Janusz Gołuchowski „Orwicz”

Archiwum Historii Mówionej

Moje nazwisko Janusz Gołuchowski. Obecnie mieszkam w Warszawie. Przed Powstaniem byłem w 6. kompanii II Batalionu w Legionowie w „Obroży”. Siedziba tej kompanii była w Białołęce. Miałem wówczas szesnaście lat.

  • Czy zapamiętał pan coś z wybuchu II wojny światowej z 1939 roku?

Pamiętam ten dzień, kiedy wojna wybuchła. Wiem, że był bardzo ładny dzień, bardzo ładna pogoda była. Pamiętam walki lotnicze nad Warszawą. Bitwę lotniczą pamiętam dobrze.

  • Proszę powiedzieć, jak zmieniło się pana życie w momencie wybuchu wojny.

Wtedy byłem jeszcze małym chłopcem, bo to miało miejsce w 1939 roku. Chodziłem do szkoły powszechnej. W zasadzie jako jeszcze bardzo młody człowiek, a właściwie wówczas jeszcze dziecko, to wielkiego wpływu na to nie miałem, jak to się zmieniało. Dopiero później, jak już dochodziliśmy do okresu Powstania, do 1944 roku, byłem wówczas starszy, miałem szesnaście lat. Tu się muszę przyznać do jednego kłamstewka, bo byłem bardzo wyrośnięty i mimo że miałem szesnaście lat, to nikt by mi tyle nie dał. Dawano mi dużo więcej. Inaczej w zasadzie nie mógłbym złożyć przysięgi, którą złożyłem, bo to powyżej osiemnastu lat dopiero [było możliwe], a ja miałem szesnaście. Powiedziałem, że mam osiemnaście, i tu się do tego muszę przyznać. Ale przysięgę złożyłem.

  • W jaki sposób zetknął się pan z konspiracją?

Już dokładnie w tej chwili nie pamiętam, jak to było. W każdym razie w naszej rodzinie byli wszyscy w konspiracji, szczególnie jeden z moich wujków, który brał udział w Powstaniu Warszawskim. Później był w oflagu, dopiero stamtąd wrócił. Wiedziałem o tym, że on jest [w konspiracji]. Miałem znajomych, którzy też byli w AK, o tym wiedziałem. Z kolegami miałem styczność i w zasadzie zwerbował mnie do tego Wiktor Rzecznik, pseudonim „Orzeł II”. Później był moim bezpośrednim zwierzchnikiem, bo był dowódcą drużyny, w której byłem. Głównie on mnie w zasadzie wprowadził do podziemia.

  • Czy pamięta pan, w którym roku?

W 1943 roku.

  • Czy do tego czasu chodził pan do szkoły?

Chodziłem do szkoły.

  • Czy pan był w harcerstwie?

Nie, w harcerstwie nie byłem.

  • Jak pan sądzi, co powodowało, że młodzi ludzie szukali kontaktu z konspiracją? Czy to była atmosfera w domu, czy atmosfera w szkole, w przedwojennej Polsce?

To była atmosfera w domu. Jeden mój wujek pracował w Zamku Królewskim, drugi pracował w Urzędzie Rady Ministrów (obecny Pałac Prezydencki), zajmował dość wysokie stanowisko. Ponieważ on tam mieszkał, bo był dyrektorem administracyjnym (tak można powiedzieć) tego zespołu obecnego Pałacu Prezydenckiego, czasami i ja tam mieszkałem u niego, bo mnie do siebie zapraszał i po kilka dni nieraz u niego byłem i tam mieszkałem. Ten wujek i ten drugi, co w Zamku pracował, to obydwaj wyjechali w 1939 roku za granicę, w tych wszystkich wypadkach znaleźli się za granicą. Jeden wyjechał z premierem Składkowskim, drugi z prezydentem Mościckim. W ten sposób się znaleźli za granicą. Trzeci wujek został w Warszawie i później był właściwie opiekunem rodziny. Atmosferę stwarzał taką, że byłem wychowany w duchu patriotycznym i nawet się nie zastanawiałem ani chwili, jak mi zaproponowano, żebym wszedł do podziemia. Nawet się nie zastanawiałem nad tym. U nas w domu były też spotkania, oczywiście starsi ludzie się spotykali, bo wtedy miałem szesnaście lat. Wiem, że wszyscy byli w AK i spotykali się. Atmosfera była bardzo patriotyczna, o wszystkim się mówiło, gazetki się czytało wydawane w podziemiu. Już wtedy wchodziłem w życie podziemne.

  • Czy rodzice wiedzieli, że pan się zaangażował w walkę podziemną?

Wiedzieli.

  • Czy pan przechodził jakieś szkolenia?

Tak. Cały czas w zasadzie brałem udział w szkoleniach. W październiku 1943 roku wstąpiłem, zimą może mniej [było szkoleń], ale okres wiosny i już później lato aż do Powstania to myśmy mieli różne ćwiczenia, spotkania. W Białołęce było o tyle łatwo, że las był pod bokiem i w tym lesie myśmy mieli wszystkie ćwiczenia. Nawet z bronią i bez broni, nawet były manewry nocne. Nie wiem, jakiś kapitan czy major, nie pamiętam w tej chwili już dokładnie, chyba miał pseudonim „Strzała”, dowodził całymi manewrami. Brała udział nie tylko nasza kompania, ale więcej kompanii brało w tym udział. To były nocne manewry, atak na upozorowane pozycje czy coś takiego. Całą noc to trwało, noc była strasznie ciemna wówczas i mokra. Tak że jak przyszedłem do domu, to byłem cały mokry po tych ćwiczeniach, bo to było i padnij, i powstań też. To miało przedsmak tego, co nam mogło grozić w czasie Powstania.

  • Czy chłopcy z pana oddziału to byli znajomi, sąsiedzi?

Też. Nie wszystkich ich znałem, ale też.

  • Zachowywaliście ścisłą konspirację? Czy traktował pan to serio? Zdawał pan sobie sprawę, że to jest zagrożenie życia?

Oczywiście, że sobie zdawałem sprawę z tego. Wtedy bardzo wydoroślałem, bardzo poważnie myślałem. Dlaczego? W marcu w 1943 roku w moje szesnaste urodziny zmarł mój ojciec. Ponieważ mój ojciec prowadził dwa zakłady fryzjerskie, ja to później przejąłem. Jak ojciec zmarł, utrzymywałem rodzinę. Musiałem zawiadywać tymi zakładami, żeby to wszystko funkcjonowało, żebyśmy mieli z czego żyć. Byłem wtedy w zasadzie głową rodziny, mając szesnaście lat. Tak że poważnie myślałem o różnych rzeczach, głupstwa mi nie były w głowie.

  • Czy w lipcu 1944 roku wiedział pan, że zbliża się Powstanie, że to już jest ten czas?

Była taka atmosfera, gdzie już się coś wspominało, nie mówiąc o bezpośrednim [zaangażowaniu]. Myśmy byli już nawet zgrupowani trzy dni przed Powstaniem. Byliśmy w Białołęce, mieszkaliśmy w podziemiu u państwa Nowakowskich. Było ich dwóch braci, Mieczysław i Tadeusz. Mieczysław został aresztowany przez Niemców, później rozstrzelany na Pawiaku, ale Tadeusz później brał udział [w Powstaniu]. On nas ulokował u siebie w domu, w podziemiu. Jego willa tam była, wszyscy się znali. Nie wszyscy mieszkali w Białołęce, niektórzy byli spoza Białołęki. Na przykład ja mieszkałem w Henrykowie. Nasze zgrupowanie i wszystkie zbiórki były w Białołęce i cała 6. kompania się wywodzi z Białołęki, bo w Henrykowie była piąta. Byłem w szóstej przez kolegę, który mnie zwerbował. Wprawdzie znałem dowódcę kompanii z Henrykowa, bo to był kolega mojego wujka. Spotykali się razem i myśmy się spotykali, bo też brałem w tym udział, ale byłem akurat w szóstej. Od trzech dni przed Powstaniem byliśmy zgrupowani. Ale jakoś tak się stało, że dzień przed Powstaniem nas zwolniono. Nie wiedzieliśmy dlaczego, ale [powiedziano]: „Idźcie do domu, jak coś trzeba będzie, to was zawiadomimy”. Rzeczywiście myśmy poszli do domu i tylko jedną noc w domu przespałem. Już o godzinie piątej ogólne [poruszenie]: Powstanie.

