Ludwik Garmada
Ludwik Garmada, urodziłem się w Krakowie, 18 sierpnia 1917 roku. Dzieciństwo i lata szkolne spędziłem w Tarnowie, gdzie ojciec mój pracował jako lekarz. Maturę zdałem w 1935 roku, w II Państwowym Gimnazjum w Tarnowie, po czym rozpocząłem studia medyczne. Po czwartym roku niestety musiałem studia przerwać z powodu wybuchu wojny polsko-niemieckiej. Uciekałem na wschód. Trafiłem do Lwowa i we Lwowie, po wyjściu armii radzieckiej otwarto z powrotem wyższe szkoły, wobec czego zapisałem się we Lwowie na piąty rok i w roku akademickim 1938/1939 skończyłem studia, otrzymałem dyplom lekarski, tuż przed wybuchem wojny niemiecko-rosyjskiej.
- Wracając do wybuchu wojny. Jak zapamiętał pan 1 września 1939 roku?
1 września to był okres wakacji. Okres wakacji, akurat okres wypoczynku, okres, kiedy bardzo dobrze się bawiłem, bo już miałem wszystkie egzaminy z drugiej sesji, jesiennej, pozdawane i wobec tego pozostawał mi tylko sport i rozrywki. I, oczywiście już na kilka dni wcześniej wszystko zapowiadało się na to, że wojna wybuchnie, już wisiała w powietrzu. Już po dwóch, trzech, czterech dniach widoczne było, że Niemcy tak szybko posuwają się naprzód, że niebawem wkroczą i do Tarnowa. Namawiałem moich rodziców, żebyśmy się gdzieś przemieścili w kierunku wschodnim, bo zgodnie z zapowiedzią czynników rządowych, które przez radio obiecywały, na wschodzie od Wisły miała się formować nowa armia polska dla dania odporu Niemcom. Żeby uciekać za Wisłę, uciekać na wschód, w lubelskie, na przykład, i tośmy zrobili. Moi rodzice się nie zgodzili, wobec tego musiałem ich zostawić w Tarnowie, a sam, piechotą, nocami, bo w dzień były naloty, zacząłem się wycofywać ku wschodowi. Aż dzień 17 września, kiedy Armia Czerwona przekroczyła granice Polski, zastał mnie w okolicy Kowla, w województwie poleskim. Po paru dniach gazety, już [te], które zaczęły się pokazywać, doniosły, że we Lwowie otwierają się wszystkie szkoły akademickie. Wobec tego, pierwszym pociągiem, którym mogłem się dostać do Lwowa, pojechałem tam i, oczywiście, bez żadnych trudności, przyjęto mnie na czwarty rok medycyny, który ukończyłem w tymże roku akademickim.
- Jak wyglądało wtedy życie we Lwowie? Z czego pan się wówczas utrzymywał?
Jak wyglądało? No, smutno wyglądało. Smutno wyglądało, bo i pogoda była wtedy fatalna, jak przyjechałem w październiku pogoda była podobna do dzisiejszej. Deszcz, zimno, przykro, ale cóż. Człowiek był młody i sam fakt, że mnie przyjęli na dokończenie studiów, już mnie podniósł na duchu. Zaopatrzenie było jeszcze jako takie, bo sklepy miały zapasy towarów sprzed wybuchu wojny. To się zaczęło szybko kończyć. Tak, że głodu nie było we Lwowie, ale było coraz trudnej żyć. Mnie to nie bardzo dotyczyło, bo jadłem w stołówce akademickiej. Co dali, to dali, ale codziennie ten obiad był. A reszta to była nauka, trzeba było, to już piąty rok medycyny, to już są przedmioty kliniczne, trzeba było dobrze przysiąść fałdów, żeby nadążyć. Przy czym, na wydziale medycznym nie zmieniono nic. To znaczy, wszyscy profesorowie, asystenci, lekarze w szpitalach klinicznych, nawet pielęgniarki i szarytki zostały dalej. Tak, że wykłady odbywały się w języku polskim, egzaminy zdawaliśmy po polsku. I w następnym roku akademickim 1940/1941 zdałem ostatnie egzaminy dyplomowe i otrzymałem dyplom. Nadeszli Niemcy, naturalnie z domu akademickiego nas wyrzucili. Należało nam się już choćby z tego powodu, że już nie byliśmy studentami. I wkrótce, po kilku miesiącach, z łapanki zostałem umieszczony w obozie pracy przymusowej na peryferiach Lwowa. W tymże obozie przepracowałem do lutego 1943.
