Jan Kaczorowski

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Jan Kaczorowski, urodziłem się 19 września 1930 roku w miejscowości Niechcice koło Piotrkowa Trybunalskiego. Moi rodzice mieszkali w Warszawie na Mokotowie, ale ojciec miał taką pracę, która go zmuszała do opuszczania miasta, bo był pracownikiem kontraktowym i jeździł po gorzelniach, drożdżowniach, a więc browarach. I właśnie w toku tej swojej wędrówki zawędrował do Niechcic. Zresztą te Niechcice były taką miejscowością trochę nawet, powiedziałbym, rodzinną bardzo, bo mój dziadek był współudziałowcem zakładów przemysłowych, które znajdowały się w Niechcicach. Były to Zakłady Przemysłowe Niechcice z logo Kupczyk i Pfeiffer. Mój dziadek, czyli ojciec mojej mamy, był współudziałowcem tych zakładów, no więc oczywiście miał coś do powiedzenia, miał tam odpowiednią funkcję w tej hierarchii instytucjonalnej. No i w sytuacji, kiedy była potrzeba, a szczególnie w czasie wojny, to sporo rodziny przyjeżdżało do Niechcic, ratując swoje głowy, swoją wolność niekiedy, no a także reperując swój budżet, dlatego że oni tam po prostu byli zatrudniani.

  • Pana dzieciństwo upłynęło w Niechcicach czy w Warszawie?

Nie, moje dzieciństwo z powodów rodzinnych upłynęło w Warszawie. Siostra mojej mamy była bezdzietną osobą. Nas było dwóch i w związku z tym na zasadzie jakiegoś porozumienia uzgodniono, że będę chowany w Warszawie. W związku tym, jak miałem, zdaje się, dwa albo trzy lata (tego to nie powiem, jak było dokładnie) ciotka mnie zabrała i zostałem zakotwiczony na Powiślu, na ulicy Cichej 8 róg Zajęczej i byłem tam do końca.

  • Czyli utrzymywała pana ciotka?

Tak, to znaczy ciotka mnie wychowywała, miałem nianię. Ciotka była zamożną osobą, bo rodzicom się różnie wiodło, raz byli pod wozem, raz byli na wozie. Ale było takie uzgodnienie, mama się zgodziła, zresztą te kontakty rodzinne były bardzo bliskie, bo co roku albo przyjeżdżałem do Niechcic na wakacje, albo mama przyjeżdżała do… Miała ze mną bardzo dobry kontakt i ten kontakt może pozornie by się zdawało, że byłem cały czas poza domem, ale faktycznie bardzo byłem uczuciowo związany z mamą i z moim bratem. Tak że do końca byliśmy bardzo zintegrowani.

  • Do szkół w związku z tym poszedł pan już w Warszawie na Powiślu?

Chodziłem do szkoły, tak… Ale jeszcze powiem dwa słowa na temat tego mojego dzieciństwa. Ono było bardzo barwne, dlatego że byłem bardzo rozpieszczany i byłem wożony do kurortów, o których się dzisiaj mówi… Prawie brzmią bardzo historycznie, bo jeździłem do Truskawca i jeździłem do Druskiennik, do Buska. Oni byli zamożnymi [ludźmi], dlatego… Był mąż, czyli mój wuj, mąż mojej ciotki… Nie wiem, który to był mąż, to jest inna sprawa, ale był. Trochę się zmieniały te nazwiska. W każdym bądź razie nazywał się Edward Rot, był z pochodzenia Francuzem. Został w Warszawie jako pracownik misji francuskiej, która przyjechała tutaj w 1920 roku razem z generałem de Gaulle’em. Ponieważ wśród pamiątek rodzinnych były tam pamiątki, różne dedykacje właśnie związane z generałem de Gaulle’em, to pamiętam. Zresztą mi to pokazywano. Oni byli bardzo serdeczni, kochani byli, no, ale nie mogło być w czasie wojny za bardzo idealnie, dlatego że działy się już różne rzeczy wtedy negatywne. Wuj pracował…

  • Przepraszam, że przerywam. Zanim wojna wybuchła, to pan już był w szkole?

Tak, byłem w szkole. W 1937 roku poszedłem do szkoły na rogu Drewnianej i ulicy Dobrej. To był adres Drewniana 2/4 czy 2/6, teraz ta szkoła w dalszym ciągu jest, tam był szpital w czasie Powstania. Chodziłem tam przed wojną dwie klasy i po wojnie chodziłem do szóstej klasy włącznie, aż do 1944 roku, do stycznia. Ponieważ w 1943 roku zdarzył się, miał miejsce taki wypadek, może takie zdarzenie zakończone wypadkiem. Otóż Niemcy przeprowadzali łapankę na bazarze przy ulicy Kopernika i Ordynackiej, tam był niewielki bazarek na tyłach Nowego Światu. Tam z tej budy, czyli z takiego samochodu ciężarowego, wyskoczył młody człowiek i zaczął uciekać. Dwóch Niemców go goniło, ale on był szybszy. Oczywiście jak wpadł w Tamkę, to musiał lecieć cały czas Tamką, bo nie mógł nigdzie skręcić. Więc doleciał do pierwszej ulicy, do ulicy Cichej, potem skręcił w Cichą, no i oczywiście… Prawdopodobnie może miał zamiar wejść w Zajęczą i w Dynasy. Może gdzieś tam miał ochotę uciec, ale w każdym bądź razie znalazł się na wysokości naszej bramy, no i wpadł do tej bramy. Dozorca zatarasował drzwi, no i ci Niemcy oczywiście dobiegli do tej bramy, bo mieli z nim kontakt wzrokowy. Rozpoczęło się przeszukiwanie mieszkań, czyli rewizja taka przypadkowa też, szukano tego zbiega. Oczywiście tak jak to w takiej sytuacji, znajduje się cały szereg różnych rzeczy, których się nie szuka. Więc złapano ludzi, którzy gotowali bimber, złapali ludzi, którzy ćwiartowali jakieś świnie czy przywieźli, czy się dzielili. W każdym razie tych wszystkich ludzi ściągano na podwórko. No i nikogo nie było w domu, jak ci Niemcy weszli do naszego mieszkania, a moja ciotka siedziała przy maszynie i szyła akurat biało-czerwone opaski. No i oczywiście ją też zabrano. Ona zaczęła się bronić, bo wiedziała, co jej grozi. A mieszkanie cały czas jakoś szczęśliwie było omijane przez rewizje w czasie okupacji. W związku z tym służyło, ponieważ miało dwa wyjścia, z dwóch klatek schodowych, bo to było mieszkanie ogromne, prawie sto dwadzieścia metrów, tylko że w amfiladzie. W związku z tym było bardzo korzystne do salwowania się ucieczką czy zmiany miejsca postoju. Była droga ewakuacyjna bardzo bezpieczna. To już są domysły, ona się broniła i zaczęła stawiać opór. No i widocznie w czasie tej szamotaniny ona schwyciła za bańkę z naftą, która stała na kuchni, a którą się podlewało węgiel, kradziony przeważnie i ona się zapaliła. Jak się zapaliła, to Niemcy ją zepchnęli ze schodów. Ona poleciała na półpiętro i zostawili ją.

  • I spłonęła całkiem?

Sąsiadki oczywiście zaczęły ją ratować, zakręciły ją w dywan, ale stopień poparzenia był tak wielki, że niestety… Zawieziono ją rykszą do Szpitala Maltańskiego na Senatorską i po dwóch tygodniach ona zmarła. Po jej śmierci zaistniała w domu bardzo niekorzystna sytuacja, ponieważ ten mój wuj wtedy był już starszym panem, miał około siedemdziesięciu lat, mnie się wydawał bardzo stary, nie mogliśmy sobie radzić. Nasza niania, która do tej pory była z nami, miała kłopoty ze swoją córką, w związku z tym wyjechała gdzieś na wieś, a ja byłem nieprzygotowany do życia samodzielnego, ciągle mi ktoś coś robił. W związku z tym wuj zdecydował po świętach Bożego Narodzenia, że mnie zawiezie do dziadków. A tuż przed świętami został aresztowany mój ojciec w fabryce czcionek drukarskich. Na Mokotowie był na jakiejś akcji, bo wszyscy byli uwikłani w jakąś konspirację. To była jakaś akcja sabotażowa, polegająca na cięciu pasów transmisyjnych, unieruchomieniu tej [fabryki]. To była ulica Rejtana 14. No i oczywiście go zabrano i wywieziono go z tego więzienia, to znaczy z Pawiaka, na roboty przymusowe, to znaczy jako więźnia do obozu pracy, nad Pilicę do budowania umocnień przeciwczołgowych. Muszę się pochwalić, że go odnalazłem w tym obozie. Wejść, to wszedłem do tego obozu, ale wyjść miałem kłopoty, bo na apelu mnie policzono i już byłem wciągnięty do roboty. Ledwo tam… Koledzy mojego ojca wepchnęli mnie do Pilicy…

  • Ale rozumiem, że to było już później, już po Powstaniu?

Nie, to było wszystko przed Powstaniem, to było w 1944 roku.

  • Aresztowanie to rozumiem, że przed Powstaniem, ale czy odnalazł pan ojca jeszcze przed Powstaniem?

Przed Powstaniem go odnalazłem, tak. Odnalazłem go w maju albo… Tak, w maju było bardzo ciepło, pamiętam, bo Pilica nie była taka zimna, jak zostałem wepchnięty. Ponieważ bardzo dobrze pływałem od najmłodszych lat, w związku z tym mi się pływało… Popłynąłem do miejsca, które nazywało się Podklasztorze i wyszedłem. No i w ten sposób właśnie mnie uratowano. A ojca wywieziono. Jak Niemcy uciekali w styczniu, ale to już w 1945 roku, to ojca zabrano, wywieziono go do obozu pracy. Nazywał się Langenbielau, to było gdzieś na Dolnym Śląsku.

  • Zagłębiliśmy się tak bardzo w okupację, a jeszcze chciałam wrócić tylko do początku wojny.

Zaraz będę mówił.

  • Chciałam zapytać przede wszystkim o to, jak pan zapamiętał wybuch wojny, bo mówił pan już o wydarzeniach okupacyjnych.

