Ryszard Zgórski, urodzony we Lwowie, 21 lutego 1925 roku, podporucznik.[W czasie II wojny światowej służyłem] w lotnictwie. To się nazywało, chyba, Armia Berlinga. W lotnictwie polskim pod komendą rosyjską.
Wyrosłem na wsi, w Berezowicy Wielkiej, pod Tarnopolem. To były bardzo przyjemne czasy. Dużo słońca, dużo koni, psy. Właściwie, to było tak dawno, że już nieprawda. Wszystko zmieniło się na świecie.
Matka była właścicielką majątku ziemskiego, a ojciec gospodarował. Wprawdzie skończył prawo w Kijowie, w 1917 roku. Stracili wszystko tam i pojechał na zachód. Wszystko się wywróciło w 1939 roku.
Irena.
Główkowska – Janicka.
Stanisław Zgórski.
Dwoje. Brata i siostrę. Brat, tak samo jak ja, elektronik inżynier. Siostra za ukochanym pojechała do Stanów [Zjednoczonych] pięćdziesiąt parę lat temu. Teraz mieszka na Florydzie.
Szkoły? Zostałem „wyrzucony” z domu do internatu we Lwowie i chodziłem do szkoły Marii Magdaleny, do szkoły powszechnej. Tam byłem rok i później przez trzy lata męczyli mnie w Chyrowie Jezuici. Nie lubiłem [tego]. To było zanadto zorganizowane. Za dużo kościoła, za mało sportu. Byłem bardzo szczęśliwy w 1939 roku, jak wojna wybuchła, bo nie musiałem iść do szkoły, do Korpusu Kadetów we Lwowie.
Śliczna jesień. Pierwsze – było parę nalotów, bo Berezowica była węzłową stacją. Były jeden czy dwa naloty. Wykopałem sobie taki rowek przeciwodłamkowy, na wysokości góry. Zabrałem ojca karabin. Strzelałem do samolotów, ale bez skutku żadnego. Później pamiętam, jak bolszewicy weszli do Polski. Bardzo było ciężko.
Nie, u nas Niemcy nie doszli. Do Tarnopola nigdy. To znaczy doszli Niemcy, ale jak zaczęła się wojna rosyjsko-niemiecka. W tym czasie, jak armia weszła, niedużo się zmieniło. Z tym, że, naturalnie, to już trudno, pamięć nie trzyma bardzo tego, co było. Do 20 grudnia mieszkaliśmy jeszcze w Berezowicy, a później, jak przyszła władza cywilna, to wieś zdecydowała, że będzie dużo lepiej, jeżeli wyjedziemy, że będzie dużo bezpieczniej dla nas. Bardzo solidna wieś, uczciwa. Świetni gospodarze. Mieszana wieś. Właściwie trzy czwarte grekokatolicka, ćwierć rzymskokatolicka. Ukraińców nie było. Byli Rusini. Uczciwi, porządni ludzie. Wyjechaliśmy do Tarnopola. Przesiedziałem w Tarnopolu. Po pewnym czasie wysłali mnie na kurs. Zajmowałem się sportem. Wysłali mnie na kurs do Kijowa i byłem instruktorem gimnastyki i akrobatyki. „BGTO” – „budź gatow k truda abarony”. Powyżej siedemnastu, czy osiemnastu lat: „Gatow k truda abarony! ” Tak było za bolszewików. Można było żyć. Wtedy, w tym czasie. Nie było specjalnie łatwo, ale można było żyć jako tako. Jak przyszli Niemcy, to było zupełnie co innego.
Wszyscyśmy poszli na ochotnika.
Tak. Zapakowali do wagonów i poszliśmy na ochotnika. Od osiemnastu do pięćdziesięciu dwóch lat wszyscyśmy pojechali na ochotnika do Armii Berlinga. Nie było żadnego wyboru, żeby jechać lub nie jechać.
