Nazywam się Konrad Stanisławski, pseudonim mój był „Pilawa”, rocznik 1930, miałem skończone czternaście lat jak się Powstanie zaczynało i o ile pamiętam i o ile się orientuję, to byłem chyba najmłodszym żołnierzem, który… bo byli młodsi, którzy dołączyli podczas Powstania, natomiast żołnierzem „Baszty” byłem chyba jednym z najmłodszych. Bardzo poważnie wyglądałem i podałem trzy lata więcej niż miałem i nikt nigdy tego nie kwestionował, ani przed Powstaniem, ani w Powstaniu, to znaczy wiedział o tym tylko mój bezpośredni dowódca sekcji, który był właściwie moim kuzynem i który mnie do „Baszty” zwerbował.
Mieszkałem na Tamce w Śródmieściu, tutaj przy Kopernika w Warszawie. Chodziłem do szkoły powszechnej i wakacje poprzedzające wybuch wojny spędzałem na Suwalszczyźnie, w zaprzyjaźnionym z moją rodziną nadleśnictwie, tuż przy granicy niemieckiej. Tak że w momencie podpisania przez Mołotowa i Ribbentropa tego układu, to był chyba 24 sierpnia, myśmy natychmiast wyjechali do Warszawy, jako że robiło to wrażenie rychłej wojny.
Pochodzę z rodziny bardzo patriotycznej, mój ojciec w wieku lat siedemnastu zgłosił się do Legionów Piłsudskiego w 1914 roku i był w tych Legionach cały czas potem w Szczypiornie. Natomiast ze strony matki, to było chyba jeszcze większe zaangażowanie, bo zarówno mój dziadek ze strony mamy, jak i pradziadek byli powstańcami XIX wieku. Tak że rodzinę miałem patriotyczną i to wychowanie patriotyczne otrzymałem z mlekiem matki, nie zdając sobie nawet z tego sprawy. Natomiast szkoła, no cóż, szkoła przedwojenna była również w jakiś sposób… ja chodziłem do państwowej szkoły, więc to było też w jakimś stopniu bardzo patriotyczne wychowanie. Tak że to odcisnęło się jakoś na moich poczynaniach.
Czasem, opowiadając o tym moim wnukom, mówię, że to jest pierwszy dzień, który pamiętam godzina po godzinie. Byłem w domu prawie sam, dlatego że mama moja pracowała, ojciec już nie żył, a babcia, która mnie wychowywała wyszła do miasta po zakupy. To był piątek. Bardzo była ciekawa historia, dlatego że obudziłem się dosyć późno, to była już chyba ósma godzina i otrzymałem telefon od matki, że jest wojna, mama wiedziała o tym. Zadzwoniłem do ukochanej cioci Feli, która z nami mieszkała razem i przekazałem wiadomość o wybuchu wojny, na co ciocia mi powiedziała: „Dziubutku nie denerwuj się, to są ćwiczenia.” Czyli proszę sobie uprzytomnić, że po godzinie ósmej jeszcze w biurze mojej ciotki nie wiedziano o wybuchu wojny. Nie było tak… no radio było oczywiście, ale nie było tradycji słuchania tego radia w biurach, a, że były przedtem próbne alarmy, to cioci się tak właśnie wydawało. Powołałem się na słowa mamy i ciocia uwierzyła, że to jest prawdziwa wojna, a nie ćwiczenia. Później w ciągu dnia, naturalnie miałem jakąś maskę gazową, mama, gdy dowiedziała się, że nie ma babci, kazała mi tę maskę założyć, ale jak wiemy gazy nie były używane podczas tej wojny.
Raczej bardzo spokojnie, miałem skończone dziewięć lat, więc traktowałem to jako fantastyczną przygodę. Wojna, zaraz pokonamy Niemców i wszystko wróci do normy, do radosnej normy, bo oczywiście zwycięstwo będzie błyskawiczne i będzie po naszej stronie. Taki był tok mojego myślenia, co zresztą, biorąc pod uwagę wiek, jest zupełnie wytłumaczalne.
