Danuta Michałowska „Szalona”
Danuta Michałowska (w czasie Powstania [też] Michałowska), pseudonim „Szalona”. Urodzona 10 maja 1924 roku. Mieszkałam pod Warszawą w miejscowości Kobyłka. [W czasie Powstania] w Śródmieściu na ulicy Śliskiej 52 w lokalu mojej siostry.
- W jakim oddziale pani była?
U ówczesnego kapitana „Gurta”. Tak się nazywa nasz batalion, od jego pseudonimu, bo jego nazwisko (o ile się nie mylę) było Czapla.
- Proszę opowiedzieć o swoim domu rodzinnym. Gdzie się pani urodziła?
Urodziłam się w Warszawie na ulicy Elektrycznej, blisko elektrowni na Powiślu, ale byłam małą dziewczynką, jak się wyprowadziliśmy na ulicę Mokotowską i stamtąd mój ojciec zdecydował, że trzeba się wyprowadzić poza Warszawę. Miałam wtedy chyba siedem, może osiem lat, jak się wyprowadziliśmy do Kobyłki. Mieszkałam tam chyba trzydzieści lat. Pięćdziesiąt dwa lata temu przeprowadziłam się na tę ulicę, na której w tej chwili mieszkam – na Piękną.
- Czym się zajmował pani ojciec?
Mój ojciec był introligatorem.
- Czy pamięta pani, w którym roku wyprowadziliście się z Warszawy?
Powiedzmy, plus minus 1930 rok. Nie umiem dokładnie powiedzieć, ile miałam wtedy lat. Pamiętam tylko wczesne dzieciństwo, jak byłam małą dziewczynką, a potem już wszystko było piękne, bo była wieś. Właściwie nietypowa wieś, ale było inaczej. Mimo że Warszawę bardzo kocham, ale po prostu tam się wszystkiego bałam – bydła się bałam, psa się bałam – ale było po prostu przyjemnie, wiosennie.
- Czy miała pani rodzeństwo?
Miałam trzy siostry starsze, byłam najmłodszą z sióstr.
- Gdzie pani zaczęła chodzić do szkoły?
W Kobyłce.
- Proszę powiedzieć, jak pani zapamiętała 1 września 1939 roku.
Muszę powiedzieć, że nie wiem, czy był to dokładnie 1 września. Byłam w harcerstwie i ówczesny nasz drużynowy zmobilizował te piętnastolatki (czy troszkę młodsze – miałam wtedy dokładnie piętnaście lat), żebyśmy pomagały w różnych czynnościach, jeszcze zanim weszli Niemcy. Tak że mnie przydzielili do punktu sanitarnego, wysoki budynek przy stacji kolejowej. Tam był punkt sanitarny, leżało kilku naszych rannych żołnierzy. Tak że trochę im pomagałam. Charakterystyczny był dla mnie moment, bo w pewnym momencie (tylko nie mogę powiedzieć, że to był 1 września, mógł to być 2 czy 3 września, już się zaczynały naloty) od strony Wołomina zobaczyłam dwa lecące samoloty – przypuszczam, że były to sztukasy. Byłam zupełnie przerażona, zresztą nie tylko ja, tamci ranni też uważali, żeby zejść do ogródka (bo to było pierwsze piętro), ale one nadleciały dość szybko, zaczęły zrzucać bomby w okolicy przystanku kolejowego. Nikogo nie zabili. Pozrywane były tylko różne druty i było kilka lejów po bombach, natomiast nikt nie ucierpiał. Bardzo szybko potem poszłam do domu, mój dom był niedaleko. Zobaczyłam mojego ojca, który biegł przerażony, czy ja jeszcze żyję. Wiedział, że tamtędy, tamtą linią spadają bomby, pierwsze bomby niemieckie. Tak zapamiętałam [początek wojny], może nie był to 1 września.
- Ale był to pierwszy nalot, który pani widziała.
Było to przeżycie.
- Czy próbowała pani gdzieś się schronić, czy raczej była pani sparaliżowana strachem?
Nie chowałam się, nigdzie już nie wchodziłam do budynku. Był człowiek trochę sparaliżowany, to prawda.
- Wspomniała pani, że pomagała przy rannych. Czy była pani wcześniej w harcerstwie szkolona, jak pomagać?
W harcerstwie trochę, ale nie miało to jeszcze takiego charakteru, jak miało później w okresie okupacji, kiedy przechodziłyśmy w roku 1943 przed wybuchem Powstania dłuższy kurs, ale w małym gronie, bo tylko ja i moja przyjaciółka. Na ulicy Śliskiej, gdzie mieszkała moja siostra, przychodziła pani instruktorka i ona nas uczyła, jak zachowywać się, jeśli są ranni, jak pomagać.
- Jak się nazywała pani przyjaciółka?
Z moją przyjaciółką było tak, że myśmy skończyły jedną klasę, byłyśmy wywiezione do tych samych obozów, przeszłyśmy te same dzieje i w jednym dniu wróciłyśmy razem do Polski po trzech latach. Janina Babicka, pseudonim „Dębowska”. Jej brat zginął 3 sierpnia (Jurek Babicki), od razu trzeciego dnia Powstania, jak mieli wypad na pociąg. Zdobyli jakiś karabin maszynowy, on część z tego karabinu wynosił i został ranny. Przenieśli go na Śliską do szpitala i tam zmarł na stole operacyjnym. […] Muszę powiedzieć […], że z Kobyłki […] to było około piętnastu osób, które przyjechały do Warszawy w okresie oczekiwania czy czujności (jak go nazwać), bo nie wiedzieliśmy, kiedy wybuchnie Powstanie. Oczekiwaliśmy na znak, ale już byliśmy zakwaterowani w Warszawie, każdy na własną rękę. Byłam u siostry z moją przyjaciółką. […]
- Wybuch wojny, pani należy do harcerstwa. Czy cały czas się pani uczyła w Kobyłce, czy szkoła została zamknięta?
Uczyłam się trochę prywatnie. Przyjeżdżała do nas nauczycielka i uczyła mnie i córkę naszej gospodyni, bo skończyłam w 1938 roku szkołę powszechną. Chodziło o pierwszą gimnazjalną. Ona przerobiła z nami dwa lata w jeden rok. Zdawałyśmy na ulicy Senatorskiej , [gdzie] było gimnazjum. Pierwszego września miałam egzamin do tego [gimnazjum], tak że tamte samoloty pewnie były innego dnia.
- Pierwszego września 1939 roku czy 1944 roku?