- Na czym polegała praca w obozie pracy?
Fizyczna praca. Ale, ponieważ uznali moje kwalifikacje, to zostałem przydzielony do lazaretu obozowego. Czyli że mój los był troszkę lepszy. Nie musiałem się stawiać na każdy apel, mogłem czasami dłużej pospać. Samo leczenie w lazarecie było, można w dzisiejszym języku powiedzieć, wirtualne. Bo leków Niemcy dawali tylko znikomą ilość. Właściwie leczyło się dobrym słowem więcej, niż lekarstwami. Poza tym, codziennie, było jakieś zagrożenie, bo zastrzelenie człowieka w ogóle nie stanowiło żadnego problemu. Codziennie ginęli jacyś ludzie. Jak się Niemcowi ktoś tam nie podobał, to nie bawili się, nie patyczkowali, tylko strzelali na miejscu. Tak, czy inaczej, w lutym 1943 z obozu uciekłem i wyjechałem do Warszawy.
- W jaki sposób udało się panu uciec z obozu?
W bardzo dramatyczny sposób. Pomógł mi kolega. Wieczorem, jeszcze godziny policyjnej w mieście nie było, ale w obozie już była cisza, podprowadził mnie do muru obozowego, podał mi ramiona, wskoczyłem na mur. Przeczekałem chwilę, ponieważ chodził reflektor z wieżyczki, dookoła oświetlał teren. Jak tylko światło reflektora przesunęło się, za nim przeskoczyłem przez mur na ulicę Janowską, a z drugiej strony ulicy był podmiejski dworzec kolejowy. Lwów-Kleparów się nazywał. I spod dworca właśnie wyruszał, z pętli, tramwaj. Ponieważ z pętli musiał trafić na tory, to jechał dosyć wolno. Korzystając z tego przebiegłem przez jezdnię, wskoczyłem w tramwaj i już tramwajem dojechałem do miasta. W mieście się zgłosiłem jeszcze, przed godziną policyjną akurat zdążyłem, do znajomych, którzy mnie przyjęli bardzo serdecznie i opiekowali się mną aż do chwili wyjazdu do Warszawy, co się stało 20 kwietnia 1943 roku. Przyjechałem do Warszawy. Byłem bez pieniędzy, bez pracy, bez warunków jakichś do istnienia. Ale to wszystko się, powolutku, unormowało. Mieszkanie dostałem, kątem, na Piusa XI, to jest dzisiejsza Piękna. A pracę dostałem z gazety. Po prostu przeczytałem anons w gazecie, że niemiecka firma dezynfekcyjna poszukuje dezynfektorów, czy pomocników dezynfektorów, właściwie, mieści się przy wiadukcie mostu Poniatowskiego, w Alei 3 Maja. Zgłosiłem się tam, naturalnie nie przyznając się kim jestem, że jestem lekarzem, jak się nazywam. Miałem już dokumenty zrobione fałszywe. Powiedziałem, że jestem studentem medycyny i chcę pracować jako dezynfektor. I przyjęto mnie tam i pracowałem w tej firmie szereg miesięcy jako dezynfektor. Chodziliśmy i robiliśmy właściwie nie tyle dezynfekcje, co dezynsekcje, bo tam chodziło o wywabienie i o uśmiercenie pasożytów, które się wtedy wszędzie pleniły. Tak, czy inaczej, jakoś miałem potem następną pracę. To już pracowałem w szpitalu św. Stanisława na Woli jako, formalnie, laborant rentgenowski, a faktycznie pracowałem na oddziale jako lekarz. Bo ordynator oddziału, pan doktor Maj, aczkolwiek nie rozmawialiśmy na ten temat, żeby to nie było oficjalnie, ale nieoficjalnie wiedział, kim jestem i dopuszczał mnie do pracy lekarskiej. Do Powstania.
- Czy miał pan jakieś kontakty z konspiracją, wtedy?