Moja matka była kustoszem biblioteki uniwersyteckiej, biblioteka uniwersytecka została zamknięta. Początkowo przez dwa lata była właściwie bez pracy. Tak, że sytuacja ekonomiczna była tragiczna, bo ceny wzrosły bardzo wyraźnie i bardzo szybko, pensje w ogóle nie. A w przykładzie mojej mamy to w ogóle nie miała żadnego dochodu. Tak że utrzymywała nas wspomniana właśnie ciotka, siostra rodzona mojej mamy, która pracowała w „Agrilu”, w miejskim przedsiębiorstwie. Nie było tragedii związanej ze śmiercią kogoś bliskiego, natomiast poziom życia właściwie obniżył się bardzo wyraźnie do głodu, po prostu byłem głodny. Co prawda byłem niejadek, więc początkowo to mi nie przeszkadzało, dopiero po dwóch latach, kiedy zacząłem szybko rosnąć, zacząłem po prostu być głodny, bez przerwy głodny.
Tak, że przez całą okupację właściwie nie dotknęła naszej rodziny jakaś tragiczna śmierć, czy wysłanie do obozu. Dopiero Powstanie właściwie było jakimś takim [przeżyciem]… dużo zginęło zarówno moich kolegów, jak i znajomych.
Byłem jedynakiem w dosyć licznej rodzinie, miałem trzy ciotki, miałem cioteczną siostrę, ale ona była siedem lat, ponad siedem lat starsza ode mnie, tak że to nie było wspólnego języka. Natomiast
miałem [kolegę], syna przyjaciółki matki, który był tylko pięć lat starszy, zresztą matka Andrzeja była moją matką chrzestną, a moja matka trzymała jego do chrztu, więc byliśmy tak jakby spowinowaceni. On był pięć lat starszy, co wówczas było bardzo dużą różnicą wieku, w tym okresie i on mnie wciągnął do harcerstwa. Pierwsze takie dosyć wyraźne, to znaczy upamiętniające spotkanie z konspiracją, miałem dzień przed Wigilią w 1942 roku. To były Szare Szeregi, ale to było takie par excellence harcerstwo. Mieliśmy jakieś zbiórki, jakieś pogadanki, oczywiście nie było tam nic jeszcze o broni, ani nic takiego, to po prostu była taka zabawa w zuchy jakby przenieść na dzisiejsze [czasy]. Zresztą cały rok 1943 byłem w tym harcerstwie zuchowym. Ale już w 1944 zanudzałem mojego powinowatego Andrzeja Nowakowskiego, wiedząc o tym, że on jest w konspiracji wojskowej, żeby mnie jakoś zaprotegował do tego. On się początkowo opierał, potem… to był maj, w maju się zgodził. Właściwie to pamiętam, że tak jak harcerskie przyrzeczenie składałem w wigilię Wigilii w 1942 roku, to przysięgę żołnierską 1 maja 1944 roku. Od tego momentu już byłem w sekcji Andrzeja wspomnianego, Andrzeja Nowakowskiego i tam już mieliśmy do czynienia zarówno z bronią, jak i z PDP. PDP to jest Podręcznik Dowódcy Plutonu, to była książeczka, którą moi rówieśnicy, jak i ja prawie znaliśmy na pamięć, bo to było takie pierwsze zetknięcie z wojskiem. Tak jak wspomniałem, mimo że dołożyłem sobie trzy lata, nikt tego nie kwestionował bardzo poważnie wyglądałem. Nie miałem ani przed Powstaniem, ani podczas Powstania, ani potem podczas pobytu w partyzantce, na ten temat uwag, czy zdziwień jakichś, nic się takiego nie zdarzyło.