W 1939 roku. Pierwszego września już były pierwsze naloty.
- Kiedy pani zetknęła się z konspiracją? Należała pani do harcerstwa, brała pani udział w pierwszych dniach wojny, pomagając rannym. Jak wyglądała potem pani działalność w harcerstwie? Jakie mieliście zajęcia?
Z harcerstwem właściwie już niewiele miałam do czynienia, to się jakoś rozleciało. Nasz harcmistrz został aresztowany (on był jednocześnie nauczycielem u nas), tak że nie miało już wtedy takiego charakteru organizacji. Raczej żyliśmy towarzyskim życiem, kolegowaliśmy się. Miałam sporo kolegów ze szkoły, koleżanki. Dwóch moich kolegów wciągnęło mnie [do konspiracji].
- Czy pamięta pani nazwiska?
Tak, Henryk Kniołek i Michał Jasiński. Oni mnie po prostu wciągali w rozprowadzanie konspiracyjnej prasy, nawet u Michała w mieszkaniu mieliśmy powielacz. Pomagałam przy odbieraniu prasy. Pomagałam przy tym technicznie.
W Kobyłce. Oczywiście Ninka, moja przyjaciółka, też o tym wiedziała, bo równolegle nas traktowali. Jeszcze może jej brat i jeszcze jeden kolega, który zginął 8 września w Powstaniu. Była nas spora gromada. Powiedzmy, znałam z tego kręgu gdzieś cztery osoby. Jeszcze się dokładnie o tym nie mówiło. Na początku 1942 roku, kiedy już sporo ulotek poroznosiłam, już w tym pracowałam i później już…
- Czy ulotki przynosiła pani do Warszawy?
Przyjeżdżałam do Warszawy, przywoziłam nieraz prasę (której na czas nie odniosłam) do domu. Mama nawet nie wiedziała o tym: „Co tam kładziesz?”. Ale to było takie młodzieńcze…
- Prasę zanosiła pani pod wskazany adres?
Tak.
- Jak wyglądała okupacja w Kobyłce? Czy pamięta pani trudne momenty, drastyczne sytuacje? W Kobyłce byli Niemcy?
Tak, byli Niemcy, ale nie było aż takich bardzo drastycznych [momentów], pomijając [jeden]: moja koleżanka, która się świetnie uczyła (zresztą bardzo ładna dziewczyna) w szkole powszechnej zaczęła chodzić z Niemcem, więc się ją ignorowało. Chyba cierpiała na tym, ale to już jej sprawa była. Natomiast były łapanki. Trzeba było bardzo uważać, bo tamtędy przejeżdżały pociągi w kierunku Treblinki. Raz widziałam drastyczną scenę, jak wyskoczyły dwie Żydówki z pociągu. Leżały, dogorywały na szynach. Myśmy z siostrą wtedy przechodziły, pociąg pojechał dalej, myśmy zostały.
Na pewno się ktoś znalazł, dobrze nie pamiętam. Samo zdarzenie pamiętam. Pamięć już eliminuje pewne zdarzenia.
- Czy coś jeszcze z tego typu rzeczy pamięta pani z Kobyłki?
Myśmy byli bardzo młodzi, więc mieliśmy nie tylko samą konspirację i nie tylko roznoszenie kolportażu, odbijanie [ulotek]. Potańcówek specjalnie nie [było], ale była siatkówka, chodziliśmy co niedziela do mojej przyjaciółki. Było wspaniale, mimo że było jednocześnie okrutnie. Wiadomo było, jakie były wiadomości, ale nie było jeszcze Powstania, to był okres przedpowstaniowy. Łączyło się te sprawy.
Były trzy, ale moje mama zawinszowała sobie, żeby zamknąć w komórce.
- Tak że nie słuchała pani radia?
Słuchałam u mojej siostry, która daleko mieszkała od toru kolejowego. Byliśmy w kursie.
- Co pani widziała w Warszawie, jak pani przyjeżdżała do Warszawy? Czy normalnie toczące się życie, czy coś panią zaskoczyło – łapanki, rozstrzeliwania?
Nie, tego nie widziałam. Roznosiłam prasę w walizce, koleżanka też – jedna i druga, bo jeszcze miałyśmy drugą przyjaciółkę, która zginęła później.
- Czy nigdy nie była pani zatrzymana przez żandarmów niemieckich, przez patrol niemiecki?
Nie. Myśmy odbierały z koleżanką prasę w walizkach. Na ulicy Filtrowej był posterunek niemiecki przy bramie. Do tej pory jest ten dom. Myśmy wychodziły z tego (oczywiście zakonspirowanego) lokalu nie razem. Ona po piętnastu, dwudziestu minutach wychodziła za mną albo odwrotnie. Mnie zadziwiało, że ten Niemiec, który siedział, nigdy nas nie zatrzymał. Może zatrzymał kogoś innego, nie wiem, bo to było bardzo niebezpieczne miejsce.
- Czy widziała pani łapanki? Czy brała pani udział bezpośrednio?
Nie. W Kobyłce były łapanki do pociągu, z pociągu. Unikałyśmy nieraz niektórych wyjazdów, trzeba było jechać inną kolejką, marecką, dookoła Warszawy. Moja koleżanka miała tam gospodarstwo. Ona też roznosiła prasę i żeby nie jechać główną linią na Treblinkę, jechałyśmy [kolejką marecką]. Była taka piosenka: „Futa, futa, futa, to kolejka marecka, każdy z nas ją dobrze zna”. Wychodziłyśmy, każda szła w swoją stronę, drogi się rozchodziły.
- Kiedy zaczęły się przygotowania do Powstania? Czy pani pamięta, jak to wyglądało?
Myśmy przyjeżdżały i lokalem było mieszkanie mojej siostry na Śliskiej 52. Tam się odbywał kurs sanitarny.
- Czyli siostra też była w konspiracji?
Też była konspiracji. Ona była i ja byłam – byłyśmy w konspiracji.
- Proszę przypomnieć nazwisko siostry.
Nazwisko naszej koleżanki, starszej od nas trochę, mam gdzieś zanotowane. Miała pseudonim „Senga”. Ona później wróciła do Polski. Siostra to samo nazwisko co ja. Tamte dwie miały już zmienione, a ona później zmieniła. W tym czasie była też Michałowska.
Felicja.
- Spotkania były u siostry. Kiedy zaczęły się szkolenia?
Jej przy tym nie było. Ona nie była w konspiracji, ja ją chciałam wciągnąć.
- Tylko u niej w domu się to odbywało?