  • Piąta rano?

Nie, po południu. Godzina „W”. Miałem jednego kolegę, który koło mnie mieszkał, więc obydwaj żeśmy wtedy prędko udali się na Białołękę na zbiórkę. Już prawie wszyscy tam byli, jeszcze inni dochodzili. Już po piątej, przed zmrokiem jeszcze myśmy się tam zebrali.

  • Czy miał pan jakąś broń?

O ile to można było nazwać bronią, to miałem „filipinkę”.

  • Dostał pan na miejscu?

Dostałem jako wyposażenie.

  • Jak pan szedł do Powstania, co pan na siebie włożył? Jak pan się ubrał?

Miałem wojskowe buty. Możliwe, że były niemieckie. Włożyłem spodnie, marynarkę, sweter, plecak miałem, płaszcz również, który się przydał, ale i to nie pomogło, bo wtedy straszny deszcz padał i myśmy całą noc mokli. To później spowodowało moją chorobę, nawiasem mówiąc. Przygotowałem się w jakiś sposób, babcia mi coś włożyła do plecaka: „Masz, idziesz…”. Nie było żadnego pytania: „Dlaczego idziesz? Po co idziesz?”. Takich rzeczy nie było. To znaczy wszyscy wiedzieli, gdzie idę, po co idę, ale tylko błogosławieństwo mogłem dostać, pytań takich nie było.

  • Czy dostał pan wtedy opaskę?

Tak, 717 pluton.

  • Kto był pana dowódcą?

[Dowódcą] drużyny był Wiktor Rzecznik pseudonim „Orzeł II”, już nie żyje, zmarł dwa lata temu. Dowódcą kompanii był porucznik „Motor”.

  • Czy miał pan z nim osobisty kontakt?

Nie bardzo. Tak na co dzień raczej nie. Raczej miałem z Wiktorem Rzecznikiem, bo to był mój starszy kolega. Bezpośrednio z nim no i z kolegami z drużyny. Tak, to czasami żeśmy się spotykali z innymi. W zasadzie nikt się nie znał. Dopiero później, jak wyruszaliśmy na Powstanie, to cała kompania się zebrała, wszystkie drużyny, plutony i tak dalej.

  • Pierwszego sierpnia był pan na miejscu u państwa Nowakowskich. Jak długo to trwało? Jak długo tam stacjonowaliście?

Byłem u nich trzy dni, później nas zwolniono. W dniu wybuchu Powstania, czyli 1 sierpnia, było po piątej, jak tam doszedłem i była już zbiórka całej kompanii.

  • Jakie dostaliście pierwsze zadanie?

Myśmy musieli przemaszerować z Białołęki od państwa Nowakowskich, bo koło ich willi była zbiórka. To był teren zalesiony, dlatego było dość bezpiecznie wówczas z tego tytułu. Cała nasza kompania przemaszerowała. Wyruszaliśmy stamtąd, to już właściwie szarówka mocna była. Musieliśmy dołączyć, bo tam prawdopodobnie była zbiórka batalionu. Nie wiedziałem o tym, bo mnie nie informowano, tylko spełniałem rozkazy. Musieliśmy przejść przez Choszczówkę do Legionowa. Trzeba było w Choszczówce przejść tory kolejowe z prawej strony na lewą, patrząc od Warszawy w stronę Legionowa. Dochodziliśmy do przejazdu, który był usytuowany przed Choszczówką, gdzie można było przejść przez tory, [kiedy] wywiązała się strzelanina. Akurat jakieś kopki zboża stały czy coś takiego i myśmy po tym zbożu, po kopkach się rozbiegli, bo nie wiadomo było, o co to chodzi. Niemcy, nie Niemcy? Okazało się, że to nie byli Niemcy, tylko przez pomyłkę inna kompania też się natknęła. Szpice, przednie straże na siebie wpadły, ale później się zorientowali i zaczęli strzelać do siebie. Kule gwizdały, ale nie wiadomo było, o co chodzi. Myśmy się pochowali w zbożu, w kopkach. Ustała sprawa. W końcu się okazało, że oni jakoś się domyślili, że coś to nie tak, to nie są Niemcy. Skrzyknęli się i się wyjaśniło, że przypadkiem przez pomyłkę zaczęli do siebie strzelać. Mieli wtedy broń, karabiny mieli. My nie, jak powiedziałem, miałem tylko „filipinkę”. Nikt tego nie użył, bo na rozkaz można było tego użyć, nie byliśmy w akcji, tylko to było zaskoczenie. Jakoś to się uspokoiło. Wówczas był łącznik, był nim też mój kolega, z którym grałem w piłkę nożną, Tadeusz Kowalski, miał pseudonim „Gustaw”. Był łącznikiem i w zasadzie on tę sprawę jakoś rozwikłał. Miał łączność z Legionowa i to właśnie przez niego było.
Jakoś przeszliśmy na drugą stronę, ale zaczął już wtedy padać deszcz. Całą noc lał deszcz. Zmokłem, byłem cały przemoczony, bo nie było się gdzie schować. Myśmy maszerowali wzdłuż torów, tam była droga, ale później musieliśmy wejść głębiej w las. Cały czas był las, od Choszczówki aż do Legionowa było zalesione. Pociąg, jak jechał, to cały czas jechał właśnie przez las. Myśmy skrajem lasu maszerowali do Legionowa. Mieliśmy zaatakować koszary w Legionowie, żeby zdobyć broń. Tak nam to później wyjaśniano. Doszliśmy pod Legionowo, pod zabudowania Legionowa, to się nazywa chyba Cegielnia, jakaś dzielnica. Ostatnie zabudowania Legionowa, ostatnie domki w Legionowie stały w Cegielni i już były w lasku, dochodziły do lasu, przez który myśmy maszerowali. Żeśmy się zatrzymali w lesie i wówczas zaatakowały nas czołgi niemieckie. Nie wiem, różnie na ten temat mówiono. Skąd Niemcy się dowiedzieli, że my tam jesteśmy, tego do dzisiejszego dnia nie wiemy. Albo ktoś doniósł, albo nie wiem. Bo skąd oni wiedzieli? Zaczęli strzelać z czołgowych dział po naszym lesie. Myśmy się oczywiście cofnęli do lasu, bo porządnie zaczęli do nas walić z czołgów. Czołgów musiało być kilka, huk niesamowity, pociski się rozrywały. Myśmy się wycofywali. Biegł przy mnie pan Prządak. Pamiętam nazwisko, mieszkaniec Białołęki. Prowadził tam sklep, miał syna, z tym że syn był moim rówieśnikiem, ale nie brał udziału w przeciwieństwie do mnie.


  • Ten pan był żołnierzem?

Był żołnierzem z mojej 6. kompanii, z tym że to był dorosły człowiek, miał syna w moim wieku. Jakoś się przy nim znalazłem i on wtedy został ranny od odłamka. Później go na podwody włożyli, wywieźli dalej do lasu, a myśmy tam się później zgrupowali, jakoś pozbieraliśmy się po tej nawale ognia z czołgów. Wycofaliśmy się do lasu trochę w kierunku Bukowa. Jak już się wszyscy pozbierali (to była noc, nie bardzo było coś widać), jak już zaczęło się szarzeć rano, wszyscy się trochę pogubili, nie wiedzieli, gdzie są. Ponieważ często chodziłem na grzyby po tych lasach, byłem zorientowany, miałem dobrą orientację. W końcu ich stamtąd wyprowadziłem do Bukowa, bo tam chcieli dojść, tam mieszkał pan Rogoziński. Bracia Rogozińscy wszyscy byli w AK. […] To była cała duża rodzina. Jeszcze jeden był, Ryszard Rogoziński, którego znałem. Mieli tam swoje duże gospodarstwo (czy ogrodnictwo prowadzili?), było ich kilka rodzin Rogozińskich. U Rogozińskich żeśmy się wszyscy zebrali i po zbiórce czekaliśmy na dalsze rozkazy. Jak się rozwidniło, dzień się zrobił, wszyscy przemoczeni, każdy zmarzł. Też byłem przemoczony, mimo że miałem płaszcz i to wszystko, byłem przemoczony do suchej nitki. Co robić? Nie za bardzo oni wiedzieli. Po pewnym czasie był rozkaz, decyzja, żeby rozejść się do domów i będziemy zawiadomieni o dalszych posunięciach w naszej kompanii. Dalej to już nie wiem, między kompaniami były jakieś porozumienia. Wszyscy na swoją rękę musieli się wycofać.
Z Bukowa laskami, poboczami doszedłem do domu. Okazało się, że szedłem (a tam wszędzie jeszcze byli Niemcy) za Niemcami. Niemcy przede mną szli, ja za nimi i nie wiedziałem o tym, że oni przede mną, oni pewnie nie wiedzieli, że ja za nimi idę. Jakoś w ten sposób udało mi się dojść bezpiecznie do domu. Już wtedy było widno. Oczywiście się mną zaraz zaopiekowali, bo później dostałem z tego wszystkiego zapalenia płuc. Tak przemokłem, przemarzłem, że mnie zaraz położono do łóżka i jakiś czas chorowałem. W międzyczasie, jak się później okazało, znowu zrobili zbiórkę. Jak byłem chory, wtedy już nie wszyscy [się stawili] (bo nie wszyscy się pozbierali), ale ci, co się zdołali jakoś skrzyknąć, to później przeszli przez Wisłę do Kampinosu. Dwudziestu jeden moich kolegów leży pochowanych w Tarchominie na cmentarzu. Kto wie, gdyby nie moja choroba, to może też bym na tym cmentarzu w tej chwili leżał, bo prawie wszyscy tam zginęli.