No pewno, że tak! Naturalnie, że tak! Na „ochotnika”. Wszyscy, bez wyboru! Jechaliśmy chyba ze cztery tygodnie. Przez Żmirinkę, Kijów do Sum, gdzie się organizowała Armia Berlinga. I stamtąd zostałem przydzielony do eskadry szkolnej. Przeszliśmy przez początkowe szkolenie piechoty i potem, już czasu, okresów nie pamiętam, zdaje się, że siedmiu nas było, wysłali nas do Grigoriewskoje. To jest południowy-wschód od Moskwy, sześćdziesiąt, siedemdziesiąt kilometrów od Moskwy, gdzie organizowało się lotnictwo polskie. Były pierwsze dwa pułki. 1 myśliwski „Warszawa” i 2 nocznych bombardirowszczikow „Kraków”. Był bardzo sympatyczny dowódca 2. pułku. Polak, z Polaków wywiezionych na Syberię podczas powstań. Jeden był problem. On się uważał za Polaka i chciał z nami mówić po polsku, tylko w ogóle go nie można było zrozumieć. Dużo łatwiej było z nim po rosyjsku mówić niż po polsku. Pułkownik Smaga. Byliśmy pod Moskwą. Później zostaliśmy przeniesieni. Oba pułki zostały przeniesione na lotnisko pod Kijów. Gostomil pod Kijowem, to znaczy między Kijowem a Gostomilem. I stamtąd, w połowie sierpnia, przylecieliśmy z powrotem do Polski. Pierwsze lądowania, to były polowe lotniska, już nie pamiętam nazw, było niedaleko Chełma. Później byliśmy przeniesieni na lotnisko Wola Rowska, niedaleko Garwolina, jakieś sześćdziesiąt parę kilometrów na południe od Warszawy, południowy wschód. I stamtąd pułk latał ze zrzutami na Warszawę.
Już nie pamiętam dat dokładnie. Dwa pułki zrzucały, z tego, co ja wiem. Był 2. pułk i 16. Pułk Gordiejskij majora Leonowa. Koło Zielonki oni byli. To są wiadomości... Tak mówili, tak było u nas wiadomo wtedy. Tydzień czy dwa przed początkiem zrzutów były worki spadochronowe, które były zabrane i wszystko było przepakowane do zwyczajnych worków zbożowych. Te zrzuty były czystą, absolutną propagandą, nie dającą nikomu nic.
Zrzucałem gdzieś na Mokotowie. Warszawa już się paliła. Dym. Ciężko było. Był zapach spalenizny wszędzie w powietrzu. Do samych zrzutów zeszliśmy do wysokości czterdziestu metrów nad ziemią. Człowiek planował nad Warszawę. Nabrał, mniej więcej, osiemset, dziewięćset, tysiąc metrów do Pragi, wyłączał silnik i planował na dany cel. I później zrzucił, albo włączył silnik, zrzucił i uciekał przez Wisłę na drugą stronę. Tak, mniej więcej, zrzuty wyglądały propagandowe. Worki zbożowe, broń, pepesze, amunicja, rusznice ppanc z amunicją. To jest precyzyjny sprzęt! Obojętnie z jakiej wysokości zrzucony, dochodzi śmieć na dole. Jedzenie, kasza gryczana, suchary jakieś, zupa grochowa, takie rzeczy były w tym.
Jeden w nocy. Tylko nocą. Zrzucaliśmy w nocy. Samolot, na którym myśmy latali, to był popularny U-2, albo Po-2, nazywany popularnie „Kukuruźnik”. Nie miał żadnej szansy w dzień. Szedł sto trzydzieści, sto dwadzieścia kilometrów na godzinę. Dwupłat, sznurkami związany. Dobry do swego.
Bo mogło coś dojść z nich, gdyby były ze spadochronami. Bo by doszło. Mogłoby coś dać. A bez spadochronów dochodziły śmieci. To była czysta propaganda! To były zrzuty tylko dlatego, żeby mógł powiedzieć Stalin Roosevelt’owi, że daje pomoc! Wielka strata czasu. No, nie dla niego, bo on wygrał. Stalin wygrał.
Nie. To były „uczciwe” worki spadochronowe, które były zabrane przez NKWD. I wszystko było pakowane do worków zbożowych, a spadochronowych worków w ogóle nie było. W każdym razie w 2. pułku nie było. Czy ktoś inny miał? Bardzo wątpię. Dlatego, że mogłoby z tego coś dojść!