W jej mieszkaniu. Dawała mi klucze, nawet nie bardzo wiedziała, o co chodzi. Może podejrzewała coś innego. Ale konspirowałyśmy się też trochę przed nią. Nie w znaczeniu u zaufania, tylko po prostu miała to być konspiracja.
Dostałyśmy 1 sierpnia wiadomość (już przeskoczę), żeby się zameldować na Wspólnej koło placu Trzech Krzyży (dokładnie nie powiem, jaki to jest adres) i tam nam powiedziano, że tego samego dnia wybucha Powstanie i żebyśmy zameldowały się z moją Ninką. Myśmy z apteczkami poszły na to spotkanie. Ze Śliskiej [poszłyśmy] na Wspólną. Tam była odmówiona modlitwa, był przekazany rozkaz, żebyśmy zameldowały się na ulicę róg Żelaznej i… Chmielnej, tam była restauracja narożna. My się pytamy, co mamy robić. „Proszę czekać na dalszy ciąg wydarzeń”. Wzięłyśmy apteczkę.
Czołgi stały wzdłuż Marszałkowskiej, mi apteczka upadła. Zdenerwowałam się, tam siedzieli jeszcze Niemcy. Było słychać strzały na placu Napoleona, ale w niektórych ogródkach siedzieli jeszcze Niemcy z Polakami, rozmawiali w Alejach Jerozolimskich, a przy czołgach stali Niemcy. Zdenerwowałam się, złapałam tę [apteczkę], zapachniało mi jakimś anyżem. Poszłyśmy w kierunku określonym przez nich. Byłam wtedy zdumiona. Powiedziano nam wówczas: „Proszę zapytać któregoś z lokatorów, poprosić o nocleg”. Może infantylnie trochę, nie wiem – chyba tak. Myśmy stanęły na piętrze i zobaczyłyśmy naszych kolegów ze szkół, których nie podejrzewałybyśmy nigdy, że oni są w konspiracji. Oni wjeżdżali z wózkiem, broń była w tym wózku przykryta. Patrzymy – idzie Bronek, idzie Stefan, to idzie Jurek, to idzie Mietek. Mówię do mojej koleżanki: „Słuchaj no, popatrz no, to jedenaście do piętnastu osób było”. Myśmy chodzili w Kobyłce, koło siebie przechodziliśmy i nie wiedzieliśmy nic o sobie.
- Rozmawiałyście panie z kolegami?
Tak, oczywiście. Później zeszłyśmy do restauracji na dole. Naprzeciwko był dom kolejowy, już zaczynała się akcja. Część osób, chłopców poszła do akcji. Potem zmieniałyśmy już stopniowo [miejsca], w miarę rozwijającego się boju przechodziłyśmy na inne ulice właśnie w rejon, o którym mówię. Najpierw na Twardą, później na Złotą. Długi czas byliśmy na Zielnej, jak był obstrzał z Ogrodu Saskiego i z PAST-y. Tak że były różne zdarzenia.
- Proszę opowiedzieć, co pani pamięta z tego okresu od 1 sierpnia.
Powiedziałam, że byłam sanitariuszką. Mogłabym również powiedzieć, że byłam markietanką, gdybym chciała cytować Gąsiorowskiego […]. Myśmy miały różne prace, byłyśmy również łączniczkami, nie tylko sanitariuszkami. Nie zawsze było tylu rannych. Były sytuacje, że trzeba było pomóc, ale nasi chłopcy, załóżmy, byli na innych placówkach i kto inny ich opatrywał, a nie my. Myśmy były w innej sytuacji, gdzie indziej pomagałyśmy. Jednocześnie robiłyśmy wszystko, co tylko możliwe, żeby o nich zadbać. Przyszywałyśmy opaski, dystynkcje, [także] usiłowałyśmy coś ugotować, chociaż trudno było. Były stołówki, że były normalne [posiłki]. Było takie zdarzenie, że z Powiśla sprowadzili konia. To była chabeta, strasznie stary koń. Postawili go. To było wydarzenie, zdołali go jakoś przeprowadzić. W trzy dni potem podali nam tego konia do zjedzenia.
- Czy pani wiedziała, że to jest ten koń?
Myśmy się dowiedziały, byliśmy szalenie głodni. Nie pamiętam, czy człowiek jadł, czy nie. Przede wszystkim on był niedobrze przyprawiony i zdaje mi się, że wielkiego pożytku nie było z tego jedzenia. W każdym razie tegoż konia oni właśnie przygotowali do tego, żebyśmy zjedli. Przeważnie była kasza, to co jeszcze było. Cukru dużo jedliśmy.
[…] Był wypadek, że nasz kolega, pseudonim „Poetyczny” (Stopiński Stefan, już nie żyje; można powiedzieć, że mojego pokolenia już prawie nie ma), Ninka [i ja] staliśmy we trójkę w jakiejś sytuacji, już nie pamiętam w każdym razie. Stefan dostał kulę, która mu przeszła [na drugą stronę] i zabiła osobę, która stała za nim. Jego nie. Myśmy go zaprowadziły do szpitalika na Złotej, oczywiście go opatrywali i myśmy go odwiedzały w miarę możliwości. Lekarz w pewnym momencie się zdenerwował i powiedział, że my się za bardzo śmiejemy, a jemu [rannemu] nie wolno się śmiać.
- Nie pomagałyście mu w wyzdrowieniu…
Tak że nie tylko było tragicznie, było również wesoło. Pierwsze dni Powstania byłam zażenowana. Miałam wprawdzie już dwadzieścia lat, ale starsze panie rzucały nam się w ramiona, dziękowały nam, że przynosimy im wolność, że Warszawa za dwa, trzy dni będzie wolna. Nie liczyliśmy wszyscy, że to będzie tak długo i że tak tragicznie się skończy. Niemal po rękach nas całowały. Radość, podziękowania – zawstydzały nas. Natomiast jak Wola padła i wiadomo było, ilu tam ludzi zginęło i jak to wszystko płonęło – jak ci ludzie szli stamtąd, gorzko wymyślając nawet Powstańcom. Tak było.
- Pani to widziała? Słyszała to pani?
Słyszałam. Widziałam.
- Jak jeszcze wyglądało życie w czasie Powstania? Jakie sceny pani pamięta? Czy były na przykład msze?