Wojna zastała mnie w Warszawie. Mój mądry wuj chciał mnie rowerem wywieźć, bo była taka… Umiastowski dał hasło, to znaczy zaczął namawiać mężczyzn do opuszczania Warszawy i mój wuj ze swoim sąsiadem, z panem Kowalskim, mieli zamiar wziąć rowery i na rowerach uciekać z dziećmi za Warszawę. No i żeśmy dojechali. Tym rowerem jechaliśmy, na ramie mnie wiózł jeszcze w dodatku. Ale daleko żeśmy nie dojechali – do Błot i potem trzeba było się wracać, nie było co jeść. W ogóle nieprzemyślana sprawa. Więc pamiętam to jako takie coś bardzo nierealnego, śmiesznego i niezrozumiałego dla mnie. Oni wrócili z tymi rowerami. Natomiast bardzo dobrze zapamiętałem, jaki to był rower, marki Kamiński na drewnianych obręczach. Bardzo dobrze pamiętam. Wróciliśmy, no i nasze życie było mniej więcej unormowane.

  • Do momentu aresztowania ciotki.

Tak, było to ustabilizowane. Tym bardziej że wuj pracował w konsulacie francuskim, miał dostęp zarówno do lepszego jedzenia, jak i ubrania. Przy okazji spełniał funkcje konspiracyjne, bo przywoził różne informacje pochodzące z nasłuchu, które były przekierowane do BIP-u. No a w domu wrzało. Przez dom przewalały się tłumy ludzi różnych. Z tego okresu zapamiętałem z takich ludzi, którzy odgrywali jakąś znaczącą rolę w życiu społecznym: to był Jerzy Braun, który przychodził; to był przywódca Unii, z którą byliśmy związani; to był Seredyński, który był przywódcą młodzieży. Bardzo się mną interesował i bardzo wiele skorzystałem z kontaktu z nim. Przychodzili ludzie niby to grać w karty, chodzili na preferansa. Wiem, że grali z „kogutkiem” albo z Niemcem w preferansa, ale ja nigdy nie umiałem w to grać. Natomiast nauczył mnie właśnie Seredyński grać w brydża i gram w dalszym ciągu. Bardzo mi to pomaga i pomagało.
  • Rozumiem, że ciotka była też w konspiracji?

Tak, ale do tego wszystkiego jeszcze chciałbym wymienić właśnie tych ludzi, bo oni w jakimś sensie pozostawili swój ślad w moim życiorysie. To do tego jeszcze muszę powiedzieć, że przychodził przeuroczy człowiek, który wtedy pracował w zarządzie miasta, Cyprian Odorkiewicz, który był kierownikiem technicznym i pracował na ulicy Miodowej 23, gdzie biegałem w sandałach z opony samochodowej i tam w podwórku przynosiłem mu różne rzeczy, czyli prasę codzienną, a w środku były jakieś rzeczy, które go interesowały. Jakieś biuletyny albo jakieś inne bibuły. Wtedy to się nazywało inaczej. Byłem bardzo przejęty swoją rolą, ale na skutek tego, że mnie wykorzystywano do przeróżnych rzeczy… Otóż muszę o tym wspomnieć. Jedną z takich rzeczy to było… Któregoś dnia przyszedł człowiek, który mieszkał w Rembertowie. Zapoznano mnie i powiedziano: „Tu jest właśnie nasz zaufany chłopak, który ci pomoże”. No i on mnie zabrał z sobą na ulicę 3 Maja do Rembertowa. Dał mi mały plecak na plecy, z trzy kilogramy, z cztery, no i przeniosłem to, co mi kazano. Potem z tym plecaczkiem byłem… Parę razy wysyłano mnie albo na ulicę Dymińską, albo na przykład do fabryki sprawdzianów, gdzie wychodził facet, wsadzał mi coś do plecaka, a ja to przenosiłem. To dopiero potem się dowiedziałem, co to było. Ale jeszcze ciekawiej to było, jak któregoś dnia poszedłem na ulicę Dantyszka i miałem iść odebrać na Dantyszka paczkę. To był warsztat braci Mierzejewskich, to byli inżynierowie, z którymi się po wojnie spotkałem, z jednym szczególnie. Dostałem taki karton, jak studenci szkół plastycznych noszą swoje rysunki, i z tym ośmiokilogramowym ładunkiem (bo to było ciężkie), oczywiście z instrukcją, że nie wolno mi się dać złapać, że mam to zostawić i nie wolno mi się dostać w ręce Niemców, dlatego że to byłoby straszne. Więc się tym bardzo przejąłem, no i starałem się jak najlepiej tą misję wykonać. Niosłem to, na piechotę szedłem od Dantyszka, Filtrową… Do Filtrowej, potem z Filtrowej do Nowowiejskiej, Nowowiejską do placu Politechniki i na ulicę Noakowskiego 12 do zakładu fotograficznego pana Bonclera. Przyszedłem: „Co masz?!”. Mówię: „A to”. – „No to daj. Jak się nazywasz?”. Mówię: „To jest moja tajemnica”. – „No to powiedz jakiś…”. Mówię: „Wszyscy mówią do mnie Janusz”. Bo rzeczywiście potocznie to się tak przyjęło, mimo że jestem Jan, to jednak to imię jakoś tak przylgnęło do mnie i taki miałem pseudonim „Janusz”, a potem dopiero zrobili ze mnie „Jarego”. Trochę tak przeskoczyłem, naruszając chronologię, którą sobie wymyśliłem, ale właśnie akurat mówiliśmy o tych rzeczach takich nietypowych, no to właśnie mówię, do jakich celów byłem wykorzystywany i jakie misje spełniałem. Potem dopiero po wojnie, do tego wrócę…

  • Wspomniał pan o fabryce sprawdzianów. Proszę ją zlokalizować.

Na ulicy Duchnickiej, to jest na Powązkach. To bardzo znany zakład. Tam pracował człowiek, nazywał się Zyśktof. Po wojnie też go spotkałem i właśnie on był tym osobnikiem czy człowiekiem, który mi przekazywał różne pakunki. Potem się okazało, że to wszystko były części do granatów, jak można się było domyślić. Okazało się, że w naszym domu bywał także Marian Mokrzycki, który był dyrektorem szkoły handlowej na ulicy Królewskiej 16, która to szkoła należała do pani Grabowskiej, a w której to szkole moja ciotka była wykładowczynią, czyli była nauczycielem. Przez kontakty mojej ciotki, która swoje mieszkanie oddała do dyspozycji organizacji, to w naszym domu właśnie bywał Cyprian Odorkiewicz, bywali obaj bracia, ich było trzech, ale bywali dwaj Mokrzyccy. On z czasem był dowódcą tego VIII Zgrupowania na Powiślu, no i byłem jego łącznikiem tak na dobrą sprawę, po tym jak „Krybar” już był bardzo zajęty i był ranny. No to miejsce postoju VIII Zgrupowania zostało przeniesione z Tamki 46 na Tamkę 45, czyli na nieparzystą stronę, i tam właśnie rezydowało dowództwo VIII Zgrupowania, którego byłem takim „przynieś-podaj”. Tak się nazywałem, bo tak było.

  • To w takim razie, żeby nie załamywać bardzo chronologii, teraz proszę powiedzieć, jak wyglądał wybuch Powstania w pana oczach? Gdzie pan wtedy się znajdował? Jak to się stało właśnie, że pan trafił do „Krybara”?

To że znalazłem się na Powiślu, a tam był „Krybar”, to samo było równoznaczne z tym, że to nie była moja zasługa ani mój wybór, tylko znalazłem się w tym rejonie. A poza tym…

  • Ale czy pan w ogóle wiedział, bo nie był pan w konspiracji formalnie, natomiast jakby środowisko konspiracyjne było panu bliskie, czy pan wiedział o tym, że wybuchnie Powstanie?