  • Co pan zrobił ze swoim granatem?

Miałem go. Przyniosłem go do domu i później go zakopałem. Nigdy go nie odkopałem na wszelki wypadek. Później Niemcy mnie złapali, zostałem wywieziony i on tam został. Jak przyjechałem do Polski, to wtedy lepiej go było nie ruszać.

  • Ciągle gdzieś w ziemi jest?

Teoretycznie tak, ale zostały te tereny przebudowane, domy wybudowano. Tam był dół, śmieci wyrzucali, na skraju tego dołu zakopałem. Później myślę sobie: „No co ja będę go odkopywał”. Nie był mi potrzebny, a miałem przygody z UB.

  • Co pan zrobił z opaską?

Razem z granatem zakopałem.

  • Nie żałował pan, że dał się wciągnąć w wojnę?

Nie. Nie żałowałem. Żałowałem, że to się tak głupio dla mnie skończyło. W końcu jak poszli przez Wisłę do Kampinosu, ja już z nimi nie mogłem pójść, bo byłem chory. Poszli beze mnie. Ukrywałem się później. Już nie mieszkałem w swoim domu, tylko w domu moich dziadków.

  • Już po chorobie?

Jak już wróciłem z nieudanego dla mnie Powstania. Jak Powstanie wybuchło, to do dziadków żeśmy się przenieśli. Wróciłem do nich. Dom sobie upodobali Węgrzy. To były oddziały, które współpracowały z armią niemiecką. To było zaopatrzenie. Nie wiem, czy to był batalion Węgrów, czy kto tam był, czy to duża jednostka, co za jednostka – w każdym razie przyjechali do naszego domu, zajęli piętro (bo były dwa pokoje na piętrze) i tam mieszkał dowódca, jakiś porucznik. To było zaopatrzenie. Zwieźli najróżniejszych rzeczy, jako zaopatrzenie musieli wszystko mieć. Zgromadzili to na trawniku przed domem, to było przykryte plandekami i tak dalej. To mnie później uratowało i ci Węgrzy mnie uratowali. Jak już trochę wyzdrowiałem, to musiałem siedzieć i tam się ukrywałem. Niemcy chodzili i właściwie tych ludzi wyszukiwali, szczególnie mężczyzn. Byłem wysoki wówczas, tak że nie wyglądałem na moje szesnaście lat, tylko na dużo więcej, dawano mi nawet dwadzieścia dwa. Wtedy by mnie Niemcy złapali i nie wiem, co by ze mną zrobili. W każdym razie jak raz Niemcy przyszli, to Węgrzy mnie sami [schowali]. Byli bardzo przyjaźnie do nas nastawieni. Do Polaków, przynajmniej do nas. Schowali mnie pod plandekę między swoje towary.

  • Co tam było?

Żywność była i jeszcze inne rzeczy, dokładnie nie wiem co. Nie pytałem ich, oni mi nie mówili. W każdym razie między worki, skrzynie, które tam były, mnie schowali, przykryli plandeką. Niemcy już tam nie zajrzeli, ale dom przeszukali. Gdybym był w domu, to by mnie zabrali. Ponieważ byłem pod plandeką, a tam żołnierz stał z karabinem, [to] im tam nie pozwolił podejść. To mnie uratowało. Tak było dwa razy, jakoś mi się udało. Później przebywałem trochę w fabryce drożdży, bo to było tuż przy fabryce drożdży, obecnie syntetycznych środków zapachowych. Fabrykę przerobiono na zakład produkujący syntetyki zapachowe. Też nikogo nie było, tylko dozorca jakiś pilnował. Mój dziadek pracował w tej fabryce drożdży, był ogrodnikiem, wszystkie ogrodnicze rzeczy prowadził. Były i cieplarnie, i ogród. Była głęboka, ogromna piwnica. Myśmy nieraz do tej piwnicy się chowali. Spotkałem tam jednego z kolegów, który też nie przeszedł przez Wisłę do Kampinosu, tylko gdzieś tu się znalazł. Nazywał się Edward Sławiński, jego pseudonimu nie pamiętam. Nie wiem też, czy on był z 6. kompanii. W każdym razie to był mój kolega z czasów okupacji. Spotkaliśmy się tam i nieraz przesiadywali w tej piwnicy. W ogrodzie nikogo nie było, to tam żeśmy sobie cicho mogli posiedzieć. Co się z nim stało później, nie wiem, gdzieś musieli go złapać. Nas w końcu Niemcy wszystkich wysiedlili. Początkowo robili łapanki, łapali mężczyzn, a później, to wszystkich wysiedlono.

  • Czy pan pamięta, kiedy to było?

To było tuż przed 15 września, chyba 13 września. Nas wypędzono wówczas do Bukowa. W Bukowie mnie jako mężczyznę od rodziny odseparowano, rodzinę wypędzono, poszli do Jabłonny. Był Henryków, Dąbrówka, Buków, Buchnik i Jabłonna. W Jabłonnie mieliśmy rodzinę i oni tam trafili następnego dnia. Jedną noc w obozie w Bukowie byliśmy. To był obóz, wszystkich tam spędzili. Nie wiem, jakieś baraki tam były – co tam było przedtem, pojęcia nie mam. Tam stale byli Niemcy, choć może ich tam później nie było. Ogrodzenie, druty, oni tam wszystkich spędzili. W końcu mnie odseparowali od rodziny. Rodzinę wypędzono do Jabłonny, mnie już zostawili w obozie. Myśmy tam byli dzień czy coś takiego, a naszą rodzinę jeszcze tego samego dnia wypędzono do Jabłonny. Następnego dnia z wszystkich mężczyzn (mnie również) stworzono kolumnę. Nie wiem, ilu ludzi tam mogło być, trudno było zliczyć. Kilkuset mężczyzn było, może trzystu, może czterystu. Trudno mi powiedzieć w tej chwili. Wypędzono nas z obozu. Później pod eskortą żołnierzy niemieckich z karabinami przepędzono nas przez Buchnik, przez Jabłonnę i nikt jakoś z mojej rodziny się nie zorientował, że jestem wśród tych [ludzi]. Ludzie stali w Jabłonnie, jeszcze ich nie wypędzono stamtąd. Wysiedlono wszystkich, którzy mieszkali bliżej Warszawy, między innymi i nas z Henrykowa.

  • Jak się odbywało wysiedlanie? Czy trzeba było się szybko pakować?

Tylko można było wziąć, co się ze sobą [zabrało]. Podręczny bagaż. Spotkałem doktora [Antoniego] Religioni. To był przyjaciel naszej rodziny i przed wojną, i w czasie okupacji, i po wojnie. Włoskie nazwisko. Jego tylko spotkałem, jak szedłem, jak już mnie pędzili: „Panie doktorze, proszę pożegnać moją rodzinę”. Tylko tyle mu powiedziałem. „Gdzie oni są?” Mówi: „Nie wiem”. Byli gdzieś, tylko nie było ich w tym czasie, jak nas pędzono przez Jabłonnę główną szosą. On im powiedział później, że ja tam szedłem. Pędzili nas w stronę Nowego Dworu, w stronę Modlina. Wiem, że to był chyba 15 albo 16 września, ponieważ wtedy był zrzut zaopatrzenia na Warszawę z alianckich samolotów.