Nie, to było tylko szkolenie. Z takich ciekawostek w tym okresie, to mogę przytoczyć fakt zdobycia pistoletu, to było chyba parabellum, przez jednego z moich starszych kolegów [Zbyszka Ajtinger, pseudonim „Pell”] , rozbroił Niemca na Wybrzeżu… na Krasińskiego przy Wybrzeżu, przy Wiśle i na tym pistolecie uczyliśmy się go składać i obsługiwać. To nie było zresztą legalne, bo myśmy mieli zakaz jakichkolwiek akcji na własną rękę i nie brałem nigdy udziału podczas okupacji, podczas przedpowstaniowych dni nie brałem w żadnych akcjach udziału, po prostu szkolenie. Dwukrotnie byliśmy na ostrym strzelaniu, to znaczy miało być ostre strzelanie. Raz w Strudze, na drodze do Radzymina i tam rzeczywiście odbyło się to strzelanie, zresztą musieliśmy potem się szybko zwijać, bo jacyś motocykliści niemieccy nas wyśledzili, ale obyło się bez żadnych reperkusji. Potem drugi raz, to było w Lasach Chojnowskich, które później zwiedzałem podczas Powstania, ale tam nie doszło do tego ostrego strzelania, tak że właściwie skończyło się tylko na ćwiczeniach pozorowanych, pozorowanie walki.
Dlaczego nie doszło w Lasach Chojnowskich? Chyba bardzo prosta była przyczyna, po prostu nie dowieziono broni. Ale dlaczego? Byłem zwykłym szeregowcem, więc nie mogłem tego wiedzieć co tam się działo na szczeblu plutonowego nawet.
Tutaj muszę się trochę cofnąć, dlatego, że myśmy już gdzieś tak około dwudziestego drugiego, dwudziestego trzeciego lipca byli na punktach alarmowych. Tak że punkt alarmowy nasz był na Krasińskiego 21, u kolegi z sekcji, w mieszkaniu prywatnym „Stefana”, to jego pseudonim, a nazwisko Andrzej… a właściwie Jędrek Łubieński (na marginesie, to jest jedyny z tej drużyny człowiek, który jeszcze żyje oprócz mnie, tylko mieszka pod Nowym Jorkiem i jest bardzo schorowany w tej chwili, jest starszy o cztery lata ode mnie). Byliśmy na punkcie alarmowym, cała sekcja, to znaczy nas było w tej sekcji sześciu.
Z takich ciekawostek, jeszcze przytoczę fakt, pewne zdarzenie, które miało miejsce w piątek przed Powstaniem. To będzie chyba 27 [lipca]... Powstanie wybuchło we wtorek, a to był piątek, kiedy dostaliśmy przez łączniczkę rozkaz wyjazdu na Służew. O ile dobrze pamiętam, to chodziło o ostatni przystanek tramwajowy i tam dalsze rozkazy mieliśmy dostać. To było już pod wieczór i rzeczywiście nim się dostaliśmy na Służew, na ten ostatni przystanek tramwajowy, to było za piętnaście, czy za dwadzieścia minut dziewiąta, która wtedy, o ile dobrze pamiętam, była godziną policyjną. Na tym przystanku był dowódca kompanii, którego nie znałem, konspiracja była dosyć ścisła. Natomiast dowódca mojej sekcji go znał i otrzymaliśmy rozkaz przenocowania na polach żeby nie wracać już po godzinie policyjnej do Warszawy, bo to się wiązało, z co najmniej aresztowaniem, a myśmy byli ubrani [nie tak jak normalnie], jakieś chlebaki ze swetrami. Poszliśmy na te podwarszawskie pola, w stronę Wilanowa i zastał nas tam nalot sowiecki. To było coś wspaniałego, bo to były z jednej strony reflektory, z drugiej lampiony, które lotnicy zapalili i olbrzymia palba artylerii przeciwlotniczej. Piękny widok, tylko potem te odłamki spadały na ziemię, więc to było dosyć niebezpieczne. Myśmy leżeli, przykryliśmy sobie głowy naszymi chlebakami z jakimiś swetrami, z tym wszystkim i tak żeśmy dotrwali do brzasku, do piątej. Zdaje się o piątej kończyła się godzina policyjna, albo o szóstej, nie pamiętam już tego i wtedy wróciliśmy do domu… To była podobno prowokacja sowiecka w piątek, tak to nam wytłumaczono, bo już potem do tego nie wracałem, ale to było w całej, albo w olbrzymiej części oddziałów, ten taki nie do końca przemyślany incydent… Nie wiem jak to potem zostało wytłumaczone, zresztą tego już się w ogóle nie dowiemy.