Nie, wiem tylko tyle, że ludzie się dziwnie zachowywali. Dla mnie wybuch Powstania był taki, że jak rozpoczęła się… Na Powiślu było bardzo spokojnie, przede wszystkim. My do piętnastego, na dobrą sprawę do 16 sierpnia… Aczkolwiek dla mnie to nie było spokojne, bo wtedy oberwałem rykoszetem, byłem dwa razy ranny na rogu Topielu i Tamki. Ale to było względnie spokojnie. To była wojna taka… Tu się paliło, tutaj leciały samoloty, tutaj leciały… A u nas, owszem, jakieś pociski, jakieś… Ponieważ byliśmy w zasięgu uniwersytetu, w związku z powyższym Niemcy ostrzeliwali ulice cały czas. Ale wybuch Powstania mnie zastał w takiej sytuacji, że kopaliśmy piłkę na Dynasach, kiedy nagle zobaczyliśmy facetów po cywilnemu z opaskami, którzy taszczyli moździerz. Tak wyglądał jak statyw, a to był moździerz, nazywał się Stokes 81, bez talerza tego statycznego, powiedzmy. Ustawili go na rogu Zajęczej i Cichej i to było przygotowanie do rozpoczęcia. Oddali dwa albo trzy strzały na uniwersytet z tego moździerza i on się przewrócił. Wtedy dziewczyna… Okazało się po wojnie, że to nie była dziewczyna, że to była już mężatka. Była ładną kobietą, dziewczyną, miała dwadzieścia dwa lata, a była mężatką i była żoną właściciela fabryki czekolady, pana Domańskiego, który miał wtedy już sześćdziesiąt parę lat, więc był od niej prawie czterdzieści lat starszy. Myśmy uważali, że ona jest jego córką, a [dowiedzieliśmy się] dopiero po wojnie, jak ją znalazłem, zresztą jej syn mieszka w tym mieszkaniu, gdzie było dowództwo. Ta tabliczka, która jest na górze, która w jakiś sposób dokumentuje obecność tego zgrupowania, to jest mniej więcej moja skromna zasługa, żeby to miejsce w jakiś sposób było (w czasach komunistycznych jeszcze) oznakowane. O tym domu jeszcze będę mówił, bo to jest ciekawa historia. Ta pani, która miała na imię Wanda, która ogromną rolę odegrała na naszej dzielnicy, dlatego że prowadziła pralnię żołnierską, z własnej inicjatywy. Szyła bieliznę, reperowała, zorganizowała taki zespół pomocowy dla żołnierzy. Nie mówiąc o tym, że pomagała zorganizować punkt sanitarny, właśnie na ulicy Tamka 45.
Zaraz po ewakuacji Szpitala Maltańskiego przyszły na Powiśle dwie siostry, ale nie siostry rodzone, tylko siostry medyczne. Nie pamiętam ich nazwisk, bo one były krótko, a potem wylądowałem… ale skorzystałem też z ich pomocy, bo zakładały mi opatrunki. One założyły ten punkt sanitarny i ten punkt sanitarny funkcjonował. Żeby ten punkt sanitarny oznakować jakoś, to ktoś musiał umieć malować. Albo narysować, albo namalować, coś musiało być trwałego.
W naszym domu mieszkał po sąsiedzku, był taki pan, nazywał się Kuczyński, to był scenograf z Teatru Wielkiego, który też organizował budowę barykady na ulicy Cichej. To było jedno, poza tym to był człowiek, który organizował gaszenie pożarów. Był takim blokowym, to się nazywało obrona przeciwlotnicza, coś takiego. Nawet takie znaczki były, mam taki znaczek z tamtego okresu. Więc on był najbardziej predestynowany do malowania, bo w teatrze robił różne rzeczy. Ale nie było farby, więc… I była farba biała tylko, a trzeba było narysować czerwony krzyż. Ponieważ one pochodziły ze Szpitala Maltańskiego, posługiwały się takim maltańskim krzyżem, nie takim dokładnym. No to on zdrapał tynk do cegły. Potem tą cegłę zeszlifował i na tej cegle namalował właśnie biały krzyż. Więc był biały krzyż na czerwonym tle akurat, ale był.
Teraz przeskoczę parę lat do przodu. Dokładnie pięć lat temu zadzwonił do mnie któregoś dnia syn tej pani Domańskiej, a ona już potem po wojnie wyszła za mąż drugi raz, nazywała się Baczyńska i właśnie urodziła tego Krzysia. Bardzo udane dziecko. Zadzwonił do mnie, bo ja się przyjaźnię z nimi i mówi tak: „Panie Januszu, robotnicy – ponieważ on tam we wspólnocie mieszkaniowej działa – odgrzebali na ścianie i chcą to zamurować. A to jest jakaś oznaka. Pan tutaj wszystko wie, niech pan powie, co to się dzieje, co to było”. Od razu poleciałem tam na Powiśle, żeby zobaczyć i oczywiście o tym zapomniałem, ale sobie od razu przypomniałem wszystko, kto i okoliczności jak to się działo. Ponieważ poleciałem od razu na Foksal, napisałem pismo, żeby zatrzymano ten ślad, ten materialny ślad, który powstał w tym trudnym momencie, w tych trudnych czasach. Wysłuchano mnie tam bardzo życzliwie i pracownik zarządu miejskiego zatrzymał roboty na tym kawałku elewacji, no i dzisiaj można podziwiać, jak znak tego białego czerwonego krzyża tam widnieje i ilustruje…

  • Proszę przypomnieć adres.

Tamka 45, tam gdzie jest cukiernia Strzałeckiego w tej chwili, i w ten sposób uchroniliśmy.

  • Rozumiem, że to były pierwsze dni Powstania?

Tak, to było gdzieś między 8 a 15 sierpnia.

  • Pan był wtedy jeszcze w domu czy już w oddziale? Jak to wyglądało? Kiedy pan trafił do oddziału?

To jest w ogóle bardzo nieprecyzyjne. Nie mogę powiedzieć, kiedy trafiłem do oddziału. Cały czas byłem z nimi, cały czas. Albo leżałem w szpitalu na Konopczyńskiego, albo leżałem w szpitalu prywatnym u doktora Uszyckiego na Tamce 2, albo… Przez jakiś czas byłem nawet w domu chyba na ulicy Dobrej 46, tam była jedna kompania naszego zgrupowania. To była kompania numer 1, nazywała się kompania „Dana”. Byłem tam na punkcie sanitarnym, pod opieką pani, która jeszcze żyje, ma dziewięćdziesiąt lat. Ukochana Renia, Rena właściwie, pani Basińska, która wtedy się mną zaopiekowała, bo też oberwałem. Trochę mnie tam podziurawili, ale jakoś [przeżyłem].

  • Jak to się zdarzyło, że pierwszy raz pan trafił do szpitala? Na Konopczyńskiego po raz pierwszy się pan znalazł w szpitalu?

Nie, pierwszy raz byłem ranny na róg Topiel i Tamki i dostałem się właśnie do pana doktora Uszyckiego na ulicy Tamka 2-4 chyba albo 4…

  • Pamięta pan, kiedy to było i w jakich okolicznościach to się zdarzyło?

To były rykoszety. Przeleciałem przez ulicę, nie wolno się było szwendać, ale szedłem w jakimś celu, pamiętam nawet w jakim. Dostałem rykoszetem nie wiadomo skąd, dostałem w nogę, w rękę dostałem. No a potem to byłem z meldunkiem na placu węglowym w elektrowni, więc z elektrownią to były kontakty też bardzo bliskie. Ponieważ dyrektor „Cubryna” Skibniewski był zaprzyjaźniony z moją ciotką, nawet nie wiem, czy nie podkochiwał się w niej, ale w każdym bądź razie bywał gościem w naszym domu i także był jego zastępca, pan Kal, który był głównym inżynierem, a który potem pracował ze mną nawet na politechnice. Spotkałem go tam jako wykładowcę, a ja byłem asystentem przez jakiś czas na Wydziale Inżynierii Sanitarnej u profesora Kamlera notabene. Więc miałem szczęście do ludzi. Zawsze miałem koło siebie jakichś takich ludzi przyjaznych. W związku z tym wytworzyła się we mnie idea niesienia pomocy innym i gotowość przyjścia z pomocą każdemu, kto na to czeka.

  • Jeśli mowa o ludziach, to w „Krybarze”, gdzie pan dokładnie trafił, kto się panem, powiedzmy, opiekował, pod czyimi skrzydłami pan był?

Najpierw w pierwszych dniach Powstania opiekował się mną osobiście mój dowódca, czyli „Krybar”, Cyprian Odorkiewicz, który w pierwszych dniach Powstania się zawieruszył nawet, bo się znalazł na Sewerynów, on rozpoznawał w dzień przed atakiem na uniwersytet. Jeszcze powiem o tych celach, które tam były, bo wiedziałem, na co się porywamy. Ale on w pierwszych dniach poszedł z innymi oficerami na ulicę Sewerynów i tam został odizolowany. Był jeszcze w oddziale też taki chłopak, mój kolega zresztą, pseudonim „Felek”, a nazywał się Witold Motyl. Ten miał doskonałe wejścia do ogródków działkowych i zaopatrywał oddział w różnego rodzaju frykasy, które w tych ogródkach się znajdowały. Teraz chciałem powiedzieć jeszcze o takim zdarzeniu. Więc problemy żywieniowe to prześladowały nas wszystkich w mieście w czasie Powstania.

  • Ale czy już od początku państwo odczuwali głód?

To było tak, że bardzo dużo ludzi zabawiło się w chomików i pochowali swoje zapasy i nie przyznawali się do tego. Byli tacy ludzie, o których trzeba powiedzieć gorzko, że przez cały czas nie wychodzili z piwnicy, przez cały czas Powstania. Trzymali tam swoje dzieci, niekiedy kilkunastoletnie dziewczyny… Na przykład mój sąsiad swoją córkę przechował właśnie w ten sposób. Ona była o rok starsza ode mnie, miała… Takie dziewczyny były w oddziale. Moją koleżanką na przykład, taką bardzo bliską, była Basia Łempicka, Junosza Łempicka, która mieszkała do niedawna na ulicy Smulikowskiego. Ona była córką generała, mieli swój dwór koło Sochaczewa. Tam się jeździło. À propos wyjazdów, jeszcze muszę powiedzieć, że jeździłem w czasie wojny do mojego stryja. Dlaczego o nim wspominam? Dlatego że on też był bardzo dzielnym człowiekiem, imponował mi swoją odwagą, swoim poświęceniem, no i determinacją, którą reprezentował w sposób taki skromny, a był bardzo odważnym człowiekiem.
  • Gdzie mieszkał?

Mieszkał pod Tarczynem, w miejscowości Michrów. To był majątek należący do rodziny Sosnowskich, którzy zostali po wojnie już wysiedleni przez władze komunistyczne, ten majątek został im zabrany. Ale mój stryj zrobił taką rzecz. Wziął jeszcze mnie, że jak wróciłem z obozu, bo byłem też w obozie pracy… Powiem, jak się tam dostałem. Teraz tylko chcę skończyć wątek z tym stryjem.

  • Wątek stryja. Proszę od razu powiedzieć, jak się stryj nazywał.

Marian Kaczorowski.

  • To był starszy czy młodszy brat ojca?

To był starszy brat mojego ojca. Więc on był tam takim administratorem długoletnim w tym rejonie, bo on administrował dwa majątki, Jurki i Michrów. Do tego Michrowa jeździliśmy na letnisko, tam mnie wywożono, tam mnie dokarmiano w czasie wojny. No i tam podpatrywałem pewne rzeczy, które rozbudzały moją wyobraźnię patriotyczną. Widziałem, że jakąś broń mieli. Zacząłem się bardzo interesować tymi sprawami. Miałem jedenaście, dwanaście lat, to specjalnie człowiek ma inne zainteresowania. Jeździło się rowerkiem, to było bardzo… Otóż tenże stryj w 1945 roku, jak wróciłem do Warszawy w marcu… Gdzieś w maju to było. Mieszkałem w gruzach na ulicy Solec 24, na terenie rzeźni. Ale już w czasie po ewakuacji Powiśla znalazłem się w szpitalu na ulicy Wareckiej 11 A, w podwórku.

  • Czyli w Śródmieściu?

Tak, bo przecież myśmy się rozbili. Mój dowódca poszedł na drugą stronę Alei Jerozolimskich, ja byłem kulą u nogi, musiałem sobie radzić i znalazłem się w tym szpitalu, dzięki takiej siostrze z zakładu Świętego Kazimierza, o którym też chciałbym powiedzieć, bo to było miejsce, które odegrało szczególną rolę, ważną dla mieszkańców zarówno dzielnicy, jak i ludzi, którzy przybywali na Powiśle. No i oczywiście mam na myśli dzieci, tych, do których się zaliczałem.