Na ulicy Moniuszki był kościółek. Na 15 sierpnia jak raz były mniejsze naloty. Myśmy mieli może to szczęście i nieszczęście, że myśmy byli stosunkowo blisko [kina] „Polonii”, bo bombardowanie było, ale nie było takie, jak było [gdzie indziej]. Poza tym myśmy się tu trzymali zwarcie, natomiast obrzeża padały: Starówka padała, Wola padała, oni ponieśli potworną klęskę. Zginęło tam masę ludzi. Piętnastego sierpnia poszliśmy wszyscy na mszę świętą i to bojowo. Nas nazywali przez jakiś czas „żaby Jastrzębskiego” – porucznik Jastrzębski był naszym dowódcą, ale później zmienili go na innego, on po prostu przeszedł gdzie indziej. Dostałyśmy przydziałowe zielone spodnie i zielone bluzki, i nas nazwali „żaby Jastrzębskiego”. Myśmy się w to ubrały – tam były i proporczyki. Myśmy i szyły jednocześnie, i opatrywały, i gotowałyśmy co trzeba – różne domowe czynności. Poszłyśmy wtedy w wielkiej gali na tę mszę.
Muszę powiedzieć, że ostatni dzień, jak padło Powstanie, był ślub. „Żbik” Jerzy Pływaczewski wziął ślub ze swoją późniejszą żoną. Teraz się spierali, że sześćdziesiąt trzy dni Powstania – wobec tego, którego dnia Powstanie się skończyło? Wiadomo, że jeden miesiąc ma trzydzieści jeden dni, drugi ma trzydzieści, że zdawałoby się, że sześćdziesiąt jeden, a się mówi, że sześćdziesiąt trzy, w moim notatniku miałam zanotowane, że 29 września już przychodzą wiadomości, że będzie podpisany pokój i można było przez następne dni chodzić po Warszawie bez kłopotu, że będą jakieś strzały. Chyba 29 września to tak było. Myśmy już nawet z moją koleżanką i z Bronkiem Stróżewskim poszli do Mietka na grób.
Mietek Zdziarski. Leży na Woli. Jurek leży na Woli i Mietek. Był cudownym kolegą. Wiedział, że będzie Powstanie i mnie i Nince zrobił przepiękne… torebki… sanitarne z całym wyposażeniem. Mietek został ranny w brzuch i przenieśli go do szpitalika naprzeciwko kina „Atlantic” na pierwsze piętro. Jak już można było chodzić po Warszawie i wiadomo było, że już jest właściwie podpisany pokój, to myśmy z Ninką poszły go odwiedzić i dowiedziałyśmy się, że on już nie żyje i że jest pochowany we wspólnej mogile naprzeciwko kina „Atlantic”. Przedtem byłyśmy z Ninką jeszcze jak on był ranny i jeszcze żył. Jeszcze porozmawialiśmy trochę. Gonił nas, bo nadlatywały samoloty: „Idźcie, bo mnie to już nic nie pomoże. Zejdźcie stąd”. Dokumenty, jakie miał, to dał Nince i mnie. Jeszcze mam od niego wstążeczkę biało-czerwoną i obrazek święty. Cudowny chłopak był, miał dwadzieścia dwa lata, zdaje się, a Jurek miał dziewiętnaście. Do Jurka też poszłyśmy się pożegnać. Śliska 51, ale sam cmentarzyk był między Śliską a Sienną i tam już było dużo osób pochowanych, a on był jeden z pierwszych. Myśmy poszły go zobaczyć, już jak nie żył. Poszłyśmy z trzema kolegami, z Kniołkiem, z Henrykiem, z Bronkiem i jeszcze żyjącym Mietkiem. Leżało [wielu] tych gołych chłopaków, były siostry zakonne, przychodziły, przykrywały, żebyśmy nie widziały, tylko żeby rozeznać twarz. Tam go pochowali. Tak że jak było już później jak gdyby pożegnanie, to poszłyśmy również do Jurka.
Potem już szykowaliśmy się, bo nie wiedzieliśmy, co z nami Niemcy zrobią. Szykowaliśmy się do wyjścia z Warszawy. Myśmy przecież wyszły na letniaka, nie miałyśmy ani swetrów, ani żadnych [okryć], więc jakieś marynarki, coś cieplejszego nam przynosili, żebyśmy się w to ubrały. Nasz batalion, nasza grupa szła do Ożarowa, nie do Pruszkowa. Tam jedną noc właściwie się przegadało, potem już podstawiali pociągi i wywozili nas do pierwszego obozu, do Lamsdorfu – Łambinowice.
- Jak długo tam pani przebywała?
Byliśmy trzy tygodnie.
- Jak pani pamięta pobyt w obozie?
Było głodno. Pilnowali nas Niemcy, ale również Rosjanie wzięci do niewoli. Rosjanie po drugiej stronie drutów. Po jednej stronie drutów byli nasi chłopcy, ale nie oficerowie, tylko szeregowi. Tam się rzucało jakieś listy, koleżanki do nich, oni do nas.
- Czy Niemcy na to pozwalali?
Był moment, że skaleczyłam sobie palec, bo się zawiesiłam na drucie. W dodatku odebrałam list wcale nie do mnie, tylko do Ninki.
- Po jednej stronie byli Polacy, po drugiej stronie waszego miejsca byli Rosjanie?
Nie Rosjanie. Rosjanie trochę pilnowali. Wiadomo, że były insekty. Niemcy bardzo o to dbali, ale to była trochę syzyfowa praca. Był barak i mówiło się
reine Seite i
unreine Seite i wychodziło się tym
reine Seite, a wchodziło
unreine Seite. Bardzo długo się czekało na mykwę, na tę kąpiel, ale myśmy były młode i śpiewałyśmy sobie piosenki, nic sobie z tego nie robiłyśmy. Wreszcie, jak się wchodziło pod prysznice, wszystko trzeba było zdjąć z siebie. Przedtem były miednice z chemicznym środkiem (nie pamiętam nazwy środka), trzeba było umoczyć głowę. Ta, która nie miała, to dostała. Byłyśmy wykąpane, a w międzyczasie nasze szaty były odpowiednio… dezynfekowane. Gorące dostawałyśmy. Najśmieszniejsze w tym […] [było to, że] myśmy się bardzo krępowały, bo byłyśmy młode. Natomiast oni chcieli nam chyba ułatwić życie, w każdym razie jakieś dwie, trzy osoby (Rosjanie) grały na harmoniach, żeby nam było weselej w trakcie naszego całego [mycia]. Kiedy my same siebie się krępowałyśmy. Było bardzo dużo młodych dziewcząt, przewaga, ale były i stare osoby. To było żenujące.
- Jak jeszcze wyglądało życie obozowe?