Tak na marginesie jeszcze chciałem dodać, że sowieci zrzucali na Warszawę ulotki nawołujące do Powstania i to nie jest tak, że ja słyszałem o tym, tylko miałem te ulotki w ręku. Niestety spaliło wszystko razem z moim domem, ale w każdym bądź razie nawet pamiętałem pierwsze słowa: „Ludu Warszawy do broni! Armia radziecka jest u bram Warszawy…” i tak dalej.
Teraz wracam do 1 sierpnia. 1 sierpnia około godziny pierwszej zostaliśmy zawiadomieni, żeby się zgłosić na Służewcu, to się nazywała wówczas wieś Zagóźdź i to było w ramach chyba jeszcze wielkiej Warszawy, ale w każdym bądź razie to było kilka, może kilkanaście chałup typowo wiejskich. Gdy myśmy tam przyjechali, to była godzina druga, wpół do trzeciej, ja ze swoją sekcją, bo cały czas jest mowa o tej piątce nas [oraz dowódcy sekcji]. Powitali nas koledzy w biało-czerwonych opaskach, z pistoletem zatkniętym za pasem. Euforia, coś wspaniałego, ale trochę nam mina zrzedła, jak rozdzielano broń, tej broni było bardzo mało. Nasza sekcja miała jeden pistolet maszynowy, jeden karabin, chyba trzy pistolety, a ja miałem saperkę… aha i po granacie własnej produkcji… w tej chwili zapomniałem jak to się nazywało, ale to były produkowane w konspiracji granaty [filipinki], nawet dosyć dużo huku robiły. Tam nakarmiono nas, dostaliśmy jakiś obiad i przed piątą zaatakowaliśmy Wyścigi, na których stacjonowali Niemcy, esesmani. To był jakiś esesmański oddział konny.
Jeszcze taka ciekawostka, że myśmy taką tyralierą podchodzili pod płot na Wyścigach, później pokonując go, stając na barkach kolegów przeskakiwaliśmy ten płot. Ale jeszcze zanim do płotu żeśmy dobiegli, przeleciały nad nami samoloty niemieckie, myśliwce, to były chyba meserszmity, tak że już jak podeszliśmy tylko pod Wyścigi, to przywitał nas ogień niemiecki. To było nawet przed piątą. Potem przeskoczyliśmy przez płot, zaczęliśmy biec w stronę trzech budynków dwupiętrowych chyba i w stronę trybun, które okalały tor wyścigowy, to był już tak ciężki, gęsty ogień niemiecki, już to była zorganizowana obrona, oni już wiedzieli o tym, że my atakujemy. Przewaga nasza w liczebności żołnierzy była olbrzymia, ale w sile ognia, to ta przewaga była po stronie niemieckiej. Oni mieli kilka [karabinów] dreyse, czyli karabinów maszynowych, tym niemniej udało nam się zająć zarówno te trzy budynki murowane, jak i trybunę jedną... jedną na pewno, w drugiej to walka była prawie że wręcz. Co [jest] bardzo ważne,
zdobyliśmy, to znaczy nasza sekcja zdobyła karabin maszynowy. Później amunicyjnym, czyli strzelającym z tego karabinu był wspomniany przeze mnie „Stefan”, czyli Jędrek Łubiński, a ja [byłem amunicyjnym], podawałem amunicję.