  • Czyli ustalmy. Pan był na Powiślu do końca jakby…

Do 5 [września] i potem z pierwszymi oddziałami ewakuowałem się na drugą stronę i znalazłem się właśnie w tym szpitalu. Do piątego… Jeszcze widziałem, jak moi koledzy nieśli Marię Rodziewiczównę na noszach, bo ona była w tym czasie na Powiślu. A spotykaliśmy się… A 15 sierpnia byliśmy razem na święcie żołnierza w konserwatorium, bo był koncert. Pamiętam ten koncert, byłem obandażowany, ale byłem na tym koncercie i wiem, kto występował.

  • O! Proszę powiedzieć, bo to jest bardzo ważne.

Na tym koncercie występowała taka aktorka, która nazywała się Karolina Lubieńska. Potem występował Poreda, potem występowała pani, która nazywała się Kostrzewska, była śpiewaczką po wojnie. Tą nogę, którą ona miała, bo ona miała pół stopy ucięte, to ona wyniosła właśnie z Powstania, to była pamiątka z Powstania. No ale ona funkcjonowała. No i to było bardzo wzruszające. […]

  • Jesteśmy teraz już po Powstaniu w 1945 roku.

Jeszcze chciałbym powiedzieć… Może rzeczywiście zostawmy na chwilę ten wątek. A wróćmy jeszcze, żeby wyczerpać tą sprawę popowstaniową bezpośrednio i w tym okresie okupacyjnym jeszcze. Muszę wspomnieć o rodzinie pana mecenasa Siewierskiego, który miał dwoje dzieci, Andrzeja i Krysię albo Alę (nie pamiętam), którzy byli moimi rówieśnikami. Mieszkali na Dynasach pod numerem sześć. Muszę wspomnieć… [Mecenas] oddał swoje mieszkanie na przechowywanie skoczków, którzy tam mieli… Tam była melina, tam ich przetrzymywano. Przystosowywano ich do tak zwanego życia w mieście, ubierano ich w odpowiednie [ubrania] i przesyłano ich na punkt. W jednej akcji związanej z przeprowadzeniem takiego właśnie skoczka prowadziła go moja gosposia, moja niania, pani Szurgałowa. Ona prowadziła do kościoła Świętej Trójcy, a od kościoła Świętej Trójcy wzięła taka pani, która nazywał się Husarowa. Ona pracowała w oświacie. Szedłem pierwszy jako tak zwany obserwator, oni szli za mną. Był umówiony system kodów, miałem im sygnalizować. Jak dostrzegałem jakieś niebezpieczeństwo, to ona albo wchodziła do bramy, albo zmieniała kierunek, albo co, i potem myśmy się spotykali. I ta wędrówka na piechotę odbywała się na odcinku właściwie od Dynasów aż do ulicy Nowosieleckiej koło klasztoru Nazaretanek. Ten człowiek, ten Anglik, wylądował szczęśliwie w Londynie i napisał do mnie dwa listy po wojnie. W jakiś sposób mnie odnalazł, właśnie przez tego mecenasa Siewierskiego. No to było tyle. No i teraz moje wyjście z Powstania.

  • Jeszcze wróćmy do Powstania, bo mnie się urywa tak troszeczkę wątek. Po upadku Powiśla trafia pan na Warecką do Śródmieścia…

I na Wareckiej dzieją się jeszcze następujące rzeczy, o których trzeba powiedzieć. Otóż siódmego, ósmego (też nie pamiętam dokładnie) było bombardowanie Poczty Głównej na placu Powstańców Warszawy. Do szpitala, czyli do piwnicy, bośmy leżeli w piwnicy, przyszedł ktoś od „Kilińskiego” i mówi, że kto się tylko rusza, to musi iść ratować, bo zostali zasypani ludzie. Tam była placówka „Kilińskiego” i nasza też. No i oczywiście porwałem się i to w towarzystwie takiej pani, która miała pseudonim „Wanda”, ona była od „Kilińskiego”. To była profesor języka francuskiego, nazywała się Trąbczyńska. Po wojnie spotkałem się z nią, już dzisiaj niestety nie żyje. Ponieważ byłem dość silny, ale obolały, ale [mimo to] żeśmy przynieśli dwóch rannych na tych zaimprowizowanych noszach. Jak poszliśmy trzeci raz, to nadleciały samoloty, to już myśmy musieli się pochować gdzieś i wtedy zostałem odcięty. W jakiejś niszy klatkowej zostałem odcięty, potłuczony, ale żyłem, no i potem ja wymagałem pomocy. Dzięki niej mnie wyciągnięto z tych gruzów po osiemnastu godzinach. […] Jak leżałem pod gruzami, to nawiązałem kontakt z innym zasypanym człowiekiem, który umierał, ale który mi zaczął opowiadać swoje życie, życiorys. Nazywa się Smoliński, że pochodzi z Łodzi, że ma żonę, że to, że tamto. Oczywiście ta rozmowa była taka przerywana, ponieważ on autentycznie umierał. Jak mnie kontuzjowanego wyciągnięto spod tych gruzów, to się uparłem, żeby wyciągnąć jeszcze tego człowieka. Jeszcze po czterech czy po pięciu godzinach jego wyciągnięto. On był w strasznym stanie, miał połamane nogi, ręce, był poturbowany i leżał ze mną na korytarzu, w tym szpitalu na Wareckiej.

  • On przeżył?

Przeżył. Okazało się, że to był żołnierz AL-u, z grupy AL-u. On był kuzynem takiego dowódcy AL-u, który nazywał się „Sęk” Małecki. Akurat mnie zapoznali po wojnie z nimi. Ale tak się złożyło, że po wyzwoleniu on był pierwszym człowiekiem, którego spotkałem w Warszawie. Oczywiście człowiekiem, który miał możliwości materialne, bo on był już na świeczniku. A on mi obiecał w tym szpitalu, powiedział, że nie ma takiej rzeczy za to uratowanie, żeby on dla mnie nie zrobił. On się nie przedstawił, kim jest, on nie mówił, że jest oficerem. Ale to nie było dla mnie ważne. Dla mnie ważne było, żeby go wyratować, bo w nim była taka chęć życia. On miał trzydzieści siedem lat wtedy. I co on zrobił? Oczywiście dał mi pieniądze. Zaprosił mnie do hotelu „Polonia”, gdzie miał już pokój, w tym czasie, kiedy ludzie nie mieli gdzie [mieszkać] w ogóle, to on… Ten budynek stał i tam było właśnie dowództwo garnizonu, on tam mieszkał, miał pokój, był adiutantem właśnie tego generała „Sęka” Małeckiego, który był dowódcą AL-u, właśnie w czasie Powstania. On powiedział, co ja chcę zrobić, gdzie mieszkam, jak on może mi pomóc, bo to ta pomoc doraźna to na długo mnie nie urządza. Mówię, że chcę iść do szkoły. A czy mam taką szkołę? Mówię: „Tak, właśnie się organizuje szkoła na Pankiewicza 3. Ja bym chciał do tej szkoły pójść”. – „A czy ty tam byłeś już?” Mówię: „No właśnie byłem, ale mi powiedziano, że już są zapisy…”. To już było po wakacjach nawet. To był sierpień, zapisy tam zamykano w każdym bądź razie. Dyrektor Buczyłko, który mnie przyjął, powiedział: „Chłopie, no niestety bardzo mi przykro, ale ja nie mogę ciebie przyjąć, ja już mam zamkniętą listę. Nic nie poradzę. Szukaj sobie jakiejś innej szkoły”. No to ja mu o tym powiedziałem. No to on mówi: „Wiesz co? To my pójdziemy tam do tej szkoły. Chodź ze mną”. Poszliśmy, poczekałem na korytarzu, on wszedł. Za chwilę dyrektor Buczyłko wychodzi, mówi: „Ależ chłopie! Nie ma w ogóle sprawy! W ogóle proszę bardzo! Jesteś przyjęty, nie ma w ogóle… Słuchaj, to jakieś nieporozumienie było. Musiałem być bardzo zajęty”. No i oczywiście w tym momencie znalazłem się wśród kandydatów do tego [gimnazjum]… No i zdawałem egzaminy i już we wrześniu rozpocząłem naukę, to było gimnazjum radiotechniczne. Ale tylko miesiąc, bo potem przyszło zawiadomienie, że szkoła zostaje przeniesiona do miejscowości Reichenbach, tam będzie internat, no i kto chce, to niech jedzie. Moi rodzice już byli w domu, nie chcieli się zgodzić na mój wyjazd, ale ja się czułem tak dorosły, że powiedziałem: „To mnie nie interesuje”. Decydowałem o sobie w najtrudniejszych momentach, to muszę w tym momencie też zadecydować. No i wyjechałem do miejscowości Reichenbach. Potem, po paru dniach dowiedzieliśmy się, że to się nazywa Reichbach, no a po jakimś tam czasie, po Nowym Roku, że to się nazywa Dzierżoniów. Ta szkoła była pomyślana jako szkoła, która ma kształcić robotników dla powstających lampowych zakładów radiowych, które tam miały powstać. No ale to wszystko to było takie założenie, potem to wszystko się inaczej ułożyło. Mianowicie uciekłem z tej szkoły. Jak skończyłem małą maturę, to wyjechałem do Warszawy z powrotem.

  • Przepraszam zlokalizujmy, bo jesteśmy bez dat. W którym roku skończył pan szkołę?

W 1949. Tam powstały straszne przyjaźnie. To byli ludzie z całej Polski. A wiek, rozpiętość uczniów w wieku, to była od trzynastu lat do dwudziestu dwóch. A więc były dzieci i byli żołnierze, którzy przyszli z frontu berlińskiego, w mundurach z odznaczeniami, też do tej szkoły. Byłem w tej grupie takiej, powiedzmy, średniej, ale byli tacy i tacy.

  • To znaczy oddalamy się bardzo, a jeszcze nie skończyliśmy okresu okupacji, bo tak naprawdę nie wiem, co się wydarzyło i jak…

W jaki sposób znalazłem się w obozie.