  • Czy pan widział te samoloty?

Myśmy to widzieli. Tylko do tyłu żeśmy się oglądali, a ci: Raus! Raus! Nawet nie bardzo pozwolili się oglądać do tyłu. Potem się dowiedziałem, co to było.

  • To było rzucające się w oczy? Samolotów było dużo?

Tak. Tak daleko to przecież nie było. Wszystko było widać. Samoloty lecące w górze, pogoda była tego dnia ładna (jak by nie była, to by nie było zrzutu), to był chyba 15 albo 16 września. Później nas zapędzono do twierdzy zakroczymskiej. W Zakroczymiu była twierdza i tam nas wpakowano. Przedtem musiano mieć tam widocznie jakichś więźniów, jakichś ludzi więziono czy coś takiego, bo nas tam wpędzono i tyle. Kaszy nam dali, coś do zjedzenia i myśmy w ziemiankach wykopanych przez poprzedników (tylko była słoma), w tych norach spali. Rano nas wypędzano pod bronią do kopania okopów na obecnym lotnisku w Modlinie. To były tereny lotniska, chyba niemieckie lotnisko. Ono było raczej polowe, ale to są tereny, gdzie teraz wybudowano lotnisko pasażerskie. Trzymano nas i jak się skończyło Powstanie w Warszawie, to nas wpakowano również (przypadek, nie przypadek) do pociągu, do bydlęcych wagonów i wywieziono nas. Nie wiadomo gdzie. Cały pociąg, kilkaset osób chyba było. Na ogół byli to sami mężczyźni.

  • Przez dwa tygodnie [tam byliście]?

Myśmy kopali rowy – [okopy wojskowe].

  • Czy pan słyszał rosyjskie natarcie na Warszawę, na Pragę?

Nie.

  • Będąc jeszcze w Henrykowie, wiedział pan, co się dzieje w Warszawie, w Powstaniu?

Oczywiście.

  • Skąd te wiadomości były?

Wiadomo było, że Powstanie wybuchło w Warszawie, tak samo jak tu wybuchło, tylko że nam się to nie udało. Tam wiadomo, że walki trwały, paliło się. To było widać przez Wisłę, niedaleko przecież było. Zastanawiałem się, jak się do Warszawy przedostać, ale jak się przedostać? Niemcy wokół i jakby mnie trafili, by mnie zastrzelili na miejscu. Jak złapali kogoś, kto im się nie podobał, to się nie zastanawiali. To myśmy wiedzieli. Dymy, ogień, płonąca Warszawa. To było widać wszystko, ale nie można się było do tego dostać, [to znaczy, przedostać się do Warszawy i włączyć do walk powstańczych].

  • Nikt z pana otoczenia nie miał jakichś wiadomości radiowych?

Nie. To się widziało. Na terenach, gdzie myśmy przebywali, byli Niemcy i później w Modlinie i w Nowym Dworze też byli jeszcze Niemcy. Rosjanie, jak podeszli pod Warszawę 14 września na Pragę, częściowo Pragę zajęli, później się wycofali. Do Pragi doszli, z tym że tylko do Pragi. Już dalej (Legionowo, Nowy Dwór, Modlin) jeszcze były zajęte przez Niemców. [Tam nas wsadzono do pociągu], właśnie w Modlinie i ze stacji Modlin jechaliśmy nie wiadomo dokąd.
  • Jak się Niemcy zachowywali? Wiadomo było, że są w odwrocie. Czy oni zmienili stosunek do Polaków, których trzymali?

Zawsze nas oczywiście traktowali jako wrogów, a my jako naszych ciemiężców. To wszystko pod bronią, z karabinami, myśmy rowy musieli kopać. Jeszcze byłem młody, jeszcze nie miałem tyle siły, to w końcu nawet dostałem od nich kolbą nie raz, bo nie mogłem nadążyć. Dorośli jakoś szybciej sobie z tym [radzili]. Każdy musiał jakiś swój [odcinek] wykopać. Po prostu tyle siły nie miałem, żeby temu podołać. Nawet koledzy mi pomagali starsi, silniejsi, bo inaczej nie wiem, co by to było. Kolbą dostałem i na tym się w zasadzie skończyło.

  • Nie słyszał pan o jakichś rozstrzeliwaniach?

Nie. Przynajmniej ja nie spotkałem się bezpośrednio z rozstrzeliwaniami czy strzelaniem do ludzi. Tylko że ciągle pod bronią, aż w końcu nas w pociąg wsadzili i wywieziono nas.
Wylądowałem koło Hannoveru. Wiem, że przez Piłę żeśmy jechali aż do Hannoveru. W Hannoverze nas dopiero wysadzono z pociągów, a później do obozów i tak dalej. Później z nas wybrali trzydziestu, wszyscy byli z Warszawy. Byliśmy Banditen von Warschau, nazwano nas bandytami z Warszawy. Naszą trzydziestkę skierowano do cukrowni. Był okres, kiedy była kampania cukrownicza, a tam był duży przemysł cukrowniczy. Plantatorzy buraków, Niemcy, gospodarze, rolnicy uprawiali buraki. Tam były cukrownie. Nas do takiej cukrowni zagoniono. Podzielili nas, każdy miał jakąś swoją działkę i tam żeśmy byli na początku października do 4 grudnia. Całą kampanię cukrowniczą przepracowaliśmy w tej [cukrowni].

  • Czy pamięta pan nazwę tego obozu?

Obozy były przejściowe, to nie [pamiętam]. Nas zapakowali do jakiegoś obozu, nie wiadomo, jak on się nazywał, wykąpano nas, ubrania do odwszalni (chyba pod wpływem gorąca ubrania [odwszawiali]), kazali się wszystkim wykąpać, każdemu głowę, miejsca owłosione czymś [potraktowali], bo oni też się bali. Strasznie bali się tyfusu.

  • W obozie w Zakroczymiu można było wykonywać czynności higieniczne?

Myśmy się myli w menażce z wodą, bo nie było nic. To nie był obóz. Wpędzili nas w obręb twierdzy zakroczymskiej, to w zasadzie były wały obronne i jakieś mury obronne. Był w środku jakiś budynek, ale Niemcy go zajęli, a myśmy w norach, wałach wykopanych dziurach prawie dwa tygodnie, bo od szesnastego [września] do drugiego [października].

  • Czy pan wtedy wiedział, że Powstanie upadło?

Już skądś żeśmy się dowiedzieli, już nie pamiętam skąd. Ale wiedzieliśmy, że 2 [października] Powstanie upadło. Tośmy się dowiedzieli. Zbiegło się z naszym transportem. Myśmy też 2 czy 3 października wyjechali stamtąd, w pociąg nas wsadzili, wywieźli do Niemiec. Dlatego nas nazwano Banditen von Warschau, bo to się zbiegło z zakończeniem Powstania. Powstańcy poszli do obozu jenieckiego, a my raczej [nie]. To nie był jeniecki obóz, ale tak nas tam traktowano. Byliśmy w tej cukrowni. Stamtąd dopiero 4 grudnia wywieziono nas do obozu w góry Harzu. Cukrownia się nazywała Othfresen, koło Goslar. Duże miasto, zabytkowe, starożytne, zresztą bardzo ładne. Wokół tego były plantacje buraków. Wszystko było u podnóża gór Harzu. Góry Harzu wyglądały mniej więcej jak nasze Góry Świętokrzyskie, bo to są bardzo stare góry, niewysokie, nie strzeliste szczyty, tylko raczej łagodne.

  • Co pan tam robił?