No i co teraz? Z tym karabinem maszynowym żeśmy biegli pod trybuny. Potem dostaliśmy rozkaz, żeby ubezpieczyć teren Wyścigów, na którym już byliśmy zadomowieni, od strony Okęcia, bo lotnisko, jak się potem okazało, nie było atakowane i na pomoc zaatakowanym przez nas oddziałom esesmańskim przyszli lotnicy z Okęcia. Rzeczywiście później już cały czas walczyłem z tymi lotnikami, którzy się wdarli na teren Wyścigów, to było bardzo ciężko. W końcu, chyba około godziny szóstej-siódmej musieliśmy… właściwie napór był taki, bo jeszcze sprowadzili jakieś działko z Wyczółek, tam też stał jakiś pododdział niemiecki i miał działko jakieś. Nie wiem, może to było przeciwlotnicze, ale w każdym bądź razie używali przeciwko nam. Później, jeszcze było zupełnie widno jak zacieśniała się ta pętla, którą Niemcy koniecznie chcieli nam na gardle zacisnąć. Oni bardzo ostro zaatakowali wtedy nas, a to, co powiedziałem, ta przewaga ognia była tak olbrzymia, że właściwie zaczęły się jatki. Oni byli tak blisko naszego karabinu maszynowego, z którego strzelaliśmy, że obrzucili nas granatami ręcznymi.
Wtedy około godziny szóstej, może wpół do siódmej zostałem ranny w rękę. Dosyć to wyglądało brzydko, bo miałem przeciętą tętnicę, palca nie ma też kawałek, tak że mi krew tryskała, ale koledzy mnie opatrzyli. Myśmy mieli, każdy z nas miał bandaż, jodynę, watę, tak że już później z tą ręką obandażowaną, prawą… ale byłem razem z oddziałem aż do[końca], to znaczy wycofaliśmy się już po zapadnięciu zmroku. Zapadający zmrok właściwie uratował nas przed całkowitym wybiciem. Na Wyścigach pierwszego dnia zginęło pół stanu naszej kompanii, pięćdziesiąt procent. W zasadzie prawie każdy był ranny, jeżeli nie ogłuszony, to ranny, jeżeli nie ranny, to ogłuszony [albo to i to].
Wycofaliśmy się na Forty, (które zresztą do dzisiejszego dnia są) i tam wtedy padał deszcz w nocy z pierwszego na drugiego. Myśmy tam na Fortach leżeli do momentu ataku Niemców, który nastąpił 2 sierpnia około piątej rano. Ponieważ szkoła na Woronicza była zajęta też przez esesmanów, którzy przyjechali tam, zdaje się, na dzień przed wybuchem Powstania, więc myśmy nie mogli się wycofać do Warszawy, mieliśmy odciętą drogę wycofywania się do Warszawy. To był duży oddział niemiecki, który zresztą brał udział w ataku na nas.
Potem jakaś pancerka też była po stronie niemieckiej, ta walka 2 sierpnia trwała dosyć długo na tych Fortach, ale sytuacja była właściwie beznadziejna, bo jeszcze lotnicy też brali udział w tym ataku na nasze pozycje i popołudniu, wczesnym popołudniem dostaliśmy rozkaz wycofania się.
Mnie Andrzej Nowakowski[pseudonim ”Konrad”] odesłał do szpitala polowego, właściwie zakonspirowanego żeby mi zrobili jakiś opatrunek, zmienili, bo to była prowizorka.
Nie umiem powiedzieć, w willi jakiejś,
była willa przy samej Puławskiej, tak przy Puławskiej, ale ja nie znałem tych terenów, one były mi zupełnie nieznane. W każdym bądź razie poszedłem tam, ale nie pozwoliłem się zatrzymać, tylko wróciłem do kolegów, całe szczęście, bo ten szpitalik został potem wybity przez Niemców. Ci ranni, którzy tam leżeli, razem z lekarzem i z sanitariuszkami, zostali wybici,
a ja wróciłem do Fortu i później po prostu żeśmy się wycofali w stronę Lasów Kabackich. Początkowo do Lasu Kabackiego, sporo zostało wtedy na tych rżyskach, naszych kolegów też, a później popołudniu z Lasów Kabackich przeszliśmy przez Konstancin do Lasów Chojnowskich.