Tak bardzo szybko szło (bo dwa czy trzy tygodnie, to jest nic), dziewczyny były zorganizowane. Już były te, które rządziły, i te, które były podporządkowane, jak w każdej społeczności. Już się organizowało kurs języka angielskiego. To było tak, że jak tylko organizowali na nowo kurs angielskiego, to już wiadomo było, że przenoszą nas do innego obozu. To zresztą zbieg okoliczności. To bardzo szybko przeszło. Oczywiście były racje minimalne. Chleb krojony na cieniutkie [kromki], tak że te, które były wytrzymalsze, to zjadały pół porcji rano, a pół porcji wieczorem.
- Jak pani sobie radziła z głodem?
Od razu zjadałam. To nie tylko ja. Miałyśmy koleżankę, Janina Rzeszotek wówczas, pseudonim „Irena”, [która] kroiła ten chleb, przygotowywała wszystko. Ponieważ mnie i Ninkę sobie upodobała, a stwierdziła, że my się tam nie pchamy i że jesteśmy zawsze z tyłu, dostajemy zawsze najmniejsze porcje (jakiekolwiek, czy to była zupa, czy [co innego]), to ona się zajęła [nami]. Tak że jakoś przybliżyła to, że myśmy dostawały sprawiedliwie, bo ona była sprawiedliwa. Potem nas wywieźli do Mühlbergu nad Elbą. To był drugi obóz po Łambinowicach.
Potem było coś tragicznego. W Mühlbergu byłyśmy może dwa tygodnie. Była normalna musztra, trzeba było wstawać rano, stawać w szeregu, było liczenie, czy któraś nie uciekła, czy gdzieś się nie zagubiła – to już Niemcy robili. Pamiętam, prowadzili wtedy gromadkę młodych Powstańców, a też im nic nie robili, tylko po prostu przeprowadzali z miejsca na miejsce. Myśmy miały jakieś baraki, zajmowałyśmy swoje prycze. Starałyśmy się czymś zająć. Szyłam na przykład bluzkę z jakiegoś materiału.
W każdym razie po jakichś dwóch czy trzech tygodniach (mam to wszystko dokładnie napisane, jeśli chodzi o czas) Niemcy postanowili, że sto dziewcząt, kobiet wywiozą do pracy w fabryce zbrojeniowej w Chemnitz. Karl-Marx-Stadt się później nazywało – to było Chemnitz niemieckie w trójkącie Drezno–Lipsk–Chemnitz. Naszą komendantką [była] „Jana” (Janina Lewandowska-Kierstan). Potem pojechała do Anglii, tam została i tam jest pochowana […]. Myśmy się broniły [przed wyjazdem]. Całą noc śpiewałyśmy „czterech małych Murzynków poszło do lasu po mech” czy coś takiego – ta sama zwrotka, która się ciągle powtarzała i mogła przyprawić o zawrót głowy. Ale to nic nie pomogło. Ona mówi: „Ja nie mogę”. To była wspaniała kobieta, przyjaźniłyśmy się z nią, do ostatniej chwili przyjeżdżała tutaj do Polski, a my do niej raz. Tam wyszła za „maczkowca”.
Dali nam jedną czerwonokrzyską kwadratową paczkę na dwie osoby. Tam było mleko, były rybki, tam była czekolada. Wsiadłyśmy we sto do pociągu chyba w jeden wagon. Wagon był po wapnie, więc wysiadłyśmy trochę powapnowane, chore trochę, bo myśmy się po prostu dorwały do tych paczek. Moja koleżanka była bardzo przewidująca i mówiła: „Słuchaj, nie pij wody po tym. Pamiętaj, nie pij wody”. Trochę miałyśmy w manierce. „Bo się rozchorujesz”. I rzeczywiście. Gros nas była chora, już jak wysiadałyśmy w Chemnitz w nocy. Umalowana białym i [chora]. Ale to nie było wszystko. Przyszłyśmy do lagru, to był budynek tuż przy fabryce, gdzie miałyśmy spać, nocować i mieszkać. Dostałyśmy nawet po drodze talerz niejadalnej zupy. To było na trzecim piętrze. To było jedno wielkie pomieszczenie, gdzie było mnóstwo pryczy ogromnie zapluskwionych. Podobno było po Rosjanach. Rosjanie odeszli i nas tam [ulokowali]. Tak że nie umiem powiedzieć, co to było. To było bez przerwy… „Zabiłam już sto [pluskiew]” – na przykład. Były kopyta, drewniane bosaki, pantofle, drewniaki – tymi drewniakami na ścianie [i wszędzie zabijałyśmy] – broniłyśmy się, jak mogłyśmy.
Tak było przez całą noc, natomiast następnego dnia Niemcy już zarządzili nowy porządek. Kazali nam nosić cegły z dołu na górę i zrobili przepierzenia. Trzy pokoje zrobili z jednego pomieszczenia. W jednym były wanny do mycia i woda, druga [część] to były miejsca spotkań, salon z pomieszczeniem dla wartownika (bo myśmy były na prawach jeńców wojennych), oni musieli nas pilnować, musieli siebie liczyć. Trzecie miejsce to były trzy potrójne prycze do spania.
- Czyli duży barak był podzielony przez cegły, które wniosłyście na górę?
Tak.
- Z cegieł były porobione ściany?
Tak, przepierzenia. Tak trwałyśmy. Już pluskiew było trochę mniej. Zaczęły się naloty angielskie albo amerykańskie. Pierwszego stycznia, w sylwestra już usłyszałyśmy pierwsze warkoty (przynajmniej z tego, co zapisałam). Później już zaczęły się częstsze bombardowania. Myśmy pracowały w fabryce. Część pracowała w fabryce przy różnych maszynach, a ja pracowałam w tak zwanym
Versandzie, tak zwanym [dziale] wysyłkowym. W związku z tym mogłam wychodzić na miasto. Oczywiście dostałyśmy płaszcze, na których było KGF napisane, więc wiadomo było, że KGF. Ale Niemcy nas zaczepiali, zawsze Niemiec, „postman”, chodził z nami, jeżeli wychodziłyśmy do miasta, to on nas pilnował. Chodziłyśmy w różnych celach: odgruzowywałyśmy na przykład jakiś dom niemiecki – tego rodzaju prace pomocnicze. Potem wracałyśmy. Zresztą ten Niemiec był bardzo dobrym człowiekiem, muszę powiedzieć bezstronnie.
- Jak Niemcy na was reagowali?