Wywieziono nas do tego obozu. Byli tam jacyś Rosjanie. Co to byli za Rosjanie, to nie bardzo wiemy. W każdym razie nie mieli już nas gdzie umieścić, to nas wpędzono (tę naszą trzydziestkę) do sali. W tym obozie był osobny budynek, gdzie była sala jakby widowiskowa, była tam nawet jakaś scena czy coś takiego. Nie wiem, co się tam działo. Wpędzono nas do sali i tam nas [trzymano]. Łóżka piętrowe były, na tych łóżkach spaliśmy [wszyscy]. Przyszła zima, pędzono nas do roboty do wyrębu lasu, wyrywania karp z [ziemi]. Samochody były wtedy [napędzane gazem drzewnym] (holzgas to nazywali), był wypalany z węglem drzewnym. To było wypalane w postaci pieczki, nazywali to po rosyjsku. Nie było płonącego ogniska. Stawiano coś takiego z dość grubych gałęzi, to się w dymie [raczej żarzyło i] wychodził z tego węgiel drzewny.

  • Czy sąsiedztwo tych ciągle dymiących pieców było uciążliwe?

Tak, bo człowiek prześmierdł dymem. Uciążliwe było o tyle, że to już wtedy był 4 grudnia. Nas pędzili jeszcze w góry, to myśmy sześć kilometrów musieli codziennie iść. Żeby tam dojść, trzeba było zejść 654 stopnie. Pamiętam do dzisiejszego dnia, bośmy to liczyli. Trzeba było zejść z gór do poziomu rzeki, która tam płynęła. Rzeka nazywała się Bode. Później nad brzegiem rzeki żeśmy szli jeszcze kilka kilometrów na zbocze. Drzewa były wycięte, później karpy jakąś maszyną stamtąd wyrywano. Myśmy to musieli wszystko transportować. Jedni pieczki ustawiali, inni wyrywali karpy, jakieś drzewo i tak dalej. Z tym że ogniska nam nie pozwolili palić drewnem, tylko tymi zielonymi gałęziami, które więcej dymu dawały niż ognia i ciepła.

  • Czy pan był najmłodszy wśród tych ludzi, którzy tam pracowali, czy byli jeszcze w podobnym wieku?

Byli koledzy, ale zawsze byli ode mnie ciut starsi. Było kilku jeszcze młodych, ale byli trochę starsi. Niewielu. Z trzydziestki było nas może sześciu, siedmiu takich młodych, nieco starszych ode mnie. Jeden był młodszy ode mnie, ale on był z ojcem. Też z Warszawy byli. Jak się znaleźli w naszej grupie, nie wiem. Uciekali z Warszawy, zostali złapani.

  • Ten chłopak też musiał pracować?

Tak, oczywiście. Z tym że on miał wtedy czternaście lat, to dali go do kotłowni. Później mnie się udało tam dostać, też jako jednemu z najmłodszych. Myśmy z tym właśnie chłopcem (nie pamiętam, jak miał na imię, Miecio bodajże) zostali [przydzieleni] do pomocy do kotłowni, żebyśmy dowozili do kotłowni, bo tam znowu drzewem palili. Myśmy musieli drzewo do kotłowni dowozić, żeby palacz miał czym palić. Palacz, notabene, był Żydem. Udało mu się i przeżył jako Żyd niemiecki. Jakub miał na imię. Bardzo sympatyczny i dobry człowiek. On się nami opiekował jak swoimi synami. Młodzi ludzie, a on miał chyba pod pięćdziesiątkę, nie wiem. Może i więcej.

  • On mówił, że jest Żydem?

Tak. On się jakoś cudem uchował. Wiem, że on dość długo w tej kotłowni pracował. To było w górach, tam był wybudowany obóz, gdzie ci Rosjanie byli. Tych Rosjan też gdzieś wywozili na roboty. Myśmy nie mieli z nimi kontaktu bezpośredniego. Przebywała tam jeszcze grupa Niemców, których przywieziono prawdopodobnie po jakichś ich urazach, które odnieśli w czasie wojny, jakieś rany leczyli czy coś takiego. Tam ich na rekonwalescencję przywieziono w góry, bo tam powietrze było fantastyczne. Myśmy marzli niesamowicie, drzwi były wahadłowe, mrozy były po kilkanaście stopni, bo jak się postawiło kubeł z wodą, to zamarzał do rana. Tam było tak zimno, że myśmy po dwóch spali. Każdy miał tylko jeden koc, to myśmy po dwóch spali na jednej pryczy, żeby się dwoma kocami przykryć, jeden do drugiego się jeszcze przytulił […], żeby było cieplej.

  • Nie chorował pan już potem?

Nawet kataru nie miałem. Mimo że nieubrany byłem, marzłem, nikt z nas nie chorował. Dziwna sprawa. Powietrze nas widocznie jakoś uratowało, górskie powietrze […]. Tam nie było kurortu, ale w pobliżu były jakieś miejscowości wypoczynkowe. To było blisko miasta Blankenburg. Bardzo ładne miasto. Mimo ciężkich warunków, mrozów i śniegu, […] powietrze nas na tyle uratowało, że myśmy tam nie chorowali. Nikt nie chorował, nikt nawet tam nie umarł, a dawali nam tylko miskę zupy dziennie i ćwiartkę chleba. To było wszystko. Trzeba było tym żyć. Jedni zjadali [wszystko na raz], jak dostali. Wieczorem dawano. Wszystko zjedli: i ćwiartkę chleba, i michę zupy, a inni dzielili na trzy. Zupę zjadł. Pół ćwiartki chleba rano (ze dwie kromki) i resztę gdzieś […] na obiad. Na patyku się to przy ogniu grzało i to się jadło, [bo] było ciepłe. Całe jedzenie ciepłe, które było, to właśnie chleb na patyku.

  • Czy to była zżyta, zwarta grupa warszawiaków?

Myśmy się później jakoś zżyli. Jak żeśmy byli codziennie razem, wszyscy razem, to samo towarzystwo, to się w końcu jakoś zżyło.

  • Pomagaliście sobie jakoś?

Nie bardzo było jak sobie pomóc. Wszyscy jechaliśmy na jednym wózku.

  • Do kiedy był pan w tym obozie?

To już była wiosna. Jak już na wiosnę śniegi stopniały, to był już marzec. Lasy były bukowe, rosły na naszym terenie w obozie. Zaczęliśmy zbierać orzeszki bukowe. Jak człowiek uzbiera garstkę orzeszków, to się to zjadło. Smakowało jak nasze orzeszki laskowe. One były tłuste. Myśmy chyba trzy razy te orzeszki zbierali, ale już nas to zasyciło. Garstka orzeszków już coś dała. Myśmy przecież ciągle chodzili głodni. To było gdzieś do wiosny.
Na początku kwietnia myśmy słyszeli, jak leciały nad nami samoloty. Leciały tysiące, bo jak Anglicy bombardowali, to góry się trzęsły. Jak czterdzieści kilometrów od nas zbombardowali miasto, to był nalot… dywanowy, walili bomby, nadlatywali następni – góry się trzęsły. W nas już jakaś otucha wstępowała, że coś się zaczyna dziać. Widocznie alianci – nie wiedzieliśmy, myśmy nie mieli żadnych wiadomości, bo niby skąd. Widać było, że ktoś Niemców bombarduje. Alianci, ale kto, to też nie bardzo wiedzieliśmy. W ten sposób doczekaliśmy chyba 10 kwietnia. Już była wiosna, już ciepło było. W niedzielę nie pracowaliśmy, tylko sześć dni w tygodniu. Żeśmy się trochę na słońcu wygrzewali, bo słońce świeciło, wiosna była, posiedzieliśmy na słońcu pod murem. Pewnego dnia zebrano nas trzydziestu. Rosjan nie, choć może to byli Ukraińcy, ale oni po rosyjsku mówili.

  • Oni też chodzili do pracy?

