Nazywam się Krystyna Izabella Gołaszewska, urodziłam się 15 marca 1937 roku w Warszawie.
Pierwsze moje wspomnienia najbardziej przykre to będzie rok 1939, ale pamiętam bardzo niewiele. Pamiętam, że byłam wtedy chora, byłam w schronie. Babcia trzyma mnie na ręku, widzę swoje łóżeczko białe, które opodal stoi, i słyszę straszny huk. Upadła bomba, no i część budynku nieopodal została zwalona. To jest jedyny taki [moment, który] pamiętam, można powiedzieć…
Mieszkaliśmy razem z babcią, mojej mamusi mamą.
Mieszkaliśmy wówczas na ulicy Ogrodowej 47. Tam, uważam że, właściwie było dosyć… […] Materialnie, jeśli chodzi o to, to rodzicom dobrze się powodziło, oboje moi rodzice pracowali, tak że nie było jakiegoś niedostatku w tym czasie.
Tatuś Julian miał na imię, mama Czesława. Tak jak wspomniałam, mieszkałam z babcią i do pomocy była jeszcze dziewczyna. Z tego okresu mogę jeszcze tylko powiedzieć, że wtedy było na tej ulicy getto utworzone, tak że musieliśmy się przenieść. Wtedy przenieśliśmy się właśnie na ulicę Towarową 66.
Tata był z zawodu chyba inżynierem mechanikiem – dokładnie nie pamiętam.
Tak, ale tata nie pracował w swoim zawodzie, dlatego że jakoś wtedy niezbyt mu się dobrze materialnie powodziło. Rodzice mieli sieć sklepów – różne branże to były. To była skórzana branża, były materiały, jak sobie przypominam, i jeszcze był wędliniarski sklep. Zamieszkaliśmy więc wtedy na ulicy Towarowej, no i też krótkie epizody pamiętam, bo moja babcia (ze strony tatusia), Helena, mieszkała na ulicy Ciepłej 19. Często w niedzielę babcię odwiedzaliśmy.
Pamiętam, pewnej niedzieli kiedy byliśmy zaproszeni do babci, szliśmy spacerkiem, bo to nie było daleko – nie wiem, która to była godzina – w każdym razie w pewnym momencie zobaczyliśmy, jak Niemiec goni Polaka, dorosłego mężczyznę. On bardzo szybko uciekał, ale była chyba za duża odległość, żeby strzelił do niego. W każdym razie był taki moment, że ludzie wychodzili z kościoła i wyszła mała dziewczynka gdzieś około dziewięciu [lat] – jak mnie się wydawało – może dziewięć, może dziesięć lat. W tym czasie Niemcowi wydawało się, że jest blisko Polaka, strzelił. I zabił tą dziewczynkę. Ale podbiegł do tego dziecka, podniósł małą do góry i widać było smutek na jego twarzy. Jemu żal było tego dziecka. Oczywiście Polak uciekł.
Tak, nie żyła. Dziecko nie żyło. Ale oczywiście wtedy już poszliśmy prawdopodobnie dalej, bo już nie pamiętam tego, co było dalej. Następne takie sprawy na przykład to były często łapanki w Warszawie. Bardzo częste. Kiedyś byłam właśnie z mamą, to było róg Ogrodowej i Wroniej, kiedy nagle podjechały samochody, zablokowały momentalnie ulicę, no i zaczęli oczywiście ludzi chwytać. Mama ze mną stanęła na rogu. Podeszło do nas dwóch esesmanów, popatrzyło na mnie. Jeden z nich sięgnął do kieszeni, wyjął cukierki, zaczął mnie częstować. Nie chciałam przyjąć od niego tych cukierków. On prawdopodobnie przypuszczał, że się krępuję wziąć od niego i zwrócił się do mamy, mamie dawał te cukierki. Mama rozumiała po niemiecku trochę, więc… No i nas nie wzięli. Wkrótce samochody odjechały.
Właściwie nic specjalnego nie pamiętam. Nie wiem, czy to jest interesujące, że rodzice w dalszym ciągu pracowali, ja z kolei byłam z babcią w domu, no i do pomocy była dziewczyna, jak mówiłam – ona ze mną chodziła na spacery po prostu. […] Tak jak mówiłam, babcia była jeszcze w domu i taka dziewczyna młoda do pomocy, którą bardzo lubiłam, Helenka miała na imię. Ona mi piękne bajki opowiadała i chodziła ze mną na spacery. W tym czasie nie można było chodzić do Ogrodu Saskiego, ponieważ był zamknięty dla nas [Polaków]. Ale pamiętam, że pod Ogrodem sprzedawane były żółwie. To zapamiętałam, bo jako dziecko bardzo lubiłam na nie patrzeć lubiłam.
Kiedy było getto [palone], u nas z łazienki – w łazience było okno – widać było jakby zaczerwienienie, jakby łunę było widać. Pamiętam, jak tatuś do mamusi mówił: „No tak – mówił – teraz mordują Żydów, a potem się wezmą za nas, za Polaków”. Jeżeli chodzi o takie momenty z okresu okupacji niemieckiej, bo chyba teraz raczej już wrócę do czasu Powstania, jak się zaczęło Powstanie, bo tak jakoś nie bardzo pamiętam nic poza tym. Mnie najgorsze momenty utkwiły w pamięci, najtrudniejsze właściwie, bo tak – normalne życie było.
Nie, byłam jedynaczką.
To znaczy z rodziny nie. Natomiast miałam wspaniałego kolegę, który mieszkał piętro niżej, po przeciwnej stronie. Bo na tej klatce schodowej były dwa mieszkania.
Przy Towarowej, tak. To były duże mieszkania. Miałam kolegę, który nazywał się Tadeusz Kulik, miał szesnaście lat. Był w harcerstwie i jego pseudonim to „Skaut”. Był w AK, wiem, że brał udział w Powstaniu Warszawskim. Wiem, że był ranny i potem prawdopodobnie znalazł się w obozie niemieckim. Natomiast nikt poza tym… o nikim więcej nie wiem, żeby ktoś brał udział.
To znaczy przeżył, tak. Przeżył. Jakoś był we Włoszech, potem w Anglii i nawet nas odnalazł później. Tak, po Powstaniu nas odnalazł.
Nie, nie pamiętam. Nie pamiętam. Natomiast pamiętam, że rodzice mnie zapisali do przedszkola. Zapisana była jednocześnie, to znaczy we dwie poszłyśmy, moja siostra cioteczna, która była o rok ode mnie starsza, Tereska. To było przedszkole zakonnic. Dokładnie nie pamiętam, o co to chodziło, ale moja siostra była troszkę lekko agresywna i ugryzła, pamiętam, zakonnicę. Nie wiem, o co chodziło, zupełnie nie pamiętam. Zakonnica powiedziała, że takich dzieci nie chce mieć. Skoro ją wydalili, to nie chciałam chodzić. Czyli byłyśmy trzy dni w przedszkolu. To tylko to pamiętam.
Tak.