Przede wszystkim nie zawsze brali nas za Polki. Często za Rosjanki, w każdym razie Słowianki. Raz byłam tylko zdenerwowana, jak był nalot i zeszłam do schronu razem z Niemcami i siedziałam z Niemcami w schronie. Nie wiedziałam, co się dzieje z naszymi dziewczynami w fabryce. Skończyło się odwołaniem.
Aż nadszedł 3 albo 4 marca. Czwartego marca już byłyśmy zbombardowane. W nocy chyba o dziesiątej wieczorem był alarm i kazano nam zejść do schronu, który był zbudowany na zewnątrz budynku i fabryki. Dość duży odcinek od fabryki, ale nie bardzo daleki. W każdym razie, jak zaczęli bombardować, skończyli (różne są relacje – bo czytałam od koleżanki) czwarta, piąta rano. Czwartego marca zbombardowali całą fabrykę, cały nasz budynek. Dobrze że zeszłyśmy [z niego] do schronu. Na schronie były tylko trzy niewypały bomb. Co potem? Fabryka jeszcze dogorywała, jeszcze było ciepło, nam przecież było zimno, jedna drugą ratowała, jak czegoś nie wzięła ze sobą. Też byłam bardzo letnio ubrana. Jak któraś chwyciła walizkę i miała jakieś [ubrania], to była naprawdę duża samopomoc.
Natomiast powietrze było zimne, zima jeszcze [była]. Grzałyśmy się przy dogorywającej fabryce. Co która miała do jedzenia, to wyciągała. Przedtem były paczki, to niektóre ocalały częściowo. Niektóre brały, niektóre spłonęły. […] Zabrałam sobie bardzo dużo soli, woreczek soli, bo nam w ogóle nie solili zup okropnych. Dawali zupę jarmużową, to był jarmuż. Myśmy najpierw wyciągały patyki, żeby móc coś wypić, bo patyki nie nadawały się do jedzenia, utkwiłyby chyba w gardle. Ale to było niesolone i myśmy miały niedobór nie tylko jedzenia, ale i soli. Zrobiłam woreczek z soli, bo tam była kuchnia jeszcze niecałkowicie zbombardowana. Sól nie ja jedna pewnie [wzięłam]. Muszę powiedzieć, że generalicja niemiecka, ci, co się nami mieli prawo opiekować, musieli się wyliczyć co do jednej osoby, ponieważ byłyśmy jeńcami wojennymi. Gdybyśmy były cywilami, oni by się tak nie interesowali. Tak że przychodzili oficerowie i z naszą komendantką rozmawiali. Ona miała dolmeczera, bo sama nie znała niemieckiego, i oni się tłumaczyli, że nie mogą nas jeszcze od razu wyprowadzić, bo jeszcze miasto płonie, muszą znaleźć miejsce, dokąd mamy pójść.
Przyszedł taki dzień, że oni powiedzieli, że następnego dnia rano wychodzimy. Ustawiliśmy się czwórkami, ósemkami, szóstkami – już nie pamiętam, po ile. „Jana” zarządziła, żeby zaśpiewać „Pod twą obronę”. Zaśpiewałyśmy „Pod twą obronę”, poszliśmy ulicami zrujnowanego już miasta. Może nie tak [zrujnowanego] jak Drezno, ale też bardzo. Szłyśmy może kilkanaście kilometrów. To była komenda jeńców w ślicznym miasteczku w kierunku Czechosłowacji. Bardzo ładne, niezniszczone miasteczko i tam byli mężowie zaufania różnych narodowości, przeważnie oficerowie, tak że znalazł się i Polak. Tak się nami zajęli… Myśmy przyszły, to oni powiedzieli, że wyglądamy potwornie. Niemyte, niedojedzone. Przede wszystkim byłyśmy brudne, bo nie było możliwości przecież. Tyle dni bez mycia, bez wody, siedzenia przy tlącej się fabryce, później czekanie na odejście. Od razu oczywiście myśmy się umyły, było mycie. Potem nam nawet wyświetlili film. Jeszcze przedtem był ksiądz. Nie musiałyśmy się spowiadać, bo od razu nam dał rozgrzeszenie i komunię. Potem stwierdzili, że trzeba nas przetransportować pod granicę holenderską do obozu karnego. Powiedzieli, że to karny obóz. Jechałyśmy po dwadzieścia dwie pociągami. Każda miała „postmana”, który nas dowoził.
Każda grupa. Każda grupa innego dnia wyjeżdżała. Nie pamiętam, czy przedostatnią, czy ostatnią grupą wyjechałam. W każdym razie w drodze też były przygody. Muszę powiedzieć, że jak było bombardowanie, to myśmy bardzo to odczuły, bo się po prostu bałyśmy – było okrutne. Natomiast w drodze były sytuacje, że zatrzymywali pociąg i kazali wszystkim (nie tylko nam, bo tam jechali również Niemcy i cywile) wychodzić do jakiegoś lasku, bo się spodziewali, że mogą nadlecieć samoloty albo gdzieś już widzieli. Myśmy w zagajniku siedziały jakiś czas i potem z powrotem do pociągu. Natomiast jak wsiadałyśmy w którymś mieście, to Niemcy, cywile chcieli wsiąść do naszego przedziału, to myśmy mówili, że
Nur für Kriegsgefangenen. Ale [ogólnie] nie byłyśmy takie złe. Kiedyś wprowadzili dwóch Niemców. Dziewczyny w paczkach również dostały papierosy. Wtedy nie paliłam, teraz trochę popalam. Niektóre wyciągnęły papierosy i paliły. Siedział jeden Niemiec, poprosił, żeby mu dać papierosa. Trzeba nie być człowiekiem, żeby nie dać. Nie mówię, że ja, któraś z dziewczyn podała. Oni się różnie zachowywali. […] W jednym z miast schodziłyśmy do schronu, bo nadlatywały samoloty tym razem z zachodu – angielskie albo amerykańskie. Różnie się mówiło, że w dzień Amerykanie, a w nocy Anglicy bombardują. Myśmy byli właściwie w strefie frontowej, trwała wojna, więc mogły i niemieckie przelatywać – różne były sytuacje. Schodziłyśmy do schronu w jednym z miast, jak już byłyśmy blisko tamtego obozu.
- Pamięta pani, jak nazywała się ta miejscowość?
Nie pamiętam.
Oberlangen VI C – tego w życiu nie zapomnę. To był obóz jak gdyby na bagnach, w oddaleniu od zabudowań. Obóz, który został wyzwolony przez dywizję maczkowską. Tak że to było przeżycie jedno z najpiękniejszych w ogóle, jakie były. Byłyśmy w tym obozie dość krótko. Myśmy 4 marca zostały zbombardowane, a uwolnili nas Polacy 12 kwietnia.