Niedużo.
Nie potrafię dzisiaj odpowiedzieć na to pytanie. Było kilkanaście lotów.
Wiedziałem, że to jest strata czasu. Ale człowiek zdawał sobie sprawę, że może coś jednak dojdzie. Z jedzenia to może coś trochę doszło, ale jeżeli chodzi o broń, amunicję, absolutnie. To było pogięte, z tego, co się dowiedziałem od ludzi, później. To było wiadomo, że z tego nic nie mogło być.
Można było jednak. Była kasza gryczana, inne takie rzeczy. W takich kostkach to było popakowane. Czy suchary, czy coś. Coś można było zjeść. Może z tego coś dochodziło, ale tak, to właściwie nic.
Chodzi o całość polityczną tego interesu. To była przecież dziecinada. Jedynie, żeby udowodnić, że coś się robi. Późniejszym dowódcą armii lotniczej był generał lejtnant Pałunin. To później, już pod sam koniec wojny. A wtedy, to nie wiem kto był.
To jest zupełnie zrozumiałe dlaczego. Nie chodziło o to, żeby im pomóc, tylko żeby powiedzieć, że się im pomaga.
Myśmy nie byli w Warszawie. Myśmy byli sześćdziesiąt parę kilometrów od Warszawy. Widzieliśmy przelatujące [samoloty].
Nie widziałem tego. Warszawa była w płomieniach. To się paliło. Człowiek więcej patrzył, żeby mógł dojść tam, gdzie miał dojść i zrobić to, co miał [zrobić], zrzucić te [worki]. Po dwa worki żeśmy mieli. Dwieście kilo ładunku, nie więcej. Worek pod skrzydłem każdym.
Piętnaście. Zależy, ile było. Pułk składa się z trzech eskadr po dziesięć samolotów każda. Wszystkie nie chodziły, ale dość dużo z nich latało wtedy. Poza tym, w polskim lotnictwie, w tym czasie, było więcej Rosjan niż Polaków. Już do samego końca tak było. Pod koniec wojny, na przykład, było szesnaście pułków lotniczych, polskich, z których niektóre były absolutnie, tylko nazwa, że polska dywizja czy polski pułk. To byli sami Rosjanie. W 1. Pułku i 2. Pułku była część Polaków, właśnie takich jak ja, którzy przyszli... Politrukiem 1. Pułku był, jak myśmy go nazywali, kapitan Walker. Wiem, że był w Hiszpanii, podczas hiszpańskiej wojny domowej.
Więcej było Rosjan, czyli więcej latało Rosjan niż Polaków. Dlatego, że w całych pułkach... W 1. Pułku było trochę więcej Polaków. U nas było więcej niż połowa Rosjan, w 2. Pułku. W 1. [Pułku] było więcej Polaków, prawdopodobnie. Trzy czwarte. Dowództwo było rosyjskie.
Nie bardzo. Wszyscyśmy doskonale wiedzieli w jakim reżimie jesteśmy i co można powiedzieć, a czego nie. A, poza tym, nie zawsze było wygodnie mówić. Nie wiadomo kto, co i jak. Nie bardzo się mówiło na ten temat.
Józef Wnuk. Wiem, że po wojnie był jednym z pierwszych polskich milionerów w „Locie”. Marian Grabowski. Pytel. Bardzo już mało nazwisk się pamięta.
Zawsze. Marzyłem o lotnictwie od małego dziecka. To było marzenie. I było nieszczęście, jak wyjechałem z Polski, że musiałem albo – albo. Mój ojciec był w Anglii. Był oficerem łącznikowym na terenie 1. Dywizji, maczkowskiej dywizji. I zgłosiłem się na ochotnika, żeby latać w wojnie koreańskiej, do Amerykanów, bo mieli lepsze samoloty. Ale nie mogli brać z Anglii wtedy. A wrócić do Niemiec, jak człowiek w Niemczech był w mundurze i jako cywil, żeby stamtąd... Nie miałem siły.