Nie, chyba za mała byłam jeszcze, bo dopiero szkoła była od września. Ale umiałam czytać już. Jako pięcioletnie dziecko umiałam, bo zawsze biegałam do babci i pytałam: „Babciu, jaka to litera? Jaka to litera?”. Tak że naprawdę mając pięć lat już czytałam. Aha, pamiętam jeszcze tak – przypomina mi się stopniowo. Zawsze w niedzielę bywali u nas goście. Mój tata grał na instrumentach. U nas było pianino, tatuś grał na pianinie. Jego kolega znowuż grał na innych instrumentach, tak że było bardzo przyjemnie, zawsze się większa ilość, grono większe było, towarzystwo. Nawet tańczyli rodzice. Pamiętam, że jak tatuś na grał na pianinie, to później po nim powtarzałam, tak że miałam naprawdę bardzo dobry słuch. Niestety jakoś nie uczyłam się później, po wojnie – nie było tych możliwości, absolutnie. Ale to były przyjemne chwile, bo do tatusia przychodził jego przyjaciel, ulubiony jego przyjaciel, nazywał się Feluś Maciejewski. Niestety został rozstrzelany wraz z czterdziestoma na Woli. Wtedy zginął, zabili go. Już później tak wesoło nie było. Tatuś jego stratę bardzo przeżył.
Święta spędzaliśmy często [tak, że] wychodziliśmy do babci, do babci Heleny. Tam była zawsze bardzo duża choinka. Zresztą u nas w domu była też zawsze duża, piękna choinka, ale tam byliśmy zapraszani na Wigilię. To znaczy święta u siebie, ale Wigilia tam. Były prezenty, no bo oczywiście miałam jeszcze dwie siostry cioteczne, jeszcze były inne osoby zapraszane, więc z dziećmi, tak że było bardzo wesoło, bawiliśmy się wszyscy. Więcej nie pamiętam.
O tak, bardzo dobrze ten dzień pamiętam. Pamiętam, że tatuś chodził jakiś nieswój, podenerwowany. Chodził po salonie w tą i z powrotem. Zachowywał się tak jak nigdy. Pamiętam, że to była godzina, bo spojrzałam na zegar – zegar wisiał nad pianinem – dochodziła godzina piąta, piąta po południu. Dzisiaj siedemnasta. To było dokładnie, na naszym zegarze, za dziesięć piąta, kiedy usłyszałam strzał. Chciałam podbiec do okna, tatuś mi nie pozwolił. Zatrzymał mnie, mówi: „Słuchaj, to jest niebezpieczne. Nie podchodź do okna”. To były właśnie ostatnie słowa, jakie usłyszałam od tatusia. Potem zniknął, już go nie było. Nie wytrzymałam, podeszłam do okna. Podeszłam do okna i zobaczyłam rozkopane ulice i już widziałam zabitych ludzi. Znaczy to musiało być więcej tych strzałów, mam wrażenie, tylko że już nie pamiętam tego. Ale już byli zabici ludzie. Szybko się wycofałam. Później pamiętam… Nie wiem też, co się stało z babcią tego dnia – zupełnie nie… Kompletnie nie mam pojęcia, nie kojarzę tego. Dlatego że zostałyśmy obie z mamą. Zostałyśmy obie z mamą i teraz też tutaj nie pamiętam, jak to było. Czy to było następnego dnia, czy jeszcze następnego? Trudno mi powiedzieć. Bo z samego rana, bardzo wcześnie rano, było kołatanie do bramy. Kiedyś były podwórka, zamykane bramy były. A w czasie przed Powstaniem, jak miało wybuchnąć Powstanie, to były z podwórka na podwórko dziury wybite – okrągłe, duże dziury były. Straszne kołatanie, mocne, bardzo silne, tak jakby kolbami do tej bramy. I to dosyć długo trwało. Wreszcie prawdopodobnie dozorca otworzył, bo dozorca mieszkał przy bramie, przy bramie miał mieszkanie. Otworzył i za chwilę usłyszeliśmy strzały. Przypuszczam, że dozorca z rodziną został zabity. Wpadło kilku Niemców i słychać było, jak biegają po schodach. Aha, coś wołali po niemiecku, żeby ludzie wychodzili z mieszkań. Chyba więc część osób wyszła, ale chyba za mało to było, bo zaczęli biegać po schodach i walić do mieszkań. Widocznie ci, którzy nie wyszli, to po prostu zaczęli zabierać ich, na podwórko kazali wychodzić. Nie wiem, znowu jakaś opatrzność nad nami czuwała, dlatego że do nas nie zapukali. Słychać było wyraźnie, jak koło naszych drzwi przebiegli. Bo w ogóle jak nasze mieszkanie wyglądało? Mieszkanie miało… Jedne drzwi to były frontowe, takie podwójne, a drugie drzwi to były w kuchni, kuchenne. Kuchenne schody były kręcone, a te były szerokie, bardziej eleganckie. Oni więc biegali po tych kuchennych, bo tutaj łatwiej było wejść, bo to były wąskie drzwi z kolei – normalne, pojedyncze drzwi były. Właśnie nie wiem, ale dziwne, bo do naszego mieszkania ani nie zapukali, ani nie weszli. Mama mnie wtedy, pamiętam, jak usłyszała te strzały, to gdzieś mnie schowała pod jakąś pościel. A sama gdzie była, to nie wiem.
Na trzecim, na trzecim piętrze. Kiedy to wszystko ucichło, już jakiś dłuższy czas mama odczekała, wyciągnęła mnie i tak jak stałam, po prostu tylko sukieneczkę na mnie założyła, sandałki, mama też w letniej sukience, torebkę wzięła tylko pod pachę i wyszłyśmy, zeszłyśmy do piwnicy. Piwnica była bardzo duża, pomieszczenie było większe aniżeli to [w którym jesteśmy], i stało tam mnóstwo butelek z benzyną. Ale nikogo nie było. Nikogo zupełnie. Mama wyszła ze mną na podwórko i zasłoniła mnie. A dlaczego mnie zasłoniła? Dlatego że chyba ci wszyscy lokatorzy zostali zabici, bo to była salwa jedna z drugą, jak ci ludzie wychodzili z mieszkań. Przeszliśmy przez dziurę i tam dalej stali akowcy. Stali akowcy i pytają mamę: „Gdzie pani idzie z tym dzieckiem?”. A mama mówi: „Do rodziny męża. Muszę iść do rodziny męża, bo zostałam sama”. Mama wtedy na Ciepłą ulicę chciała pójść. Szłyśmy więc dalej. Było bardzo dużo akowców, mieli biało-czerwone opaski i „AK” napisane na tych opaskach, na ramionach. Doszłyśmy tak do schronu Haberbuscha. To była chyba ulica… Z boku była Krochmalna, potem wyszłyśmy. Zatrzymałyśmy się w schronie, żeby trochę odpocząć, ale nie było gdzie nawet usiąść – było mnóstwo ludzi, mnóstwo. Obok schronu był olbrzymi dół, lej po bombie – upadła bomba, więc był olbrzymi lej. W tym schronie zupełnie nie wiedziałyśmy (schron był olbrzymi), że tam właśnie babcia była. Dowiedziałyśmy się później dopiero, po wyzwoleniu. A tam była babcia. Niestety nie spotkałyśmy się z babcią. Po drodze idąc, patrzyłam, czy gdzieś Tadeusz nie jest, bo tych akowców było, ale nie spotkałam Tadeusza. Szłyśmy dalej, z mamą szłyśmy dalej. Potem już nie było, jak iść podwórkami, trzeba było wyjść na ulicę. To chyba była ulica Krochmalna. Tak, na Krochmalną wyszłyśmy. Było skrzyżowanie. Nie wiem, jakie to było skrzyżowanie, jakich ulic – nie powiem tego, bo nie wiem, nie pamiętam – ale to było coś niesamowitego. Bo nie tak daleko, nie tak blisko też, ale nieopodal była taka „szafa”, nazywali to „szafą” jakąś, nie wiem. Wydawało to niesamowity dźwięk, taki sapiący, skrzypiący. Potem dopiero się dowiedziałam, że to było sześciostrzałowe i jak szło, jak się poruszało, to tak właśnie strasznie trzeszczało, sapało. To był dźwięk nie do zniesienia. Lęk wyzwalało niesamowity, niesamowity lęk był. Zatrzymałyśmy się z mamą i właśnie był akowiec na rogu i mówi: „Gdzie pani idzie? Gdzie pani idzie?”. Bo żywego ducha nie było na ulicy, oprócz akowców nie było nikogo. A mama mówi: „Ja muszę”. Jakoś przebiegłyśmy, przeszłyśmy dalej. Ale jak znalazłyśmy się na Ciepłej, to nie wiem, bo musiałam być bardzo mocno zestresowana dodatkowo tym, że u babci były trzy podwórka i myśmy weszły właśnie trzecim podwórkiem. A na trzecim podwórku siedział „gołębiarz”, Niemiec, i nikt nie przeszedł – wszystkich zabijał. Nie wiem, jak my przeszłyśmy. Nie wiem, jak my przeszłyśmy. Udało nam się przejść jeszcze jedno podwórko do pierwszego podwórka. Tam zobaczyłyśmy, że zrujnowany jest budynek, dom, i weszłyśmy więc do piwnicy. Okazało się, że w piwnicy jest cała rodzina mojego tatusia. Była tam babcia, dwie siostry, no i dwie moje siostry cioteczne, znaczy dwie siostry mojego tatusia mam na myśli, i dwie siostry cioteczne moje były. No i jacyś jeszcze lokatorzy byli. Babcia była, i jedna z ciotek moich, przywalona była gruzami, tak że odkopywali je. Leżały na pościeli właśnie w tej piwnicy.
Nie określę w czasie. Nie określę, po prostu nie potrafię. Nie wiem więc, ile tam byłyśmy dni (tego też nie wiem), w każdym razie część lokatorów jakoś wyszła, przemknęła się. Część uszła z życiem, bo później się spotkaliśmy po Powstaniu, ale reszta to trudno mi powiedzieć. Któregoś dnia jak dzieci, bawiłyśmy się we trzy, gdzieś bawiłyśmy się, ale ja w pewnym momencie… Ach, jak w ogóle wyglądała piwnica? Piwnica, ponieważ budynek był bardzo długi, więc miała kilka wejść, do tych piwnic było kilka wejść. W związku z czym można było, załóżmy, wejść na początku budynku, wyjść na końcu. Któregoś dnia właśnie podbiegłam tam dalej i coś mi mignęło, coś srebrnego, jakby odblask. Z lękiem wróciłam do mamy i mówię: „Mama – mówię – tam ktoś przyszedł, tam ktoś jest. Chyba Niemiec”. A mama mówi: „Dziecko, zdawało ci się. Przecież kto to może być?”. Za chwilę niesamowita detonacja. Zrobiło się ciemno, bo to wszystko zaczęło (ten tynk) opadać. Nie było czym oddychać, po prostu dusiliśmy się, ale na szczęście nic złego nas nie dosięgło. Chore osoby zaraz się wzięło, pomogło im się podnieść, pościel rodzina zwinęła i do ostatniego wyjścia skierowaliśmy się, przy tym drugim podwórku. Mama szła pierwsza, pamiętam, wzięła mnie za rękę. Wyszłyśmy tylko dwa schodki do góry i Niemiec stał z karabinem skierowanym do strzału. Mama niewiele myśląc, chwyciła za lufę i wzięła w bok tą lufę jemu. On zdębiał. Młody człowiek to był, młody. Nie umiem określić jego wieku, ale zobaczyłam, że to jest młody człowiek. Było ich dwóch. Ten drugi był dalej, ale za chwilę podbiega do tego, co mama mu karabin w bok wzięła, i coś po niemiecku powiedział. Okazało się, że ten, który rzucił granat, rozerwało go, że on nie żył. Tych dwóch Niemców, jeden i drugi był bardzo młody, byli strasznie wystraszeni – widać było po twarzach, że boją się okropnie. Nad nami latały samoloty, samoloty latały i zrzucały bomby i bardzo nisko latały, tak że było bardzo dokładnie widać te samoloty. Oni mieli takie duże, kwadratowe, białe chusty i jakieś znaki dawali tym samolotom – prawdopodobnie, żeby tu bomby nie spuścili. Szybko do nas mówią, ponieważ byli sami przestraszeni, i tak pamiętam: Schnella, Schnella, Schnella. – chcieli nas wyprowadzić stamtąd. Ale okazało się, ponieważ tam już bomby wcześnie spadły na ten budynek, że to wszystko płonęło, więc szłyśmy po tlących się, palących zgliszczach. To było straszne, to było okropne, to był koszmar. Patrzyłyśmy tylko za chwileczkę… Podwórko było bardzo duże, bardzo duże, trzeba było przez nie przejść. Tylko patrzyłyśmy, jak za chwilę runie brama (brama była olbrzymia), bo tam wszystko płonęło. Oni nas strasznie poganiali, bo się bali, że zginą sami. Wyprowadzili nas, rzeczywiście wyprowadzili.
Potem szliśmy, skierowali nas koło Hali Mirowskiej. Koło Hali Mirowskiej nikt nie przeszedł z warszawiaków. Tam stali Niemcy i wszystkich zabijali. Znowuż tych dwóch Niemców tą samą chustą dawało jakieś znaki. I oni opuścili broń, tamci Niemcy. Ale co zobaczyłam koło Hali Mirowskiej? Koło Hali Mirowskiej była olbrzymia pryzma z ciał ludzkich, olbrzymia. To było tak jakby na rogu hali, nie wiem, tak mi się wydaje przynajmniej. Tak mnie się zdawało, że te ciała, jak nieraz na wsi drwa są układane, tak jakoś były układane właśnie. To było straszne, okropne. Oni nas doprowadzili do ulicy Chłodnej. Ulica Chłodna płonęła, budynki płonęły. Niemcy chodzili z rozpylaczami, z miotaczami ognia, tak mi się zdaje, bo to od razu taki bardzo duży strumień ognia szedł z tych miotaczy. I to od razu zapalało jakoś te budynki. I te budynki płonęły z obu stron. Oczywiście ulica też była już zrujnowana, pełno gruzów było. Pamiętam, jeździły czołgi i pamiętam, że się przewróciłam, po prostu zaczepiłam się o coś. Bardzo krwawiło mi nawet kolano. W tym momencie jechał czołg, musiałam się szybko podnieść, bo by chyba mnie rozjechał. Szliśmy dalej ulicą Chłodną i Niemcy z nas taką kolumnę stworzyli. Ulicą Chłodną do Wolskiej, potem szliśmy ulicą Wolską, to było coraz więcej ludzi, to już było bardzo dużo. Na Wolskiej, koło kościoła Świętego Wojciecha, tam się zatrzymaliśmy. I tam rozstrzelali Polaków. Pamiętam, że byliśmy ustawieni już do rozstrzelania. Mama mnie cały czas odwracała, żebym tyłem była – stałam przodem. Co ona mnie odwróciła, to się wykręcałam przodem. Niemcy już byli z karabinami gotowymi do strzału i w tym momencie nadjechał gazik. I co się okazało? Znowuż opatrzność czuwała. Od tego momentu podobno wydany był rozkaz, żeby warszawiaków nie rozstrzelać. Tak że znowu się nam udało.
Pamiętam, że potem nas goniono znowuż ulicą Wolską i nie wiem, czy to już było na obrzeżach, w każdym razie dosyć daleko uszliśmy i tam rozdzielano. Nie, najpierw odbierano kosztowności, co kto miał. Jeśli jakieś pierścionki, złote zegarki, to wszystko odbierano. Później rozłączano, znaczy mężczyzn oddzielnie, kolumna stworzona z mężczyzn oddzielnie była, i oddzielnie była z kobiet. Tak że kobiety szły oddzielnie, mężczyźni oddzielnie. W tym momencie nie wiem, co się z wujkiem stało, bo wujek był z nami – mąż jednej z ciotek moich. Nie wiem, nie wiem dalej, co się działo. W każdym razie my, to też dobrze nie pamiętam, jakimś cudem doszliśmy do Jelonek. Jelonki to kiedyś była wieś.
Doszliśmy do Jelonek i zatrzymałyśmy się u jakiejś gospodyni, która nas przyjęła do siebie. Wtedy posłała nam w kuchni u siebie, rozłożyła słomę, jakieś koce dała do przykrycia, tak że leżałyśmy tak sobie rzędem – spałyśmy oczywiście tam. Nie powiem, bo jedzenie nam dała, tak że tam już nie głodowaliśmy. Też nie pamiętam, ile dni byłyśmy, czy dwa, czy jeden, czy trzy – trudno mi to powiedzieć. Którego ranka, bardzo wcześnie, bardzo wcześnie, o świcie bym powiedziała, łomotanie było do drzwi. Nagle weszło dwóch Niemców do kuchni i zaczęli krzyczeć: „Którzy to są warszawiacy?!”. Tylko warszawiacy, o warszawiaków im chodziło. Oczywiście więc jak na dłoni byliśmy w tej kuchni. Jedna z sąsiadek, która była z nami, akurat wyszła do ubikacji, bo na podwórku była ubikacja, akurat poszła, i ona została, bo się zorientowała, że coś się dzieje. Natomiast ja, ciocia, która nie była ranna, i moja mama – właściwie były dwie osoby dorosłe i dziecko. Jeden z tych Niemców do drugiego, do tego wrzaskliwego, powiedział: „Słuchaj, ty idź tam dalej. Idź tam dalej – on mówił po niemiecku, ale mama rozumiała – idź tam dalej, ja już tu ich przypilnuję”. – z taką groźbą wielką w głosie. Jak on tylko wyszedł, zaczął do nas mówić łamaną polszczyzną: „Proszę panią, proszę wziąć dziecko i iść przed siebie, iść prosto. Tą uliczką proszę iść prosto. Tam za ogrodzeniem zbierają się wszyscy warszawiacy, ale proszę tam nie wchodzić – proszę minąć. Po prawej stronie jest żółty budynek, to jest szkoła – mówi – tam jest sztab. Idźcie tam i proszę powiedzieć, że Ruck kazał wam pomóc w ucieczce”. No i tak zrobiłyśmy. On się nazywał Ruck, ten Niemiec.
Mama mnie wzięła za rękę, ciocia razem ze mną szła. Minęłyśmy, rzeczywiście dosyć dużo już warszawiaków było tam za tą siatką. Chciałyśmy przejść przez kartofle, a wtedy kartofle miały bardzo wysokie łęty. W tym momencie, gdzieś jesteśmy już na środku, już mamy do tego budynku niedaleko, Niemiec przed nami staje – w kartoflach był. I nie chciał nas puścić. Nie chciał. Mama mówiła, że Ruck kazał nam pomóc w ucieczce – nic, nic. Nie chciał. Wreszcie mama myśli: jakoś przekupię go. W torebce miała bardzo ładny nowy portfelik i daje mu ten portfelik. On się popatrzył na portfelik i na matkę moją i mówi tak: „Ten portfelik może się jeszcze pani przydać”. I puścił nas. Kiedy znalazłyśmy się w budynku, znowuż Niemcy mówią: „My nie możemy, my nie możemy was tu schować, bo gdyby SS przyszło, to mało że was zabije, to i nas zabije. Schowajcie się tu nieopodal, są takie bardzo wysokie maliny, krzaki malin. I schowajcie się w tych malinach”. No więc schowałyśmy się w malinach. Rzeczywiście maliny były obok, dosłownie obok parkanu. To było tak właściwie w dole. My byłyśmy w dole, tak że jak ktoś szedł górą, to wydawało się, że nas będzie tam widział. Jeszcze było pole kartofli przy tym. Bardzo długo w jednej pozycji, takie skurczone byłyśmy. W pewnym momencie rzeczywiście zobaczyłyśmy z daleka, że SS idzie górą – trzech Niemców szło. Nie wiem, czy patrzyli w tą stronę, czy nie, w każdym razie nie zobaczyli nas, bo przeżyłyśmy, bo jestem tutaj.
Siedziałyśmy do godziny drugiej po południu, od rana do drugiej po południu. Już usłyszałyśmy, że jest cisza, że nie słychać żadnego gwaru. W pewnym momencie podeszła jakaś pani do siatki, coś zbierała czy coś, i mama zapytała: „Co się dzieje? – mówi – Co z tymi warszawiakami?”. – „A to już dawno – mówi – zabrali. Wsadzili do samochodów i odjechali. Już dawno nie ma, nikogo nie ma, Niemców nie ma”. No i wtedy wyszłyśmy. Wyszłyśmy i wróciłyśmy do tej gospodyni. Chore osoby już były na zewnątrz, no i ta pani powiedziała, gospodyni powiedziała: „Pani z dzieckiem może zostać, ale proszę, żeby państwo oddalili się”. Ale mama mówi: „Nie, to jest rodzina, więc już razem pójdziemy”. Poszliśmy razem, wszyscy razem oczywiście, bo te chore – trzeba było przecież opatrunki robić, to była straszna rzecz, bo to nogi były chore. Tak wielkie były rany, że robaki się zalęgły w tych ranach. Pamiętam, że te robaki się ruszały. To było straszne.
Jakoś doszłyśmy do Babic pod Warszawą. Zupełnie nie pamiętam, jak doszłyśmy do Babic – zupełnie, tu nic nie pamiętam. W każdym razie znalazłyśmy się w Babicach. W Babicach był jeden z najbogatszych gospodarzy, nazywał się pan Mandes – zapamiętałam jego nazwisko. I on przyjął nas do siebie. On jeden jedyny miał budynek piętrowy, murowany. Po przeciwnej stronie też miał jakiś taki niski budyneczek i zamieszkałyśmy właśnie po przeciwnej stronie ulicy, w tym niskim budyneczku. On mieszkał, jak pamiętam, koło kościoła – obok kościoła był chyba jego budynek. Tak mi się wydaje. Pamiętam, że mama któregoś dnia poszła ze mną, ponieważ nie było co jeść, do gospodarzy, prosić o kawałek chleba dla mnie. Tak chodziła od jednego domu do drugiego, wszyscy zatrzaskiwali drzwi, a jeden z gospodarzy powiedział ze złością: „Chciało się wam Powstania? To teraz mata”. – dokładnie jego słowa. Dalej, jak mama poszła, to jakiś mówi: „A, dopiero świnie zabiłem. Niech pani poczeka”. Dał kawałeczek malutki chleba i na to położył tłuszcz. Ten tłuszcz był strasznie śliski. Pamiętam, że tłuszcz od razu mi wypadł, ale chleb został, więc chleb zjadłam. Ten gospodarz próbował jakoś nas wspomóc, więc troszkę nam jakiegoś jedzenia dawał, ale już naprawdę nie pamiętam dokładnie, jak on nas wspomagał – trudno mi powiedzieć. W każdym razie najważniejsze, że miałyśmy dach nad głową.
No i znowuż tutaj była straszna tragedia. Któregoś dnia przyjechali Niemcy. Przyjechali Niemcy i oczywiście była obława na warszawiaków. Ten gospodarz schował nas. Nie wiem, czy dobrze pamiętam, ale wydaje mi się, że to jakieś były pułki jak gdyby. Włożył nas, znaczy mnie, jak siebie pamiętam, na takiej półce byłam i byłam przykryta bardzo dużą ilością słomy. Tak, słomy. Gdzie była reszta? Nie powiem. Tego nie wiem, nie wiem. Nie wiem, byłam bardzo chyba… przestraszona musiałam być. Niemniej jednak, tam gdzie byłam, nie weszli Niemcy, w ogóle nie było ich. Nie sprawdzali. Natomiast sprawdzali pola. Tak jak mówię, kartofle były niezwykle wysokie, tak jak ludzie mówili – wiem to od ludzi oczywiście. Były bardzo te łęty strasznie wysokie i warszawiacy się tam pochowali, tak że wszyscy zostali zabici, bo Niemcy się zorientowali albo ktoś powiedział. Trudno mi powiedzieć, nie wiem, jak to było. W każdym razie Niemcy zdecydowanie chodzili po tych właśnie polach kartofli i tam rozstrzeliwali warszawiaków.
Następną rzecz, którą pamiętam, to był sztab niemiecki. Ale to chyba jeszcze nie był koniec wojny. W każdym razie w tym budynku zatrzymał się sztab niemiecki, to był duży budynek, drewniany zresztą, zatrzymał się sztab niemiecki i byli Niemcy z końmi. Jeden z Niemców był koniuszym, który się zajmował konikami. Ponieważ od dziecka lubiłam zwierzęta, chodziłam do tych koników. Nie bałam się. I zaprzyjaźniłam się z tym Niemcem. Nic nie rozumiałam po niemiecku, ale on z mamą rozmawiał. Dowiedziałam się w ten sposób, że on w Berlinie ma żonę i dwóch synów. Bardzo się obawiał o synów, żeby ich nie wzięli do Jugend, przecież… Jak sobie przypominam, jeden miał czternaście, drugi szesnaście lat. Bał się bardzo o tych chłopców. Ponieważ to był bardzo dobry człowiek, kradł jedzenie w kuchni. Kradł i przynosił jedzenie, tak że jedzenia to miałyśmy bardzo dużo – ja i moje siostry cioteczne. Pyszne jedzenie miałyśmy – i czekoladę, i… no różne, nie przypominam sobie dokładnie, ale naprawdę pamiętam, że wspaniałe było jedzenie niemieckie. Tylko prosił, żebym czasami nie powiedziała, żeby dzieci nie powiedziały komukolwiek, no bo jego by za to rozstrzelali. Dopóki on był, to przez ten cały czas nie byłyśmy głodne. Zresztą nikt z nas nie był głodny. Bardzo go lubiłam i codziennie, pamiętam, biegałam na łąkę i przynosiłam mu bukiet kwiatków. Kwiatuszki sobie stawiał… On spał na werandzie, a weranda miała jakiś występ i on w słoiczki wkładał te kwiatuszki, i sobie ustawiał. Bardzo dobry człowiek był, naprawdę. On mówił: „Muszę, muszę to wszystko robić, bo mnie inaczej, jak odmówię rozkazu, zabiją”. Oni odjechali i wkrótce… Chyba czuli, że to już jest koniec ich, bo zatrzymał się sam generał niemiecki akurat znowuż w tym samym budynku, po przeciwnej stronie. My mieszkaliśmy po tej, a oni się po tej zatrzymali – tylko korytarz nas dzielił. Cały czas coś stukał na maszynie i prosił, żeby dzieci były cicho, bo on ma tu ważne sprawy. Kazał nam dawać chleb, więc on rzeczywiście chleb nam dawał. Krótko był bardzo, dlatego że uciekał, ponieważ ruscy już wchodzili.
Kiedy oni zdążyli odjechać z samego rana – oni chyba jakoś wieczorem odjechali, trudno mi powiedzieć, w jakiej porze – zobaczyliśmy Sowietów. Mam wrażenie, że to byli Ukraińcy. To był motłoch niesamowity. Oczywiście zrabowali już mienie warszawiaków, były olbrzymie samochody załadowane dobrem z Warszawy. Sami mieli na rękach po dwa, trzy zegarki. Mało, że na rękach, to jeszcze na nogach. Zatrzymali się w Babicach i chcieli te rzeczy rozdawać, tylko żeby im wódkę dać. Wódkę, koniecznie wódkę, to oni dadzą – co kto chce, to dostanie. Tak jak mówię, zatrzymali się, zobaczyli, że są kobiety. Moja mama była młoda, przecież miała trzydzieści lat, zresztą była bardzo ładną kobietą. Chwycili moją matkę, chcieli ją zgwałcić. Strasznego rabanu narobiliśmy wszyscy. W ogóle nic nie pomagało, żeby ich oderwać czy coś, ale przyleciał ich dowódca – nie słuchali dowódcy, zupełnie nie słuchali – on dopiero kolbą karabinu zaczął ich po głowach walić i ustąpili. Tak że to było coś makabrycznego.
Naloty, jakie były w Warszawie [w trakcie okupacji] – to mi się przypomniało. Wtedy zupełnie robiło się jasno, zupełnie jak w dzień było. Oni jakieś takie „choinki”, mówili, puszczali, więc tu było tak widniutko. Syreny zaczęły wtedy wyć i schodziliśmy do schronu, schodziliśmy do schronu. Pamiętam, że którejś nocy, bo to człowiek się zrywał w nocy przecież, to były jakieś takie bombowce, one tak ciężko leciały, słychać było, jak one lecą. One nisko nad domami leciały. Pamiętam, że którejś nocy tatuś mówi: „Ach, czy w piwnicy, czy tutaj zginąć, to już jest nieważne”. I już nie schodziliśmy. Tak że tak mi się to przypomniało z tamtego okresu.
A jeśli chodzi jeszcze o nasz pobyt w Babicach, to ja do mamusi, nie wiem dlaczego tak mówiłam, trudno mi też to powiedzieć, ale co dzień do mamusi mówiłam: „O, spójrz! Tatuś idzie. Tatuś idzie”. Nie wiem, dlaczego tak mówiłam. Po prostu oszukiwałam mamę. Mama mówi: „Gdzie?”. Dlaczego? Był taki zwyczaj wśród warszawiaków, że poszukiwali się za pomocą karteczek. Te karteczki były wszędzie wywieszane – na wsiach, na drogach, na słupach, wszędzie. I właśnie dzięki tym karteczkom znaleźliśmy tatusia. To znaczy przez kogoś, ktoś tam jechał i zauważył, i jakoś w ten sposób. Nie wiem dokładnie, jak to było, ale dzięki tym karteczkom i chyba dzięki temu, że wciąż mówiłam, że tatuś idzie. Tatuś był w Pruszkowie, z Powstania był zabrany. Znaczy o losach mojego taty nic nie wiem, nic, bo na ten temat w domu się w ogóle nie rozmawiało już po wojnie. Nic nie wiem, kompletnie. Tatuś był ranny dwukrotnie i zabrano go z Pruszkowa… Bo wszystkich w ogóle stamtąd zabierali Niemcy, wywozili do Niemiec, do obozów. Tymczasem tatusia zabrało Podziemie, wyciągnęło jakoś stamtąd. Zamieszkał u swojego pracownika. Akurat zbieg okoliczności, że ten pracownik mieszkał w Pruszkowie, miał dosyć duży ogród, piękną kamienicę miał i tatuś u niego się zatrzymał. Pani doglądała te rany, jakoś się powoli goiło to wszystko. Nie wiem, jak to było, czy był jakiś lekarz wcześniej, trudno mi cokolwiek powiedzieć. W każdym razie jak tam dotarłyśmy, okazało się, że ten pan jest chory. Ta pani powiedziała, żebym raczej się nie zbliżała. Mama się przeraziła i mówi: „To w takim razie musimy się stamtąd gdzieś wyprowadzić”.
Zupełnie nie wiem, też tutaj nie pamiętam tego, jak to było, że znalazłyśmy się na wsi w Grójeckim. W Grójeckim, ale nie pamiętam, czy to ta wieś się nazywała Skowronki, czy następna, w której potem zamieszkałyśmy. Też przyjęli nas gospodarze, bardzo mili, mieli dwóch synów. Przyjęli zresztą naszą całą rodzinę – nas przecież było dosyć dużo. Przyjęli nas tam, nocowaliśmy, karmili nas. Bardzo mili ludzie, wspaniali. Pani gospodyni piekła wspaniały chleb w wiejskim piecu – pierwszy raz widziałam wtedy ten piec. Dzieciom dawała, znaczy po upieczeniu chleba, potem smarowała śmietaną, taką gęstą śmietaną, i cukrem posypywała. To było coś pysznego. Gotowała na przykład na śniadanie kluski na mleku, ale te kluski to nie były takie, jak teraz są kluski. Chciałam zrobić te kluski i nie potrafię. To były żytnie kluski. Ona jakoś w ręku robiła, były długie. Bardzo smaczne były. Długo nie mogłyśmy być, bo takiej dużej gromadki nie mogła utrzymywać, w związku z czym rozdzieliliśmy się. Aha, jeszcze w międzyczasie znalazła się babcia. Tego nie wiem też, jak. Babcia okazuje się, że przez cały czas była w Łowiczu.
To znaczy moja babcia, co mieszkałyśmy… babcia Marianna, mojej mamy mama. Ta, która też wyszła, właśnie jak zaczęło się Powstanie, to ta babcia… Przenieśliśmy się na inną wieś i właśnie chyba ta wieś, co się przenieśliśmy, nazywała się Skowronki. Tego już nie pamiętam, czy ta, czy ta, ale wydaje mi się, że raczej ta druga. Tutaj byłam razem z babcią, ponieważ tatuś razem z mamusią postarali się wrócić do Warszawy. Oczywiście tam byłam z babcią dłuższy czas. Ci gospodarze udostępnili nam pokój, nowo wybudowany – bardzo duży pokój zresztą – który miał też kuchnię. Tak że, pamiętam, babcia przyrządzała jakieś dziwne potrawy. Na przykład jadłyśmy chleb z olejem rzepakowym, jadłyśmy na przykład, nie wiem dlaczego, skórki od kaszanki na tym rzepakowym oleju smażone. Nie wiem, chyba też nie było co jeść w ogóle wtedy, coś takiego było. Pokój, ponieważ był świeżo dobudowany, więc pościel była mokra cały czas, więc kładłyśmy się do mokrej pościeli, wstawałyśmy – ubrania też były wilgotne, wilgoć była duża. Ale jak się troszkę napaliło, to było jakoś cieplej i było możliwiej. Chyba tam jakiś dłuższy czas byłam, dlatego że to był okres zimy. Pamiętam, że ten gospodarz przywoził jakieś długie bale drzewa, takie bardzo, bardzo długie, drzewa całe, i pożyczał babci piłę. Z babcią piłowałam to drzewo, taką dużą piłą – obie piłowałyśmy to. A później babcia to siekierą rąbała, żeby można było palić w kuchni.
Co tam jeszcze takiego pamiętam? Pamiętam, że wiosna była przepiękna. Było dużo wody, bardzo dużo wody, jak śnieg się roztopił. Nie wiem, czy to mamie przyszło do głowy zapisać mnie do szkoły, do Belska. I poszłam do tej szkoły. Poszłam do pierwszej klasy oczywiście, no i nauczycielka, ponieważ umiałam czytać, zostawiała mnie w klasie, dawała mi książki i dzieciom czytałam, a ona mówiła: „Słuchaj, Krysiu, bo muszę iść do dyrektora, muszę sprawę załatwić”. Dobrze, musi to musi. No to siedziałam. A dzieci były bardzo grzeczne, naprawdę. Nic nie rozrabiały, nic, kompletnie. Pamiętam, jak ktoś był niegrzeczny, to nauczycielka kazała klęczeć w kącie – to też pamiętam tam. W końcu, pamiętam, któregoś dnia przyszedł kierownik, nie dyrektor, tylko kierownik to był, i poprosili mnie z tą panią do jakiegoś pokoju. Chcieli koniecznie, żebym poszła do drugiej klasy, bo mówi, że w pierwszej nie mam co robić. Bo umiem pisać, umiem czytać, więc nie mam co robić. Ale nie umiałam liczyć, tego nie potrafiłam. Zostało na tym, że jednak zostanę tu. Do tej szkoły nie chodziłam długo, gdzieś ze dwa miesiące tylko tam byłam. Tak że w rezultacie to nie była jakaś taka szkoła, żebym skończyła szkołę tam. Bo to było właściwie na wiosnę jakoś, tam byłam, okres wiosenny. Ale wspomnienia mam bardzo piękne, ponieważ tam prześliczny pałac był i bardzo [mile wspominam], ponieważ lubię zarówno zwierzęta, jak i kwiaty, piękne kwiaty – tam kwitły piękne kwiaty. Jak to dzieci na wsi w parkanie robią dziury, żeby można było wejść na teren, tak i tam była dziura zrobiona i też wchodziłam tą dziurą. Ale mówili mnie: „Oj, tylko uważaj, słuchaj, żeby cię ktoś nie złapał, bo tam nie wolno chodzić”. Ale mimo wszystko wchodziłam, bo kwiaty oglądałam i tak mi się wszystko tam podobało – dziedziniec i to wszystko – ogromnie mi się podobało. To więc były przyjemne bardzo chwile. Poza tym tam był w tym czasie, nie wiem jak teraz, największy las modrzewiowy w Polsce. Chodziłam do tego lasu właśnie modrzewiowego, razem z babcią chodziłyśmy. Właściwie stamtąd to mam same miłe wspomnienia. Bo z kolei z innymi gospodarzami, którzy mieli chłopców i mieli konie, to ci chłopcy mnie brali, na konie sadzali i jeździłam na wierzchu, na koniu. Tak że mam sympatyczne wspomnienia, same sympatyczne, bardzo sympatyczne, bardzo miłe wspomnienia mam. Zarówno gospodarze byli bardzo mili, jak i w ogóle wszyscy tam byli mili. Naprawdę tam byli wszyscy bardzo mili. Nie tak, jak pod Warszawą. Na przykład jak było Boże Narodzenie, to choineczka była. Była choineczka, a jakże. Na choince były jabłuszka, małe jabłuszka – ktoś nam podarował jabłuszka i była ozdobiona jabłuszkami choinka. To też pamiętam.
Trudno mi powiedzieć. Trudno mi powiedzieć w czasie, ale stamtąd… Wiem, że zimą byłam na pewno, zima, wiosna i jak już się tak na dobre zrobiło ciepło, to rodzice zabrali nas do Warszawy, bo już mieli jakiś kąt i przyjechali po mnie i po babcię. Bo byłam tam z babcią.
Była tylko zewnętrza ściana i tak mi szalenie było żal, bo na tej ścianie zostało okno, a na oknie piękne kwiaty, które babcia hodowała. Babcia miała wspaniałą rękę do kwiatów. Były to prześliczne asparagusy, olbrzymie, i pięknie kwitły na biało. A na balkonie oleander stał i też kwitł, na różowo. Przez zimę nie zmarzły te kwiaty, to aż byłam zdumiona. Pamiętam, jak tatusia prosiłam: „Tatusiu, trzeba te kwiaty jakoś zdjąć”. A tatuś mówi: „Dziecko kochane, ty wiesz, ile to pieniędzy kosztuje, żeby straż przyjechała i zdjęła to? Nie stać nas na to”. Często tam chodziłam, bardzo często, dopóki nie zrujnowano całkowicie już tego domu. A tatuś… Po przyjeździe z mamą do Warszawy właśnie od razu poszli, jakoś weszli po gruzach do naszego mieszkania, bo ocalało część kuchni i całkowicie łazienka. Pamiętam, że nawet były dwa garnki, ocalały – dwa czy trzy garnki – dlatego że później korzystaliśmy z tych garnków. To było wszystko właściwie. Podobno na podwórku leżały albumy, nasze albumy, ale nie było ani jednego zdjęcia. Wyglądało na to, że może ktoś znajomy wziął te zdjęcia, żeby nam później oddać. Ale niestety nic takiego się nie zdarzyło. Nie spotkaliśmy się z nikim takim. To znaczy to już są takie czasy, prawda, po Powstaniu.
Ojej, to był koszmar. To były w ogóle jakieś kikuty opalone, to było wszystko gruzy. Gruzy, gruzy i gruzy. Znaczy już starali się uprzątnąć, już ulice były przejezdne. Zamieszkałam wtedy przy Krakowskim Przedmieściu, Krakowskie Przedmieście 30 – dzisiaj ten budynek należy do Uniwersytetu, a w tym czasie do Książąt należał. Jedna oficyna oczywiście, tylko jedna, jedyna ocalała i tam prawdopodobnie po prostu moich rodziców zameldowano czy jak. Nie wiem. W każdym razie mieli tam jeden pokój. Jeden pokój, bo to przecież były lokale wielopokojowe. Też oczywiście podwórko było w gruzach. Chodziło się po gruzach, a jakże. Rodzice oczywiście musieli pracować, w tym sensie, że pracowali, handlując, jak wszyscy warszawiacy. Wszyscy handlowali, o ile sobie przypominam… Na jakiej ulicy? Nie przypominam sobie teraz nazwy ulicy, gdzie oni handlowali. Na Poznańskiej bodajże. Tak, chyba na Poznańskiej. Tak, wszyscy się zajmowali handlem w tym czasie. Jeśli chodzi o wyposażenie mieszkania, no to było fatalne, bo to były jakieś żelazne łóżka. A najgorsze w ogóle to były materace, bo materace były zakrwawione chyba. To było coś koszmarnego w ogóle. Ale trzeba było na czymś spać. Pamiętam, że chodziłam sama po Warszawie i pewnego razu dotarłam do opery – zresztą nie było daleko. Jak weszłam na parter… Znaczy po schodach weszłam, był parter, zaraz na piętro, to całe ściany były zbryzgane krwią, były wielkie plamy z krwi. Tak że tam musieli też był zabici.
Tak. W Warszawie poszłam do szkoły na ulicę Drewnianą. Szkoła nie miała szyb. Właściwie nie można powiedzieć, żeby to była nauka, dlatego że siedzieliśmy wszyscy w paltach, było potwornie zimno i nie było żadnych książek. Zaczął już być „Świerszczyk” wydawany, wiec nauczyciele kazali kupować „Świerszczyk” i uczyliśmy się ze „Świerszczyka”. Jeśli chodzi o rachunki, to coś tam na tablicy pisali, my też gdzieś tam pisaliśmy, jakieś zeszyty, coś, jakieś notesy były, ale to prawie się nie pisało, wszystko raczej było pamięciowe.
A najgorsza rzecz z tego wszystkiego, to była… To znowuż następny koszmar, który przeżyłam. Obok szkoły, na placu, wykopano nieboszczyków z okresu Powstania Warszawskiego. Szkielety były właściwie w takich pakach zbitych, bo przecież trumien nie było. Proszę sobie wyobrazić, gdzie to wszystko było postawione? Pod naszą szkołą, pod naszą szkołą. Było postawione jedne na drugim. Na przykład bardzo dobrze zapamiętałam jednego nieboszczyka, który miał bardzo duże włosy, olbrzymie miał włosy – mam wrażenie, że po śmierci mu rosły – i strasznie długie paznokcie. To wyglądało koszmarnie. Lęk miałam nieludzki. Tak się bałam chodzić do tej szkoły, że coś okropnego. Nie wiem, co to dorosłym przyszło do głowy, żeby dzieciom pod szkołą postawić coś takiego!
Raczej tak, bo raczej byłam chroniona. Poza tym nie wiem dlaczego, ale miałam ogromne szczęście u Niemców. W ogóle Niemcy mnie lubili. Może dlatego, że byłam jasną blondyną, miałam bardzo długie warkocze, mogłam siadać na nich, miałam niebieskie oczy. Mama moja też blondynka o niebieskich oczach. Naprawdę, raczej Niemcy na mnie z sympatią patrzyli. Ale tak sobie myślę, że gdyby mnie zabrali do obozu, to bym dzisiaj Niemką była właśnie, zniemczyliby mnie prawdopodobnie.
Nie powiedziałam najważniejszej rzeczy. Słusznie, słusznie. Moja rodzina, rzeczywiście, była bardzo religijna, ogromnie. Moja ciocia, młodsza siostra mojego tatusia, Maria miała na imię, ona cały czas niosła obraz Matki Bożej Nieustającej Pomocy. Ale to nie był mały obraz. To był olbrzymi obraz. Pamiętam, jak kiedyś szłyśmy i Niemiec kazał jej rzucić ten obraz. Po co ona dźwiga ten obraz? Ona powiedziała, że nie. Ten obraz towarzyszył nam cały czas i cały czas się modliliśmy wszyscy. Dlatego mówię, że chyba opatrzność nad nimi cały czas czuwała. Tak, to rzeczywiście bardzo ważne.
Najgorsze? Najgorsze wspomnienie to chyba to, kiedy właśnie do rozstrzelania stałam pod murem, że tak się wyrażę. Poza tym to, kiedy widziałam tych zabitych ludzi, których wożono na rikszach. Jeszcze tego nie powiedziałam. Właśnie na rikszach wożono zabitych Polaków. Oni gdzieś tam ich widocznie zrzucali, nie wiem, czy to do tych płonących domów, no bo część, tak jak mówię, była pod Halą Mirowską – to tam była olbrzymia, olbrzymia ilość. To było koszmarne. To było koszmarne patrzeć. Poza tym na palące się domy patrzeć – człowiek w trwodze szedł, że za chwileczkę to wszystko runie. Po gruzach się szło zresztą. Właściwie to wszystko było koszmarne.
A koszmarem było to… Jeszcze jedna rzecz. Kiedy byliśmy w Grójeckim, kiedy tata już dochodził do zdrowia, już wylizywał się z ran, usłyszeliśmy, że jadą Sowieci. Wówczas tatuś się ubrał, nie wiem, skąd wziął krawat – czy miał ten krawat, trudno mi powiedzieć – wiem, że się starał odświętnie ubrać. Założył marynarkę, założył krawat i pierwszy rusek, który zobaczył mojego ojca, od razu: „Burżuj!” – i do niego z karabinem, i chciał go zabić. Jakoś obronili ojca, że nie jest burżuj, że jest ranny, pokazywali, że to, że to. Jakoś więc obroniono, ale to było koszmarne, to było po prostu koszmarne. W Belsku złapali czterech Niemców, bo w lasach się ukrywali Niemcy, no i też ruscy zabili ich. To znaczy jeden miał nawet różaniec i błagał, prosił, żeby darowali mu życie. Nie, zabili go. To młody człowiek był, który tak prosił, żeby darowali mu życie, żeby go wzięli do obozu czy gdzieś. Ale nie, zabili – wszystkich czterech zabili, Niemców. Nie widziałam tego, ale słyszałam, jak dorośli opowiadali.
Właściwie trudno powiedzieć, żebym miała jakieś dobre z okresu Powstania, bo wszystko to było koszmarne. Wszystko to widzę, wszystko to mam przed oczami, nie potrafię tego tak pięknie opisać. Może jakiś literat to potrafiłby to opisać, ja nie potrafię, ale to jest wszystko koszmar – to jest jeden wielki koszmar. Piwnice, w ogóle to przejście, ta droga do rodziny ojca. Nie, nie, to wszystko jest koszmar. To jest okropne. Koszmar. Te samoloty i człowiek nigdy nie wiedział, czy będzie żył, czy za chwilę zginie. Nie mam żadnych dobrych.
To znaczy nie wiem w ogóle, co tata robił, jak działał. Nie powiem tego, nie wiem zupełnie nic. Wiem natomiast jedno, że tata miał – znaczy niby nie słyszałam, ale słyszałam – zakopaną broń. Przed dziećmi, prawda, dorośli zawsze się kryją, nie mówią takich rzeczy, ale dzieci jakoś dziwnie wszystko słyszą. Pamiętam więc, że miał broń zakopaną i z własną bronią poszedł walczyć. To wiem o tym. Ale tak jak mówiłam, po Powstaniu nigdy na ten temat się nic nie… nie było tematu. Nie rozmawiało się, zupełnie. Raz pamiętam tylko taki moment, kiedy… To było wkrótce, niedługo, na Krakowskim właśnie, jak mieszkaliśmy. Przyszedł taki przestraszony, bardzo przystojny mężczyzna, zarośnięty mocno. Ale taki barczysty, no – o pięknej fizjonomii w każdym razie. Wpadł do nas do mieszkania z tymi słowami, to pamiętam: „Julciu, ratuj!”. Tata zamknął drzwi, żebym nic nie słyszała, i za chwilę wyszli. Nie wiem, co dalej było. Nie wiem, co dalej było. Nic nie wiem. Prawdopodobnie może ukrywał się gdzieś czy coś. No nie wiem, nie wiem. Trudno. Przecież wszystkich akowców, prawda, mordowano. Wiemy, co było. Nie wiem, czy się uratował, czy tata gdzieś go schował. Trudno mi powiedzieć, tego nie wiem. Aha, a Tadzio, ten mój kolega, odnalazł mnie po Powstaniu, aż się zdumiałam właśnie, bo odnalazł nas na Krakowskim i przyszedł. Niezwykle przystojny, piękny młodzieniec. Dlatego wiem, że żył, że żyje, to znaczy żył, bo już nie żyje. Ale niestety potem się wszystko urwało.
Chyba raczej już nic.