Tak. Dwunastego kwietnia, tak że zdołałyśmy się tam zadomowić, ale później miałyśmy też odciętą wodę kilkanaście dni, które byłyśmy. Były normalne wieże wartownicze, Niemcy z karabinami, wszystko pod obstrzałem. Dziewczyny były rzeczywiście bardzo pomysłowe. Na jednym z baraków, który był niezamieszkały, napisałyśmy kredą (znalazły nie wiadomo skąd, takie są sytuacje, że wszystko możliwe) „Ministerstwo Kultury – nie rozbierać”. Dlaczego nie rozbierać? Ponieważ to były deski i dziewczyny wyciągały te deski, paliły i coś gotowały. Robiły małe ogniska i tych desek w baraku ubywało. „Nie rozbierać – Ministerstwo Kultury”. Przeleciały te dni, jakoś przeżyłyśmy, robiąc sobie różne poczęstunki. Mnie wysyłali po wodę.
- Gdzie chodziła pani po wodę?
W jednym z baraków była ciepła woda z jakiejś rurki i trzeba było do jakiegoś blaszaka, puszki brać i przynosić do picia. O myciu nie było mowy, też byłyśmy w okropnym stanie. Ale muszę powiedzieć, że była też mykwa i w tej mykwie zobaczyłam po raz pierwszy aktorkę Helenę Grossównę, która nas obsługiwała. Też była jeńcem, tylko z innego obozu i ona nas obsługiwała, po prostu pomagała, była wspaniała. Później, jak nas już zupełnie wyzwolili i Jaroszy przyjechał ze swoim teatrzykiem, to oczywiście Grossównę szybko zaanektował do siebie i ona już wtedy tańczyła na scenie i tak dalej, i były inne aktorki z jego teatrzyku emigracyjnego. Myśmy miały również rozrywki później. Walentynowicz nas rysował.
- Proszę opowiedzieć o momencie, kiedy Polacy wyzwoli nas obóz. Powiedziała pani, że to był tak piękny moment.
Później już były legendy na te tematy, każda miała inną wersję. Może nie inną, ale inaczej powiedzianą. Pamiętam, że wyszłam na zewnątrz, jest wielki harmider, dziewczyny wychodzą. Jechały jakieś pojazdy i ktoś krzyknął, że jadą nie niemieckie pojazdy, tylko jakieś inne i że się na coś zanosi, była strzelanina. Polacy, „maczkowcy” (myśmy jeszcze nie wiedziały, myśmy myślały, że to Anglicy) Niemców wzięli do niewoli, jednego nawet zabili, chyba komendanta obozu. […] To był chyba 2. pułk pancerny Maczka, w każdym razie było tak, że dziewczyn, które umiały po angielsku, mówiły troszkę po angielsku, a oni zaczęli wykrzykiwać: „Nie wygłupiajcie się! My jesteśmy Polacy! Nie mówcie po angielsku, my jesteśmy Polacy!”. Wtedy zawrzało w całym [obozie]. Nas było tysiąc dwieście.
Same Polki. Może się mylę. Były i niemowlęta, bo się dzieci rodziły – było kilka niemowląt. Był szpitalik. Tam spotkałam moją [koleżankę]. Jednego z kolegów (Świderków – takie nazwisko, mieszkali w Kobyłce, mieli dom) siostra, Wacława, nie była u „Gurta”. Była w Komendzie Głównej, gdzieś po drugiej stronie Alej. Jej obcięło nogę. Ona kilka lat temu zmarła. Traf chce, że Wacce ucięło nogę przed moim domem, w którym teraz mieszkam. Jak u mnie bywała, mówiła: „Popatrz, przed twoim domem mi obcięli nogę”. Jeszcze mówiła, że ledwie się ta noga trzymała na kawałku, to ją wzięli do szpitalika. Później była w Anglii, dali jej świetne protezy. Potem wróciła do Polski, wróciła do domu, zrobiła studia, później miała jakiś pokój w Warszawie. Bardzo chciała napisać historię grupy kobyłkowskiej, tych piętnastu osób (plus minus, może dwie osoby pomijam, ale na pewno piętnaście razem z nią i nami dwiema, [reszta] byli sami chłopcy). Nie zdążyła, bo już miała ślepotę, potem chorowała i zmarła nie tak dawno, parę lat temu. „Maczkowcy” zajęli się nami wspaniale. Tam były baseny, myśmy się rzuciły na tę wodę nieprzytomnie. Poza tym nas świetnie odżywiali, od razu była wspaniała normalna zupa, nie jarmużowa.
- Spotkała tam pani braci pani Wacławy?
Nie, ją spotkałam w obozie Oberlangen. Nawet jej siostra cioteczna, która była w naszym oddziale, przybiegła do mnie i mówi: „Słuchaj, Wacka tu jest!”. Mówię: „No to świetnie!”. – „Ale ja cię muszę uprzedzić: ona nie ma nogi i jest w szpitaliku”. Była bardzo dzielna. Nam „maczkowcy” co mogli, to robili. Wywozili nas na teren Holandii samochodami, ciężarówkami, żeby nas było jak najwięcej, bo to było sześć kilometrów od granicy holenderskiej. Jak myśmy zobaczyły wiosnę, zobaczyłyśmy pola tulipanów, to były tylko przejażdżki.
Wracałyśmy. Potem już była (to już nasze władze w porozumieniu z „maczkowcami”) segregacja: kto, gdzie, kiedy kogo przesłać, jak zorganizować nasze dalsze losy. „Maczkowcy” utworzyli 2. baon PWSK (tak zwany), było w nich sześćset dziewcząt i ja do nich należałam. Zostałam u „maczkowców” w mieście Meppen i Haren. Haren było stolicą dywizji pancernej, ja tam robiłam pierwszą licealną – miałam bardzo spóźnioną naukę, ale zrobiłam pierwszą licealną i jak wróciłam do Warszawy, robiłam drugą licealną, później zdawałam na uniwersytet i się nie dostałam. Potem się dostałam z listy zapasowej na polonistykę, ale nie mogłam pogodzić [czasowo], bo już pracowałam.
Wracając do podziału: część dziewcząt wysłali do Włoch do Andersa, część zostawili w 2. baonie PWSK (te sześćset [dziewcząt], bo myśmy przeszły normalną weryfikację), część pojechała do Anglii, część do Belgii. Jeśli któraś miała już maturę albo znała język, to mogła dostać się do jakiejś uczelni w Leuven w Belgii albo w Paryżu, albo jak w Anglii znalazła kogoś z rodziny – to wszystko były ułatwienia. Na razie jeśli chodzi o powrót do Polski, to myśmy organizowały w moim baonie.