W Lasach Chojnowskich nastąpiła reorganizacja, później oddział poszedł na Warszawę, a ja już zostałem w zakonspirowanym szpitaliku, jako że, przechodząc przez okolice Wilanowa, przechodziłem przez stawy, takie bajora, bagna, tak jak i wszyscy zresztą i… aha, bo jeszcze miałem draśnięcie w nogę, w stopę i to mnie właściwie najbardziej… ropiało mi to wszystko, te rany zanieczyszczone... Potem zrobił się z tego zastrzał.
Leżałem w Chojnowie, w szpitaliku, gdzie zresztą zaraziłem się krwawą dyzenterią. Tak że mowy nie było o tym, żebym z oddziałem poszedł na Warszawę. Nas zostało pięciu takich rannych i chorych, potem dołączyło jeszcze kilku, w sumie było nas dwunastu bez broni.
Niemcy penetrowali tę okolicę, przecież wiedzieli, że ten cały oddział tam stał i potem poszedł na Warszawę (z pułkownikiem Grzymałą). Tak że była taka zabawa w ciuciubabkę, oni jednymi wierzejami wchodzili do stodoły, a myśmy drugimi wiali. Ale robiło się coraz gorzej, tak że dołączyliśmy do oddziału porucznika, później kapitana „Lancy”, który szedł na Warszawę. Myśmy dołączyli do tego oddziału z myślą, że oni pójdą na Warszawę. Ale on nie poszedł na Warszawę, on poszedł w stronę Pilicy. I z tym oddziałem przeszedłem Pilicę. Oddział „Lancy” dołączył do 25. Pułku Piechoty Ziemi Piotrkowskiej, tak to się nazywało. Dowódcą był wówczas major „Roman”, który później zmienił pseudonim na „Leśnik”.
Dalsze moje losy już nie są związane z powstańczą Warszawą, ale były spowodowane udziału w Powstaniu Warszawskim. Moje dalsze losy łączą się z oddziałem partyzanckim, z którym hasałem po kielecczyźnie, po Górach Świętokrzyskich. Aczkolwiek nigdy nie doszedłem już do takiego zdrowia, bo cały pobyt pod Warszawą w Lasach Chojnowskich, to była ta rana ropiejąca paskudna. Noga jakoś się zgoiła lepiej, natomiast ręka była w strasznym stanie, zrobił się na tym zastrzał, nie mieliśmy [środków]… nie zawsze, nie codziennie zmieniano mi opatrunek, więc ta ropa [się zbierała]… nie były zakładane sączki. Rana się zabliźniała bardzo szybko, jak na psie się to wszystko goiło szybko i trzeba było te rany otwierać żeby ropa miała ujście. Oczywiście wszystko było robione bez znieczulenia, tak samo jak i skrobanka kości tego palca, kciuka, też była robiona bez znieczulenia… To znaczy, przepraszam, oni dali mi trochę eteru, tylko ktoś niezbyt pomyślał mądrze, bo tą operację robili mi w stodole, gdzie był przewiew i ten eter nie zadziałał. Tak że usnąłem na kilka sekund, a później się pod potwornym bólem obudziłem, a potem to już mdlałem z bólu i z powrotem wracałem do życia, też z bólu. Ale w każdym razie wyczyścili mi tą rękę, to był bardzo dobry chirurg.
Później nawet go spotkałem po wojnie, przypadkowo zresztą, bo przecież musieliśmy się kryć z naszą przynależnością do Armii Krajowej
. Tak że późniejsze moje losy były związane już nie z Warszawą tylko z partyzantką w lasach kielecczyzny.