  • Kiedy wyszedł pan z Warszawy, z kim…

Już wracamy do tego. Uznaję, że się zagalopowałem. Po zdarzeniu z tym panem Smolińskim, gdzieś około 10 albo 12 września zorganizowała się grupa pod przymusem, która miała pójść po jęczmień do zakładów Haberbuscha na ulicę Krochmalną. Znalazłem się w tej grupie, ale nie miałem szczęścia. Jak szedłem przez… Przeszedłem przez Marszałkowską i byłem już po tamtej stronie, ale jak byłem na ulicy Sosnowej, znowu dostałem rykoszetem. Tym razem w łydkę. Krew się strasznie lała. Zabrano mnie do szpitala na ulicę Sienną. Tam mi zrobiono opatrunek i tam spotkałem panią, która się przyjaźniła z moją nianią, panią która się nazywała […] Zimichód, pani Maria Zimichód. Więc ta pani Maria Zimichód była pielęgniarką w tym szpitalu. Ona się mną zajęła, potem mnie zabrała do swojego domu, też na ulicę Sienną, bo ona na Siennej mieszkała… Albo na Złotą… Nie, na Sienną, dobrze mówię. Miała trzech synów, którzy byli w Powstaniu. I doszły ją wiadomości, że jeden z tych synów jest ciężko ranny, czy bym poszedł go odwiedzić na ulicę Twardą 40, pamiętam. Zdecydowałem się tam pójść. Było wtedy mocne strzelanie w tej części miasta. Oni byli wszyscy w Zgrupowaniu „Chrobry II”. Tam dowiedziałem się, to było 17 września, że zostaje zorganizowane wyjście ludności cywilnej z miasta. Pani Zimichód mnie wyposażyła w jakieś damskie palto do ziemi, podwiązane sznurkiem i w tych swoich nieśmiertelnych sandałach z tej opony przez barykadę na ulicy Krochmalnej, z ludźmi, z kolumną kilkuset osób wychodziłem z miasta. Strasznie obdarty, strasznie głodny, bez niczego, tak że żołnierz stojący na barykadzie mówi: „A gdzie ty masz koc? A gdzie ty masz chlebak z jedzeniem? A masz coś do picia?”. Mówię: „Nie mam”. – „To wiesz co? To ja ci to dam, bo ja sobie poradzę”. Założył mi koc zrolowany, bardzo mnie wzruszył. Dał mi chlebak, dzięki temu przeżyłem chyba, muszę powiedzieć. Bo przecież nic nie dostałem do jedzenia, jak byłem w obozie przejściowym w kościele Świętego Wojciecha.

  • Pan mówi o żołnierzu niemieckim?

Nie, o naszym żołnierzu, po naszej stronie, to był podchorąży. Mówię: „Dobrze, ale jak ja ci się odwdzięczę?”. On mówi: „Nie wiem, czy przeżyję, ale na wszelki wypadek nazywam się »Czarny«”. Mówię: „Dobrze, ale z jakiego jesteś zgrupowania?”. Mówi: „»Chrobry I«”. No i tak wywędrowałem z tym plecakiem, z tym kocem, który mi oddał nieocenione usługi, bo spałem na betonie. Ludzie spali też na betonie w Pruszkowie, a ja miałem koc zwinięty w osiem, żeby się odizolować i w ten sposób…
Z Pruszkowa uciekłem po trzech dniach, niefortunnie. Bo uciekłem w taki nawet sposób, że chyba naraziłem tych ludzi, którzy ze mną byli. Bo myśmy mieli toboły brudnej, zakrwawionej bielizny zanieść do spalarni. To spalanie się odbywało we fragmencie takiego tunelu, który służył do tego. No i wykorzystałem nieuwagę tego niemieckiego strażnika, ale także byli i polscy strażnicy. No i uciekłem… Miałem zamiar dojść z Pruszkowa do Milanówka. A z Milanówka po zaopatrzeniu się i po jakimś ubraniu się odpowiednim, bo tam trochę było znajomych, a przede wszystkim w Milanówku była rodzina mojego dowódcy, do którego w czasie okupacji jeździłem. Tam mieszka jeszcze jego syn, mam z nim kontakt, pan Jacek Mokrzycki. Bo dowódca zginął właśnie na Powiślu 19 września. A stamtąd miałem zamiar dojechać do miejscowości Rogów za Skierniewicami, do Rogowa. W Rogowie była skrzynka kontaktowa, taka na wszelki wypadek. Trochę nawet handlowa, bo tam był punkt, do którego woziłem właśnie te pasy transmisyjne, o których mówiłem, pocięte na zelówki. One miały trzydzieści centymetrów, to była teczka taka. Woziłem, dwa razy byłem tam. Jechałem do tego człowieka, znałem go, że on mi pomoże. Jak tam przyjechałem, okazało się, że tych ludzi już nie było. Oni musieli uciekać. Zostałem bez dokumentów, bez jedzenia, bez ubrania w tym Rogowie. […]
Dostałem się do tego Rogowa, szedłem na piechotę. Bałem się. Ale niestety, jak wspomniałem, już tamtego człowieka nie było, znalazłem się bez warunków do jakiegokolwiek życia. No i oczywiście ktoś dał znać na policję, że jakiś przybłęda tutaj chodzi po wsi. Bo to taka mała mieścina. W pewnym momencie podjechał policjant granatowy na rowerze, no i oczywiście kazał mi się zabierać, że mnie zabiera na posterunek. Zacząłem go prosić. Jak polski policjant, myślałem, że mi się uda go jakoś przekabacić. Niestety był nieustępliwy, kazał mi stanąć na ośki, które były przy rowerze z tyłu i jechaliśmy. Jechaliśmy, on karabin miał tak przewieszony. Różne mi myśli do głowy przychodziły, tylko nie miałem go czym kropnąć, żeby upadł, żeby ten karabin zdobył, a umiałem obsługiwać karabin, umiałem strzelać. Umiałem strzelać z pistoletu, umiałem strzelać z karabinu. Ale niestety nigdy nie strzelałem w czasie Powstania. Co najwyżej za posiadanie broni dostałem kopa, bo mi nie wolno było tego. A znalazłem pistolet, ale to jest też taka dygresja. No i w pewnej chwili jedziemy, jedziemy, ja płaczę dosłownie, mówię: „Niech mnie pan puści, niech mnie pan puści, przecież pan jest Polakiem. Ja już swoje wycierpiałem, poza tym jestem jeszcze niewyleczony całkowicie”. On jedzie, tak jakoś zagadał się, wjechał w jakiś rowek czy na jakiś kamień i poleciał na twarz. Zeskoczyłem, miałem przewagę, bo odbiłem się nogami i zeskoczyłem z tego roweru. A on potłukł się. Ten karabin, który miał przed sobą, porozcinał mu, nos złamał, podstawę tego… Ratowałem go jego chusteczką, którą miał przy sobie. Moczyłem tą chusteczkę w jakiejś kałuży, wyciskałem i mu przykładałem na ten nos. Po prostu go ratowałem. Myślałem, że po tym wszystkim on to doceni. Nie, on musi mnie wieźć. I dowiózł mnie do Pruszkowa. Bez ewidencji, bez niczego wsadził mnie do pociągu, który stał, jechał dokądś, nie wiadomo dokąd, z ludnością cywilną z Warszawy.
Znalazłem się w tym pociągu i wylądowałem w Rudnikach pod Częstochową. Ten wagon odczepiono w jakimś momencie i znalazłem się w Rudnikach. W tamtym wagonie to wszyscy byli robotnicy, którzy byli przeznaczeni… Kobiety też w tym wagonie były, takie po drodze zbierane prawdopodobnie, bo to byli ludzie właśnie z obozu z Pruszkowa. No i tamten marsz był taki przykry, bo nas prowadzono z psami. Doprowadzono nas do zakładów w Rudnikach, które produkowały wapień, wypalały. No i tam przez dwa miesiące, to znaczy październik, listopad i grudzień, byłem w tym obozie pracy. Nosiłem takie tragi sześćdziesięciokilogramowe. Dzień przed wyzwoleniem znowu uciekłem, niepotrzebnie tym razem. Żeby było śmieszniej, to szedłem lasami i jak się zapytałem, gdzie jestem, to oniemiałem. Powiedziano mi, że jestem w miejscowości, która nazywa się Warszawka. Była to wieś w lesie, parę chałup. Przygarnięto mnie w tej wsi, znowu dano mi coś do ubrania, a następnego dnia sowieckie czołgi mnie wyzwoliły właśnie w tej Warszawce. Śmiechu to było warte.
  • To może jeszcze wróćmy, bo mamy wyzwolenie, a jeszcze chciałabym wrócić do jednego wątku powstańczego, z okresu Powstania. Chciałabym zapytać, wiem, że pan nie brał udziału w akcjach zbrojnych, natomiast czy pamięta pan takie najważniejsze akcje „Krybara”, jak do pana dochodziły echa akcji?

Nie tylko pamiętam, ale strasznie to przeżywałem, ponieważ po każdej akcji ginęli moi koledzy. Zginęło bardzo dużo moich kolegów. Żeby tylko nie wspomnieć takiego… Bartnicki, bardzo bliski mój znajomy i kolega. Suchodolski, Kaniewski, Wiechetek, to wszystko…

  • To był uniwersytet czy…

Więc jeśli chodzi o Zgrupowanie „Krybar”, to Zgrupowanie „Krybar” jako grupa bojowa składała się z dwóch pododdziałów. Może to jest złe określenie „pododdziały”, bo to były duże grupy. Ale nie wiem, jak to są duże grupy, to jak nazwać tą największą grupę. Było takie naczalstwo, czyli dowództwo Zgrupowania „Krybar”, składające się z III Zgrupowania, czyli to był „Konrad”, teoretycznie walczący po drugiej stronie Tamki, czyli od Tamki do mostu Poniatowskiego. Zgrupowanie III pod dowództwem „Bicza”, nazwa zgrupowania pochodziła od pseudonimu dowódcy oraz zgrupowanie „Cubryna”, czyli elektrownia warszawska. Myśmy mieli z sobą kontakt, ponieważ na niektóre akcje były zaangażowane oddziały zarówno z jednej strony, jak i z drugiej strony. Jednym z takich dowódców, który walczył po naszej stronie, był dowódca 2. kompanii „Krybara”, nazywał się Krowacki, pseudonim „Leonowicz”, który był moim bardzo dobrym znajomym, ponieważ bywał właśnie u mojej ciotki, a jednocześnie prowadził szkolenie z zakresu podchorążówki, bo to był oficer dyplomowany. Zadania bojowe, które stały w ogóle przed całym zgrupowaniem, to najbardziej ogólnie sprowadzały się do tego, że III Zgrupowanie, które było największe, bo miało prawie tysiąc osiemset ludzi, miało za zadanie zdobycie uniwersytetu jako bastionu niemieckiego. Było złe rozeznanie przed Powstaniem co do obsady niemieckiej. Drugie – pałacu Staszica, komendy policji, kościoła Świętego Krzyża, elektrowni warszawskiej, no i oczywiście szpitala Świętej Anny przy ulicy Karowej. To były zadania, które były tu, po naszej stronie. Powiedzmy „Konrad” miał zdobyć ubezpieczalnię społeczną przy Wybrzeżu Kościuszkowskim od Smulikowskiego, szpital Czerwonego Krzyża i przyczółki mostu Poniatowskiego. Z tych zadań, które były wyznaczone, oprócz tych operacyjnych, myśmy nie zdobyli tylko uniwersytetu, natomiast pozostałe zadania były wykonane.

  • W jakich akcjach i gdzie zginęli pana koledzy?

Przeważnie w akcji na uniwersytet – to były najbardziej krwawe. Tych akcji było trzy i to były najbardziej krwawe. Ta pierwsza, od razu 1 sierpnia, to była taka akcja pozorowana, wobec tego to wyszło, powiedzmy… Jak się okazało, że Niemcy mają rozbudowane umocnienia i stanowiska bojowe, to nam wszystkim zrzedły miny.

  • Czy pan może pamięta, czy były na początku jakieś pogrzeby organizowane?

Wszyscyśmy przeżywali śmierć takiego Banasia, to takie bardzo znane nazwisko, bo we wszystkich zdjęciach pokazują ten pogrzeb właśnie Zbyszka. Ale muszę wspomnieć teraz tu o moim drużynowym, który był drużynowym 24. drużyny harcerzy w tej szkole powszechnej. Byłem jednym z młodszych harcerzy, ledwo z zuchów przeszedłem do nich. Nazywał się Zbigniew Kamiński. On właśnie przyjmował ode mnie przysięgę harcerską. To był bardzo tajemniczy człowiek, nie wiedzieliśmy, skąd on się zjawił na Powiślu, dlatego że on nie był na Powiślu. Nie był, bo nie pochodził z Powiśla. Zjawił się i od razu nadał wszystkim drużynom wspaniały impuls. Wszystko to ożyło tam. W RGO na ulicy Radnej było środowisko, od razu drużyna powstała, u księdza Siewca powstała drużyna. Tutaj też zaczęły się odbywać jakieś tajemnicze egzekwie, bym powiedział, tak w cudzysłowie. Były egzekwie, bo myśmy ciągle chowali Niemców w wyobraźni, a składaliśmy sobie solenne obietnice, że będziemy walczyć. To było ciekawe, że człowiek się nie zastanawiał wtedy nad żadnymi jakimiś ideologicznymi sprawami. Najważniejsza to była wolność. Poza tym wiem, że on spowodował, że myśmy się stali taką trochę myślącą młodzieżą, która rzeczywiście sięgała po książki, bo on bardzo mocno kładł nacisk… „Słuchajcie, pamiętajcie, że my mamy być ludźmi, którzy będą wchodzić w życie i będziemy budowali naszą ojczyznę. Musicie się kształcić, wszystko jedno co”. W związku z tym, jak przyszedłem do domu, to powiedziałem o tym, że… A pięć razy mnie namawiali. Przecież moja niania doskonale znała francuski i ona próbowała mnie uczyć po francusku, a ja oczywiście mówiłem, że nie. Natomiast ciotka mówiła: „Może chcesz po niemiecku?”. Mówię: „Po niemiecku też chcę”. Oczywiście znalazła mi nauczycielkę Niemkę na ulicy Natolińskiej. Jeździłem tam do pani Klauwitz. Właśnie u pani Klauwitz poznałem znowu wspaniałych ludzi. Bo tam poznałem właśnie Rosłońca, on był autorem książki pod tytułem „»Krybar« Powiśle”. Nazywał się Włodzimierz Rosłoniec. Na przykład jak leżałem w szpitalu na Konopczyńskiego, to tam była pielęgniarka, która miała na imię Basia, miała bardzo dziwne nazwisko, ale potem została żoną tego pana Rosłońca. On też miał bardzo ciekawy życiorys popowstaniowy.

  • Proszę powiedzieć, kiedy zginął pana drużynowy?

Został złapany, został przez Niemców złapany w łapance na Powiślu, w łapance ulicznej, przed Powstaniem w maju. Nikt nie wie, gdzie on jest. Szukaliśmy go wszędzie po wojnie. Moi koledzy jeszcze żyjący nigdzie nie mogli trafić na jego ślad. Aż jak byłem po wojnie w tych Niechcicach, bo moi rodzice nie wrócili do Warszawy po wojnie, tylko ojciec spotkał kolegę swojego z wojska. Tato służył w 13. Pułku Ułanów Wileńskich, oni byli bardzo zintegrowani. On miał własne zakłady drzewne w Piotrkowie Trybunalskim, zaproponował mu pracę i rodzice się przenieśli do tego Piotrkowa Trybunalskiego. Już nie mieli po co wracać, bo nie było mieszkania na Rejtana, a moje mieszkanie, mojej ciotki… Też nie było mieszkania. W każdym razie…

  • Pan z Warszawki wrócił bezpośrednio do Warszawy?

Tak. To znaczy nie bezpośrednio, nie. Właśnie wróciłem do tych Niechcic, bo to było osiem kilometrów. Złapałem konia niemieckiego, który był… Takich koni się błąkało po lesie parę, nie mając w ogóle zielonego pojęcia, jak się na tym koniu jedzie, ale chłopcy mi pomogli i na tym koniu derką okryty [przyjechałem]. On mnie przywiózł do Niechcic, tak jest. Tego konia zostawiłem. A potem to już pod koniec kwietnia znalazłem się w Warszawie. Po wojnie…

  • Jak to wyglądało, gdzie pan zacumował w Warszawie? Bo rozumiem, że nie było mieszkania ciotki?

Jak się zacumowałem?

  • Tak. Gdzie w ogóle pan się zatrzymał?

Poszedłem na Powiśle oczywiście. Na Powiślu spotkałem… Mieszkali jeszcze na tej ulicy… Cicha nie była specjalnie zburzona, tylko miała ślady od nabojów i tam ludzie już mieszkali w tych domach. Tam mieszkała taka rodzina, nazywali się Flakowie, Flak. Najpierw u nich trochę pobyłem. Potem spotkałem takiego człowieka, który nazywał się Kazanowski, który potem był kierownikiem orkiestry Kazanowskiego (była taka orkiestra, bo on się szkolił w tym kierunku), to przeniosłem się na plac Inwalidów, tam trochę mieszkałem. A potem jak spotkałem kolegę, który mi zaproponował, że można się całkiem dobrze urządzić na terenie rzeźni, na Solcu 24, no to tam się przeniosłem. Tam chyba dwa tygodnie mieszkałem w takiej niszy ceglanej. Ognisko się paliło na dole, dym ulatywał górą. Tam jeszcze mieszkało parę rodzin. Po wodę żeśmy chodzili do studni oligoceńskiej na Ludną. No i co? I to spotkanie właśnie z tym moim podopiecznym, czyli z tym Smolińskim.

  • Proszę powiedzieć, co się stało z wujem Rotem?

Właśnie, jeżeli chodzi o wuja Rota, odnalazłem go po wojnie. Okazało się, że on bardzo wcześnie wyszedł z Powiśla, bardzo wcześnie, jak zbombardowali nam dom, to on… Bo z nim się pogubiłem już drugiego dnia. Byłem ciekawy, czy on żyje. Ale ktoś mi właściwie powiedział, ktoś znajomy z Powiśla, pan Sagadyn, którego spotkałem, żebym go szukał przez PCK, że może mi coś powiedzą. Bo on był starszym facetem, to może gdzieś wylądował. Niemcy się takimi za bardzo nie interesowali, bo do roboty się nie nadawał. On był w ogóle z laską.
Jeszcze była ciekawostka, bo właśnie tutaj muszę powiedzieć, że bardzo mi zależało na spotkaniu z tym wujem, ponieważ on miał laskę, w której były dziesięciodolarówki rodzinne. Przyznam się, że pomyślałem sobie w którymś momencie, że byłoby dobrze… Jak się z nim spotkam, to on może da mi z jedną albo dwie dolarówki. Nie pomyliłem się, tak jest, nie pomyliłem się. Więc on wszystkie [przechował].

  • Kiedy doszło do tego spotkania z wujem?

W 1946 roku. To było tak. Dowiedziałem się, że jest człowiek o takim nazwisku w Białej Rawskiej, w domu opieki. Pojechałem do Białej Rawskiej, przez Rawę oczywiście. Wiedziałem, że z Rawy idzie kolejka dwadzieścia kilometrów do Białej Rawskiej. Jak przyjechałem, to ta kolejka odeszła. W związku z tym rozważałem, czy iść na piechotę, czy nie iść na piechotę. Ale miałem złe buty wtedy. Pamiętam, wtedy miałem pepegi na nogach i się bałem. No i jak tak chodzę, krążę, nie wiem, co mam z sobą robić, to podszedł do mnie człowiek w mundurze harcerskim. Ja też byłem w mundurze harcerskim. On do mnie mówi: „Co taki jesteś zdenerwowany? O czym myślisz?”. Mówię: „Słuchaj, zdarzyło mi się coś takiego”. – „Ależ druhu, no to chodźcie do mojego domu, mam tam rower i pojedziecie”. Mówię: „Ale ty mnie nie znasz”. On mówi: „Tak, ale jesteś harcerzem, to przecież…”. Okazało się, że to był idealista, z którym do tej pory utrzymuję kontakty. Bardzo się przyjaźnimy. Nazywa się Jan Mirowski. A wtedy u niego zapoznałem jeszcze też młodego człowieka, też harcerza, nazywał się Jan Karwański, który się okazał po latach dyrektorem teatru „Kwadrat”. Dopiero teraz od roku czasu chyba przestał dyrektorować, bo ten „Kwadrat” przeniesiono. To tam właśnie poznałem tego pana Karwańskiego, z którym się też koleguję do tej pory. Ale z Jankiem utrzymuję sztamę, jak to się mówi. Pojechałem tam na tym rowerze, tam przenocowałem, dostałem od niego płaszcz gabardzinowy, model reglan. Miał jedną wadę, że mi się po ziemi trochę ciągnął i dostałem dwie dwudziestodolarówki, bo on w tej lasce miał tych dolarówek chyba z osiem albo z sześć. Miał taką gumę grubą na dole i w tej gumie było to. Więc to była [duża pomoc].