Pracowałyśmy w obozie dla Polaków, którym trzeba było po prostu ułatwić wyjazd obojętnie gdzie. Albo powrót do Polski, albo jeśli ktoś chciał wyjechać na przykład do Anglii, albo do Kanady, to się też ułatwiało. Liczni mieli rodziny za granicą. Chodziło w ogóle o nawiązanie kontaktu. Już byłam zdecydowana, że dopełnię swojego tak zwanego wykształcenia i że wrócę do Polski. Chociaż mogłam [jechać do Anglii]. Komendantka „Jana” jak żyła, nie mogła mi darować i Nince, że mogłam najpierw przyjechać do Anglii. Wszystkie miałyśmy prawo, a mogłyśmy dostać jakieś odszkodowanie. Myśmy z tego zrezygnowały, zresztą w ogóle o tym nie wiedziałyśmy. Dostałyśmy tylko po prostu małą ilość pieniędzy, żeby wsiąść do pociągu, jechać do Lubeki, w Lubece nas załadowali na statek i wylądowaliśmy w Szczecinie.
- Czy pani pamięta, kiedy to było?
W 1947 roku, w maju. W mojej szkole w Haren (w Maczkowie) już skończyłam pierwszą licealną, bo drugą licealną robiłam już w zrujnowanej Warszawie, bo jeszcze była wtedy zrujnowana. To był 1947 rok, szkoła była w baraku za placem Zbawiciela, za kościołem. Była normalna matura, prezydentem Warszawy był Tołwiński. Do dzisiaj mam jego podpis, bo się podpisał na książce, bo dostałam na maturę.
- Czy po powrocie do Polski w 1947 roku była pani represjonowana? Czy miała pani jakieś problemy?
Od razu w ankiecie przyznawałam się, że byłam w AK, nic nie ukrywałam. Ukrywałam tylko dywizję maczkowską, nie wspomniałam ani słowa w ankietach. Miałam kłopoty, odmówili mi tak zwanego świadectwa moralności. Do Radzymina jeździłam, w Kobyłce mieszkałam, bo wróciłam do rodziców. Świadectwo moralności było potrzebne, jak zdawałam na studia, a zdawałam na polonistykę. Oni mi wtedy zrobili
wygawor w Radzyminie: „Właściwie pani przecież tutaj przyjechała, ale pani przywiozła mnóstwo pieniędzy”. Mówię: „Proszę pana, ja pieniędzy żadnych nie dostawałam w ogóle”. Przyjechałam, to mnie rodzice utrzymywali później, żebym mogła zrobić maturę. Przez rok mój ojciec ciężko pracował. Później już w kilka dosłownie dni, jak zrobiłam maturę, to pamiętam w Kobyłce szkoła zaczęła się palić. Myśmy wszyscy pobiegli ją ratować.
Później przyszedł mój kolega, z którym wróciłam do Polski, bo on razem z nami wracał tym samym transportem i powiedział: „Słuchaj, jest posada w Elektrimie na Puławskiej. Tam jest pani, która spodziewa się dziecka i musi przestać pracować”. To był dział prądów silnych. Elektrim – wiadomo, że się sprowadzało różne rzeczy, między innymi lokomotywy. Poszłam tam pracować. Pracowałam trzy i pół roku, miałam trochę kłopotów, ponieważ nie chciałam się zapisać do ZMP. Tłumaczyłam personalnemu, że jestem za stara na ZMP. Miałam dwadzieścia dwa czy trzy lata i jestem za stara. On chyba mnie nie lubił, ale muszę powiedzieć, że jak mnie zwolnili po trzech i pół roku, to on był jednym z tych (już nie pracował), który przyszedł do mnie do Elektrimu i zapytał: „Czy pani ma już nową pracę? Bo może ja pani coś załatwię”.
Nie, ktoś inny mi dopomógł. Ten sam kolega, który mi załatwił Elektrim, później mnie ściągnął do Veritasu i pracowałam w Veritasie, Inco i w Paxie do momentu przejścia na emeryturę, czyli do 1985 roku, bo przeszłam na wcześniejszą, [w wieku] pięćdziesięciu pięciu [lat].
- Czy dzisiaj z perspektywy czasu chciałaby pani powiedzieć parę zdań na temat Powstania? Jak pani dzisiaj na to patrzy? Czy patrzy pani na nie krytycznie, czy uważa pani, że jednak Powstanie było potrzebne?
Było potrzebne. Według mnie zawsze by wybuchło. Nawet młodzież, która jest w tej chwili, gdyby się znalazła w sytuacji takiej, jak myśmy byli, uwierzyłaby innym, że to jest potrzebne. Tym bardziej że to się skończy szybko i że się skończy dla nas zwycięsko. W tej chwili dużo osób, nawet wśród znajomych, neguje to – dlaczego, po co tylu ludzi zginęło, skoro mogło nie zginąć? Po co zostało zniszczone miasto, skoro mogło nie być zniszczone? Wydaje mi się, że nie mają racji, to tak buzowało w ludziach, że musiało nastąpić tak czy inaczej, tylko że nie mieliśmy pomocy znikąd.
- Wspomniała pani, że był wzruszający czy trudny moment, jak przeprowadzali młodych chłopców z Powstania.
Bo ich popychali. Nie bili, ale popychali.
To było w Mühlbergu. To byli mali chłopcy. W naszym oddziale był „Benjaminek” i o nim się jakoś nie mówi, nawet w tych wszystkich wspomnieniach nie spotkałam. To był chłopiec, który w czasie Powstania rozprowadzał i prasę, i różne [inne rzeczy] w miarę możności. Miał chyba ze dwanaście lat. Tych chłopców Niemcy popychali. Ale Niemcy byli różni. Tych w fabryce nie cierpiałam, bardzo niesympatyczni, nieładnie nas traktowali. To znaczy nie bili, nie było tego, bo nie było wolno. Oni też mieli swój reżim. Było dużo Hitlerjugend. Byłam bardzo kiedyś zadowolona, bo młody z Hitlerjugend kazał mi odnieść maszynę do pisania i z tą maszyną weszłam w szklane drzwi i stłukłam szybę.
Nie, nie specjalnie. Nie widziałam tego po prostu.
Warszawa, 24 sierpnia 2012 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna