Zofia Kruczkowska-Stańczyk „Zoja”
Nazywam się Zofia Kruczkowska-Stańczyk. Jestem dumna, że mam takie piękne nazwiska. Od 1940 roku byłam w Warszawie. Zasadniczo pochodzę z kaliskiego.
- Gdyby pani mogła powiedzieć o organizacji, do której pani przynależała w czasie Powstania, stopień wojskowy i pseudonim.
Byłam [w] szef[ostwie] łączności, V Oddziału Kwatery Głównej w Warszawie i pracowałam od 1940 roku. Bardzo dużo pracowałam jako łącznik.
- Jaki pani miała pseudonim?
Pseudonim mój był „Zoja”.
- Może zaczniemy od tego, co było przed wojną, gdyby pani króciutko opowiedziała coś o swoim życiu przed wojną, o swojej rodzinie, czy były tradycje patriotyczne w rodzinie?
Wychowana byłam w bardzo patriotycznym domu. Wszystkie te piosenki, takie piękne, dawne, śpiewaliśmy w domu wieczorami, mamusia grała na pianinie, a my śpiewaliśmy. Sześcioro nas było. Uciekaliśmy z Kalisza, z tamtej strony, w 1939 roku. Wysiedlali. Ja przez „zieloną granicę” przyjechałam do Warszawy, a tu już był mój mąż i tu pracował w Ministerstwie Sprawiedliwości. Co tu mówić? Siostra moja, chodziła do szkoły na Karową, potem pracowała w szpitalu na Czerniakowskiej, pracowała w „organizacji”. Brat, najstarszy, ksiądz, uciekł tak samo przed aresztowaniem, bo księży aresztowali wszystkich, też [uciekł] przez „zieloną granicę”. Brat młodszy ode mnie o pięć lat i siostra o siedem lat. Wszyscy pracowali. Tak się składało. Nikt o nikim nie wiedział, a wszyscy pracowali. Brata jednego mi rozstrzelali w Zgierzu w 1942 roku, w marcu.
- Zacznijmy najpierw od samego wybuchu wojny. Czy pani była w Warszawie, gdzie pani była we wrześniu?
Ja byłam pod Kaliszem w majątku Przespolew. To był kiedyś taki mająteczek, a potem się wszystko rozsypało.
- I jak panią ten wybuch wojny zastał?
Straszne to było. Ale ot, było duże osiedle Niemców, którzy [tutaj] byli urodzeni i [tutaj] mieszkali, przyszli i powiedzieli mojej mamusi: „Helena, niech te twoje dzieci uciekają do Warszawy, bo oni tu będą aresztowani.” Niemiec przyszedł. No i naturalnie najpierw ja pierwsza [ruszyłam w] drogę do Warszawy - mój mąż był w Warszawie - do tej Warszawy przez „zieloną granicę”. Szczęśliwie. Chociaż byłam złapana, ale to wszystko Opatrzność Boska. Potem drugi brat, ksiądz, który zmienił nazwisko. Janusz, imię [też] zmienił sobie, ale jakie nazwisko, nie pamiętam. Mam osiemdziesiąt cztery i pół roku… Mam prawo zapominać. I to wszystko, wszyscy uratowaliśmy się. Brat nie zdążył, właśnie, jeden brat, który został aresztowany, był w więzieniu w Łodzi, w bardzo ciężkim więzieniu łódzkim na gestapo. I 108 osób zostało rozstrzelonych 21 marca w 1942 roku. Potem przyszedł Niemiec do mojej mamusi w nocy i mówi: „Helena uciekaj, bo jutro przyjdą ciebie aresztować.” To moja mamusia założyła płaszcz i też dostała się do Łodzi i przez Łódź, tą trasą jak my wszyscy, dostała się do Warszawy. Mieszkałam na ulicy Wyspiańskiego, [to było] piękne mieszkanie. Mąż pracował na Pawiaku. Dostał taki rozkaz. Na siódmy oddział się dostał. To był najgorszy oddział, bo tam były tylko izolatki, a ja, dobra żona, przychodziłam do mojego męża, tam, na Pawiak. Przynosiłam, śniadanie, które mąż zapomniał. Jak to wyglądało? W moich rękawiczkach były różne grypsy, było śniadanko, było duże okno, na tym parapecie kładłam śniadanko, kładłam rękawiczki, a miałam dwie pary jednakowych rękawiczek. Jedne miał mąż, jedne ja miałam. A tam, na tej całej dyżurce, był Niemiec, Czech, któremu się podobałam, a to był brzydki mężczyzna i tutaj miał kudły takie, a taki był, śmiał się strasznie, ten śmiech miał okropny. Mówili: „Aha, twoja żona przyniosła śniadanie.” [I wołali], żeby mój mąż przyszedł, bo żona przyszła. No to mąż przychodził, zabierał śniadanie, zabierał te moje rękawiczki, a zostawiał inne, takie same. I tak samo wynosiło się grypsy.
- A kiedy był pierwszy pani kontakt z konspiracją, jak to się zaczęło?
W 1940 roku. Nawet sama nie pamiętam, jak to się zaczęło. Musiałam na Pawiak, do więzienia. „Przyjdź na Pawiak, zobaczysz gdzie pracuję, bo musisz wiedzieć”. Ja tam nosiłam nawet dla jednego naszego, „Pola”, Romana Kiźnego, który bardzo, bardzo był zasłużony, naprawdę, nosiłam mu truciznę. On prosił o truciznę, żeby mu przynieść, bo on nie da[je] rady. Zaniosłam mu tę truciznę. On [jej] nie użył, ale w dwa, czy trzy dni, wieczorem, w tym samym tygodniu, uciekł z więzienia, z Pawiaka, gdzie mu pomógł Wojciech Lilienstern, pseudonim „Wiktor”, który czekał na dole. A on taką miał małą głowę, że kratę, że jak głowa przejdzie, to już człowiek przejdzie przez kratę. I on tą kratą uciekł, a na dole czekał „Wiktor” ze swoim przyjacielem i tam rikszą, czy czymś, wyjechali, bo to getto było przecież. Z tego getta uciekł. Ja bardzo dużo tych grypsów nanosiłam, ile rozkazów? To po prostu nie wiem, czy to jest prawda? Jak to można? Że to nie prawda wszystko. Ale i książki są, gdzie tam piszą trochę, w tych książkach.
