcą obrony Powiśla zostaje major „Róg”. Było wiadomo, major „Róg” przed Powstaniem miał być dowódcą Starego Miasta i Powiśla. Na skutek rozcięcia Powiśla od Starego Miasta dowództwo przejął chyba kapitan „Krybar”. Potem w pierwszych dniach września zostaje dowódcą major „Róg”. Wydaje nam polecenia zajęcia kwater na Powiślu. My lokujemy się w budynku konserwatorium na Okólnik. Stamtąd rozsyłają patrole. Oddział podchorążego „Teddy” poszedł do elektrowni warszawskiej na wzmocnienie. Chyba następnego dnia, po tym jak poszedł „Teddy” do elektrownii, porucznik rozesłał nas patrolami po innych barykadach, żeby zobaczyć co się dzieje, zbadać teren.
W tym momencie pada elektrownia. Zaczyna się popłoch, oddziały zaczynają się wycofywać. Nie powiedziałbym w panice, ale nie wiedzą co się dzieje, łączność jest… Może major „Róg” jeszcze nie zaprowadził rygoru wojskowego, grupy są kompletnie pogubione, zaczęły oddziały się wycofywać. Myśmy byli z podchorążym „Tadeuszem” na ulicy Drewnianej. Oddziały mówią: „Uciekamy!”. Wpadamy do porucznika „Szczerby”, mówimy, co się dzieje. W tym momencie następuje nalot na konserwatorium. Konserwatorium jest całe kompletnie rozwalone, zaczyna się palić. Jeszcze inne oddziały tam były wycofujące się z Powiśla. Rannych jest mnóstwo. Tak bomby porozwalały budynek, że na przykład my w czwórkę czy w trójkę: ja, podchorąży Karolak, który był dowódcą pierwszego plutonu po reorganizacji kompanii i podchorąży „Tadeusz”, chyba jeszcze ktoś czwarty był, zostajemy odcięci. Zawalona jest klatka schodowa, nie możemy wyjść stamtąd z tego budynku. Mamy okna wychodzące na ulicę Tamka. Karolak mówi: „Zrywamy rolety, wiążemy i po prowizorycznej linie schodzimy na dół”. Tam już Niemcy podjeżdżają czołgami od Tamki. Wchodzimy na górę. Porucznik „Szczerba” żyje. Tam w budynku część naszych oddziałów jest pogrzebanych. Porucznik dzieli nas, część idzie do obrony, kładziemy się na tarasie przed konserwatorium z widokiem na Tamkę, a część ratuje kolegów.
Uratowano parę osób, reszta się spaliła. Niemców zahamowaliśmy na Tamce, natomiast atak niemiecki idzie od strony uniwersytetu. Boimy się, że zostaniemy odcięci kompletnie od oddziałów śródmiejskich. W związku z tym porucznik wydaje rozkaz: „Wycofujemy się na barykady przy ulicy Pierackiego”. Tam jeszcze trzymamy ją aż do nocy. W międzyczasie ginie, przychodząc do nas na inspekcje rotmistrz „Bończa”, dowódca naszego batalionu. Upolował go snajper z Banku Gospodarstwa Krajowego. Barykada była stosunkowo niska w poprzek Nowego Światu, trzeba było się schylać. On jako rotmistrz i ułan, szedł prawie wyprostowany, zginął na miejscu.
Porucznik „Szczerba” wydaje rozkaz przejścia na ulicę Chmielną. Tam budowane są barykady na nowo. Cała ta strona zostaje oddana Niemcom. Praktycznie Powiśle padło w trzy dni. To była największa nasza klęska, nie wiadomo dlaczego, jak. Być może, że gdyby oddziałów było więcej… Nie wiadomo. To nie jest dokładnie opowiedziane z czyjej to winy. Teraz zaczyna się obrona już Śródmieścia. Zajmujemy kwaterę na ulicy Zgoda 1 naprzeciwko domu braci Jabłkowskich, naprzeciwko sklepu Pakulskich.
Po jednym dniu od razu mamy brać udział w ataku na kino „Colosseum”. W międzyczasie batalion został zlikwidowany. Z trzech naszych kompanii batalionu, zostaje jedna kompania dowodzona przez porucznika „Szczerbę”. Mamy atakować kino „Colosseum” od strony Chmielnej, a wspierać ma nas od ulicy Brackiej kapitan „Gozdawa” ze swoimi oddziałami. Jakieś nieporozumienie było. Atak był bardzo ciężki, trzeba było przez pusty plac pomiędzy kinem „Colosseum”, a pałacykiem na Brackiej 18 skakać. Niemcy to oświetlili rakietami, widno było. To atakowaliśmy w nocy. Nie było wsparcia ze strony Brackiej, atak się załamał, wycofaliśmy się z powrotem na kwatery.
Dostaliśmy rozkaz bronienia domu Bracka 18. W trójkę z kolegami, tam był sierżant „Kwiatek”, „Tygrys” chyba, broniliśmy skrzydła budynku od placyku, przez który mieliśmy szturmować „Colosseum”. Tam Niemcy mieli wybitą dziurę na placyk. Broniliśmy, od czasu do czasu strzelaliśmy dla postrachu. Niemcy wpadli na pomysł, żeby wepchnąć ludność cywilną. Ludność cywilną wepchnęli w przejście z placyku i drugie przejście było od strony niemieckiej, w korytarz. Po naszych strzałach ludność cywilna się cofnęła, pomimo niemieckich… Niemcy rzucili nam granaty z gazem. Żółty gaz powodował straszne wymioty, torsje. Nie wiem co to za gaz był. W końcu widzę, że tego nie utrzymamy, to decyzja – podpalamy część budynku Bracka 18.
Jeszcze wracając do Starego Miasta – a propos ludności cywilnej. Pamiętam dwa czołgi i Niemcy przed nimi pędzili ludność cywilną, kobiety, dzieci. Na plac Zamkowy wjechało to wszystko. Na nasze wołania kobiety, dzieci rozpierzchły się na boki. Niemcy strzelali już z czołgów do nich, z karabinów maszynowych. Tam kilkanaście osób zostało zabitych. My [czołgi] uszkodziliśmy butelkami zapalającymi, one się wycofały paląc się, ale się wycofały stamtąd. Jak się okazało wśród tych znajomych, poznałem córki koleżanki mojej matki, czternastoletnia i dwunastoletnia. Obecnie jedna jest znaną dziennikarką pani Grendecka, druga jest doktorem w Tunisie. To przerywnik był – jak to Niemcy jednak znęcali się nad ludnością cywilną. To Niemcy byli, to nie Ukraińcy. Końcówka Starego Miasta, atakowali podchorążowie SS z Poznania, oni nas tak… Z „kałmukami” to sobie łatwiej dawaliśmy radę.
Wracając do Brackiej 18. Część budynku się pali, jest spokój. Wycofujemy się do pałacyku Brzozowskich też na Brackiej, obok, Bracka 16. Ten pałacyk już jest cały wypalony. Chyba oddział „Gozdawy” spalił ten budynek, żeby mieć spokój. My tam całą noc siedzimy. Jest ciepło, bardzo gorąco i popiół. Żeby broń ratować, to okręcaliśmy chustkami, żeby nie zanieczyścić broni od pyłu, który po spaleniu opada.
Rano przyszedł rozkaz, atakujemy znów kino „Colosseum”. Koło pałacyku Brzozowskich był murowany parkan, który wychodził na placyk przed kinem „Colosseum”. Osobiście natarciem miał dowodzić pułkownik Tunguz-Zawiślak, legionista może niezbyt przyzwyczajony do walk w mieście, ale osobiście chciał poprowadzić. Kazał saperom wybić dwie dziury wypadowe, w które natychmiast się wstrzelali Niemcy z cekaemów. On mówi: „Nic, atak będzie prowadzony”. Prawdopodobnie byśmy tam wszyscy zginęli, gdyby nie raniono pułkownika Tunguza-Zawiślaka. Został raniony i odniesiony do szpitala. Rozkaz został odwołany, nie atakowaliśmy już więcej.