Też chodzili, tylko że to była osobna grupa. Nasza trzydziestka nie była mieszana z nimi. Zarządzono zbiórkę naszej trzydziestki przed budynkiem, w którym żeśmy mieszkali. Rano, zamiast iść do pracy, to nas tam ustawiono i tak staliśmy. Staliśmy i staliśmy. Koło południa kazano nam wejść do budynku i nic się nie działo. Nie wiedzieliśmy, o co chodzi. Ale wśród Niemców rekonwalescentów był jeden stary żołnierz, Ślązak. Wiedział, że jesteśmy Polakami. On mówił po polsku. Przyszedł do nas jakoś wieczorem (nie do nas, ale do jednego z kolegów, którego spotkał) i powiedział: „Uważajcie”. Zrobiono Niemcom kocioł. Otoczono ich, góry Harzu – wszędzie Anglicy, Amerykanie, Rosjanie. Zaczęli naciskać, a rejon, gdzie myśmy byli, to Amerykanie. Zaczęła się wtedy robić trochę panika wśród Niemców. Oni się nas bali, jak się okazało. Bali się trzydziestu Banditen von Warschau, tamtych Rosjan jakoś nie, tylko nas. Kolega nam później powtórzył. Mówił: „Słuchajcie, on mi powiedział, że oni nas chcieli wyprowadzić do takiego garażu”, na tak zwany dziewiąty kilometr – kilometr od naszego obozu było rozwidlenie dróg: droga prowadząca przez góry Harzu i boczna droga na przyszłą budowę tamy (którą teraz wybudowano). Tam był wielki samochód, ogromny garaż drewniany, chcieli go podlać benzyną i nas tam spalić.
On nam o tym powiedział. Myśmy się już przygotowali odpowiednio. Tak się nie damy pogrześć, że tak powiem. Niemców tam dużo nie było, to się na Niemców rzucimy, kto zginie, to może zginie, ale reszta się może uratuje. Tak żeśmy postanowili. Następnego dnia rano znowu to samo: zbiórka, ustawiono nas i dano nam do zjedzenia po kawałku chleba, coś takiego. Wypędzili nas znowu w kierunku „dziewiątego kilometra”, na którym stał ten garaż. My byliśmy przygotowani, że się tam nie damy spalić, broń Boże. Dwóch Niemców szło z przodu jako prowadzący nas z karabinami i dwóch Niemców z tyłu. Czterech Niemców, nas było trzydziestu, mimo że mieli broń. Myśmy się umówili, że jakby coś takiego [miało się wydarzyć], to się na nich rzucimy. Wypadało po siedmiu na jednego, to byśmy sobie jakoś poradzili. Pędzą nas do „dziewiątego kilometra”, była boczna droga. Wypędzili nas na główną drogę, która prowadziła przez góry Harzu, asfaltową. Patrzymy, że mijamy „dziewiąty kilometr” i ten garaż, w którym nas rzekomo chcieli spalić. Mijamy i nic. Tylko się oglądamy, co będzie dalej, czy przypadkiem nie zaczną do nas strzelać. Jak zaczną strzelać, to się też na nich rzucimy. W końcu doszliśmy do momentu, gdzie droga schodziła w dół do doliny, gdzie na dole płynęła rzeka Bode, tam był mostek, droga szła ponownie […] do góry i w kierunku Blankenburga, już dalej, bo to było dziesięć, jedenaście kilometrów od Wendefurtu, gdzie myśmy byli. W pewnym momencie ci Niemcy, którzy szli przed nami, cofnęli się za nas. Mówię: „Uważajcie, bo mogą teraz zacząć do nas strzelać, bo się wycofali”. Oni nie, tylko: Raus! Raus! Weiter! Weiter! – idźcie dalej. Każą iść, to zaczynamy schodzić w dół. [Droga] dość daleko prowadziła do rzeki, był kawał drogi jednak, był dość duży spadek. Idziemy, tylko się oglądamy do tyłu, co [robią]. W końcu w pewnym momencie ci Niemcy: Raus! Raus! – idźcie dalej prosto. Oni zawrócili i poszli z powrotem, a nam kazali iść naprzód. Mówię: „Nie będziemy szli za nimi, kazali iść naprzód, to idziemy naprzód”.
Idziemy, idziemy, doszliśmy na dół do rzeki, przeszliśmy mostek, przeszliśmy na drugą stronę rzeki znowu pod górę, z tym że góra już była nieco mniejsza. Na górkę, znowu schodzimy w dół. Nadleciały jakieś samoloty, alianckie w każdym razie, i zaczęły do nas strzelać. Myśmy się rozbiegli, jedni na prawo, drudzy na lewo. Jakoś nikomu nic się nie stało. One później wróciły, jeszcze raz postrzelali trochę, ale zobaczyli, że już nikogo nie widać. Dlaczego zaczęli strzelać? Jak już powiedziałem, zrobili Niemcom kocioł i po tych lasach stacjonowały niemieckie oddziały. Alianci widocznie o tym wiedzieli i na nich tam polowali. Zobaczyli, że idzie jakaś kolumna szosą, to dawaj do nich strzelać, bo to są Niemcy. Nie widzieli z góry, że to my idziemy, nie Niemcy. Bogu dzięki, nikomu jakoś nic się nie stało. Idziemy dalej.
Doszliśmy do jakiejś wsi. Zaczęło się robić ciemno. Mówię: „No gdzie my teraz pójdziemy?”. Trochę niebezpiecznie, bo tamci nas wygonili, a tu pełno Niemców, jeszcze z góry strzelają. Nie wiadomo, jak nas potraktują. Zobaczą trzydziestu mężczyzn, to też nas mogą rozwalić. Tylko że oni się już widocznie trochę bali. Myśmy jakoś do wsi zeszli. Tu było nawet SS, gdzieś jeździli po lasach, widać było, że jest jakiś ruch. Myśmy spokojnie do wsi dotarli i się ciemno robi. To idziemy. „Gdzie?”. Do Bürgermeistra, do wójta czy sołtysa [powiedzieć], że byliśmy w Wenderfurcie w obozie, Niemcy nas wypędzili. „Gdzie my teraz mamy iść? Musisz nas tu przyjąć”. Nie chciał. „To my stąd nie pójdziemy”. W końcu wprowadził nas do stodoły i przenocował nas. Ale byliśmy przecież głodni, nam nikt nie dawał jeść. Rano wstaliśmy, znowu delegacja poszła do niego, byli koledzy, którzy mówili [po niemiecku], byli starsi. Starsi niektórzy mówili po niemiecku. Jeden był z nami porucznik, był w Legii Cudzoziemskiej, znał francuski, znał niemiecki, stał się przywódcą. On głównie poszedł pertraktować z tym Niemcem, że my jesteśmy głodni, żeby dał nam jeść. Mówi, że nie ma i mamy się stąd wynosić. „Nie, my nie pójdziemy stąd, dopóki nas nie nakarmisz”. Rad, nierad poszedł do piekarni, przyniósł kilka bochenków chleba, rozdzielił wśród naszej trzydziestki. Dostaliśmy po kawale chleba i zgodnie z umową poszliśmy dalej. Przeszliśmy wioskę, wioska się skończyła i już zaczęło być słychać wybuchy, czyli odgłosy wojny, jakiejś walki. Rzeczywiście tak było, zostali Niemcy otoczeni, bo im zrobiono kocioł. Już nacierali alianci (to byli Amerykanie) na oddziały niemieckie i do nich strzelali. Coraz bliżej zacieśniał się ten kocioł i coraz bardziej było to słychać.

  • Jak się panowie wydostali z kotła?

No właśnie myśmy się jeszcze nie wydostali, bo ciągle jeszcze Amerykanów nie było. Jeszcze byli Niemcy i trochę żeśmy się bali, bo nie wiadomo, co tym Niemcom do łba strzeli. Żeby mieli święty spokój, to mogli [wziąć] na rozwałkę i kto będzie szukał winnych? Jakoś się tak nie stało, Bogu dzięki. Przeszliśmy tę wioskę, do drugiej wioski doszliśmy, też ją minęliśmy i żeśmy doszli do przystanku, Timmenrode to się nazywało. To był kolejowy przystanek. Był dalej, bo tory kolejowe przebiegały z boku, a tutaj była droga. Mniej więcej równolegle szły tory kolejowe z drogą, ale myśmy przy tej drodze byli i żeśmy się zastanawiali, co robić. Do rowu żeśmy weszli, szeroki rów. Trawa już była zielona, bo wcześnie się wiosna robiła, a to był już 12 kwietnia. Z boku usiedliśmy na trawie, a Niemcy jedni naciskani z tamtej strony szli w tę stronę, a ci drudzy, z drugiej strony naciskani, szli w tamtą stronę i się zrobił kociokwik, bo jedni uciekali stamtąd, a drudzy uciekali stąd, a w sumie byli w zamknięciu. My w środku. Słyszymy rozmowy. Wyłapałem z ich rozmów, jak przechodzili, rozmawiali między sobą, że Roosevelt nie żyje. Myślę: „Jakąś propagandę robią”. Rzeczywiście wtedy Roosevelt zmarł, ale myśmy nie wiedzieli na dobrą sprawę, czy on zmarł, czy nie. Myśmy nie wiedzieli, czy to prawda czy nie. Posiedzieliśmy do wieczora, ale wieczorem udaliśmy się do budynku dworcowego, który tam stał jakieś dwieście metrów dalej przy torach kolejowych. Oczywiście był pusty, bo nikt wtedy nie jeździł, tym bardziej że działania wojenne się zbliżały. Żeśmy się tam ulokowali za budynkiem, za torem kolejowym. Była duża skarpa za nasypem.
Wieczorem, jak już się ściemniło, przyszła do nas (jak się później okazało) żona kierownika stacji. Kierownika stacji nie było, bo był prawdopodobnie w wojsku i ona może pełniła funkcję zawiadowcy. Wtedy pociągi w ogóle tam nie chodziły i ona nas zaprosiła do poczekalni w budynku stacyjnym. Wpuściła nas na noc do budynku stacyjnego. „Chodźcie, bo jest zimno”. Podziękowaliśmy i żeśmy skorzystali z tego. Weszliśmy tam i przenocowaliśmy.
  • Kiedy panowie doszliście do aliantów?

Do tego zmierzam. Rano żeśmy wyszli, ale słychać coraz bardziej odgłosy walki i zrobił się ogólny harmider wśród Niemców, bo już sobą byli zajęci, już na nas nawet nie zwracali wiele uwagi. Myśmy postanowili pójść (ja z kolegą przynajmniej) do wsi. Już coraz bardziej słychać odgłosy walki. Pójdziemy do wsi i we wsi rzeczywiście natrafiliśmy na Polaków, którzy pracowali w jakimś folwarku. Kilku Polaków pracowało, była jedna rodzina, mąż z żoną i dwoje dzieci. Żeśmy do nich trafili i oni do nas wieczorem: „Przyjdźcie wieczorem, tu was przechowamy, schowamy was”. Rzeczywiście tak się stało. Przede wszystkim nas nakarmili, przynieśli nam pół kubła zupy, to żeśmy zupę oczywiście zjedli, bo żeśmy w ogóle nie mieli co jeść, bo nam nikt nic nie dawał przecież. Nawet ćwiartki chleba nie było. Nas tam nakarmili, bo w folwarku jeść mieli co. Byli jeszcze inni robotnicy, którzy w folwarku pracowali. Na noc nas zapakowali do stodoły, dali koce i żeśmy w tej stodole przespali. Słychać coraz bardziej strzały. Koło południa okazało się, że taki się zrobił harmider, że myśmy z kolegą wyszli z tego folwarku, z czworaków, w których oni mieszkali. Żeśmy poszli zobaczyć, co się dzieje. W rezultacie dotarliśmy do jakby parku, dworek może – nie wiem, ja to nazwać. Niemcy siedzieli, ale tacy już zrezygnowani, już nie myśleli o wojnie, o walce, tylko jakby czekali. W pewnym momencie słychać: Amerikanen sind schon da! To znaczy: „Amerykanie już są tutaj”. Ci zdziwieni, zaczął się straszny rejwach między tymi Niemcami. Nie wiedzieli, co ze sobą zrobić. W rezultacie mówię: „Stasiu, słuchaj. Chodź, bo oni mówią, że Amerykanie są tutaj. To chodź do tej drogi”. Park, w którym myśmy byli, był nieopodal głównej drogi, która przez wieś przechodziła. Dobiegliśmy więc do tej drogi, patrzymy: rzeczywiście czołgi jadą i Amerykanie przyszli.

  • Trzeba było się gdzieś zameldować, że panowie są z Polski?

Nie, ale oni jadą. Trafiliśmy na Amerykanina, był trochę chińskiego pochodzenia, czy coś, skośnooki. Rzuciliśmy się sobie w ramiona. Myśmy mieli „P” naszyte. Oni widzieli. Tamci Niemcy broń łamali, karabiny niszczyli, w końcu Amerykanie wszystkich wzięli prawdopodobnie do niewoli. Myśmy nie byli świadkami tego. Jak już Amerykanie przyjechali, to u nich wszystko szybciutko było, organizacja niesamowita. Czołgi wjechały, za chwilę słyszmy, że już zajęli budynek, gdzie Bürgermeister mieszkał, gdzie były biura urzędu miejskiego czy wiejskiego, bo to duża wieś była. Weszli, od razu przez megafony nadają po niemiecku rozporządzenia, że to i to, i tamto, że nie wolno tego i tego, że Amerykanie, że administracja nowa.

  • Trafił pan do generała Maczka…

Zostaliśmy ze Stasiem wyzwoleni. Mówię: „Ale chodź pójdziemy do tego folwarku”. Idziemy i rzeczywiście już tam stoi wóz niemiecki. Zaczęliśmy grzebać, patrzę: parabelkę znalazłem. Wsadziłem sobie [za pazuchę], pierwsza broń. Ale tak samo ją nosiłem, jak w czasie okupacji na ćwiczeniach czy jak żeśmy na akcję szli. O akcjach nie wspomniałem, ale na różne akcje, będąc na szkoleniach chodziłem. Różne to były [akcje]: transporty, nie-transporty, inne rzeczy, egzekucje Niemca.

  • Brał pan udział w takich akcjach?

Brałem udział, o tym nie wspomniałem. W czasie mojego pobytu już w AK mieliśmy różne akcje, w których też brałem [udział]. Oczywiście nie grałem pierwszych skrzypiec, tylko jak już, to zawsze na obstawie byłem. Właśnie wtedy dostawałem Parabellum, a z bronią byłem już obeznany, bo się uczyłem obsługi i tak dalej. Tak samo parabelkę wsadziłem [za pazuchę].

  • Jak pan trafił do Maczka?

Myśmy wrócili na miejsce, gdzie myśmy byli w górach Harzu, skąd nas wypędzono. Już oczywiście Niemców nie było i myśmy tam sobie kilka dni przebywali. Amerykanie nam ustrzelili kozła, jelenia. Przywieźli nam, dali nam swoje karabiny amerykańskie szesnastostrzałowe. Powiedzieliśmy, że jesteśmy z Warszawy, że byliśmy z Powstania. Uznali nas za swoich, [dali] karabiny, bo tu niebezpiecznie. Tam żeśmy posiedzieli, to krótko trwało, kilka dni, była piękna pogoda, to żeśmy się opalali. Później wszystkich zgarnęli do jednego wielkiego obozu, były wielkie koszary niemieckie w Blankenburgu. Było chyba cztery tysiące Polaków zewsząd pozbieranych. Byłem w tym obozie kilka dni. Była taka sprawa, że Amerykanie stamtąd odchodzili, a mieli tamte tereny zająć Rosjanie. „Kto zostaje, bo tu Rosjanie przychodzą, a kto chce jechać, to samochody podstawiają”. Zostało chyba tylko sześć osób, a całą resztę kolumny samochodów rozwiozły gdzie indziej i trafiłem dalej.

  • Obawiał się pan Rosjan, bo pan coś słyszał o Rosjanach, o ich stosunku do Polaków?

Wszyscy. Tam było kilka tysięcy ludzi, to zostało sześć osób, które chciały pójść, bo chciały jechać do domu. „To my poczekamy na Rosjan”. Resztę wywieźli Amerykanie. Samochody podstawili i po różnych obozach porozwozili.

  • Czy pan miał kontakt z rodziną przez ten czas?