- Proszę opowiedzieć parę zdań o życiu codziennym w czasie okupacji.
Było dobrze, dokąd nie zaaresztowali mojego męża. Na Pawiaku była wsypa, powiedział ktoś: „A wy to tego - ktoś kawałek mięsa ukradł, nas tego [oskarżono?], a tu jest organizacja, to wszystko w porządku [oni - organizacja - są winni]”. No i zrobili naturalnie tam zebranie i ci na lewą stronę, ci na prawą stronę i za trzy dni potem wywieźli mojego męża do Oświęcimia. Zasadniczo to było 8 marca, bo ja miałam urodziny i czekałam aż on przyjdzie i będzie wspólna kolacja, A zamiast niego przyszedł „Wiktor”, pseudonim miał „Wiktor”, Wojciech Lilienstern. Powiedział: „Słuchaj, Ziutek jest aresztowany, ale nie martw się, będziemy robili wszystko, i go wyciągniemy.” Nie udało się, nie. Przyszedł, mam dużo listów jeszcze z obozów. Z Oświęcimia, potem z Gross Rosen, potem z Buchenwald, Weimar, i jeszcze z innego obozu. Szczęśliwie przeżył, bo miał bardzo dużo paczek. Duże znajomości, wysyłało się wiecznie paczki żywnościowe. Tak, że Niemcy, jak on powrócił, mój mąż, to mu wiązali buty – sznurowadła, żeby mu się nic nie stało, bo przyjdzie paczka, bo codziennie przychodziła paczka do niego. Nie do wiary, ale tak jest. Przychodziły paczki, bo dużo znajomości, dużo rodziny i każdy tę [paczkę wysyłał], chociaż nie dużo [rzeczy], ale poszło ile poszło, do obozu taka paczka. I jak on poszedł, ja byłam w ciąży wtedy.
1942. Oni piszą w Pawiaku, że to było 10 marca, a 21 kwietnia przyszedł „Wiktor” i powiedział mi, że już jeden nie żyje z tych, których zabrali. Zmarł, przyszło zawiadomienie. Na zapalenie płuc, czy coś tam. Nie wiem, zdaje się, że zapalenie płuc i przyszedł mi powiedzieć, że nie żyje. No, ale musieliśmy wiedzieć, tego się nie ukrywało, bo człowiek musiał sobie to przyswoić, że tak się stało i że będzie gorzej, nie będzie lepiej. I 21 kwietnia urodziłam córeczkę, Lenę. Naturalnie miałam przygotowane w szpitalu, nawet pokój był przygotowany, pogotowie w nocy przyjechało i szczęśliwie rosła, śliczna była, patrzyliśmy na nią. Chcieli mi dać urlop, żebym ja nie pracowała, żebym się zajęła dzieckiem.
- A gdzie pani wtedy pracowała?
Ja robiłam na drutach. Robiłam ogłoszenie, że przerabiam swetry, różne inne rzeczy i było porozlepiane na drzewach, pinezkami poprzypinane, że pracuję, że z czegoś żyję. I ja dużo pracowałam, bo przecież jedna siostra, druga siostra, brat jeden, drugi brat. Jeden brat był u ojców Marianów na Bielanach, no ten ksiądz to odprawiał [msze] tutaj na Żoliborzu u świętego Stanisława Kostki, a potem na Moniuszki. Nie ma teraz tej kaplicy, [a] była taka kaplica i w tej kaplicy odprawiał [msze]. Zapomniałam, jaki był [jego] pseudonim. Bo spotykaliśmy się nawet z jego profesorem, księdzem Wyszyńskim Stefanem. To był jego profesor z Włocławka. Był w Laskach, jeździłam nawet do Lasek, tam z bratem. To był taki krąg, [który się] zazębiał, jedno [koło o] drugie, dzisiaj tu, jutro pójdziesz tam. To nie tak, że ja byłam jednego dnia i za tydzień w tym samym miejscu, czy za dwa tygodnie w tym samym miejscu. Nie, [byłam] wiecznie w ruchu. Ja nawet byłam wysłana z maleńkim dzieckiem w woziku, w Fajsławickie Lasy do Łopiennik Podleśnych, ta miejscowość się [tak] nazywała. Tam w nocy przyleciał samolot, nie widziałam tego samolotu, tylko chłopców. I tylko ten, który przyjechał coś mi dał, coś musiałam przywieźć do Warszawy, coś oddałam. Uczyłam ich [też] bandażowania, pierwszej pomocy. Bardzo mi źle głowa wychodziła. Nie mogłam i nie mogłam, to mi się zsuwało, ale się nauczyłam wszystkiego. I uczyłam tych różnych chłopców, którzy w tym lesie byli. To były Fajsławickie Lasy.
- A czy łatwo było w warunkach okupacji wykarmić dziecko?
To dziecko wszyscy chowaliśmy. Nawet nie znałam ludzi, którzy przychodzili i przynosili dla dziecka ciuszki albo tani wózek. Przecież to kosztowało wszystko. Jakieś dobre rzeczy. Ksiądz z Liskowa, który był wysiedlony, prałat, nawet przysyłał mydełko, żeby tym mydełkiem myć dziecko, a że to jest dziewczynka, to „palmolivem” koniecznie. Naprawdę miałam tyle pomocy… Skąd? Nie wiem jak.
- Do wybuchu Powstania pani się zajmowała przekazywaniem grypsów, tak?
Tak.
- A w jakim momencie zastał panią wybuch Powstania?
Ja już wiedziałam, że będzie Powstanie
- Czy pani była w AK? Od kiedy?
Tak. [Od] 1940 roku. To najpierw [był] ZWZ, a potem AK, przechodziło [się] automatycznie. Ja wiedziałam, że będzie Powstanie, tylko nie było wiadomo jeszcze, czy dziś, czy jutro. I moja mamusia, która bardzo słabo chodziła, bo w czasie nalotu, kiedyś jeszcze na Żoliborzu, na Wyspiańskiego, jak biegliśmy do schronu, zaczęła prosić: „Nie biegnijcie, bo coś uderzyło mnie w nogi i ja nie mogę chodzić”. I moja mamusia przestała chodzić, chodziła, ale tak się posuwała tylko, bardzo, bardzo. Tak o laseczce. I mówi do mnie: „Ty wiesz, jak to Leonard”, a [to] mój młodszy brat, na Bielanach, u ojców Marianów, gdzie też była organizacja, gdzie ksiądz, na „S” się nazywał, takie krótkie nazwisko... No mniejsza rzecz, i tak sobie nie przypomnę w tej chwili. Moja mamusia mówi: „Wiesz, jak jest wojna, to trzeba mieć dużo - tak jak to dawniej mówili - drobnych pieniędzy, bo nic nie można kupić, bo wszyscy chcą drobnymi pieniążkami płacić. Więc weź i zawieź Leonardowi na Bielany tych pieniędzy”. I dała mi różaniec i pieniądze. Pojechałam na Bielany. Dojechałam tylko do Placu Inwalidów. Tramwaj, który jechał do miasta [właśnie mnie] mijał, a ja jechałam na Bielany. W tramwaju na ostatnim [wagonie?], był znajomy chłopiec, który też był w organizacji, nie wiem jaki pseudonim, ale wiem, że był. I on mi coś migał, że coś nie tego. Więc ja wysiadłam na Placu Inwalidów: „Co się dzieje?” Ktoś mówi, że jest Powstanie na Suzina, już się zaczęło. Tramwaje do miasta już nie szły, to był ostatni, którym ten chłopiec jechał, dawał mi znaki, żebym nie jechała dalej. I przyszłam do domu pieszo. A mieszkaliśmy wtedy na Ogrodowej, vis à vis Sądów Najwyższych, tam był szpital dla oficerów niemieckich, dla wojska. I ja przyszłam do domu: nie ma mamusi, nie ma mojej córeczki. A zawsze się zostawiało karteczki: „Jestem na obiedzie u państwa Rażniewskich”, to taka kawiarnia. I pojechała tam, poszła z tym dzieckiem, wózkiem, z Leną, do przyjaciółki, na obiad proszony. Powolutku, powolutku. No, więc ja już wiem, że Powstanie jest, wyszłam na balkon i jak popatrzyłam od ulicy, to widziałam z plandeką samochód, ale nakryty, karabiny stamtąd wynosili. Tam naprzeciwko był sklepik, można było kupić węgiel i tam wynosili. I ja mówiłam: „No to już jest teraz Powstanie”. Więc, co tutaj zrobić? Nie miałam flagi, ale uszyłam, i z tą flagą zeszłam z czwartego piętra. I [w tym] domu bardzo dużo [lokatorów] się okazało, że nawet pod nami była jakaś rodzina. Ktoś tam się ukrywał, wyczu[wa]ło się. To przyszli i tę flagę zawiesiliśmy. Pamiętam, że padał deszcz. Nieszczęście było i teraz, czy mamusia wracała z powrotem do domu, czy tam jest? Pawia. Na Pawiej ulicy było, a ja mieszkałam na Ogrodowej, więc to nie było daleko, ale kawałek drogi. I ja ciemną nocą, gdzie już barykady robili na ulicy Ogrodowej, szłam na ten Pawiak, do tych znajomych państwa, do tej kawiarni, gdzie mamusia szła na proszony obiad. Przyszłam, pewno świtem, byłam już na miejscu, była mamusia.
- To było świtem drugiego sierpnia?
Tak. Mamusia była, i dziecko było. Dużo ludzi tam się zatrzymywało, bo to w biegu przecież było, wracali z pracy, szli do pracy, prawda. Ci państwo byli bardzo zamożni, no to najpierw częstowali kawą, co mogli to dali, później było gorzej, bo nawet wody nie było. Ktoś tam szedł po wodę, to raczej nie wracał. Poszedł po wodę i nie wrócił. Poszedł jakiś mężczyzna wziął wiadro i mówi ja pójdę. I poszedł i przyniósł. Ja miałam taką maleńką buteleczkę, dawniej była od lemoniady, taka zamykana, taka banieczka. I tak czekałam, bo moja mała miała dwa lata i cztery miesiące, kwiecień – a to sierpień, tak. No więc ona prosiła pić, ona prosiła do pokoju, ona prosiła jeść. No to jeszcze jeść to miałam tam u tych państwa Raźniewskich, dla niej to ekstra było. Ciasteczka różne inne rzeczy. Ale przyszedł mężczyzna i przyniósł wodę, ale jak się nachyliliśmy do tego wiadra, to woda była czerwona. Człowiek, który niósł tę wodę, snajper strzelił [i go trafił]. A już w między czasie, ze szpitala Blaszanka, przyszła moja siostra, raczej dwie siostry. Bo też zbiegły. Bo jedna mieszka, pracowała na Teresińskiej, tam była u zakonnic, a druga pracowała w szpitalu. Więc one się szukały. Wszyscy się szukaliśmy gdzie jesteśmy żeby się zejść, razem. I ja do tej wody, tę buteleczkę wsadziłam, ile schwyciłam tej wody, schowałam. Żeby tej mojej córeczce, chociaż wargi zwilżyć. Bo takie dziecko, jak wytłumaczysz mu, jak ona prosi pić, herbatki, a taka była rozpieszczona, tak do pokoju chciała, do łóżeczka. Takie wymagania miała. No, a siostra moja jedna i druga. Moja siostra jako pielęgniarka pracowała, była w szpitalu jako narzędziarka, w szpitalu Czerniakowskim, to był ZUS-u szpital dawniej. I tam już było getto, ale że była dziura, można było przejść i nosili rannych. A więc tam wszyscy się zakotwiczyliśmy. I ja tam już któregoś dnia aż dowędrowałam do PAST- y. Ale jak mnie tam zobaczyli: „A gdzie twoje dziecko?” Bo wszyscy wiedzieli o tym dziecku, bo ojciec w Oświęcimiu. Mówiłam, że jest z mamusią. „Idź, idź, bądźcie razem, pamiętaj.” Tak, że jeszcze wróciłam. Ale jeszcze dostałam Krzyż Walecznych. Odznaczona zostałam Krzyżem Walecznym, przez Komendanta Armii Krajowej, rozkaz numer 58, z dnia 2 października 1944 roku.
- Za co ten krzyż został pani przyznany?
No, w ogóle za bohaterstwo - że ja mogłam, że szłam. Za pomoc rannym.
- A czy pani miała jakieś specjalne zadania w okresie Powstania?
Nie. Bo ja już nie mogłam. Już się nie spotkałam ze swoimi. Tylko tutaj, w PAST-cie.
To się znajduje nawet w aktach. W 25 [tomie], strona 279 pozycja 7. Nawet mam to spisane dokładnie. I stamtąd wróciłam, znowu do mamusi, i stamtąd wyszliśmy do obozu. Już się paliło wokoło, już nie było można, już nie było... Ja już nie doszłam do swojego domu na Ogrodową, nie dało rady. Musiałam mamusię, bo mamusia – trzeba ją było pod rękę ciągnąć i to malutkie, dwa lata i cztery miesiące. Potem nie wiem skąd znalazła się jedna siostra, druga siostra.
- A kiedy to było, kiedy pani do obozu wyszła?
W końcu Powstania, to już było.
- A co przez cały okres Powstania się z panią działo?
To tak wędrowałam przez to getto. Przecież to był spory kawałek, żeby dojść do PAST- y, to ze trzy dni się szło. To nie było łatwo, że tak mogłam iść. Tak, to straszne było i znowu z powrotem, to samo, znowu. Ile to się człowiek nakrył... Tu nawet mam znaki na ręce, bo tu byłam uderzona cegłą wielką, ale to nie bolało wcale, nawet człowiek nie wiedział, że to krwawiło. I stamtąd już prawie, że ostatni wyszliśmy z tego budynku. Szliśmy przez gruzy, gdzie teraz jest muzeum. Górami przenosiliśmy, najpierw dziecko podałam gdzieś tam, mnie ktoś podniósł wyżej. Jak to było, ja naprawdę nie wiem, potem mamusię, przecież mamusia nie chodziła... Jak wyszliśmy na ulicę, to było wojsko, Niemcy stali z karabinami i już ustawiali nas w kolejce i zaprowadzili nas na Wolę, do kościoła. Tam byliśmy kilka dni i stamtąd zabierali mężczyzn osobno i prawdopodobnie ich rozstrzelali. Bo tych znajomych, którzy też byli razem z nami, nie było już, a nas zawieźli do wagonu i wieźli nas do Dulagu 121, do tego obozu [w Pruszkowie]. Tylko dojechałam ja, mamusia i Lena, moja córeczka, bo z pociągu wyskoczyła siostra i jedna, i druga. Ja chciałam też wyskoczyć – ale jak z dzieckiem wyskoczę?
- Jakie były reakcje ludności cywilnej na samo Powstanie, na wybuch Powstania?
Radość była, wielka radość i pomoc. Jak kto mógł, tak pomagał. Nawet z domu wynosili jedzenie: „Może coś do zjedzenia?” Ludzie bardzo, bardzo spontanicznie [nas] przyjmowali. My mieliśmy opaski pozakładane. I pomagali. Nawet, jak przychodziłam, to [mówili]: „Niech pani tam nie idzie, nie. Niech się pani tylko mocno nachyli, żeby nie tego, bo tam jest snajper, musi pani iść ostrożnie, a może pani kawałek chleba?” „Nie, dziękuję.” Tam, gdzie ja byłam, to przynosili puszki z różnymi konserwami. Niewiadomo skąd, kto jak, i co? Naprawdę ludzie byli bardzo [życzliwi]. Naturalnie, że pomagali, że byli ranni, że byli zabici, że tu płakał, a tu już biegł, to nie oglądał się za siebie.
- Czy pani jako żołnierz AK miała kontakt bezpośredni z Niemcami, jakimiś jeńcami?
Nie.
- A czy miała pani kontakt z innymi narodowościami, z Żydami?
Też nie. Był z Brazylii student, który studiował w 1939 roku i tu go zastała wojna. I ja w tej kawiarni będąc kiedyś, zapoznałam się z tym Brazylijczykiem, bardzo mu się podobałam, bo byłam kiedyś bardzo fajna dziewczyna... Pyta się tego pana Rażniewskiego, a ten pan Rażniewski na mnie mówił „panno Zosiu”. A ja miałam córeczkę, a mąż już w obozie był tyle czasu. I on mówi: „Ta panna Zosia to jest jej dziecko?”, a on mówi: „Tak, a co, dlaczego ona?” A ten pan Rażniewski nie chciał mówić, że to takie nieszczęście. A ten sobie to inaczej zrozumiał, że ja jestem sama, że ja jestem panna. Więc on mi nawet w czasie Powstania przyniósł kilka puszek jedzenia. Brał udział. A już po zakończeniu wojny, kiedy przyjechałam do Warszawy, coś czy tu znajdę, coś jeszcze swojego, to okazało się, że był tam w tej kawiarni i szukał mnie. Okazało się, że ten Brazylijczyk przeżył. Ale ja nie o tym myślałam, ja myślałam, czy mąż wróci, czy nie wróci. I szukało się kartek na murach, na Ogrodowej. Tam się ogłaszano – że szukam, jestem, żyję, mój adres taki i taki. Tak się kontaktowano. Mąż mój wrócił. Wrócił w półtora roku po zakończonej wojnie. Ale już nie wrócił. Wrócił do mnie, żeby jeszcze wyciągnąć, co miałam. A już miał swój dom założony we Wrocławiu. Tak się stało.
- Jakie jest pani najbardziej dramatyczne przeżycie, wspomnienie, najcięższe z okresu Powstania?
Z Powstania to – bardzo ciężkie, jak najmłodsza moja siostra poszła i już nie [wróciła]. Ona poszła w te ruiny i myśmy latałyśmy, szukałyśmy ją, bo niewiadomo. To było gdzieś w połowie sierpnia.
- Ona miała jakieś zadanie, była łączniczką?
Ona dostała się do szpitala, bo pomagała rannemu. Po prostu ciągnęli [go] do szpitala. I ona zaprowadziła, z kimś tam, rannego tam zaciągnęli i tam została. Prała, gotowała, owijała rannych, robiła wszystko to, co jej powiedzieli. „Zanieś to, przynieś to, podnieś basen, załóż bandaż, nakarm, daj im się coś napić, bo tam ktoś jęczy, ktoś płacze.”
Nie zginęła. A to było w czasie… no, było bardzo dużo takich smutnych rzeczy… Jeszcze przed Powstaniem poszedł, nie wrócił, Leny ojciec chrzestny. I takich masę, po prostu nie do wiary [rzeczy]. Dostałam dużo pieniędzy od kogoś i karteczkę z Pawiaka, co zrobić. I było na karteczce „Franaszek”, to była taka firma, bardzo znana na Woli. Mieli duże budynki. Strasznie bogaci ludzie. I jedynak, syn, był na Pawiaku i on przysłał... To było ostatnie moje polecenie. Skąd on wziął [tyle] pieniędzy? W każdym bądź razie było napisane: „Kupić pierścionek, ma być brylant, wokoło mają być niebieskie kamyki”. Bo miał dziewczynę i chciał, żeby dostała ten pierścionek.
- I kiedy pani dostała to zadanie?
Chyba ze trzy-cztery dni przed Powstaniem. I jak szłam do tych państwa Franaszek, to poszła ze mną starsza siostra, która mnie pilnowała. Jak wejdę do domu, a tam może ktoś [wejść] i mogę [już] nie [wyjść]. I ona się strasznie denerwowała, bo jak poszłam, tak przepadłam. A oni, jak dostali tę kartkę... Jasio było temu Franaszek, Janek. Jak dostali tę kartkę, to tak czytali i płakali, i całowali, i dziesięć razy powtarzali: „Niech mi pani powie, co on mówił. A może jeszcze coś?” Ja go nie widziałam przecież, tylko dostałam to. I ten pierścionek poszłam kupić, szafiry takie były piękne, wokoło tego brylanciku. Ja tam długo byłam, siostra moja nie wiedziała [co się dzieje]. „Matko Boska, a może tam jest kocioł i ona tam zabrana, [siostra] nie może iść.” A ja wyszłam spokojnie.
- Z okresu Powstania czy się pani zdarzyło coś przyjemnego, jakieś dobre wspomnienie?
Żadne dobre wspomnienie, same smutne, nie było wesołych, nie. To już niby było dobrze, [że] tam nie ma [Niemców], to już można było iść. No, to ja mówię, pójdę, jeszcze wstąpię na Ogrodową, do domu, bo przecież tam cały majątek, wszystko zostało. To, co na mnie tylko i na dziecku, przecież nic [więcej] nie[miałyśmy], nic. Mówię, to może coś [się uda zdobyć]. Ale już nie doszłam. Już znowu Niemcy byli. Wróciłam, ale ze dwa dni mnie nie było, i też już mamusia moja płakała i tuliła moją małą córeczkę i już myślała, że [ona] jest sierotą. A ja przyszłam.
- Teraz porozmawiajmy o tym obozie, o końcu Powstania, jak to było?
Jak nas zawieźli do tego Pruszkowa, to straszne rzeczy tam [były]. Straszne, no, gnój. Ja kawałki drzewa [miałam], nogę od stolika czy od czego, ze dwie czy trzy miałam i położyłam [je] i siedziałam na tej jednej nodze i trzymałam dziecko. A ona chciała do pokoju, do łóżeczka i płakała i się tuliła. Ona już nie miała siły po prostu. A ja miałam lewe dokumenty, że jestem żoną dyrektora Okęcia lotniska, bo przecież był dyrektor polski, instytucje tak samo były – dyrektor polski i dyrektor Niemiec. Ze zdjęciem, pięknie wypisane. Ten pan się nazywał Gierczak Ludwik, [on] nie przeżył, nie wiem, co się z nim stało. W czasie Powstania on zginął. Był wdowcem, miał córeczkę, żona jego nie żyła. I miałam dokument, gdzie [było napisane], że prosi się wszelkie władze, żeby ułatwiali mi, czy w podróży czy gdzieś. [Kiedyś] miałam tak, że w wózku spacerowym wiozłam stację nadawczą. Na tej stacji siedziała moja córeczka i Niemcy idą na przeciwko. No to ja im dałam t[en dokument]. Nie chciałam, żeby oni ten wózek [sprawdzili], bo ciężki był, [żeby] się zainteresowali, co ona tutaj [ma] w wózku, dziecko [i] taki ciężar! Taki ciężki ten wózek, to oni za ten wózek, a ja im dziecko, to oni znowu nie tego... Ja mówię: „Ja nie rozumiem, ja nie rozumiem” i im to dziecko [daję], mówię, że tutaj niedaleko, to naprawdę było blisko, jakieś dwieście metrów do domu miałam i oni mi pod sam dom dziecko przynieśli, a ja wózek pchałam z tą radiostacją. Ich trzech było. To było przed Powstaniem, gdzieś może miesiąc, dwa dokładnie. Różne takie momenty były. I ja [w Pruszkowie] miałam ten dokument. [Córka] mi płacze, nie mam co jej dać [do jedzenia], i ja ją trzymam, i patrzę… Ona miała takie włoski ładne i śliczne. Patrzę, a tutaj takie wszy! Ja nie mogę ryżu do tej pory jeść, bo [wszy] tak jak ryż były [wielkie]. Ona miała tak [dużo] wszy, że aż się to ruszało. Nie mogłam zabijać, zakopywałam w ziemię. To mamusia mówiła, nie, bo one i tak wyjdą, trzeba zabijać, nie wolno, bo na kogoś [innego] wsiądą teraz. Umyć nie ma jak, nie ma co. I poszłam na tę całą komendę i pokazuję [dokument], ale z pyskiem! „Ja tu z dzieckiem, mój mąż w Luftwaffe, dyrektor…” Mówię: „Ona mi umrze tutaj, ja nie dam rady.” Więc oni mi mówią: „Niech pani idzie tu i tu”. Niemiec mnie jakiś zaprowadził, i tam chyba czekałam dwa dni, żebym doszła do wagonu, bo tak dużo było ludzi, gdzieś [ich] wywozili. I ja, i mamusia i moja mała córeczka. Władowali nas do wagonu, zabili [wagon] deskami, bo to wagon był taki – konie, zdaje się, nim przewozili, tak jak my wyglądały. Bo tak śmierdziało, stali ludzie i się załatwiali – w takich okropnych warunkach. Nas wieźli całe pół dnia, całą noc i świtem dopiero zawieźli. Gdzieś stawał ten pociąg, i znowu jechał dalej i tak i z powrotem, i zawieźli nas do Głowna. Tam otworzyli, oderwali te deski i kazali nam wyjść. Nikt nie chciał wyjść, bo zdawało nam się, że teraz to nas rozstrzelą, bo za długo nas wiozą. Gdzieś bardzo daleko musieli nas [wywieźć], więc... Okazało się, że nas nigdzie nie chcieli przyjąć. Byliśmy w Niemczech, niewiadomo gdzie i z powrotem nas wieźli do Warszawy, i w Głownie nas rozładowali - niech sobie idą, dokąd chcą. No i tam, w tym Głownie, dopiero wyszliśmy. Taka starsza pani nauczycielka, emerytowana: „Państwo nie macie nikogo?” „Nie mamy nikogo tutaj.” „To ja tu niedaleko mieszkam, niech pani ze mną idzie.” Wzięła mi to dziecko, ja mamusię, tak jak mogłam, i [poszliśmy] do niej. To jak ona umyła moją Lenę, to płakała jak bób. Nie wiedziała chyba pani takiej wody, brudnej jak z podłogi, takiej najbrudniejszej, brudnej podłogi, taka była. I ona mówi „Ona jest blondynka?!”. I teraz tak – co jeść? Bo jeść nie można [było], bo się nie jadło tyle czasu, nic ciepłego. Więc zagotowała wody i do tej wody, do garnuszka włożyła borówki. Ja tego nie dostałam, a Lena dostała. Ona tak trzymała ten garnuszek i mówi[ła]: „Jaka dobra, jaka piśna ziupka”. I dziecko mi się pochorowało, ona pobiegła zaraz do lekarza, przyszedł doktor... Ludzie pomagali bardzo. Dowiedzieli się: „Pani z Warszawy?” „Tak.” No to zbadał, dał lekarstwo. Nawet nie wiem, kto za lekarstwo zapłacił, czy płacił ktoś, czy nie płacił. W każdym bądź razie nas wywieźli na wrzask, do takiego gospodarza, gdzie ja się brałam do kopania, i ziemniaków i do różnych rzeczy, żeby tylko [coś robić]. A tamta pani gotowała od rana do nocy żur z ziemniakami. Najpierw ziemniaki się gotują, a później zalewa się żurem i kwasi i tam parę skwarków takich. Na wysoki garnek to, nie wiem, dziesięć takich skwarków [było] i trochę cebuli. Każdy dostał miskę i tam dochodził. Ta gospodyni z początku to nie była bardzo życzliwa, a później się zmieniła, bo ja jak mogłam [to jej] wynagradzałam. Pracowałam jak osioł. Byłam tam kilka miesięcy. Jak przeszło już wojsko. Dopiero, kiedy wolno było. W kwietniu, może tak? Do kwietnia, do maja. Do Kalisza chcieliśmy się dostać, bo ja się starałam, żeby tam do rodziny. Bo my nie mieliśmy [już nic]. Jak się wyprało, to chodziło się bez koszuli, nie było jak kupić. No, byłoby jak kupić, ale jak się nie miało pieniążków, to nie było [jak]. Co miałam na palcu, to się sprzedało i poszło na różne inne rzeczy.
- I jakie były pani dalsze powojenne losy.
Brat mój, ten ksiądz, był na parafii w Kokaninie koło Kalisza. I tam zakotwiczyliśmy [się]. Było co jeść, było ciepło, było sucho. Ja zaraz założyłam, siałam, sadziłam pietruszkę i cebulkę. Pracowałam, podlewałam, żeby rosło i nawet sprzedawałam, żeby trochę do pieniędzy dojść.
- A w późniejszych latach czy spotkały panią jakieś represje, jako żołnierza AK?
[Nie, bo] nie przyznawałam się.Kiedyś jechałam pociągiem. Jechałam do znajomych, ktoś tam opowiadał o wojnie, o Powstaniu, ale w wagonie było ciemno, nie było oświetlone, więc nie wiadomo, ale głos [był] znajomy. Trzeba będzie uważać, jak pociąg będzie zbliżał się do stacji, jest oświetlone, to może zobaczę kto. I naturalnie, tu się zbliża światełko, tu mignie pociąg, przelatuje. Patrzę, a [to] znajomy. Znajomy, który przychodził do nas, do mojego domu przychodził, na jakieś zebranie. Bo u nas w domu i zebrania były, i uniwerek był. I znam bardzo dużo osób, które przychodziły do nas, ale tylko z pseudonimów. Wiem tylko, że jeden to był ksiądz, Rode się nazywał. Bo ktoś powiedział: „Co ty, wy nie macie kołdry, nic nie macie? – a przecież to jest wasz Rode”. On zdaje się był w Gdańsku, czy gdzieś. Mówi: „Jakbyś tam pojechała, to i pierzynę dostaniesz i poduszki, wszystko [będziesz] miała.” Więc się dowiedziałam wtedy – a on się w czasie okupacji nazywał pan Józef. I ktoś zadzwonił, otworzył: „Zastałem pana Józefa?” Okazało się, że to był ksiądz Rode. Rożne były [przypadki], to były czasy okupacyjne. Codziennie. Nie było domu, nie było dnia, żeby nie było [czegoś]. Jak nie szkoła, zwykłe gimnazjum, to uniwerek, to bardzo ważne zebranie. Jak zabili tego w Alei Szucha, to ja wyszłam jeszcze coś kupić, a u nas w domu jest zebranie. I słyszę, że jest godzina policyjna, za godzinę już nie będzie wolno wyjść na ulicę. A u mnie z osiem osób jest. Udają, że grają w karty, różne takie. Wpadam do domu, mówię: „Słuchajcie, taka a taka sprawa, godzina policyjna jest cofnięta!” Kalosze pogubili, zostawiali mi kalosze, ja nie wiedziałam potem, czyje te kalosze są. Tak to wszystko uciekało. Albo któregoś dnia, ktoś przychodzi. Na tej samej klatce, na tym samym piętrze, był pan, który pracował w więzieniu na Mokotowie, i jemu było imię Józef, a nazywał się Obrzut i ktoś do niego zadzwonił: „Zastałem pana Józefa?” - zamiast do mnie, to on poszedł do kogo innego, na tym samym piętrze. A żona tego pana Józefa mówi: „Józik, ktoś do ciebie”, a ten Józik wyszedł w mundurze, takim zielonym, więziennictwa. Ten się popatrzył, mówi: „Przepraszam, ja chyba [się] pomyliłem” i w drzwi i uciekł. A ta żona, tego, bo ja potem wiem od tej pani. Mówi tak, „Wie pani, do pani dzisiaj przyszedł jakiś tego, i on uciekł, ale ja mówię do męża tak. Słuchaj Józik, on pewno przyszedł do pani Zosi, bo do pani Zosi...” Wtedy żeśmy wiedzieli. Do pani Zosi, to przychodzą różni. Że ja nie mam męża, że ja mam dziecko, młoda jestem, jak co, to czasem się ściskałam na klatce schodowej, jak coś tam się drzwi otworzyły, bo to trzeba było zawsze czujnym być. To ten pan Obrzut mówi – „Ja go dogonię, ja go dogonię” i po dwa trzy schodki na dół. Oni mnie bardzo lubili, bo ja byłam sympatyczna, grzeczna, z wszystkimi rozmawiałam. I on mówi „Proszę pana, proszę pana, pan pewno do pani Zosi!”, mówi, „To drzwi obok. Pan się pomylił.” Ten mówi: „Nie, nie!” i uciekł. I potem przyszedł i mówi: „Mnie źle poinformowali”, zamiast Ogrodowa 7 mieszkania 69, u mnie, bo to tak szły numeracje, nie tak, że prawda, czwarte piętro od ulicy się wchodziło, ale na czwartym piętrze było 60, a on poszedł na 68, a ja miałam 69. Różne takie historie były. Tak samo dozorca. Dozorca kiedyś, taki był, mówi z lekceważeniem do mnie, [jak] poszłam po kartki pewnie, chyba wtedy kartki od dozorcy się odbierało. I ja powiedziałam, wiecie co {do ‘organizacji?}, albo musicie trochę zluzować, żeby tam nie przychodziła młodzież [ze względu na dozorcę]. Oni mówią, to my już załatwimy. Nie wiem jak załatwili, jak było, że potem już mi się kłaniał pan dozorca i z przekąsem do mnie się nie odzywał. Przyszli do mnie zobaczyć, jakie mam mieszkanie, chłopcy nasi. Okazało się, że z kuchni miałam antresolę, gdzie można było wejść na strych, a strychami można było przejść. Tam już wszędzie zrobili przegląd, że można.
- I korzystał ktoś z tego przejścia?
Nie. Nie było takiego. I nawet było tak, że na ulicę Ogrodową. Ja miałam taką loggię, a na tej loggii była ławka zrobiona z betonu. I oni przyszli kiedyś, oglądali, oglądali: „Ma pani tylko jeden balkon?” Mieli coś narysowane i coś inaczej. Ja mówię, nie, jest jeszcze na ulicę Ogrodową. No to chodźmy. Ja tam miałam trzy pokoje z kuchnią. I oni zobaczyli wtedy to. Aha, to o ten nam chodzi. Można było jakieś dwa stopnie i można było dachami. Wszystko to było tak z głową robione, że w razie jakiegoś nieszczęścia, jakiejś wsypy, to już można było dachami i można było przez antresolę z kuchni, tym – strychem. Iść hen, hen, hen tam też były już porobione wywiady, bo oni mówili. No tak, no dobrze, mówię – a oni – nie martw się, tam wszędzie czuwają i tam jak zapuka, to już otworzą, tam ich wpuści, po drugie, to nie jest pozamykane, tylko do wejścia jest wszystko przygotowane. Było bardzo wszystko przygotowane, tylko niestety nie mieliśmy broni. Ja się też uczyłam przecież rozładować, załadować.
- Była okazja skorzystać z tej nauki?
Nie. Całe szczęście.
- Proszę powiedzieć, co się z panią działo po wojnie. Kiedy się pani ujawniła, czy w ogóle się pani ujawniła, kiedy pani wróciła do Warszawy?
Wróciłam w 1968 roku i zaczęłam szukać. Zaczęłam do ZBOWiD-u chodzić, bo wtedy był ZBOWiD. Pytałam się o takie nazwisko. No i znaleźli - jest, „Pola”. Jaki to był dobry człowiek, uczciwy, jak dbał o swoich [ludzi]! Te dziewczynki, przecież to wszystko młode było, te łączniczki, to dzieci… Przyszłam do niego, na Mokotowie go znalazłam. I rozmawiam z nim. Ja go nie znałam, tak zasadniczo. Mówię: „’Pola’, słuchaj, ty nie wiesz, tam był ktoś o nazwisku Garczyński i ja mu zaniosłam truciznę?” A on się na mnie patrzy i mówi „To ty? To wiesz, że nie mogli dojść, kto przyniósł tę truciznę!” Oni dopiero w 1968 roku się dowiedzieli, że to ja tę truciznę przyniosłam. Najpierw dałam mężowi, a potem mąż poszedł i dalej, gdzie trzeba było dać, tam dał. I on mówi, przecież tutaj tyle znajomych jeszcze, Pluta-Czachowski, Armia „Poznań”, bardzo często chodziłam do niego. Jeszcze potem po wojnie chodziłam do niego, żeby porozmawiać, bo on mnie tak prosił: „Przyjdź…” „Kwiatuszku” do mnie mówił. „Słuchaj, kwiatuszku, pisz, co ci się przypomni, pisz, bo pamiętaj, że pamięć jest zawodna, bardzo zawodna!” „Ja - mówi - dużo rzeczy przekręcam, dopiero kontaktuję się z innymi i okazuje się, że nie było tak.” Ja nie pisałam, bo człowiek zaganiany, zalatany, do pracy przecież trzeba było [iść]. Wyszłam za mąż, za swojego tego mężusia, kochanego, też spotkałam go w ZBOWiD-zie, tutaj w Warszawie. Dwadzieścia pięć lat temu będzie, kiedyśmy się pobrali. Też taki bidak był, jak usiedliśmy, to mieliśmy o czym gadać przynajmniej. Już starzy ludzie o czym mogą gadać, tylko o swoich przygodach. Czasy okupacji... I się pobraliśmy. Ja nie miałam, trudno mi było o mieszkanie, raczej było mieszkanie, ale miałam rożne takie perypetie, a on tutaj miał mieszkanie, zabrał mnie z sobą i tak do tej pory [mieszkamy]. Żebyśmy zdrowie mieli, to by jeszcze jakoś, ale jest nam bardzo ciężko. Małe mamy emerytury. Mąż ma 908 złotych, ja mam 930 złotych.
- Czy jest coś takiego na temat Powstania, czego pani może jeszcze nie opowiadała nikomu, co jest ważne, co może będzie ważne dla młodych ludzi?
Myślałam, że może nas [nas] mało szkolili, uczyli. Jak przychodził taki doktor, został rozstrzelany, róg Marszałkowskiej, a Aleje Jerozolimskie, tam gdzie jest ten hotel. A drugi był, Jurek się nazywał, Siorowski, i on mówi: „Słuchaj, gdyby cię złapali, to pamiętaj: ty jako słaba kobieta dasz siłę takiemu mężczyźnie.” Uczył mnie: tutaj ścisnąć, gdzie, w którym miejscu i można tutaj kręgi złamać. Słaba kobieta, mówił, da sobie radę. Oni wykonywali wyroki. Oni tylko chodzili w mundurach, ten Siorowski i ten doktor. W mundurach, eleganccy, piękni, tak szli. Kiedyś, pamiętam, w Alejach był Dworzec Centralny i chciałam krzyknąć: „Jurek!” A on mi tak zrobił, żebym była cicho. Oni „ciach, ciach” tymi buciskami. Bo to buty takie zawsze. Oni tylko wykonywali wyroki.
Warszawa, 20 listopada 2004 roku
Rozmowę prowadziła Hanna Zielińska