Wróciliśmy na Zgoda. Tam powierzono nam do końca Powstania obronę Poczty Głównej, właściwie ruin Poczty Głównej, naprzeciwko drapacza Prudentialu, obecnie hotel „Warszawa”. Bank Polski był kompletnie zbombardowany, nic nie było, tylko piwnice ocalały. Dostęp do tego było skomplikowany. Nasze dwa pierwsze plutony miały bronić od strony placu Napoleona i od strony Świętokrzyskiej, drugie dwa na zmianę miały bronić od ulicy Wareckiej dom PKO. Dostęp był dosyć ciężki. Jak myśmy bronili, to skakaliśmy przez plac Napoleona w nocy, raz na dwadzieścia cztery godziny się zmienialiśmy. Tam był basen przeciwpożarowy. Tam trochę wody było. Po bokach się szło, baseny i potem skok był do poczty. W nocy to się udawało przejść.
Mieliśmy rozstawione czujki. Nasze były trzy, jedna od strony Świętokrzyskiej, druga od Placu Napoleona, trzecia od strony Nowego Światu. Co cztery godziny się zmienialiśmy, schodziło się na dół do piwnicy po drabinie. Kto miał wolny czas, to penetrował piwnice.
Tam odkryliśmy niemieckie sucharki, cukier w kostkach i magazyn kombinezonów. Nie wiem kto to wpadł na pomysł, żeby kombinezony dziurawić. Nogawki i rękawy kombinezonów wiązać, ładować sucharki i cukier. Jak się zmieniamy w nocy, to każdy brał to i tam dzieliliśmy się z ludnością cywilną. Już wiedzieli, że w nocy rozdajemy suchary i cukier. Co mogliśmy im dać, to dawaliśmy. Jeszcze jak się okazało jedni koledzy od strony Wareckiej znaleźli magazyn wódki, też na wymianę za żywność…
Potem plutony tak nie żyły z sobą, bo to z różnych kompanii [były] połączone w jedną kompanię. Już tak nie żyliśmy z sobą. Zresztą każdy kwaterę miał gdzie indziej. Miałem kwaterę w pewnym sklepie farb do butów Wilbra czy coś, na pierwszym piętrze na Zgoda. Praktycznie biorąc pocztę utrzymaliśmy do końca Powstania, do kapitulacji.
Od 17 września skończyły się naloty niemieckich sztukasów. Zaczęły się pojawiać migi rosyjskie po zajęciu Pragi, 17 września została zajęta Praga. Samoloty zaczęły się pojawiać, od razu przepędziły niemieckie sztukasy. Nie było bombardowania, ale w dalszym ciągu były „krowy”, działo kolejowe. Ponieważ budynek Prudentialu, obecnie hotelu „Warszawa”, górował nad całą Warszawą, to był punkt do wstrzeliwania się artylerii niemieckiej. W zasadzie jak byliśmy w piwnicy, to było w porządku. Natomiast na wierzchu jak się pełniło [służbę], to… Pociski były olbrzymiej średnicy, chyba działa kolejowego, przynajmniej sześćset milimetrów kaliber. Jak się rozrywały, to odłamki latały po kilkanaście kilogramów. Warczały w powietrzu, straszyły ludzi. Nam nic się nie stało.
Na Starym Mieście jak byliśmy, to były zrzuty alianckich samolotów i polskich, ale potem były wstrzymane. Zaczęły się nocne radzieckie zrzuty z kukuruźników, dwupłatowców. One wyłączały silnik, latały lotem ślizgowym. Znów po drapaczu, wszystko zrzucali koło nas. Zrzucali pepesze, rusznice przeciwpancerne, amunicje i jedzenie, konserwy amerykańskie, które dostawali. Armia radziecka dostawała konserwy, chyba z armii polskiej się pojawiły konserwy. Wszystko było w workach zrzucane bez spadochronu. Kasza, gruz i tuszonka, jedzenie, mieszały się razem, jak się porozbijało. Pepesze pokrzywione. Z tego była może jedna dziesiąta zdolna do akcji. Amunicja kompletnie pokrzywiona, nie pasowała.