Tego za bardzo nie pamiętam, do kiedy. W kilka lat po wojnie spotkałem dowódcę plutonu z tego oddziału [...]. Wtedy się zastanawiałem, wtedy wyszła pierwsza książka kolegi Wawrzyńca o tym pułku i tak chciałem odtworzyć to, bo zupełnie nie pamiętałem. Zarówno nazewnictwo wsi, jak i data, to mnie się strasznie poplątało. Ale, do czego zmierzam? Z tym dowódcą kompanii „Wiganem", on miał taki pseudonim „Wigan” (też oczywiście nie żyje już, bo on miał podczas Powstania w 1944 roku chyba trzydzieści lat, więc był już wówczas „staruszkiem”.) Myśmy się zastanawiali i on mi w tej dedykacji napisał 16 listopada, ale myślę, że to było znacznie wcześniej. Ale przyjąłem, że 16 listopada zostałem odesłany na kwaterę. Partyzantka w zimie ze zrozumiałych względów zawieszała swoją silną działalność. W każdym razie nie pamiętam żebym dostał jakiś przydział „na melinę” (to się tak nazywało) i z jednym z kolegów poszliśmy. Ja po prostu chciałem odszukać matkę i ciotki. Poszliśmy w stronę Piotrkowa Trybunalskiego. Przeszedłem przez most na Pilicy, dlatego że już mi było wszystko jedno, byłem bardzo zmęczony...
Może opowiem jeszcze o jednym zdarzeniu, które było bardzo dla mnie niemiłe, a w gruncie rzeczy chyba mi uratowało życie. Mianowicie nocując u chłopa, idąc w stronę Sulejowa, w stronę Piotrkowa Trybunalskiego dalej, spaliśmy w stodole, zimno było wtedy bardzo i on krzyknął: „Uciekajcie! Niemcy!” Wybiegłem, była bardzo ciemna noc i z rękami wyciągniętymi żeby nie wpaść na coś, bardzo szybkim biegiem uciekałem i nadziałem się na dyszel. Nadziałem się [twarzą], zresztą nos jest złamany i to widać do dzisiaj. Straciłem przytomność chyba na spory jakiś okres, nie wiem. W każdym razie jak się obudziłem to byłem straszliwie zmarznięty, w krtani krew, to było potworne uderzenie. [...] Zaszedłem, bo cisza, noc jeszcze trwa, ale cisza jest, więc wlazłem do tej chałupy i tam właśnie ten mój towarzysz broni, jak i ten chłop siedzieli. Okazało się, że ci Niemcy rzeczywiście zaszli do niego, ale o coś się pytali, nie szukali przecież nas. To był zresztą okres, kiedy Niemcy spodziewali się ataku Armii Czerwonej i wyczyszczali okolice z partyzantów. Byłem tak spuchnięty, że na jedno oko nie widziałem nic, natomiast drugie… musiałem przekręcać głowę na bok, żeby cośkolwiek zobaczyć. Ale proszę sobie wyobrazić, że to mi pomogło zarówno przejść ten most, bo ci Niemcy jakoś tam zaczęli sobie żartować, pytali mnie się, kto mnie tak urządził, więc nie wiem, dlaczego powiedziałem, że Ihre Kameraden, no to oni wybuchli śmiechem. To samo było na stacji kolejki dojazdowej z Sulejowa do Piotrkowa, była jakaś łapanka, jak zobaczyli tą moją zmasakrowaną twarz, to w ogóle nie zainteresowali się. Tak że mówię, że to była przykra przygoda, ale w jakiś sposób zadziałała na moje bezpieczeństwo pozytywnie.
W Piotrkowie Trybunalskim zupełnie przypadkowo natknąłem się na mamę z ciotkami, tak że skończyło się moje wojowanie.
Jeszcze trwała wojna, jak wróciłem do Warszawy. Dom był całkowicie spalony, byliśmy bezdomni. Przyjechałem pierwszy, mama i ciotki jeszcze były w Piotrkowie. Najnormalniej na świecie wróciłem do szkoły, zacząłem chodzić do szkoły przerwanej… To już był okres gimnazjum, chodziłem na komplety podczas okupacji, do Powstania, a potem zacząłem się uczyć już w wyzwolonej Warszawie, gdzie rok szkolny się zaczął w lewobrzeżnej Warszawie w marcu chyba i trwał do połowy sierpnia. Tak że nie straciłem roku szkolnego. Potem studia, potem nauka.