  • To było jedyne spotkanie?

I to było jedyne spotkanie. Myśmy się spotkali, ja do niego pisałem, a potem dostałem wiadomość… Ale już byłem… Znowu pojechałem do Dzierżoniowa. Chyba z Dzierżoniowa nawet wróciłem tutaj… Że on zmarł w wieku osiemdziesięciu lat chyba… Niecałe chyba. Więc jemu zawdzięczam to, że jestem wysportowany, że nauczył mnie sportów, że stałem się bardzo odważny, że mnie nikt w życiu nie natłukł. To jest ważne. Żartuję w tej chwili. Ale faktycznie bardzo sportowo się prowadzę, mimo tych moich osiemdziesięciu dwóch lat, jeszcze różne pomysły mi do głowy przychodzą. Chciałbym jeszcze wrócić do Dzierżoniowa, bo tam nastąpiły w mojej świadomości pewne przewartościowania. Tam poznałem bardzo wartościowych i (jak się potem okazało) bardzo znanych ludzi. Między innymi moim pierwszym drużynowym w Dzierżoniowie był Zbyszek Cybulski, aktor późniejszy. To właśnie on tam na jednym z ognisk wymyślił inscenizację, jak to było w modzie, tej śpiewki ludowej „Idzie Maciek przez wieś z kijakiem za pasem”. To on właśnie… To była jego pierwsza inscenizacja aktorska wtedy w Dzierżoniowie.

  • Ile on wtedy miał lat?

On był trzy lata starszy ode mnie. Jak miałem szesnaście, to on miał dziewiętnaście w 1946 roku. On tam był półtora roku przy mnie. To znaczy od początku 1946 roku do 1947. Zrobił maturę w 1947 i wyjechał do Krakowa. Ale z nim miałem do końca życia kontakt i to kontakt taki bardzo bliski. Razem ratowaliśmy na przykład studentkę, która wpadła z kajakiem do wody na Kanale Augustowskim, jak on był na obozie. Jeszcze był studentem i w Augustowie… Dalej. Rekwizyt w postaci tej laski, to też o nim trzeba wspomnieć, bo ten rekwizyt… Nie było skąd takiego kijaka dużego, śmiesznego wziąć. A do dyrektora mojego przyjechał drugi dyrektor z Prudnika, dyrektor technikum ogrodniczego i miał taką laskę. Zobaczyłem, że ma taką laskę z jałowca wygiętą, taką przesadną, bym powiedział. Mówię: „Panie dyrektorze, niech pan pożyczy tej laski”. On mi to dał i właśnie Zbyszek występował z tym rekwizytem. Dlaczego o nim mówię? Dlatego że te rekwizyty zbierałem po nim. I w tym roku właśnie byłem na kolejnym zjeździe koleżeńskim w Dzierżoniowie i tam powstało z mojej inspiracji… Najpierw była izba pamięci, a potem powstało muzeum. A ponieważ znalazł się jeden pasjonat, taki pan, który nazywa się… ten pan dyrektor Rysio ma na imię. W każdym bądź razie wielki wielbiciel Cybulskiego. Jest wiceburmistrzem, więc ma pełną sferę decyzyjną, no i spowodował, że to muzeum powstało. Zawiozłem tam w tym roku cztery eksponaty, jeszcze mam jeden, tylko nie wiedziałem, co z nim zrobić. Cztery eksponaty, z których każdy ma swoją historię, bo tak jak ta laska pochodzi właśnie w taki śmieszny sposób… Ona się zawieruszyła po tym ognisku i temu dyrektorowi nie mogłem tej laski [oddać]. Dopiero dozorca mnie uratował, dał swoją laskę i on pojechał, a ta laska w ogóle zginęła. Okazało się, że [była w moich rzeczach]. Ponieważ ja też wyszukałem sobie żonę w Dzierżoniowie właśnie, więc jak teściowa przeprowadzała się z Dzierżoniowa w latach siedemdziesiątych do Otwocka, to wśród rzeczy znalazłem właśnie tą laskę. Więc wziąłem ją do siebie, leżała do tej pory. A teraz, jak to muzeum powstało, to pozbierałem wszystkie pamiątki i taka podpinka spod tej słynnej kurtki amerykańskiej… Ta kurtka została zdobyta w ten sposób, że myśmy napisali pismo do burmistrza, żeby nam dał z magazynów unrowskich mundury angielskie na wyposażenie drużyny harcerskiej. A on powiedział, że tylko może nas dwóch wejść do tego magazynu i możemy dla siebie, a dla innych to nie, bo będziemy handlować tym. Myśmy poszli w czterech, jeszcze poszedł jeden kolega z drugim kolegą, którego siostra była tą magazynierką, i myśmy się tam obłowili, że hej. W związku z tym myśmy byli najlepiej umundurowaną drużyną harcerską na Dolnym Śląsku. To była 6. dzierżoniowska drużyna harcerzy. Właśnie to takie wątki. Do tej drużyny jeszcze należał Sylwester Chęciński, ten Sylwek, który tworzy te filmy „Historia żółtej ciżemki”, „Sami swoi”. To właśnie Sylwek Chęciński. Tam powstały bardzo, bym powiedział, trwałe przyjaźnie. To proszę sobie wyobrazić, że się nie spotykam z moimi kolegami z politechniki, a spotykam się z moimi kolegami z gimnazjum. No to na tym zjeździe w tym roku było trzydziestu dwóch, oczywiście z czterech roczników. Bo z mojego rocznika to już tam są resztki.
  • To właśnie nawiązując do tej politechniki. Pan wrócił do Warszawy, żeby studiować? I w ogóle kiedy to było?

Więc wróciłem w 1949 roku i zaczęły się też moje zmartwienia w tym czasie, dlatego że trochę w kolizję z prawem wszedłem… Dlatego że właśnie ten stryj, o którym mówiłem, mnie obdarował… Jak dowiedział się, że mam mieszkanie w Warszawie, to przywiózł mi dwa plecaki pistoletów. Tak, to były czasy. I mówi: „Słuchaj, ty musisz to schować, bo ja jestem magazynierem oddziału Wolność i Niezawisłość. My musimy bronić naszej rzeczywistości, ponieważ zaczynają się robić prześladowania”. [Prześladowania], które wtedy nastąpiły, były potworne. Zamykano ludzi za nic. Ilość ludzi, która zginęła po wojnie niewinnie, jest przerażająca. [Ludzie], którzy zginęli niewinnie. Dwóch moich kolegów właśnie z tego gimnazjum, jedno bardzo słynne nazwisko – został rozstrzelany na Rakowieckiej. Jego nazwisko znajduje się na murze.

  • To znaczy kto?

Edward Pytko, lotnik, zginął… Zginął Tadeusz Polek, też rozstrzelany, dlatego że powiedzmy sobie… Znalazłem się po maturze, uprawiałem sporty w AZS-ie. Ponieważ uprawiałem taką rzadką dyscyplinę sporu, to znaczy dżudo sportowe, i byłem dobry w tej dyscyplinie, to chcieli mnie zgarnąć do klubu wojskowego. Oczywiście, że mi zaliczą wojsko i będę mógł sobie studiować. Nie chciałem tego zrobić, zdawało mi się, że jestem mocniejszy. Mimo tego, że przyniosłem zaświadczenie z politechniki, że mam egzamin zdany i podlegam reklamacji, to nie uznano tego.

  • Pan na politechnikę dostał się już w 1949 roku?

Nie, to nie tak było, trochę później. Dopiero zacząłem studia po 1951 roku, dlatego że nie wspomniałem o tym, że wywieziono mnie do wojska, przymusowo zabrano, mimo tych wszystkich reklamacji. W bardzo brzydkich okolicznościach, bo przywiozłem to zaświadczenie na Floriańską 10 i mówię: „Panie poruczniku, ja mam reklamację z uczelni, że jestem reklamowany” – zgodnie z takim a takim dekretem. A on nie czytając tego, tylko patrząc mi bezczelnie w oczy, podarł to i mówi: „Było i nie ma”. Nacisnął guzik, przyszedł wojak, zabrał mnie, zamknął mnie pod schodami. Trzymali mnie do dwudziestej drugiej i o dwudziestej drugiej mnie wywieziono do Jaworzna. Jak się obudziłem w wagonie, to się znalazłem w kopalni Jaworzno, no i zrobili ze mnie ładowacza. Przez dwa miesiące pracowałem jako ładowacz, na klęczkach ładowałem transporter. Myślałem, że to już jest koniec, to już taka mogiła, gdzie [umrę]. Oczywiście takich jak ja było tam nas bardzo wielu. Spotkałem tam też kolegę z Dzierżoniowa, Stanisława Uścisławskiego, który był już tak wychudzony, że mówi: „Słuchaj, Janusz, to już jest mój koniec. Ja tu jestem rok, ale więcej już nie wytrzymam. Chyba sobie coś zrobię”. A ja miałem szczęście. Któregoś dnia przyjechały jakieś gaziki, jacyś oficerowie. Zrobił się straszny ruch, dano nam czyste mundury. W ogóle nieprawdopodobna rzecz, bo tak to chodziliśmy w strasznych łachmanach.
Zrobię małą przerwę i powiem, że szedłem kiedyś w takim łachmanie, pożal się Boże. To było w Bytomiu już, bo potem pojechałem do Bytomia i właśnie szedłem w takim łachmanie, jeszcze niewymienionym na dobry mundur. Stał autobus: Państwowa Opera Śląska. Wychyla się kierowca i mówi: „Panie wojskowy, niech pan pozwoli. Ja tu mam panią, która chyba złamała nogę, a ja mam lumbago i nie mogę jej pomóc. Trzeba ją tutaj do tego rentgena dostarczyć”. Mówię: „Nie ma sprawy”. Patrzę, otworzyły się drzwi, wychodzi takie cudo uśmiechnięte bardzo, niby kogoś znajomy, ale nie wiadomo kto, noga zawinięta w szalik. Przytrzymałem ją, żeby jakoś sprowadzić ją i ona na jednej nodze, oczywiście tak kuśtykając, druga w powietrzu. Mówię: „Wie pani, żeby się pani nie wstydziła, to ja bym panią wziął na plecy”. Ona mówi: „A czego?”. No to lu. Oczywiście ona na plecy, ja ją za pupę, na to czekałem. No i idę po tych schodach, ale długi płaszcz, nadepnąłem na połę, no i oczywiście niewiele owało, byśmy oboje na twarz polecieli. W ostatniej jakiejś sekundzie, dzięki jakiemuś zupełnie niespodziewanemu ruchowi, udało się nam ustrzec [przed upadkiem]. Więc dostarczyłem ją do tego rentgena, chcę odchodzić, a ona mówi: „Ale chyba się zapoznamy?”. Mówię: „Dobrze, Janusz Kaczorowski”. A ona mówi: „Barbara Bittnerówna”. No i w ten sposób poznałem panią Barbarę Bittnerówną, z nią się zaprzyjaźniłem potem już na wiele lat, potem z jej mężem, z Lechosławem. Mogłem się dzięki temu odchamiać, bo miałem zawsze świeże wejściówki do Teatru Wielkiego, w okresie kiedy ona… Aha, jeszcze mało. Tam dostałem, bo tam był Festiwal Moniuszkowski i grali wszystkie opery Moniuszki. No to ona mi dała od razu wejściówki na te wszystkie opery. Tak że jeszcze odchamiałem oficera politycznego, który nigdy nie był w operze i był bardzo zdziwiony, że ta muzyka… Mówił: „Wiesz, ta muzyka trafia do mnie”. Mówię: „Trafia, no tak, trafia”. Pokolenia się wychowały, nic nie mówiły. Trafia. No to było tyle. To był ten wątek właśnie…