Myśmy z trudem tylko wykombinowali dla siebie pepeszę i amunicję. Pod koniec Powstania mieliśmy sporo uzbrojenia. Chwila największej radości to był chyba 18 wrzesień, kiedy przyleciała setka ponad setka samolotów, latających fortec amerykańskich. Rosjanie pozwolili nareszcie lądować na swoich lotniskach. Oni nadlecieli nad Warszawę i całe niebo w spadochronach. Myślimy, że to polski desant dywizji spadochronowej. Okazało się, tylko były zrzuty w pojemnikach. Spadochrony, wszystko prawie do Niemców poleciało. Ciężko było trafić z tej wysokości, wiatr znosił. To była nasza ostatnia chwila radości. Do końca Powstania, tam w zasadzie Niemcy nie bardzo się kwapili z atakami na nas, a myśmy też już nie atakowali. Do końca Powstania przetrwaliśmy na Poczcie Głównej.
Przyszedł rozkaz kapitulacji, wymarsz, składanie broni. W międzyczasie nas przekształcono w 36. Pułk Legii Akademickiej. Dowódcą tego pułku został major „Róg”. W ramach tego pułku wyszliśmy 5 października przez Aleje Jerozolimskie, Grójecką do Domu Akademickiego na placu Narutowicza. Tam odbywało się składnie broni. Oczywiście nie każdy oddawał kompletną, niektórzy w ogóle pochowali, różnie to było. Potem przeszliśmy konwojowani przez Niemców aż do Ożarowa. Tam była fabryka kabli. W Ożarowie po jednym dniu pobytu chyba, załadowano nas do wagonów towarowych.
Jechaliśmy przez Berlin, Hanower, do obozów Fallingbostel stalag XI B. Tam nas wprowadzili Niemcy. Ludność cywilna w nas pluła, krzyczeli: „Bandyci!”. Nie mieliśmy panterek, już pozdejmowaliśmy, każdy [miał] cywilne [ubranie]. Właściwie to była banda, nie wyglądaliśmy na wojsko. Wkroczyliśmy do obozu. Obóz międzynarodowy, między innymi byli Polacy z września. Razem z nami były kobiety. Kobiety oddzielono, zajęły inne baraki. Tamci wrześniowcy od razu wysłali żywność dla nas, papierosy, właściwie najwięcej dla kobiet. Kobiety dzieliły się z nami, jeszcze przez druty podawały. Potem kobiety wywieziono do Oberlangen. Potem trafiłem, po miesięcznym pobycie w Fallingbostel, z kolegami do drugiego obozu do Dorsten w Westfalii. To był obóz położony tuż koło wyrzutni V1 i V2. Tak sobie Niemcy lokalizowali przy obozach, żeby chronić się przed nalotami. To był nieduży obóz. Tam chyba było kilkaset osób, osiemset czy dziewięćset.
Stamtąd po dwóch tygodniach pojechaliśmy na komenderówkę roboczą do Krefeldu, miasto w Nadrenii, tuż nad Renem. Położone było dwadzieścia kilometrów od frontu. Front był na granicy holenderskiej po nieudanym desancie naszych spadochroniarzy, między innymi. Front był tuż nad rzeką Mass, od Krefeldu około dwadzieścia kilometrów. Jeszcze przed tym, jak byliśmy w Fallingbostel, to wprowadzali naszych i angielskich spadochroniarzy. Nie pozwolili nam kontaktować się z nimi. To [była] oddzielna grupa. Tam było sporo rannych.
W komenderówce różnie było. Początkowo kopaliśmy okopy. Wbrew Konwencji Genewskiej zatrudniali nas przy kopaniu rowów przeciwczołgowych koło miasta. Różne koleje były oddziałów. Skończyły się rowy, zaczęto nas rozdzielać do innych [prac]. Kto miał szczęście, to trafił do rzeźni. To nie była rzeźnia, tylko magazyn mrożonego mięsa Kühlhaus. Tam przyjeżdżali Niemcy po żywność do oddziałów frontowych. My tam kradliśmy co można było ukroić. Słoninę się przynosiło do naszego domu, do obozu, do baraków. Trzy baraki były, czwarty był niemiecki. Tam trochę się odżywiliśmy słoniną, ale to się szybko skończyło.
Potem nas przerzucono. Mówią: „Na ochotnika zgłosić się do ogrodów miejskich”. Ogrody miejskie, może brukiew będzie, coś do jedzenia. Okazało się, że ogrody miejskie zawiadywały cmentarzami. Tak zostałem przez dobre dwa tygodnie grabarzem Niemców, najpierw [byłem] na cywilnym, a potem na cmentarzu wojskowym. W międzyczasie była ofensywa niemiecka w Ardenach, to tuż obok. Główna szosa wylotowa, to była obok naszego baraku. Dwadzieścia kilometrów od nas był front. Najpierw przygotowanie artyleryjskie było takie, że wszystko u nas w baraku spadało. Cały barak się trząsł. Potem kawalkada czołgów niemieckich jechała i jechała. Okazało się, że zapanowała na forcie mgła. Lotnictwo angielskie w ogóle przestało działać. Dopiero po trzech dniach minęła mgła i już nie dopuścili żadnego czołgu Niemców, żadnego transportu do Arden. Myśliwce bombardowały, latały na dwudziestu metrach.
W międzyczasie pracowałem w firmie RWE, tam nas skierowano. RWE to była firma Rheinische Westfalische Elektrizität Werkstatte. To była firma, która w międzyczasie miała za zadanie reperację uszkodzonych przez bomby kabli. Myśmy jeździli samochodami reperować to. Grupy [były] po trzy osoby. Wykopywało się, łączyło kable. Niemcy łączyli kable, myśmy mufy zalewali lepikiem. Najgorzej było dojechać w dzień do tego miejsca, gdzie były [uszkodzone kable]. W efekcie spalono po dwa nasze samochody w trakcie jazdy. Myśmy jeździli w ten sposób, że jeden jechał na błotniku i krzyczał, że samolot nadlatuje. Po obu stronach szosy były pokopane rowy, krótkie odcinki, w którym chowała się obsługa samochodu, my. W międzyczasie samoloty bombardowały głównie samochody. U nas dwa. Myśmy ocaleli, przy drugim w ogóle zgłupieliśmy. Niemcy w innej stronie byli, ja w drugiej z młodym kolegą, piętnastoletnim chłopcem. Zaczęliśmy iść w kierunku miasta, zabłądziliśmy, wpadliśmy na oddziały wojskowe niemieckie. Oddali nas w ręce gestapo w Krefeldzie. Tam nas przesłuchiwali. Powoływaliśmy się, że jesteśmy z tej firmy. Dodzwonili się Niemcy do firmy, puścili nas stamtąd. Tylko na wszelki wypadek kazali nam na spodniach i na płaszczach…
W międzyczasie w Fallingbostel zrzucali się wszyscy, co kto miał wojskowego. Dostałem płaszcz belgijski, spodnie miałem jeszcze cywilne, sztuczkowe czarne z białymi paseczkami. Kazali nam namalować czerwone trójkąty, dla tych co uciekają jako niebezpieczni, wymagający szczególnej opieki. To nie było potrzebne, bo to był już prawie koniec. Z tym że w międzyczasie przeżyliśmy tam naloty. Krefeld w zasadzie był wypalony, ale lotnictwo miało taką taktykę, że jak nadlatywało na przykład nad Hamburg czy nad Bremę, to część samolotów leciała z różnych lotnisk, wszędzie były alarmy, one dalej leciały. Wcale nie tu, ale już była panika, że będą bombardowali.
Pamiętam drugi raz po Powstaniu, że nam udało się przeżyć. To był nalot. Z RWE były transformatory wysokiego napięcia, zasilano wysokim napięciem różne miasta Gladbach, Krefeld. Był nalot, Niemcy zapowiadali przez radio Teppische Bomben Richtung Krefeld, Gladbach. Myśmy tam wpadli do gabinetu do pomieszczenia, w którym dyrektor czy kierownik schował się pod stół, pod stołem był czy pod biurkiem. Myśmy w tym momencie byli i w tym momencie zawalił się cały budynek od bomby. Dobrze, że miał żelbetowy strop. Czy strop był cały pod transformatory wydłużony… W każdym bądź razie nad tym pomieszczeniem był strop. Gdyby nie Niemiec, jeden był przy nas, ale tam było jeszcze więcej, to Niemcy by nas stamtąd nie odkopali. Ale cudem drugi raz mi się udało przeżyć po Powstaniu. Można przeżyć Powstanie, a nie przeżyć takiego nalotu od własnych bombowców. To był koniec Nadrenii.
Zaczynała się ofensywa aliancka. To był luty, był rozkaz ewakuacji naszego obozu. Przechodzimy Ren. Kto to chciał, to mógł uciec. Nie wiadomo było czy zostać w gruzach i czekać aż zajmą, czy nie. Część kolegów uciekła, tam została i doczekała się, bo następnego dnia rano Krefeld aż do Renu był zajęty. Myśmy przeszli Ren i potem nas pędzono przez cały luty, marzec, aż do kwietnia. Wyszliśmy chyba w połowie, koniec, lutego, 20 luty. Ciągnęli nas przez całą…Z tym, że w Westfalii w przyfabrycznym zakładzie żeśmy nocowali w halach. Nikt nas specjalnie nie [pilnował]. Wachmani u siebie się pochowali. To był koniec lutego. W piątkę postanowiliśmy uciec. Poszliśmy stamtąd. Pierwsze dni były bardzo dobre, idziemy w kierunku frontu z powrotem. Nie mamy jedzenia, nie mamy nic. Na razie odpoczywamy. Na łące położyliśmy się, słońce zaczęło przygrzewać. Raptem nas obudził lejtnant, który nas wcielił do kolumny pędzonych jeńców radzieckich. Oni byli w strasznych warunkach, traktowani niesamowicie. Zaczęto nas traktować tak samo. W sumie po pertraktacjach… Ich upychali w stodołach, zamykali. Powołaliśmy się na Konwencję Genewską, Rosjanie nie byli w Konwencji Genewskiej. Pozwolili nam przed stodołą nocować.
Potem po drodze przydzielili nas do komenderówki wrześniowców, do rolnej komenderówki. Tam było z pięćdziesiąt osób obsługujących gospodarstwa niemieckie. Pamiętam to był już Wielki Tydzień, trafiłem do ewangelickiego domu, bardzo religijnego. Tam byłem w sumie z pięć dni i byłem przyjemnie traktowany. Zresztą Niemcy zdawali sobie sprawę, że wojna jest przegrana. Patton przeszedł Ren. Na komenderówce rolnej byłem koło Bielefeldu. Po trzech dniach przyszedł rozkaz dalszej ewakuacji, ale część Polaków wrześniowców się tak tam zadomowiła, że praktycznie nie przychodzili na noc do obozu, tylko nocowali u Niemców, właściwie u Niemek. Było z trzech, czterech wachmanów, którzy nie zwracali specjalnie [na to uwagi]. Pilnowali obóz, oni też wiedzieli, że to już jest koniec. Przyszedł rozkaz żeby popędzić nas dalej, całą komenderówkę wrześniowców. Żeśmy szli, pędzono nas aż za Bremen, Bremen, Hanower, lasy był między Bremą a Hanowerem. Tam zastało nas uwolnienie.
Jeszcze przed tym, po raz pierwszy w życiu, zobaczyłem samolot bezśmigłowy odrzutowy niemiecki. Niemcy mieli kilkaset podobno, z tego kilkadziesiąt wprowadzili na front, myśliwców odrzutowych. One są strasznie szybkie. Przy mnie kilkanaście samolotów atakowało kolumnę bombowców amerykańskich. Szybko zaatakowali, postrącali bombowce. Ale im paliwa starczało podobno tylko na piętnaście, dwadzieścia minut. Nie mieli tego opanowanego. Dopadały ich, część się porozbijała sama z powodu u paliwa, a część postrącały myśliwce Hurricane’y amerykańskie. Pierwszy raz widziałem te samoloty.
To już był prawie koniec wojny. Za parę dni Niemcy zostawili nas, zaczęli uciekać. Sami się gdzieś chowali i zostawili nas. Potem dojechaliśmy grupowo do obozu w Naumburgu, z Naumburga do [niezrozumiałe], stamtąd już do Polski. To był chyba koniec listopada, wróciłem do Polski. Tak się skończyła moja przygoda wojenna.
Jechałem kolumną samochodów amerykańskich między innymi przez Berlin i przez Szczecin, do Szczecina. W Szczecinie strasznie przywitali nas urzędnicy, To był taki okres, „AK zapluty karzeł reakcji”, takie afisze wisiały, hasło Gomułki, i tak samo traktowali nas w punkcie repatriacyjnym. Dostaliśmy zaświadczenia. Po ścianą zdjęcia z numerami robiono prawie jak więźniom. Mam do dzisiaj ten dokument. Towarowym pociągiem ze Szczecina, to trwało koło pięciu dni, przyjechaliśmy do Warszawy.
W Warszawie przyjechałem na Pragę i to był koniec. Miałem rozkaz meldowania się w policji. Meldowałem się w bezpiece na Koszykowej trzy razy. Nie miałem pozwolenia wyjazdu z Warszawy.
Potem w drodze wyjątku dostałem pozwolenie do Sopotu i tak to było. Potem zaczęły się studia, skończyłem Politechnikę, zacząłem pracować. Miałem szczęście, bo trafiłem do grupy biura projektowego, w której było sporo przedwojennych inżynierów, których nie mogli rozpędzić, aresztować, bo wtedy trzeba było obudować przemysł. Nie byliśmy praktycznie szykanowali przez bezpiekę.
Potem odbudowaliśmy Starachowice, uruchomiliśmy samochody ciężarowe, potem ciągniki w Ursusie. Dalej budowałem największe odlewnie w Polsce, w Śremie, w Lublinie, w Ursusie. Nazywano moją pracownię w biurze projektowym „podchorążówką”. Miałem samych kolegów z Armii Krajowej, wszystkich pościąganych z Powstania.
Że nas nazywano podchorążówką? Nie, to nas nazywano jak nastąpiła Solidarność, po 1980 roku, a tak to nie. Ale że wszyscy jesteśmy z Armii Krajowej, tak. Dlaczego tak było? Dyrektorem oddziału warszawskiego był wysunięty robotnik modelarz z Ursusa, który [był] razem ze mną w grupie inżyniera Jakubowskiego, która odbudowała odlewnie w Starachowicach. On uruchamiał wszystkie modele, do Stara robił głowice, silniki. On był modelarzem w Ursusie. Potem modele robił do samolotów polskich Łosia, Karasia, w firmie prywatnej Mieszczański czy Nieznański. On został potem dyrektorem. Ponieważ był razem z nami w tym, stąd się znaliśmy.
Zacząłem pracować w zasadzie w centralnym biurze konstrukcyjnym przemysłu motoryzacyjnego, bo dyrektorem zjednoczenia przemysłu motoryzacyjnego był mój profesor mechaniki Rytel, który mnie dobrze znał. Oczywiście po trzech miesiącach pracy dostałem wymówienie, bo Armia Krajowa. Zaczęło się od tego, że przyjmował mnie dyrektor personalny, [zapytał] czy należę do organizacji? Mówię: „Tak”. „Do jakiej?”. Wtedy był PPS, PPR. A ja mówię do AZS-u. Jego szlag trafił i dostałem oczywiście wymówienie. Ale Rytel jakoś mnie obronił, wytrwałem. Potem z CDK pojechaliśmy do Starachowic.
Potem z CDK 5 przeszliśmy do nowoutworzonego biura projektowego „Prozamed”. „Prozamed” skupiał starych przedwojennych inżynierów, którzy odbudowywali cały przemysł polski. Tam między inni zgłaszali się koledzy, [którzy] dopiero kończyli Politechnikę. Nie ukrywali tego, [że] byli w Armii Krajowej. Jak z niewoli wracał, to każdy miał napisane w punkcie repatriacyjnym, że miał dokument karty byłego jeńca wojennego, tam był jeszcze stempel zdrów i odwszawiony. Każdy musiał podać, że był w Armii Krajowej. Osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt procent pracowni, to była z Armii Krajowej.
Oprócz dyrektora, sekretarzem partyjnym został wtedy też kolega z grupy CDK 5, też ze Starachowic, który nas tam chronił. Potem się okazało, on był sekretarzem partii i się maskował, był dowódcą oddziału partyzanckiego na Kielecczyźnie. To potem się dowiedziałem, po ładnych paru latach. Dlatego nas tak chronił między innymi. Tam już praktycznie biorąc w biurze projektowym mieliśmy spokój. Doszedłem do najwyższej funkcji generalnego projektanta, jaka może być w biurze projektowym. Na tym skończyłem pracę zawodową, przeszedłem na emeryturę.
Pierwszy pseudonim miałem „Kuba”, potem drugi pseudonim w Batalionie „Golski” w podchorążówce miałem „Szwed”. Tutaj, myślę sobie: „Jestem na parę dni, potem przejdę to [swoich]…”. Ponieważ moją obecną żonę przezywano tak żartobliwe Babrała, a nie Barbara, bo ona ma na imię Barbara, to będzie „Babrała” i tak został pseudonim. Oczywiście był dziwny, często wyśmiewany, ale jakoś z nim przetrwałem, przeżyłem.
Dla mnie to było nieuniknione. Było polecenie zgłaszania się mężczyzn w wieku osiemnastu lat do iluś, do kopania rowów przeciwczołgowych dookoła Warszawy. To było bojkotowane, nikt tam prawie nie pojechał. Niemcy byli wściekli. Gdyby nie wybuch Powstania, prawdopodobnie by tak samo zrównali Warszawę [z ziemią]. Widać było wściekłość niemiecką. Przecież Warszawa nie była oprócz Starego Miasta tak do końca zniszczona. Potem, po upadku Powstania, wszystkie mury były stopniowo wysadzane przez komanda niemieckich saperów, żeby rozwalić, zrównać z ziemią. Prawdopodobnie to polecenie było wydane…
Gdyby Rosjanie zajęli od razu, wtedy by tego nie było. Można było się przeprawić, najlepszy dowód, że przeprawił się Berling. Praga padała praktycznie w dwa dni, to samo mogło paść i wtedy. Opowiadanie było, że Niemcy kontratakowali. To są opowiadania, wtedy mogli zdobyć Pragę od razu, jednym uderzeniem. Nie wiem, może mi to wpajano, utkwiło… Tak czy inaczej Warszawa by była zburzona. Mosty by zostały wysadzone na pewno. Wtedy Niemcy by powysadzali wszystko, co tylko mogli. Widać było wyraźny współpracy z Rosją, Związkiem Radzieckim. Najlepszy dowód, że Berlin działał wbrew poleceniom Rosjan i natychmiast został odsunięty. Tak że nie wiem jakby to się potoczyło inaczej. Wydaje się, że tak. Miasto zniszczone, poległych koło dwustu dwudziestu tysięcy, tak szacują. Podobno nie uzgodnione było z Warszawą, nie uzgodnione było Wilno na przykład, też może nie było całkiem zdobyte przez oddziały Armii Krajowej. Ale w każdym bądź razie Armię Krajową zaczęto honorować, zamknięto w obozie, wywieziono i zlikwidowano. To samo zresztą u nas po wojnie w 1945 roku. Nie wiem jak to się stało, że pułkownik „Radosław” urzędował wtedy w BGK, to był chyba 1945, 1946 rok, apelował o ujawnianie się Armii Krajowej. Część go posłuchała, między innymi z batalionu „Zośka”. Ci ludzie zostali wywiezieni najpierw przez obóz w Rembertowie. To były chyba pierwsze miesiące 1946 roku, gdzie wyłapywano akowców według listy ujawnionych.
Czy ja mogę żałować? Przeżyłem, w zasadzie moja mama przeżyła, była w obozie w Ravensbrück, wróciła. Brat przeżył, żona przeżyła i to wszystko na ten temat.