Może jeszcze warto zatrzymać się na chwilę nad moim przyjściem do Warszawy. W końcu stycznia, właściwie na przełomie stycznia i lutego, (bo zdaje się 1 lutego przyszedłem do Warszawy),
wtedy na Pradze pierwszy raz zobaczyłem sławetne plakaty: „AK zapluty karzeł reakcji.” To był dla mnie jednak szok i to tak jakoś ustawiło mnie bardzo bokiem politycznie do tej rzeczywistości, która miała nastąpić. Ja się nie ujawniłem, nie przyznałem się do tego, że byłem w Armii Krajowej. Miałem dowód, że zrobiłem słusznie, ponieważ mojego przyjaciela, (który tutaj też zresztą u państwa opowiadał swoje dzieje i podał moje nazwisko), Tadeusza Sułowskiego, który się ujawnił, i który był w jakiś sposób dosyć zainteresowany harcerstwem powojennym, został aresztowany w styczniu 1949 roku... w pierwszych dniach stycznia 1949 roku i dostał wyrok ośmiu lat. Później zrehabilitowany, bo oczywiście nie obalał ustroju siłą. W każdym razie ta niechęć władz Polski Ludowej do AK zaowocowała tym, że ja się nie przyznawałem i nie szukałem swoich kolegów, ani kontaktów w ogóle z Armią Krajową, obawiając się, jak się okazało słusznie, że mogę być aresztowany, ale jakoś nie byłem.
Nie, to jest zupełnie inna… to znaczy inaczej [postawmy] pytanie: „Czy ja uważam, że Powstanie, to było coś słusznego, czy raczej niesłusznego?” Otóż moja odpowiedź jest taka, że nie wyobrażam sobie, że Powstania można byłoby uniknąć. Pamiętam, jak Niemcy uciekali w ostatnich dniach lipca z Warszawy i pamiętam, co myśmy czuli i co myśmy mówili, że zrobimy sami Powstanie, jak nie będzie rozkazu. Trudno jest, szczególnie młode głowy, trzymać, obiecać im, że nadejdzie chwila, w której weźmiemy odwet za te wszystkie draństwa, które nam Niemcy wyprawili, a później nagle nie zrobić Powstania. Ono musiało być i to zresztą… Jeziorański mówi to samo. To nie tylko ja, ale na ogół wiem, że jest ocena bardzo ostra, że Powstanie właściwie dało pretekst do rzezi, do wybicia. Zginęło około dwustu tysięcy ludzi przecież, młodzieży, inteligencji, hekatomba tragedii... Oczywiście, że tak, ale to była pewna machina, którą jeżeli się raz puściło w ruch, to już… To może nie trzeba było w ogóle przy końcu września 1939 roku zakładać Państwa Podziemnego. A jeżeli się je założyło, jeżeli powstało przecież Państwo Podziemne na skalę niebywałą, światową skalę[to trzeba było być konsekwentnym]. Przecież w Armii Krajowej było i sądownictwo, i nauka, to było państwo podziemne, ale państwo takie, jakie było przed wojną. Trudno na ten temat [mówić], zresztą dla mnie Powstanie było w jakiś sposób wytłumaczone względami politycznymi. Oczywiście, że propaganda sowiecka przez tyle lat kłamała, albo mówiła półprawdy, ale faktem jest, że było ono skierowane przeciwko „czerwonym”, przeciwko zniewoleniu całego narodu. Przecież komunistów była maleńka garstka, nikt ich nie oczekiwał tutaj i nie witał kwiatami. Owszem, oni wyzwolili nas spod niemieckiej strasznej okupacji, ale to nie było wyzwolenie dla samego wyzwolenia, tylko to było z marszu na podbój całej Europy. Wyobrażam sobie ile byłoby pretensji do dowództwa, gdyby Powstanie nie doszło do skutku.[„Zmarnowana ostatnia szansa utrzymania niepodległości” by mówiono.]
Warszawa, 17 listopada 2006 roku