Wszystko było, oczywiście, na fałszywych papierach, które zmieniały się zresztą. Ale swojego nazwiska nie używałem, bo się bałem, może niesłusznie, może wcale nie byłem taki ważny, jak sam sobie wyobrażałem, że mnie Niemcy będą szukać w całej Polsce. Może mnie nie szukali. Na wszelki wypadek, ponieważ, jako zbieg z obozu byłem narażony na nic innego jak na zastrzelenie na miejscu. To oczywiście ukrywałem się w konspiracji. Tak, mniej więcej, trwała ta moja cała historia do Powstania. Na kilka miesięcy przed Powstaniem spotkałem koleżankę o rok starszą ode mnie, która medycynę kończyła w Krakowie kończyła, teraz była lekarzem w Armii Ludowej. Przez nią uzyskałem kontakt z kierownikiem służby zdrowia AL, doktorem Wolańskim, który mnie zwerbował do pracy medycznej, polegającej na razie na stworzeniu, na zorganizowaniu ambulatorium, które miało być czynne z chwilą wybuchu Powstania. Ale nie było czynne, dlatego że Powstanie zastało mnie na Żoliborzu, a punkt medyczny, który miałem prowadzić, był na Woli, Długosza 19. I już nie było mowy o powrocie do Śródmieścia. Znalazłem moich znajomych, którzy mieszkali na Żoliborzu oficerskim. Przyjęli mnie bardzo serdecznie. Już miałem gdzie być, miałem co jeść. Ale zacząłem się rozglądać za jakąś pracą, która odpowiadałaby moim kwalifikacjom. I znalazłem. Okazuje się, że niedaleko, na Czarneckiego 39, w dawnej szkole, był zorganizowany szpital AK numer 104. Zgłosiłem się do tego szpitala jako drugi lekarz. Przyjęli mnie bardzo chętnie, bo ręce do pracy były konieczne i potrzebne. Po czym znalazłem dowództwo podobwodu AL Warszawa Północ, które się znajdowało na czwartej kolonii. Mój przełożony, porucznik Derwiński, zgłosił mnie pułkownikowi „Żywicielowi” i pułkownik „Żywiciel” rozkazem przydzielił mnie do tegoż szpitala, w którym już byłem zaczepiony przedtem. I przez dwa miesiące Powstania [byłem] w tymże szpitalu, który się potem przeniósł zresztą do części Cytadeli, w parku. Nie mogliśmy już w szkole pracować, bo zaczął się coraz większy ostrzał artyleryjski. Szczególnie, tak zwanych „krów”. To były takie pociski wyrzucane rakietą, z Placu Krasińskich, i rozbijały się na Żoliborzu. Jak te „krowy” zaczęły już nas atakować coraz [bardziej]... Dlaczego się mówi „krowy”? Bo te pociski przy wylocie z działa wydawały taki jakby stęk, który było słychać na parę kilometrów. I się mówiło na nie „krowy”. Jak już ten ostrzał artyleryjski był zbyt silny, tośmy się przenieśli do fortu sokolnickiego. Fort sokolnicki stanowił część zabudowań Cytadeli, w parku. Tam były ściany bardzo grube, można było spokojnie pracować, położyć chorych. Zrobiliśmy całkiem niezłe warunki. Tam było archiwum akt nowych. Bodaj jest do dzisiaj, zdaje się, to archiwum. Część pomieszczeń się ścieśniło i tam leżeli chorzy, była sala operacyjna. Oczywiście prądu nie było przecież, bo nie było już w całej Warszawie, ale nasi chłopcy jakoś poradzili sobie. Mianowicie założyli tam dynama rowerowe. W czasie operacji jeden siedział i kręcił pedałami i mieliśmy światło wtedy do operacji. Początkowo, na szczęście, ruch chorych był niezbyt duży. Po jakichś dwóch tygodniach zarządzono nocny atak poprzez Dworzec Gdański do PWPW (Państwowej Wytwórni Papierów Wartościowych), żeby się połączyć z siłami, które są tam oblegane przez Niemców. Atak się nie udał. Niemcy odparli atak, ale rannych przybyło co niemiara. Wtedy już na serio była prawdziwa, taka jakby wojenna praca. Co trzeba powiedzieć na plus organizacji? Mianowicie, ci lekarze, którzy przygotowywali szpital, widać od dawna już, przygotowali go bardzo dobrze. Zapas leków, zapas