  • Wróćmy tak jeszcze szybciutko do Warszawy, jeśli można, bo będziemy już zmierzać ku końcowi.

Do Warszawy… Po wojsku, byłem krótko w wojsku, bo byłem tylko półtora roku. Byłem w klubie sportowym, startowałem w drużynie waterpolo, grałem w piłkę wodną, no i uprawiałem dżudo sportowe. Ale ponieważ pisałem cały czas pisma, skargi tak zwane, w związku z tym za którymś razem przyszła skarga pozytywnie załatwiona i powiedziano mi w dowództwie… Moim dowódcą był pułkownik w mundurze polskim, ale rusek, nazywał się Samosudow. I to jest jedyny rusek, na którego nie mogę powiedzieć złego słowa. Był bardzo ludzki i kochał sportowców, miał fioła na tym punkcie i wszystko dla nich robił. Tak że mieliśmy właściwie tam sielankę w stosunku do tych batalionów pracy. Stworzył z nas taką kompanię dowodzenia korpusu. Nazwał nas szkolną kompanią oficerów rezerwy, no i w ten sposób przebębniłem te niespełna półtora roku. Tak że straciłem jeden rok studiów, a w 1951 roku poszedłem na studia.

  • I po studiach rozpoczął pan…

Nie, w 1952 roku. Po studiach… Już na trzecim roku byłem asystentem profesora Kamlera, byłem na Wydziale Inżynierii Sanitarnej. A potem zająłem się energetyką cieplną. Jako inżynier zrobiłem dyplom magisterski. Następnie poszedłem do pracy, a właściwie ciut wcześniej poszedłem do pracy na budowę, bo na uczelni nie było idei. Zacząłem pracować jako inżynier ruchu w elektrociepłowni. Ale wcześniej budowałem ją na Żeraniu. To była moja pierwsza elektrownia. W sumie zbudowałem jedenaście elektrowni.

  • W którym roku zaczęła się budowa elektrowni żerańskiej?

W 1953. Budowa elektrowni na Żeraniu rozpoczęła się w 1953, a w 1955 uruchomiliśmy pierwszy kocioł. Była to stara elektrownia, oparta na technice z lat trzydziestych, ze Związku Sowieckiego, tam owało różnych rzeczy. Ale robiliśmy różne cuda i żeśmy ją uruchomili. To była elektrownia tak niebezpieczna, że w ciągu pierwszych pięciu lat eksploatacji albo może sześciu zginęło kilkanaście osób w tej elektrowni. System pyłowy był bardzo źle rozpracowany i tam dochodziło do wybuchów, jako że mieszanka pyłowa, węglowa z powietrzem stanowi duże prawdopodobieństwo zagrożeniem wybuchu w ogóle.

  • Ale ona była potem jakoś modernizowana?

Tak, ona… Właśnie zrobiłem mojej żonie wielką przyjemność i jeszcze jednej lekarce znajomej, bo zostałem zaproszony przez dyrekcję jako senior tej elektrowni (bo tam już niewielu jest, jako senior i oni mnie tam trochę hołubią), żeby pokazać elektrownię. Przyznam się, że nie poznałem tej elektrowni i byłem zaszokowany. Tam się już pracuje… Tam gdzie było kupę ludzi na tych podestach operacyjnych, na turbinie, to było na poziomie kondensatorów czterech ludzi przy każdym bloku. Czterech ludzi na dole przy turbinie, na górze na antresoli, dalej jeszcze i wszędzie byli ludzie. Wszędzie musieli kręcić różnymi zaworami, pokrętłami. W tej chwili facet siedzi przy pulpicie, wszystko steruje, wszędzie serwomotory, to wszystko jest tak… W ogóle piękna sprawa, czyściutko, kafelki. A wtedy chodziło się… Nie można było bez mydła… Pod prysznic jak człowiek szedł, to w ogóle nie miał żadnej szansy się umyć.

  • Czyli przeżył pan olbrzymi skok technologiczny?

Zresztą przeżyłem parę skoków, bo jak powiedziałem, pracowałem na jedenastu elektrowniach w kraju i za granicą. Budowałem na przykład Prunerov, byłem kierownikiem rozruchu w Prunerovie w Czechosłowacji. Potem w Poczeradach, potem w Tuszynicach. A potem budowałem, na koniec kariery zawodowej byłem dyrektorem budowy elektrowni Kozuory w Bułgarii. Ale ponieważ byłem bezpartyjny, w związku z tym tym dyrektorem byłem krótko, tylko parę miesięcy. A potem przyszli, powiedzieli: „Kolego, towarzyszu, jak to się stało, że żeście zostali dyrektorem?”. Mówię: „Tak się stało, że opracowywałem organizację budowy tej elektrowni i zrobiono mnie dyrektorem. Minister Zarzyński zrobił ze mnie dyrektora”. On mówi: „No tak, ale my mamy polecenie. Bułgarzy chcą tu partyjnego człowieka na stanowisku”. Mówię: „Nie mam nic przeciwko temu. Ale to ja zjeżdżam z budowy”. – „Nie, nie, nie”. Ponieważ poznałem w międzyczasie język bułgarski, to byłem bardzo atrakcyjny. Miałem kolegów na bardzo wysokim szczeblu. Znałem nawet syna Żiwkowa, tego który był tam jednym z dyrektorów. Znałem ministra energetyki Gankowa, biegaliśmy nad Dunajem. Miałem tam doskonałe stosunki, to była nieprawda, że tak było. Oni mówią: „Pensję zostawiamy w tej samej wysokości, tylko niestety nie możecie być towarzyszu…”. Mówię: „Już nie towarzyszu”. No i tak się stało. Tak że dotrwałem do [emerytury].

  • To koniec pana kariery zawodowej?

To jest tak, kariera zawodowa… Bardzo poważnie traktowałem swój zawód w życiu, ciągle się doskonaliłem. W związku z tym skończyłem jeszcze studia podyplomowe z zakresu handlu zagranicznego, bo uważałem, że to jest konieczne. No i w związku z powyższym tam… A poza tym nigdy nie narzekałem.

  • Ciekawie pan opowiada i mnóstwo jeszcze wątków pewnie mógłby pan poruszyć.

Tak, jeszcze mi się przypominają pewne rzeczy. Bo na przykład jak dziś się spotkaliśmy, to zacząłem mówić, że tak bym chciał o tych ludziach trochę więcej powiedzieć.

  • Ale wymienił pan mnóstwo nazwisk.

Ale jeszcze jest jeden człowiek, który nazywał się Wojciech Zabłocki, żołnierz z „Kryski”, z Powiśla Czerniakowskiego. Już nieżyjący, cudowny człowiek. To on właśnie budował skrytki na Cichej, przychodził. Zapoznałem go w czasie wojny. A potem po wojnie go odnalazłem. Żeśmy się przyjaźnili, pracowaliśmy w jednej firmie. A poza tym chcę powiedzieć, że odnalazłem tego człowieka z tej barykady, tego żołnierza ze Zgrupowania „Chrobry I”. Odnalazłem go, nazywał się Ryszard Włodarczyk. Był w obozie, poszedł do niewoli. Wrócił z niewoli, nie mógł w żaden sposób dostać pracy jako… Raz, że wrócił z zachodu, drugi raz, że był w Armii Krajowej. Mam takie ogromne poczucie dobrze spełnionego obowiązku, że przecież tym ludziom pomagałem.

  • No właśnie, pan wyszukiwał ciągle tych ludzi…

Ja go hołubiłem, on za mną chodził. Pracowałem w Urodzie na Szwedzkiej, to go tam ściągnąłem, zrobiłem go szefem zaopatrzenia. Potem partyjniacy się do niego dobrali, musiał odejść. To załatwiłem mu następną pracę. Byłem dyrektorem zakładu energetyki, w związku z tym… A ktoś mówił: „Jak to się stało, że ty mogłeś być dyrektorem?”.

  • Bezpartyjnym?

Bezpartyjny. Mówię; „Nie wiem”. Jedyny przypadek… Czyli byłem dobry po prostu w tych sprawach. Więc jak byłem dobry, to już nie mogli mnie zgnoić, chociaż byli tacy, którzy to robili. Bo jak zobaczyłem swoją teczkę, to moi koledzy na mnie donosili. […]



Warszawa, 25 lipca 2012 roku
Rozmowę prowadziła Anna Sztyk
Jan Kaczorowski Stopień: cywil Dzielnica: Powiśle

Zobacz także

Nasz newsletter