Bardzo podobny do pierwszego. Wszystkie były takie same. Człowiek nabrał tych osiemset czy dziewięćset metrów, splanował na cel i uciekał jak głupi z powrotem.
Nie, nie było dużych problemów.
Po prostu nie pamiętam. Chyba większość wróciła. Mało było strat nad Warszawą, jeżeli były. Nie pamiętam. Dlatego [że] po czterech, czy pięciu lotach zostałem przeniesiony do specjalnej eskadry łączności sztabu. Byliśmy w Śródborowie. Było pomocnicze lotnictwo Śródborów. To już prawie przy samej Warszawie. To już pod koniec. I stamtąd zostałem przeniesiony, bardzo krótko, do 16. [dywizjony] zapasowego i przeszedłem na myśliwskie samoloty, na Jaki. Później stamtąd zostałem przydzielony do 14. POKRAP – Polskij Koriktirowoczno- Zwiedowatielnyj Aviapołk. I w nim już skończyłem wojnę, na Jakach.
Już nie pamiętam. Wiem doskonale, że tak było i działo się, ale człowiek miał swoją robotę do wykonania [wtedy]. W 14. POKRAP-ie było nas siedmiu. Władek Snacki, który zginął w locie, zgubił silnik podchodząc do lądowania na Szeremietiewo. Zginął. Sławek Ryszko, wiem, dowiedziałem się parę lat temu, że zginął. To był porucznik 2. Pułku przedwojennego. Latał na P-11 w 1939 roku. Był zestrzelony i popalony trochę. Podchodząc – ciągał szybowce w Lesznie, jak wyszedł lotnictwa, w latach sześćdziesiątych – wiem, że zaczepił o drzewo, skatapultował i spalił się. Alik Kabat, Staszek Łozowski z 1. Pułku przedwojennego, Antek Kryza, Stasio Dużyński.
Jak-9U.
W Toruniu. Toruń był ostatnim lotniskiem. Wojna się skończyła 9 maja dla nas. Znalazłem kupę poniemieckich szybowców i zorganizowałem, chyba pierwszy, powojenny klub szybowcowy. Przetłumaczyłem trochę teorii lotu z rosyjskiego na polski i udawaliśmy, że latamy. SG-38, Grainau B-2, dwa szybowce. Śmieszna historia. W 1961 roku już latałem tu na szybowcach, w Anglii, w Laschen. I zaprosiliśmy na zawody międzynarodowe ekipę z Polski. Dwóch przyjechało. Roman Zabiało i, imienia nie pamiętam, Adamek. I okazało się, że pierwsze loty Adamka były w Toruniu, w grupie, którą zacząłem w 1945 roku.
Zdjąłem niebieski battledress i przyjechałem samochodem. Przejechaliśmy przez granicę w Czechach, w Pilznie, w tym samym dniu, jak Amerykanie się wycofywali. Ojciec przysłał samochód z Metten. I tak żeśmy wyjechali z bratem i z siostrą. Matka była aresztowana w tym czasie. Ale po sześciu miesiącach ją wypuścili i udało się ją ściągnąć z Polski. Wtedy stosunkowo łatwo było przejechać przez granicę.
Za to, że żyła. Że miała udział jakiś z AK, chyba. Jako, że pułkownik Pisula był jednym z szefów AK w tarnopolskim i matka bardzo mu pomagała. Pułkownik Pisula był żonaty z jej siostrą.
Przygotował 3. Pułk Ułanów, żeby iść na pomoc Warszawie. Któryś z oficerów polskich go zdradził. Był aresztowany i zginął w więzieniu.
28 listopada 1945 roku. Przez rok byłem oficerem sportowym na obozach polskich. Mieszkałem w Haren, które się wtedy nazywał Maczków. Było bardzo przyjemnie, bardzo dobrze było. Najgorszy okres mojego życia, to były pierwsze dwa lata w Anglii. Zacząć [trzeba było] od początku. Człowiek, zdawało mu się, że już do czegoś doszedł, że już kimś jest. Okazało się, że jest niczym. Żadnych korzeni, języka. Polaków w tym czasie bardzo w Anglii nie lubili. Szczególnie trade union [związki zawodowe].
Dwupłat, zadesignowany przez Polikarpowa, w dwudziestych latach... nie pamiętam dat. Silnik [niezrozumiałe], pięciocylindrowa gwiazda, pięć litrów pojemności, sto z czymś koni siły. Dwupłat drewnianej konstrukcji, obciągnięty lakierowanym płótnem. Szybkość duża, można było go chyba do stu pięćdziesięciu rozpędzić.
Łoś był jednym z lepszych bombowców. Później dziwnie się stało, dlatego, że rosyjski DB 3F był bardzo podobny do Łosia. Łoś był dobrym samolotem. Dobry myśliwiec, którego w Polsce nie było, to był PZL-24, które były wszystkie sprzedane, z tego co wiem, do Turcji. Ja byłem dzieckiem wtedy, bardzo młodym człowiekiem w każdym razie. Z tego, co słyszałem, był dobrym samolotem. Jeden z moich kolegów, Marian Grabowski, był przedwojennym małoletnim i latał na Karasiach przed wojną. to była trumna, to nie był dobry samolot. Myśliwce były lepsze. A Łoś, z tego, co słyszałem na prawo i lewo to był dobry samolot. Nie gorszy niż Heinkel 111 czy Junkers 88.
Skakać – raz. Lądowałem na grudzie, pod złym wiatrem, w złym kierunku i stłukło mi strasznie kość ogonową. A poza tym wyszedłem obronną ręką.
Zestrzelili.
Między Radomiem a Łukowem. Gdzieś tam, ale po naszej stronie jeszcze. Przeciągnąłem się.
Nie. Kiedyś byliśmy w Klubie Lotników, jak Jadźwiński i Jarecki uciekli na Migach. Przylecieli na Bornholm. I jeden z moich kolegów, tych pilotów, którzy latali w Anglii, mówi: „Słuchaj, to ty powinieneś ich znać przecież.” Jak policzyliśmy, to wtedy jak ja latałem, to jeden miał trzynaście, a drugi piętnaście lat.
Po wojnie nie mogłem jeździć do Polski dlatego, że miałem bardzo wysoki security clearance pracując w Electronics dla SRD – Signal Research Development establishment i nie mogłem jeździć do Polski. Przyjechałem pierwszy raz... Kiedy się „wojna jaruzelska” zaczęła?
[Przyjechałem] w 1981 roku, bo postanowiłem firmę otworzyć w Warszawie. „Electronic”, firmę produkcyjną, podstawową dla Anglii. Dlatego, że godzina pracy, to, co się tu nazywa overhead hour była mniej więcej dziesięciokrotnie tańsza w Warszawie niż w Londynie. Przez dziesięć lat ciągnąłem tę firmę. Różnie było. Czasem zrobili dobrą robotę, czasem mniej dobrą, ale jakoś się ciągnęło. To był pierwszy początek z Polską.
Tak. Tutaj byłem w klubie – Rifle and Pistol Club – strzelających z rewolwerów i karabinów. I zorganizowaliśmy zawody. Towarzyskie zawody. Bardzo było przyjemnie. Duży problem w tej chwili mam – nie pamiętam nazwisk. Bardzo sympatyczny pułkownik, który miał do czynienia z Legią, organizował to po stronie polskiej. Bardzo dobrze to było zorganizowane. Przylecieliśmy na lotnisko w Warszawie, siedmiu chyba nas [było]. I mieliśmy chyba ze czterdzieści... dużą ilość pistoletów i dużą ilość amunicji. I lądowaliśmy na lotnisku w tym samym czasie, jak Gorbaczow przyleciał. I mówili, że z Zachodu przyjechał oddział, żeby zgładzić Gorbaczowa.
Nie byłem. To były osiemdziesiąte lata, a później już nie byłem w Warszawie.
Już w ogóle nie latam. Do Polski już nie polecę.
Absolutnie tak! Dlaczegóż nie? Naturalnie, że tak! Latanie jest piękną rzeczą. Jak człowiek raz zaczął, to nie może skończyć, proszę mi wierzyć.