operacyjnych instrumentów, bandaży, gazy, był duży. Tak, że początkowo praca szła dosyć sprawnie. Pielęgniarki były z prawdziwego zdarzenia. To były prawdziwe pielęgniarki, po szkołach pielęgniarskich. I to bardzo pomagało. Mieliśmy taki zespół dziewcząt z Szarych Szeregów, które pracowały jako sanitariuszki. No, nadzwyczajne! Niczego się nie bały. Gdzie był ogień, one szły, przynosiły stamtąd rannych. Cudowne dziewczyny! Cudowne! Podziwiam je do dziś. Zresztą nie tylko z tego powodu, ale jeszcze potem miałem, jeszcze po Powstaniu, miałem dla nich duży szacunek. O czym potem powiem. I tak tydzień po tygodniu przechodził. Ostrzał artyleryjski Żoliborza nie był zbyt duży. Po Wiśle krążył taki stateczek niemiecki, tak zwany „monitor”, i ostrzeliwał nas od strony Wisły. Drugi punkt, skąd nas ostrzeliwali, to była Cytadela. Trzeci punkt – to były Bielany, dawny Centralny Instytut Wychowania Fizycznego imienia Piłsudskiego, (tam gdzie dzisiaj jest Akademia Wychowania Fizycznego). Tak że ostrzał był ze wszystkich stron, ale niezbyt intensywny. Jak się siedziało w schronie, to jakoś można było przeżyć. Ranni byli chłopcy z tych barykad, które były już w pobliżu pozycji niemieckich. Tam, niestety, przez snajperów niemieckich byli ostrzeliwani, tam byli ostrzeliwani bezpośrednim ogniem i stamtąd przybywało rannych. Mnie jakoś tak się poszczęściło, że przez dwa miesiące żaden pocisk mnie nie drasnął. Jakoś mnie omijały. Chociaż czasem słyszałem, blisko. Szczególnie jak przechodziłem przez Plac Wilsona, to tam, od strony Dworca Gdańskiego świstały kule. Ale dopiero wtedy się słyszało, jak ten świst już przeszedł. Ale tam był rów. Tam był rów, którym można było przejść pod szynami. Tylko nie zawsze się przechodziło, bo człowiek jeszcze był lekkomyślny. Ale potem już miało się respekt i się przechodziło pod torami. Jakie były stosunki, jakie były nastroje. Początkowo nastroje były entuzjastyczne. Nikt nie miał żadnej wątpliwości, że to jest kwestia paru dni, no, paru tygodni. A wszystko jest domówione przez dowództwo i z Armią Czerwoną i, przede wszystkim, z naszymi aliantami, z Anglikami, z Amerykanami, że oni tutaj nam pomogą. Spadochroniarze generała Sosabowskiego tutaj wylądują i pójdziemy razem, z Armią Czerwoną, stanowiąc osobną jednostkę AK, że pójdziemy na Berlin. No, tak się, niestety, nie stało. Później się okazało, że Rosjanie nie mieli żadnego zamiaru nam pomagać, a Anglicy chłodno powiedzieli, że to przekracza ich plany strategiczne i właściwie też nam w niczym nie pomogli. Owszem, były naloty lotnictwa alianckiego ze zrzutami, tylko że, niestety, oni przechodzili na bardzo dużej wysokości po to, żeby być poza zasięgiem artylerii przeciwlotniczych niemieckich. A z takiej wysokości trudno było im trafić tam, gdzie celowali. Jednym słowem, chyba większość, znaczna większość tych spadochronów z materiałami wojskowymi i z żywnością poszła w kierunku Tworek, Pruszkowa i myśmy z tego nie mieli żadnego pożytku. O kapitulacji nie było mowy. W ogóle, nikt nie mówił. Ani dowództwo, ani my sami, ani ta młodzież, fantastyczna, która się paliła do tego Powstania. Ale już w drugim miesiącu sprawa robiła się coraz bardziej oczywista, że, niestety, nie damy rady. I widać było, że Sowieci się cofnęli pod naporem niemieckim, nie było żadnych oznak, żeby mieli atakować tutaj, na drugą stronę Wisły, stworzyć przyczółki. Szczególnie później, jak już armia sowiecka i 1 Armia Wojska Polskiego dotarła do Wisły i się tam usadowiła na dobre, widać było, że tutaj oni postoją, a my jesteśmy skazani, niestety, na kapitulację. I tak się też stało. Muszę powiedzieć, pierwszy raz, kiedy usłyszało się, kiedy pojawiło się słowo kapitulacja, to był szok dla wszystkich. Ci wszyscy młodzi ludzie, to były właściwie dzieci jeszcze, po szesnaście, siedemnaście lat, dla nich to był uraz psychiczny. Jak to? Oni tutaj walczą, z zapałem, walczą niesłychanie ofiarnie, giną przy tym, a tutaj mają się poddać? Ale rzeczywistość, niestety, była twarda i tak się też stało, że pewnego dnia, u nas, na Żoliborzu, to było 30 września, przyszedł już rozkaz o kapitulacji. To, jeżeli chodziło o nas, to trzeba było tylko, że tak powiem, „zamaskować” pacjentów. Na czym to polegało: dziewięć dziesiątych to były wszystko rany postrzałowe. Rany postrzałowe w czasie walk. Chodziło o to, żeby się Niemcy, jak już przyjdą i zajmą, nie zorientowali. Więc zmieniało się nazwiska, papiery. Chowało się opaski. Tam, w tym forcie, gdzieśmy się umieścili ze szpitalem, to było dość łatwo, bo tam były kilometry różnych starych akt. Między te akta wkładało się różne dokumenty, nawet broń, pistolety się wkładało. I w końcu nasze panie, które prowadziły ewidencję, pozmieniały nazwiska i funkcje pacjentów. Który był kapral podchorąży, to był jakiś sklepikarz, i tak dalej, i tak dalej. Jednym słowem, jak przyszli Niemcy, to wszyscy pacjenci to byli prywatni ludzie, którzy się tam przypadkowo znaleźli, cywile, nie mieli nic wspólnego z wojskiem, z AK. I Niemcy już wiedzieli, prawdopodobnie wiedzieli, ale nie chcieli już robić z tego problemu. Szczególnie, że już w akcie kapitulacji Niemcy zobowiązali się do tego, że będą traktować nas jako wojsko. Jako wojsko, które idzie do niewoli. I, trzeba powiedzieć, że się wywiązywali z tego. Jeżeli chodzi o mnie, osobiście. Byłem ranny ostatniego dnia przed kapitulacją, w dzień kapitulacji właściwie. Wyszedłem na chwilę do środka, do tego fortu, (bo fort stanowił taki pierścień), tam na podwórko i z góry padł jakiś, prawdopodobnie pocisk granatnika i zabił pięć osób na miejscu, a dwóch zranił, w tym mnie. Z tych dwóch, których zranił, kolega umarł. Tak, że właściwie niżej podpisany, tylko ja jeden z tych ludzi zostałem. Ale byłem bardzo ciężko ranny. Miałem tych odłamków, począwszy od twarzy aż do nóg, dziesiątki. I wszystkie były jakoś tak szczęśliwie mało agresywne. Tylko kilka takich, które poszły po nogach, to mi sprawiły duży kłopot, bo połamały mi kości w obu nogach. Co najgorsze, jak już, po Powstaniu, wywieźli mnie do Pruszkowa i zostałem umieszczony w szpitalu powiatowym w Pruszkowie, potem zaczęły się zmiany ropne w tych ranach, w podudziach. Byłem trzykrotnie operowany. Przeleżałem w szpitalu do 15 stycznia. Wyszedłem wprawdzie o własnych siłach, ale o dwóch kulach. I o tych dwóch kulach potem zawędrowałem z powrotem do Warszawy. Znaczy nie zawędrowałem, zawieźli mnie wózkiem. W marcu wróciłem do Warszawy. Tak się złożyło, że mieszkanie, w którym mieszkałem do tej pory, na Koszykowej, ocalało. Bo mieszkanie to było z tyłu budynku umiejscowione i ta część budynku ocalała. Tak, że miałem gdzie mieszkać, tylko nie miałem pracy. Ale praca jakoś powoli, powoli się znalazła. Najpierw mi ofiarowali posadę w elektrowni, która zaczęła się odbudowywać i działać. I dyrekcja elektrowni chciała mieć, tutaj, na Powiślu, swoje ambulatorium zakładowe. I dostałem list polecający do dyrektora elektrowni. Ale okazuje się, że od Koszykowej doszedłem tylko gdzieś w okolice Krakowskiego Przedmieścia i dalej już nie dałem rady, bo już nogi nie nosiły. Wróciłem więc z powrotem do wydziału zdrowia i powiedziałem, jak się sytuacja przedstawia. Wobec tego obiecali mi jakiejś innej pracy poszukać.
- A, wracając jeszcze do Powstania, jaka atmosfera panowała w pana zespole w czasie, kiedy byliście w szpitalu?
Fantastyczna! Fantastyczna. Trudno, to już mówiłem o tym, w ogóle nie dopuszczało się jakiejś myśli o przegranej. Wiadomo było, że nie wygramy. Ale przegrać tośmy też nie mogli. Jak myśmy to myśleli, to nie wiem, bo to nonsens jest, o czym mówię! Ale tak było. Że coś się stanie. Będzie cud, albo w ostatniej chwili ktoś przyjdzie, albo Anglicy dojdą z Rosjanami do jakiegoś porozumienia i nas stamtąd wyciągną. Nie wiem, cośmy myśleli. Prawdopodobnie nic nie myśleliśmy, tylko myśleliśmy o jednym – żeby się nie dać. Skoro już postanowiliśmy, skoro już poszliśmy do tego Powstania, to to Powstanie musi wygrać. Dlaczego musi, o tym nikt nie wiedział. Po prostu, ten entuzjazm nie pozwolił myśleć nawet o tym, że może być inaczej. I, powiadam, jak padło słowo kapitulacja, to nagle jakby czarna zasłona spadła. Rozpacz. Po prostu, rozpacz. Ci chłopcy siedzieli i mało nie płakali. Bo to dzieciaki były! Aż trudno było się patrzeć na nich, jak te dzieci, które odeszły od mamy i poszły do Powstania i fantastycznie się sprawowały. Dzieciak taki, piętnaście lat, ciężko ranny, był operowany i już zaczął, po paru dniach, schodzić z łóżka. I uciekł w nocy! Zaczęliśmy go szukać. Okazuje się, że wrócił do jednostki! Wyobrażał sobie, że bez niego się nie obejdzie, że on musi tam być! On tam zostawił przecież broń! On musi wrócić! I takie były przypadki. Ta młodzież była...Takiej młodzieży się nie widziało, nie było.
- Jak wyglądała wówczas kwestia zaopatrzenia w żywność?
Ludzie mieli trochę zapasów. Początkowo nie było najgorzej. Nie było najgorzej. To był sierpień, wrzesień, trochę z działek przynosili pomidorów, jakichś ogórków, warzyw. Trochę mąki gdzieś... Na Marymoncie była olejarnia i tam dużo oleju zdobyli nasi. Tak, że z tłuszczem nie było problemu. No, to nie był tłuszcz do smarowania chleba, ale do gotowania, do smażenia, to ta olejarnia dała. Piekarnie miały pewne zapasy mąki. Potem, oczywiście w drugim miesiącu było już trochę trudniej, ale o głodzie nie było mowy. Żeby ktoś umierał z głodu, to takich scen nie widziałem. Zresztą było widać, tak, na ulicy. Te panie, które się, na przykład, zajmowały zaopatrzeniem kulinarnym szpitala, skądś cudem, ale gdzieś zdobywały, prawdopodobnie od ludzi, chodząc, że tak powiem, po prośbie, ale ludzie ofiarnie, co mieli, to dawali i szpital, w końcu, miał. Ci chorzy dostawali co trzeba, co mogliśmy im dać, tośmy im ofiarowali i jakoś przetrzymaliśmy. Z chwilą zajęcia Pragi przez I Armię Wojska Polskiego co noc pojawiał się tak zwany „kukuruźnik”. To były takie lekkie samoloty zwiadowcze, już w polskiej armii. Przylatywały nad Plac Wilsona. I zrzucali. Już bez spadochronów. Ale, po prostu, tak z lotu koszącego, nad samymi dachami lecieli. Kaszę zrzucali w workach, jakieś puszki z mięsem, jakiś groch. Tak, że to oczywiście nie zaopatrywało całej ludności, ale jakoś pomagało. W pierwszym rzędzie, to dostawały szpitale dla rannych. A rannych już było coraz więcej, coraz trudniej ich było wyżywić. A ludzie jeszcze wydobywali z jakichś piwnic, ze strychów, jakieś resztki zapasów, które, widocznie, przez całe lata gromadzili. To znaczy jakieś suchary, ryż. W każdym razie te rzeczy, które można długo przechowywać. I nie można powiedzieć o głodzie. Ale, im dalej Powstanie się przedłużało, im dłużej, tym trudniej. Po prostu, było trudniej. Osobiście nie zajmowałem się tym, bo wiedziałem, że te panie, które prowadzą kuchnię, sobie jakoś poradzą. I rzeczywiście sobie radziły. Chociaż to były panie, które do tej pory nie miały nic wspólnego z żywieniem zbiorowym. Jedna była jakaś pani profesorowa Patkowska, jakaś inna – pani doktor, i tak dalej. Ale sobie jakoś dawały [radę]. Tak, że nie było głodu takiego, który widziałem, na przykład, w obozie. W obozie był głód prawdziwy. Ludzie mdleli, a nawet umierali z wycieńczenia. W Powstaniu ja tego na Żoliborzu nie widziałem. Być może, dlatego że wszędzie na Żoliborzu, dookoła, były działki. I z tych działek coś ludzie przynosili. Aczkolwiek to nie było takie łatwe, bo najwięcej działek było pod Cytadelą. A jak tam się pojawiali ci właściciele działek, żeby coś zabrać, to Niemcy z góry, z Cytadeli, strzelali. Po prostu tak, dla zabawy. Widocznie ich to bawiło, że do poszczególnych ludzi strzelali i ci musieli uciekać. Ale jakoś przeżyliśmy. Z głodu nikt na Żoliborzu nie umierał.
- Czy podczas Powstania w pana otoczeniu uczestniczono w życiu religijnym? W jakichś formach życia religijnego?
Jeżeli chodzi o szpital, to tyle wiem, co widziałem w szpitalu. Szpital miał dwóch kapelanów. Jeden był staruszek, tam z Żoliborza czy nawet, nie pamiętam już gdzie była jego parafia. Ale był u nas cały czas. A drugi był młody ksiądz, uciekinier z Poznania. Z Poznania wysiedlano przecież Polaków i on tu przyjechał. Zdaje się, że już był jakiś czas w Warszawie. I on udzielał tam pociechy religijnej. Tak, że pod tym względem pacjenci nasi, ci chłopcy, którzy byli ranni, którzy leżeli, mieli przez cały czas opiekę tych dwóch księży. Oni dawali sobie radę. Od rana do wieczora krążyli, pocieszali. W niedzielę urządzali msze święte. Tak, że pod tym względem w szpitalu nie było problemów. Jak było na mieście, trudno mi powiedzieć. Tego nie wiem.
- Jakie jest pana najgorsze wspomnienie z okresu Powstania?
Jak byłem ranny. To było dziwne [uczucie]. Nie wyobrażałem sobie, że tak jest, że w ten sposób się jest rannym. To podwórko okrągłe, bo cały ten fort był jak pierścień, miało dziesięć metrów na dziesięć. I po kilku godzinach pracy w tym zaduchu... Nie było przecież jeszcze wtedy [wielu rzeczy], to nie była era aparatów do narkozy, tylko po prostu, kapało się eterem. Tak długo, póki jeszcze eter był. U nas, na szczęście, jeszcze był. Wyszedłem z tego zaduchu na chwilę na to podwórko, słonko grzało i nagle poczułem, nawet nie ból, tylko jakby taka olbrzymia, jakaś pięść z waty, zwaliła mnie z nóg. Ale miękko! Czułem, że upadam i film mi się urwał. Zaczął się film dopiero, jak byłem na sali opatrunkowej, jak już tam rozbierali mnie, jak zaczęli mnie opatrywać, tu już sobie zdałem sprawę z tego, że byłem ranny. Nie wiedziałem jeszcze, gdzie byłem ranny. Widocznie szok był taki, że nie odczuwałem bólu. Ból dopiero po dwóch, trzech dniach zacząłem odczuwać. W nogach, w brzuchu, w twarzy miałem odłamki. To było najtrudniejsze moje przeżycie fizyczne. A psychiczne, to jak się dowiedziałem o kapitulacji. To straszne. To po prostu taka beznadzieja. Z tego entuzjazmu nagle straszna beznadzieja, że idziemy do niewoli niemieckiej. Może nie obawialiśmy się już, że nas wtedy rozstrzelają. Wtedy już Niemcy jeńców nie rozstrzeliwali. Ale sam fakt, że będziemy jeńcami niemieckimi, że gdzieś nas wywiozą, że, w ogóle nasze Powstanie kończy się klęską, to było straszne przeżycie psychiczne. Straszne przeżycie. I to chyba na cały okres, jeszcze dzielący nas od ucieczki Niemców, to takie piętno wywierało. Nie na nas tylko. Bo potem, jak byłem w Pruszkowie, leżałem w szpitalu, potem, jak wyszedłem ze szpitala, to mnie najpierw przewieźli do Włochów. Bo do Włochów jeszcze chodziła EKD. Od Włochów do Warszawy już nie chodziła. To ludność była jakby przytłamszona, cicha, smutna, zdenerwowana. Bo nie było widać przyszłości. Tak, jakby świat się zawalił. I to było straszne.
- A były jakieś dobre wspomnienia?
Z Powstania? Były. Bardzo fajny był zespół pielęgniarek. Były dwie pielęgniarki, które były studentkami medycyny. A szereg pielęgniarek było takich po szkołach. I wieczorem, po dyżurach, robiliśmy sobie takie spotkania. Wprawdzie one nie były już zabarwione alkoholem, bo alkoholu nie było, ale, po prostu, jak była wieczorem cisza, nie było ostrzału, pacjenci byli zaopatrzeni, już usnęli, to myśmy sobie i dowcipy opowiadali, i żartowali. Oddychaliśmy. Szczególnie, że jeszcze wtedy, w tym okresie, w czasie Powstania, nikt nie myślał, że się Powstanie źle skończy. Wszyscy mówili: „Teraz się jakoś pozbieramy. Teraz sobie pożartujemy. Jutro swoje zadania wypełnimy. A jeszcze dzień, jeszcze tydzień i w końcu będzie bardzo dobrze, bo będziemy wolni.” Były bardzo przyjemne niektóre takie wieczorki. Nieinspirowane przez nikogo. Tak spontanicznie zawiązywały się przyjaźnie. Bardzo koleżeńskie były stosunki, nie było różnic. Lekarz, pielęgniarka, dziewczyna z Szarych Szeregów. Zrobiła się jakby rodzina w tym szpitalu. I to było przyjemne. I te panie, były panie z Towarzystwa, które kuchnię prowadziły. To wszystko razem stanowiło naprawdę jakby rodzinę. I to była przyjemna część.
- Czy po zakończeniu wojny, jak już pan wrócił do Warszawy i rozpoczął nowe życie, w nowych realiach, czy kiedykolwiek miał pan jakieś nieprzyjemności związane ze swoją działalnością, swoim udziałem w Powstaniu?
Nie. Mogę powiedzieć – przeciwnie. Że zawsze, kiedy moi koledzy, ja się nie chwaliłem specjalnie, ale jak się dowiadywali, że byłem w Powstaniu, gdzie byłem i co robiłem, to raczej z szacunkiem się do mnie odnosili. Koledzy lekarze. I nawet niektórzy pacjenci. Pracowałem, pierwszy mój szpital, to był szpital Przemienienia Pańskiego, na Pradze, obok kościoła św. Floriana. I tam ci pacjenci, którzy byli, to byli mieszkańcy Pragi, to oni tak Powstania nie odczuli, bo tam Powstanie właściwie nie wybuchło nawet. Tak, że jak się dowiadywali, że mają tutaj kogoś, z personelu, w tym przypadku mnie, kto był w Powstaniu, uczestniczył w Powstaniu i może opowiedzieć, (domagali się, żeby opowiadać im o Powstaniu), to raczej z szacunkiem się odnosili. Nie spotkałem się nigdy z jakimś odruchem niechęci czy wrogości.
- Czy chciałby pan powiedzieć na temat Powstania coś, co, być może, do tej pory nie zostało jeszcze powiedziane?
Nie. Właściwie wszystko... Już tyle razy i tylu ludzi opowiadało i w tylu miejscach już się spotkałem z tymi różnymi opowiadaniami, że właściwie reszta to już może być milczeniem.
Warszawa, 20 grudnia 2006 roku
Rozmowę prowadziła Alicja Waśniewska