Nie. Dopiero właśnie jak już byłem w tym obozie. Myśmy się zgłosili do obozu wojskowego jako byli żołnierze Armii Krajowej. Nas do tego obozu wojskowego przyjęto i byliśmy w obozie wojskowym. Najpierw to było w Watenstedt, później nas przeniesiono do Herte. Dowództwo było polskie tego obozu. Tam byli różni ludzie. I z Powstania byli, i myśmy tam byli też, i z 1939 roku jeńcy, którzy tam byli w obozach. Jakoś się pozbierało towarzystwo i stworzył się wojskowy obóz. Myśmy w tym obozie byli. Stamtąd napisałem do Czerwonego Krzyża, że mam dwóch wujków, poszukuję i tak dalej. Okazało się, że jednego znaleziono. Tego, który mieszkał w Szkocji. Ten w Szkocji wiedział o tym, że ten drugi jego brat (a mój drugi wujek) jest w I Dywizji Pancernej, która jest już w Niemczech, o czym nie wiedziałem. Tego nie wiedziałem, że tu jest taka dywizja pancerna, że działa w Niemczech i tak dalej. Jak byłem w obozie, przychodzi do mnie komendant obozu i mówi: : „Słuchaj, masz się zameldować”. Był oficer łącznikowy, był pluton może z I Dywizji Pancernej. On działał przy tym plutonie jakieś dwa, trzy kilometry od nas. Nie wiem, jak się nazywała ta miejscowość, nie pamiętam. Mówi: „Wzywają ciebie tam do niego”. Mówię: „Co oni ode mnie chcą?”. Byłem zdziwiony, bo nie wiedziałem, o co to chodzi. W końcu [pytam]: „Gdzie to jest?”. – „No to jest tu i tu”. Poszedłem. Nas już ubrano w angielskie mundury, już żeśmy byli ubrani po wojskowemu. Idę, patrzę, jakiś pan kapitan, to mu się zameldowałem. Nazywał się kapitan Turnel. Mówi: „Ja jestem oficerem łącznikowym, ale gratuluję wam, kolego”. Czego on mi gratuluje? Nie wiem, o co chodzi. „Ale czego pan mi gratuluje, panie kapitanie? Nie wiem ciągle, o co chodzi”. – „Macie szczęście, że z tego listu, który tu trzymam dla was, mam ten list, znaleźliście swego wuja, który jest w dywizji pancernej i chce was do siebie zabrać”. W ten sposób za kilka dni byłem w dywizji pancernej. Z tym że musiałem pojechać, bo to było koło Braunschweigu, a dywizja stacjonowała koło Osnabrück. To było pół dnia jazdy pociągiem, powiedzmy.

  • Kiedy pan wrócił do Polski?

Wróciłem w 1947 roku ostatnim transportem po demobilizacji. Byłem w dywizji od początku 1946 roku do połowy 1947 roku, czyli półtora roku. Skończyłem dwie klasy gimnazjum w dywizji, bo generał Maczek zarządził: „Wszyscy młodzi mają się uczyć”. […] W ten sposób doczekałem demobilizacji. Jak się demobilizacja zbliżała (to już był sierpień 1947 roku), to trzeba się było zdecydować, czy się zostaje tam, czy się chce jechać do Polski. To było gimnazjum i liceum I Dywizji Pancernej w Quakenbrück. Dyrektorem był dyrektor gimnazjum z Łowicza, później pan profesor z Warszawy uczył mnie historii. Trzeba się było zdecydować, czy się chce jechać do Polski, czy zostać w Anglii. W końcu było tak, że miałem propozycję. Było kilku chłopców z AK w tej szkole dywizji pancernej, mieliśmy opiekuna, który nam załatwił, że mogliśmy (jak byśmy tylko wyrazili zgodę) jechać do Stanów Zjednoczonych, dostawaliśmy stypendium. Można było z niego korzystać aż do zrobienia doktoratu. Napisałem do mamy, a już miałem kontakt z rodziną, bo jak wujek się znalazł, to i kontakt się znalazł z rodziną. Napisałem do mamy, że mam taką propozycję. Mamusia mi napisała: „A czy my się, synu, jeszcze kiedyś w życiu zobaczymy?”. Serce się ścisnęło. Miałem jeszcze młodszą ode mnie o pięć lat siostrę. Matka została, ojciec zmarł w marcu przed Powstaniem, w moje szesnaste urodziny. Mówię: „No co, ja wyjadę do Stanów Zjednoczonych, a matka tu zostanie z siostrą i co?”. Powiedziałem: „Nie jadę”. I wróciłem do Polski. Wujek pojechał, w Londynie zmarł w 1962 roku.

  • Czy miał pan jakieś przykrości po powrocie do Polski?

Miałem. Raz, że nie mogłem pracy dostać, to jest jedna rzecz. Ale jak przyjechałem, to w mundurze dywizji pancernej, czarny beret i tak dalej. Ale nic nie wiedzieli o mnie, że byłem w AK. Nawet nie zgłosiłem tego. Jak przyjechałem w Szczecinie (bośmy pociągiem do Szczecina zostali dowiezieni), to nie mówiłem, że byłem w AK, i nasze władze nic nie wiedziały. Że wracam z dywizji, to wracam, bo byłem w mundurze, ale że byłem w AK, to nie wiedzieli. Jakby się dowiedzieli, to by mnie ani chybił wywieźli na niedźwiedzie i nie wiem, jakby się to skończyło. Czy ja bym to przeżył, czy nie. Na ogół nie wracali stamtąd. Jakoś uchowałem się, ale zostałem później oskarżony o szpiegostwo i pół roku musiałem się co sobota meldować na UB. Mój kolega siedział pół roku na Rakowieckiej. Drugi kolega przysłał mu jakąś paczkę i zawinął coś w niemiecką gazetę. Oskarżyli go, że szpieg. Niemiecka gazeta, to od razu szpieg, i pół roku siedział. Mnie się udało jakoś. Dostałem pracę w budownictwie, bo najprędzej można było tam się zaczepić. Zostałem zwalniany w sobotę i w sobotę musiałem się meldować na UB i cały dzień na UB siedziałem. Oni mnie maglowali w ciągu całej soboty. Z Koszykowej przyjeżdżał jakiś pan major, [maglował] mnie. Później zaczęli mnie oskarżać. Widziałem, że oni nie wiedzieli o mnie wielu rzeczy, a to, co wiedzieli, to były nieprawdziwe. Wykorzystałem to i powiedziałem: „Panie majorze, obywatelu majorze, to jest wszystko nieprawda”. – „Jak to, nieprawda?” Mówię: „Gdyby to była prawda, to tutaj w tym akcie oskarżenia, że ja mieszkałem w Bukowie, że ja to, że tamto. Ja w Bukowie nigdy nie mieszkałem. Ten, który to napisał, to musiał mnie nie znać. Skoro pisze, że mieszkałem w Bukowie, a ja mieszkałem w Henrykowie. To było trzy kilometry dalej, ale ja tam nie mieszkałem”. Takich szereg rzeczy [mi przypisywali], że ja twierdzę, że nie ma w Polsce wolnego handlu. Moja mama jak raz z moją siostrą prowadziły sklep prywatny. Mówię: „Jak ja mogę powiedzieć, że nie ma handlu, jak moja matka ma sklep? Przecież to widzi pan…”. Tak się z tego wykpiłem. W końcu on zgłupiał, a ja wykręciłem się sianem.
Później, jak już widział, że ze mną nie wygra, to zaczęli mi dawać propozycje. „To my wam to damy, tamto wam damy”. Zaczęli mi obiecywać i możliwość studiowania i tak dalej, oczywiście nic nie mówiłem. „Daję wam dwa tygodnie. Zameldować się tutaj u mnie z decyzją”. Po dwóch tygodniach przychodzę. „No i co? No i co?” Mówię: „No niestety, ja nie potrafię takich rzeczy robić”. Chodziło o to, żebym donosił i tak dalej. Mówię: „To nie w moim zwyczaju, nie mogę się na to zgodzić. Nie przyjmuję takich propozycji”. – „To was zamkniemy”. – „Zamykajcie”. – „Jeszcze wam daję tydzień czasu do namysłu”. Znowu za tydzień się tam melduję. „No i co, namyśliliście się?”. Mówię: „Ciągle podtrzymuję moje zdanie”.

  • Czy pan pamięta, który to był rok?

1948 rok.

  • Co pan teraz sądzi o Powstaniu Warszawskim?

Co by o Powstaniu nie mówić, różne są zdania na ten temat, ale gdyby drugi raz przyszło co do czego, to i ja, i wszyscy inni prawdopodobnie też podjęliby taką samą decyzję. Krótko mówiąc, bez żadnych specjalnych uzasadnień, bo uzasadnienia byłyby, ale na ten temat trzeba byłoby długo mówić i trochę się porozwodzić. Była potrzeba chwili i pod tą potrzebą chwili człowiek podejmował takie decyzje i gdyby to przyszło jeszcze raz zrobić, to bym to samo zrobił.


Warszawa, 23 lipca 2012 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek
Janusz Gołuchowski Pseudonim: „Orwicz” Stopień: strzelec Formacja: Obwód VII „Obroża”, I Rejon Legionowo Dzielnica: Białołęka Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter