Tadeusz Wąsak „Nałęcz”
Nazywam się Tadeusz Wąsak. Jestem powstańcem warszawskim o pseudonimie „Nałęcz”. Brałem udział w walkach od początku do końca [Powstania] na Żoliborzu, w zgrupowaniu „Żaglowiec”. Urodziłem się 24 sierpnia 1925 roku w Piastowie pod Warszawą.
- W momencie wybuchu wojny miał pan czternaście lat.
Tak.
- Proszę powiedzieć, co robił pan przed 1 września 1939 roku?
Byłem uczniem. Skończyłem pierwszą klasę Państwowego Gimnazjum imienia Joachima Lelewela w Warszawie. Po szczęśliwie spędzonych wakacjach w lipcu w Mikuliczynie koło Worochty, w Karpatach Wschodnich, a w sierpniu w środkowej Polsce pod Częstochową – na koloniach letnich organizowanych przez rodzinę kolejową – wróciłem i czekaliśmy na rozpoczęcie roku szkolnego. Mieszkałem w Piastowie pod Warszawą. A w lipcu byłem na obozie harcerskim... Byłem harcerzem już od 1935 roku.
- Jaki wpływ wywarło na panu harcerstwo, szkoła, rodzina, czy się mówiło o takich wartościach jak Polska, patriotyzm.
To jest w ogóle nieporównywalne chyba do dzisiejszej sytuacji. Nie wiem, nie mam kontaktów z młodzieżą w tym wieku, ale my byliśmy niezwykle patriotycznie wychowywani. Zarówno przez rodzinę (a szczególnie przez moją mamę), jak również przez harcerstwo i szkołę. Był to ogromny ładunek patriotyzmu [budowany] na nieustannym kontakcie z informacjami, z jakimiś historiami, zarówno w czasie zajęć szkolnych, jak i [podczas] lektury szkolnej. Patriotyzm był cementowaniem społeczeństwa, obejmował również młodzież taką nastoletnią, szczególnie w aspekcie spodziewanej, może nieoczekiwanej, ale spodziewanej wojny... My byliśmy bardzo patriotyczni.
- A czy w rodzinie kultywowało się patriotyzm. Jak się obchodziło różne rocznice, pamięta pan?
Nie, to nie było nic specjalnego, szkoła to organizowała. Rodzice specjalnie żadnego udziału w życiu politycznym nie brali, ani jakiejś manifestacji w tej małej miejscowości nie było. Prym wiodła szkoła i harcerstwo. To były dwa źródła, może nawet harcerstwo na pierwszym miejscu.
- A w szkole czym się przejawiał ten patriotyzm?
No uroczystym obchodzeniem rocznicy Trzeciego Maja, uroczystym obchodzeniu imienin Józefa, dziewiętnastego marca. Ku czci marszałka Piłsudskiego były akademie, a szczególnie po jego śmierci wszystko jeszcze bardziej się nasiliło. I wszystkie pieśni, piosenki harcerskie są patriotyczne, od „Szumią knieje”. Trudno to określić, jakoś opisać, ale [patriotyzm przejawiał się] w odczuwalny sposób. My zresztą garnęliśmy się do tego jako młodzi ludzie.
- A czy dało się odczuć taki wzrost nastrojów patriotycznych w momencie, kiedy groźba wybuchu wojny wisiała w powietrzu?
Absolutnie tak. Były nawet takie akcje, powiedziałbym, trochę dziwne. Ktoś rzucił, nie wiem czy prawdziwe, raczej nieprawdziwe hasło: „Zbiera się zapisy ludzi, którzy chcą być żywymi torpedami, kamikadze, w 1939 roku, krótko przed wojną”. No i masowo – ludzie, starsze kobiety szukały, gdzie można się zapisać na „żywą torpedę”. To może najbardziej jaskrawy przykład, może przesadny, ale najlepiej charakteryzuje ten ogromny ładunek patriotyzmu. Kopanie rowów przeciwlotniczych. To niby było trochę w samoobronie, ale mimo wszystko... Masowo wszyscy się rzucili na hasło, żeby kopać rowy chroniące przed odłamkami. W tej mojej małej miejscowości podwarszawskiej setki ludzi wyległo do pracy. Starzy, młodzi, wszyscy te rowy kopaliśmy. Absolutnie tak. Zresztą władze też czyniły pewne [kroki]. Były akcje zbierania pieniędzy na Fundusz Obrony Narodowej, pamiętam mój ojciec jakieś dewizki srebrne od zegarków oddał na ten [fundusz]. Mama też, biżuterię skromną, bo [oboje] byli skromnymi ludźmi. Zbierano pieniądze, fundowano dla armii karabiny maszynowe. Pamiętam, to była akcja ogólnopolska. Co raz była w gazetach informacja – czy przez radio, że tu i tu, poświęcone [zostały] jeden, dwa, trzy, pięć karabinów maszynowych ufundowanych przez społeczeństwo. Był ogromny ładunek i [też] wybuch patriotyzmu w 1939 roku.
- Nastroje przeważały optymistyczne?
Marszałek Śmigły Rydz powiedział: „Nie damy ani guzika, jesteśmy silni zwarci i gotowi”. Nie dopuszczano myśli, że możemy przegrać. Propaganda działała wówczas też. Nie łudźmy się, że jej nie było. Była, i to dosyć silna. Ja pamiętam taki tytuł tuż sprzed wybuchu wojny, a nawet może już z pierwszego [września] – bo gazety wychodziły – że: „Jakiś Anglik przekazał do PKO swoje oszczędności, bo bardziej wierzy w trwałość naszego banku PKO, niż swoich instytucji finansowych”. To informacja w gazecie. Pamiętam tytuł z gazety: „27 Łosi zbombardowało Berlin”, to już z okresu wojny. Te nasze Łosie to były bardzo dobre samoloty, [ale] nie wiem czy ich w ogóle wyprodukowano tyle do wojny. Wszyscy wiedzieli, że te „Łosie” są. Najlepszy samolot polskiego lotnictwa, to były właśnie „Łosie”. Najnowocześniejsze. Nie wiem, jaką one rolę w tej wojnie odegrały, znam tylko ten tytuł, że 27 „Łosi” zbombardowało Berlin, drugiego czy trzeciego września. To bardzo podnosiło na duchu.
- Jak zapamiętał pan wybuch wojny? Gdzie pan wtedy przebywał?
Ja przebywałem w Piastowie, u siebie. Czekaliśmy. Młodzież w moim wieku wówczas, i młodsza, z radością przyjęła informację ministra Ministerstwa Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego – tak się nazywało – że rok szkolny nie rozpocznie się pierwszego września, tylko zostaje odłożony na inny termin, który będzie podany do wiadomości później. Więc młodym dzieciakom czegoż było więcej trzeba, tym bardziej, że pogoda była piękna. Piękne lato, całe lato było śliczne. Pamiętam, że w lipcu w Mikuliczynie pod Worochtą na obozie harcerskim – tylko raz była burza. I we wrześniu też było pięknie. Zresztą to wiadomo z różnych kronik. Czekaliśmy na rozpoczęcie roku szkolnego. A tutaj, nagle budzimy się pierwszego września... „Ćwiczenia” – mówią. Ćwiczenia wojskowe, artyleria przeciwlotnicza strzela. Z Piastowa do Warszawy jest dwanaście kilometrów czy trzynaście, wszystko było widać jak na dłoni. Po paru godzinach się okazało, że to nie żadne ćwiczenia, tylko wojna.
- Czym się zajmował pan po wkroczeniu Niemców w okresie przed Powstaniem?
W okresie między 1 a 7 września – bo 8 września Niemcy już byli w Piastowie. To było szokiem, zupełnie, absolutnym szokiem! – to my jako harcerze rozwoziliśmy wezwania mobilizacyjne do poszczególnych, wezwanych rezerwistów. W urzędzie gminnym był ośrodek i my, jako harcerze, zostaliśmy tam zaangażowani. Mieliśmy rowery na ogół prawie wszyscy i na rowerach jeździliśmy i rozwoziliśmy te wezwania mobilizacyjne. Później wkroczyli Niemcy i było, jak było.
Po kapitulacji Warszawy w październiku otwarto moje liceum na Złotej. Budynek był zniszczony, ale nie do końca i zorganizowano oficjalnie szkołę. Ale po dwóch tygodniach Niemcy zlikwidowali szkolnictwo średnie i zostało tylko podstawowe. Wtedy nasi nauczyciele zorganizowali komplety – kontakty z nauczycielami były właśnie przez ten nie do końca zniszczony budynek szkolny. Ale to się nie mogło zacząć zaraz po wojnie. Właściwie tajne nauczanie, tak na dobre, zaczęło się dopiero w 1940 roku, na wiosnę. A nasi rodzice zorganizowali w Piastowie doraźnie nauczanie – były jakieś studentki, pamiętam panią Basię, która studiowała polonistykę, chyba na trzecim roku – starsza trochę. I jeszcze druga studentka. I one, w małej grupie, zaczęły z nami kontynuować naukę, ale to też trwało krótko. To był incydent, bo miesiąc czy sześć tygodni i właściwie cały koniec roku 1939 do wiosny 1940 roku nic się nie działo. Była straszna zima, było głodno. Ja w domu miałem bardzo trudną sytuację, bo ojciec leżał w szpitalu pierwszego września. Leżał przez cały sierpień w szpitalu na Woli, był bardzo ciężko chory. Mama go przywiozła piątego do domu, a już siódmego, nie, przepraszam, Niemcy przyszli ósmego, bo siódmego była słynna ucieczka dorosłych mężczyzn na wschód, na wezwanie pułkownika Umiastowskiego, który wezwał do niej wszystkich mężczyzn [zdolnych] do noszenia broni. Ojciec nie był do niczego zdolny, bo był po ciężkiej chorobie i ważył 55 kilo, nie więcej. Ojciec pracował na kolei, w dyrekcji kolei na ulicy Wileńskiej. Mama nie miała upoważnienia i za dwa miesiące nie wzięła pieniędzy. Poza tym kolejarzom wypłacano trzymiesięczną zaliczkę. Było zarządzenie, [na] taką wypłatę. Ojciec musiał jechać na drugą stronę Wisły, żeby te pieniądze podjąć. Zresztą jakoś je dostał, ale my zostaliśmy z mamą bez pieniędzy, w bardzo trudnej sytuacji. W 1939 roku. Tata wrócił dopiero w listopadzie, chyba. Zahaczył się pod Mińskiem Mazowieckim, znalazł daleką rodzinę na wsi, i ta go trochę odkarmiła, bo nie wiadomo jakby się jego losy potoczyły. Więc tak, miałem trudną sytuację. I tak, do wiosny czterdziestego roku. Potem już się nawiązały kontakty z Warszawą i zaczęliśmy dojeżdżać na komplety, na tajne nauczanie.
W prywatnych mieszkaniach nauczycieli. Na Złotej pamiętam, w Alei Niepodległości – pani od geografii. Nasz nauczyciel od polskiego mieszkał na Złotej. Albo w mieszkaniach kolegów, uczniów, w Warszawie. Tam umawialiśmy się. A potem zapisałem się do szkoły, bo szkoły niższe niż średnie funkcjonowały normalnie, utworzono szkoły przygotowawcze do szkół zawodowych, jakiś taki dziwoląg. To się mieściło najpierw na Hożej, w budynku do dzis istniejącym. Tam są technika szkolne, na końcu Hożej, przy Chałubińskiego. Wielki, wielki gmach, dwuskrzydłowy. A potem gdzieś na Jasnej.
Uczono nas przedmiotów, które nie budziły kontrowersji. A reszta była na kompletach. Historia, geografia Polski i język polski, jakkolwiek w szkole też był, ale i na kompletach był... Ale chemia, fizyka to były w tej szkole, przedmioty handlowe i – obowiązkowo – niemiecki.
- Był pan oczywiście na utrzymaniu rodziców, po listopadzie, kiedy ojciec wrócił do domu. Co było państwa legalnym źródłem utrzymania?
No praca ojca. Ojciec wrócił na kolej. Nie miał innego wyjścia i pracował na kolei. To stwarzało nam jakieś podstawy egzystencji. Miałem młodszego brata, który zmarł w 1940 roku, później, zimą, na zapalenie płuc. Ta praca na kolei dawała wynagrodzenie, tak zwane deputaty, ojciec zupę przynosił do domu z Pruszkowa. Tak się żyło za czasów okupacji. Ogródek był, w którym tam coś się zasiewało na wiosnę.
Nie pracowała. Był taki incydent później, ze mama z moją ciotką pracowały u jakiejś pani w Warszawie, która piekła ciastka domowe i je sprzedawała. One pracowały u niej i pomagały jej te ciastka piec. W związku z czym bardzo się cieszyłem, bo lubiłem słodycze. Do tej pory mi zostało... Mama przywoziła okrawki od tych ciastek i była frajda.
- Gdzie i w jaki sposób zetknął się pan po raz pierwszy z konspiracją?
Pierwszy raz to były Szare Szeregi w Piastowie.
- I kiedy to się zawiązało?
Nie wiem, nie skleję, chyba w 1941 roku. Może w 1940, może w 1941. Nie był to zresztą długi incydent w moim życiu, dlatego że zacząłem w 1942 roku – miałem wtedy już szesnaście lat – pracować w Warszawie jako goniec. W takiej dużej firmie, w dyrekcji Elektrycznych Kolei Dojazdowych, EKD, która teraz się WKD nazywa do Grodziska i Milanówka jeździ. Biuro mieściło się na Marszałkowskiej 94, na rogu Nowogrodzkiej. Tam teraz stoi hotel „Forum”. Pracowałem jako goniec, a po kilku miesiącach pan kierownik oddziału zaopatrzenia wziął mnie do siebie jako lepszego gońca – bo już byłem [zostałem] urzędnikiem, dostałem awans, trochę więcej pieniędzy. Załatwiałem rozmaite sprawy na mieście. I to mnie oderwało od Piastowa właściwie.
- Właśnie, kiedy się pan oderwał?
Wtedy mniej – więcej. Kiedy zacząłem pracować w Warszawie. Jakkolwiek koledzy szkolni, bo komplety stale trwały, już jakąś konspirację mieli. No, ale ja mówię, szesnaście lat, to może było jeszcze za wcześnie. W Warszawie pracował przyjaciel z dziecinnych lat, też z Piastowa, Włodek, nawet on pierwszy zaczął pracować, na tej kolejce EKD. Tam zetknąłem się jeszcze z ZWZ chyba, już nie pamiętam kiedy AK powstało, kiedy dokładnie zostało przekształcone. Tak się zaczęło, w 1942 roku, gdzieś pod koniec 1942 roku. Wtedy zaangażowałem się do regularnej konspiracji. Zostałem przyjęty do szkoły podchorążych. I na tym polegała głównie nasza działalność, moja działalność na uczestnictwie w szkoleniu w szkole podchorążych.
- Szkolono pana pod kątem walki?
Pod kątem przyszłej walki. Na żadne akcje nie chodziliśmy, tylko szkoliliśmy się teoretycznie i praktycznie. Przynoszono broń. Pamiętam karabin, pistolet, na takich spotkaniach w prywatnych mieszkaniach. I to tak trwało aż do Powstania, praktycznie biorąc.
- Gdzie zastał pana wybuch Powstania?
Mieliśmy sygnał alarmowy. Wiadomo było, że trzeba iść na punkt zborny. Ten nasz punkt zborny był na ulicy generała Zajączka. Nie znałem jeszcze kryptonimu „Żaglowiec”, ale wiedzieliśmy, że będziemy na Żoliborzu. Ja w związku z tym już nie nocowałem ostatniej nocy w domu. 30 lipca pojechałem się pożegnać do rodziny, do Piastowa, i 31 lipca przyjechałem do pracy normalnie. Ale nie nocowałem w domu, tylko u kuzynów ojca na Nowym Mieście, na Franciszkańskiej, żeby być bliżej. Ale to się wszystko odwlekło. Jeszcze pojechałem do pracy. W pracy byłem niedługo, dostaliśmy sygnał, żeby starać się dostać na Żoliborz, bo nie było powiedziane, że na piątą, tylko [że] pierwszego mamy się stawić. Było pogotowie. Pojechaliśmy wczesnym popołudniem, a tam, niestety, już walki trwały. Był ten słynny incydent na ulicy Suzina, który był o wpół do drugiej chyba. Do tego, o ile pamiętam, chociaż może mi się mylić, na wiadukcie, na Mickiewicza stał niemiecki czołg, który był popsuty. I my, z duszą na ramieniu, na piechotę, bo tramwaje już nie kursowały, przechodzimy koło tego czołgu, przez wiadukt, no i zaraz tutaj w bok na ulicę generała Zajączka i tam mieliśmy podany adres i czekaliśmy na wybuch Powstania. Może tam trafiliśmy o trzeciej, może trochę wcześniej, może o wpół do czwartej. Słychać było po drodze – jak szliśmy – strzelaninę na Żoliborzu. Tak, że ta piąta zastała mnie w lokalu, na pierwszym piętrze, o ile pamiętam, w mieszkaniu jakiegoś oficera prawdopodobnie, bo to były bloki oficerskie. Te bloki akurat były na przeciwko głównej bramy Cytadeli. Tam jest ulica Dymińska, która prowadzi do głównej bramy Cytadeli, bezpośrednio od ulicy Generała Zajączka. Tam stał na stole, nakryty grubym kocem, karabin maszynowy „Maxim”, wycelowany w bramę Cytadeli. I przy nim był sierżant w mundurze, chyba przedwojennym, który miał ten karabin obsługiwać.
- Przez cały okres Powstania walczył pan na Żoliborzu?
Przez cały. Początek Powstania była taki, że nasz pluton, 205 pluton zgrupowania „Żaglowiec” został uzbrojony. Ja dostałem dwa granaty typu filipinka, z blachy, z puszek od konserw zrobiony. Z rozkazem zdobycia Cytadeli. O piątej otwarto okno, karabin maszynowy zaczął strzelać w stronę Cytadeli, były jakieś salwy z granatnika piat, to był angielski granatnik. Zdaje się, że było pięć nabojów do piata, miały rozbić bramę, jeden czy dwa nie wybuchły. Nie zrobiły one specjalnej szkody, ta brama jest przecież potężna, była zamknięta. Na Żoliborzu już strzelali, Niemcy byli zaalarmowani, byli przygotowani, coś się już działo. I ja, z tymi dwoma granatami w kieszeni, poleciałem [z innymi] z bloku w stronę Cytadeli, szturmować Cytadelę! Rozkaz był taki: „Zdobyć Cytadelę”, bez żadnych szczegółów. A notabene wcześniej, jeszcze w czasie konspiracji, jeszcze chyba wiosną 1944 roku wiedzieliśmy, że mamy szturmować Cytadelę, gdzieś od Nowego Miasta, od strony dzisiejszej Wisłostrady. Oglądaliśmy te mury, coś kombinowaliśmy. Dowódca mówił: „Słuchajcie, będziemy mieli sznurowe drabinki, jakoś tam przejdziemy”. Nie wiem, było to zadanie dla komandosów prawdopodobnie, ale tak to miało być. Tymczasem wszystko to było nieważne, bo, mówię, szturmowaliśmy główną bramę Cytadeli. Tam Niemcy mieli zamontowany rodzaj bunkra i karabin maszynowy, w związku z tym bardzo szybko się nasz szturm skończył.
- Duże straty ponieśliście?
Nie potrafię powiedzieć, ale duże. W ciągu paru minut przyduszono nas do ziemi, a na szczęście, w okresie okupacji, może jeszcze będzie okazja później mówić, miejscowi mieszkańcy gdzie mogli, to sadzili jarzyny, pomidory – siali, żeby się dożywić. W zawiązku z tym między tymi blokami mieszkalnymi, jak pamiętam, między Zajączka a Cytadelą, jest osiemdziesiąt czy sto metrów ogródków. I my zalegliśmy w jarzyny, w te pomidory i tak doleżeliśmy do zmierzchu. O zmierzchu nastąpił rozkaz wycofać się, no wycofać się to już się samo w sobie znaczy, że z powrotem. Ja tylko tyle wyniosłem z tego naszego szturmu, że zostałem posiadaczem – czy nosicielem – karabinu, po jakimś poległym. Nasz przedwojenny polski karabin kbk, było na wyposażeniu armii, to był model Mauser, bo to był niemiecki model, identyczna amunicja, identyczne karabiny. Mauzer, wzór 98, o ile pamiętam, tak nas kiedyś szkolono. Niefortunne było to, że Mauzer nie miał pasa, ani nawet kawałka sznurka, w związku z tym ja go musiałem nosić cały czas w ręku. Nikt nie zadbał o to, żeby jakąś tasiemkę przywiązać, no, nie ważne. Co potem było dokuczliwe dla mnie, po wycofaniu się wieczorem... Już po zapadnięciu zmroku przyszedł rozkaz wymarszu do Kampinosu. Pierwszego sierpnia w nocy. I całą noc maszerowaliśmy. W deszczu, notabene, do Kampinosu. Tam przyszliśmy rano, no można sobie wyobrazić w jakim stanie, w tych letnich garniturkach, ja, z tym nieszczęsnym karabinem w ręku, od którego ramię miałem obtarte i jeszcze jakąś amunicję w kieszeniach marynarki. I tam, w Kampinosie, ludność przyjęła nas bardzo serdecznie, jedliśmy, piliśmy coś gorącego, jedliśmy zupę z kaszy. I był krótki wypoczynek w stodołach. Dla mnie akurat ten wypoczynek był bardzo krótki, bo miałem karabin i zostałem wyznaczony do patrolu, który miał sprawdzić jak wygląda sytuacja na drodze do Warszawy – powrotnej z Kampinosu. Bo dowództwo jednak po podjęciu rozkazu wymarszu – potem różne opinie były o sensowności tego marszu do Kampinosu – postanowiło wrócić. I następnej nocy wróciliśmy do Warszawy.
Nie, z jednym incydentem. Ja nie jestem pewny, czy wszystkie zgrupowania wyszły, cały „Żywiciel”, ale pułkownik „Żywiciel” na pewno tak, bo szedł z nami. W każdym bądź razie, w powrotnej drodze doszliśmy skraju miasta. Na dzisiejszej ulicy Żeromskiego, jest taka kolonia domków segmentowych, takich skromnych bardzo, która się nazywała „Zdobycz Robotnicza”. Pamiętam to z tamtego właśnie okresu, ja nie byłem z Żoliborza, ktoś mi to powiedział. Zalegliśmy w tej kolonii, tam było pusto, naokoło pola, bo dzisiaj wszystko jest zabudowane – jest miasto. Stało tych domków, nie wiem, trzydzieści, może, to podobno pracownicy miejscy: tramwajarze, autobusiarze miejscy, kanalizacja, wodociągi. Oni dobrze zarabiali [i] wybudowali taką kolonię. No i tam znów zalegliśmy odpoczywać, bo przecież byliśmy bardzo zmęczeni, bo [to] druga [taka] noc, część kolegów spała w dzień, w tym Kampinosie. Rozkaz był absolutnej ciszy. Nawet jeżeli się zobaczy patrol niemiecki, to żeby się zakonspirować i żeby nas nie odkryli. No, niestety, jacyś koledzy nie wytrzymali, bo szedł patrol lotników – niedaleko było lotnisko wojskowe, na Bielanach. Szli lotnicy i zaczęli do nich strzelać, lotnicy też zaczęli strzelać i zaczęła się strzelanina. I znów, po dwóch, czy trzech godzinach snu, ja z tym karabinem musiałem wyjść, zrobiłem to z entuzjazmem zresztą. Wybiegliśmy przed te [domki], rękami [się] okopaliśmy, przecież żadnych saperek nikt nie miał, tylko tak sobie zrobiliśmy przedpole i [strzelaliśmy] do Niemców, których było widać. Lornetki nikt nie miał chyba, więc to było niedaleko, miałem ze 150–200 metrów do lotników. Oni strzelali do nas, my strzelaliśmy do nich. Oni nikogo nie trafili i ja przypuszczam, że my [też]... Chociaż mnie się zdawało, że ja z tego mojego karabinu jak strzeliłem, to potem Niemcy, po chwili, odeszli. Być może, że gdzieś blisko może trafiłem, może nie trafiłem, nie potrafię powiedzieć. Nie byłem super strzelec, bo już wtedy okulary nosiłem. Wieczorem wróciliśmy na Żoliborz. Znaczy po południu, wieczorem doszliśmy na Plac Inwalidów i z powrotem powstańcy opanowali Żoliborz. Tam było cicho i spokojnie, pamiętam, że po wejściu do takiego budynku w bloku zaległa cisza. Te domy stoją do tej pory na Placu Inwalidów, nic się nie zmieniło po wojnie. Jechała kolumna niemieckich samochodów, ciężarówek wojskowych, gdyż Niemcy nie przypuszczali, że coś złego może się dziać. Zaczęto trochę do nich strzelać, ale samochody pojechały. I my na Żoliborzu zostaliśmy. I mój oddział znów został skierowany pod Cytadelę.
Nie, szturmu już nie było. Wydaje mi się, że zdobycie Cytadeli – gdyby było możliwe – mogłoby odmienić losy Powstania. Co było na Cytadeli dopiero zobaczyliśmy w czasie nadlatywania samolotów z Włoch, które robiły zrzuty. Jaka ilość artylerii przeciwlotniczej [tam] była! Tak pięknego widoku fajerwerków, jak strzelanie armat przeciwlotniczych do tych samolotów – z Cytadeli właśnie – to w życiu nie widziałem, prawie do sztucznych ogni [podobny]. Naprawdę, tam musiała być duża załoga, bo obsługa tych armatek wymagała kilkuset ludzi w sumie. Cytadela była zawsze arsenałem: dla carskiej armii, potem dla polskiej armii w okresie międzywojennym. Potem, sądzę, Niemcy to utrzymali. Tam głównie lotnicy stacjonowali. Była widocznie artyleria przeciwlotnicza. Na pewno duże ilości broni, i to nie tylko strzeleckiej, ale również cięższej, armaty – nie wiem co [dokładnie]. Wracając do pytania. Szturmu już nie było. Po prostu na ulicy Śmiałej, Kaniowskiej, Czarnieckiego – w tej części, która jest między Cytadelą, a Placem Inwalidów – zajęliśmy stanowiska, żeby kontrolować sytuację i nie dopuścić do tego, żeby Niemcy wyszli z Cytadeli. Oczekiwano, że oni mogą zacząć atakować. Zdawaliśmy sobie sprawę, że żaden szturm nie jest możliwy. Przez cały następny okres, prawie cały następny okres [tam] przetrwałem. Były starcia patroli, kiedyś podchodzili nas tak zwani własowcy – pod dom, w którym staliśmy. Rzuciłem granaty, oni uciekli. Nasi wychodzili na przedpola. I tak to trwało już, w mojej części, do końca. Oczywiście, to nie znaczy, że na Żoliborzu był spokój. Były dwa wielkie szturmy na Dworzec Gdański, zresztą, niestety, skończyły się niepowodzeniem – to były próby nawiązania kontaktu ze Starym Miastem.
Nie. My – cały nasz oddział związany był z Cytadelą. Słyszeliśmy tę walkę, bo to przecież było blisko. Byliśmy, że tak powiem, oddział od Cytadeli. Do tej pory tak zostało, bo już po dziewięćdziesiątym roku nasz „Żaglowiec” został również nazwany, czy przekształcony, w 21 Pułk Piechoty „Dzieci Warszawy”, stacjonujący w Cytadeliprzed wojną. Notabene, wojsko nas zaprosiło. Byłem w 1994, czy którymś roku, z taką wizytą i ci, co zostali, powstańcy. [Byliśmy] zaproszeni przez dowództwo Wojsk Lądowych, żeby zwiedzić Cytadelę. Właściwie takie małe muzeum tam istniejące. Było wzruszające spotkanie.
- Czy pański Mauser służył panu do końca Powstania już?
Mauser mi służył praktycznie do końca Powstania. Z tym, że po szesnastym września, kiedy już Armia Czerwona była po drugiej stronie Wisły, dokonywano zrzutów. Między innymi zrzutów broni i amunicji, wtedy stałem się również [właścicielem] pepeszy. Byłem podwójnie uzbrojony, to były ostatnie dni Powstania.
- A jak to było z uzbrojeniem pana kolegów, czy oni też mieli broń?
Nie. Na ogół [mieli] granaty. Był nawet jakiś granat angielski, bardzo przeciwpancerny. Jeden w naszej drużynie, bo to się zamykało w dosyć małej grupie. Dowódca drużyny, „Tadeusz”, taki miał pseudonim, miał Visa, pistolet. Jeszcze któryś z kolegów miał Visa, dołączył nowy żołnierz – miał kolta amerykańskiego. Powiedzmy, dwie trzecie z nas miało jakąś strzelającą broń, a jedna trzecia ograniczała się do granatów.
- Czy poza szturmem na Cytadelę zadania wyznaczane pańskiemu oddziałowi przez dowódców były ryzykowne, trudne?
Później już nie. Oczekiwano, że Niemcy mogą szturmować Żoliborz również od strony Cytadeli. I naszym zadaniem było tworzenie frontu przeciwko temu spodziewanemu, ewentualnemu, szturmowi. Tak, że my już potem zadań – bardzo bojowych – nie mieliśmy. No, niestety, tak to było. Żoliborz był w ogóle spokojny. Radzę zrobić rozmowy z kolegami z „Żyrafy”, z „Żubra”, którzy byli w północnej części miasta, na Marymoncie. Tam był klasztor Zmartwychwstanek. Instytut Chemiczny, [tam walki trwały] – to do nas informacje docierały. Szczegółowo nie studiowałem historii walk na Żoliborzu, ale byłoby ciekawe to zrobić. Hasło „Żubr” i „Żyrafa” najbardziej zapamiętałem z tego. Wszystko było na „Ż” na Żoliborzu: „Żywiciel”, „Żaglowiec”, „Żyrafa”, „Żubr”, „Żmija”. Chyba „Żmija” i „Żubr” szturmowały lotnisko na Bielanach pierwszego sierpnia, ale wszystko bez powodzenia.
- Spróbujemy się teraz przenieść na drugą stronę barykady. Czy miał pan bezpośredni kontakt z żołnierzami nieprzyjaciela?
Z tymi lotnikami i pod koniec, już w ostatnich dniach września, kiedy Niemcy zaczęli szturm. Oni w ciągu dwóch dni właściwie nas zmusili do kapitulacji. Wtedy widziałem Niemców, strzelałem do nich, zresztą, nawet nie wiem, czy nie z powodzeniem w jednym przypadku...
- A czy widział pan jeńców niemieckich?
Nie. O jeńcach na Żoliborzu nie słyszałem.
- A wspominał pan też o żołnierzach hitlerowskich z formacji zwerbowanych z krajów wschodnich.
No tak, z tej słynnej RONA. Ja miałem bojowy kontakt taki, że stałem w willi – bo Żoliborz oficerski to wille – i w pewnej chwili miałem za zadanie obserwować przez okno jakiś odcinek. Słyszę rozmowę naszej gospodyni, bo tam mieszkańcy byli cały czas, mieszkali. Przecież w dużej ilości tych małych domków, które stały w ogródkach, nawet szyby nie były powybijane! Nagle słyszę rozmowę, wychyliłem się przez okno, a tam stali własowcy. Rzuciłem to, co miałem, znaczy jedną i drugą filipinkę i oni w popłochu uciekli.
- A czy zetknął się pan osobiście z przypadkami zbrodni wojennych takich jak na Woli wykonywanych przez hitlerowców.
Nie. Nie pamiętam, żeby były takie incydenty.
- Często się podkreśla fakt, że ludność cywilna bardzo energicznie wspierała Powstanie, jednak zdarzały się takie sytuacje, gdy powiedzmy ktoś stracił całą rodzinę, cały swój dobytek w trakcie Powstania i już nie był tak wyrozumiały i życzliwy w stosunku do Powstańców. Z jakimi postawami pan się spotkał?
Z bardzo negatywnymi, to nie. Najbardziej nas, że tak powiem, negatywnie uderzył pierwszy sierpnia. Tam, na generała Zajączka, kilkakrotnie przechodziliśmy przez piwnicę. To już było zorganizowane w ten sposób wcześniej, że piwnice między domami były poprzebijane, żeby była komunikacja, w razie zasypania. Siedzieli wystraszeni, osowiali, mieszkańcy, kobiety, ale również starsi mężczyźni, z takim bardzo smętnym wzrokiem, nic nie mówili wprawdzie, ale widać było, że są przerażeni tym, co się dzieje. Tym naszym przebieganiem tu, i z powrotem. A potem już, jak wróciliśmy na Żoliborz, mieszkańcy byli bardzo nam życzliwi. W większości były to kobiety, było względnie spokojnie, jakiś ostrzał artyleryjski. Raz o mało nas wszystkich raz nie zabiło, taki ogromny pocisk z kolejowego działa – strzelał spod Piastowa, notabene – i gdyby jeden dom bliżej trafił, to wszyscy bylibyśmy już dawno po tamtej stronie. Była straszliwa eksplozja dwa domy dalej, gdzie po dosyć dużym domu – willi – został parometrowy lej i koniec. I nic więcej. Na ulicy Mierosławskiego. Parę dni wcześniej wycofano nas na pewien czas, na odpoczynek, na Mierosławskiego róg Mickiewicza przy parku Żeromskiego. To było ogromne przeżycie. Ale na ogół to artyleria pod koniec [września] strzelała. Zresztą charakterystyczne: na Śmiałej albo na Kaniowskiej, które biegną równolegle wzdłuż Cytadeli, z tamtej strony, leżało mnóstwo niemieckich niewypałów artyleryjskich. Naprawdę my się dziwiliśmy, jak dużo jest niewypałów. Może to jacyś sabotażyści pracujący w fabrykach niemieckich, tak to kombinują, żeby nie wybuchło. Dopiero sam koniec, ostatnie dwa dni były dramatyczne. Ludność cywilna była sympatyczna. Ludzie mieli zapasy żywności. Czym to się przejawiało? Gotowały nam te panie. Trudno powiedzieć, że to był entuzjazm, ale na pewno była ogromna życzliwość.
- Czy cywile pomagali budować barykady?
Nie potrafię tego powiedzieć. My sami budowaliśmy jedną barykadę na rogu Śmiałej i Mierosławskiego. Może tam byli cywile, ale to były kobiety, bo mężczyźni byli w walce. Większość oddziałów „Żywiciela” to byli mieszkańcy Żoliborza, młodzi ludzie. My z Piastowa akurat, z tym kolegą, i jeden był z Grodziska Mazowieckiego, to był przypadek, że się tam włączyliśmy w czasie konspiracji, akurat do tego oddziału. Tak, że w domach zostały kobiety, no, może starsi panowie. Ale budowa tej barykady, na wąskiej dosyć ulicy, nie wymagała specjalnej pomocy, sami ją zbudowaliśmy w ciągu paru godzin, bez większego problemu.
- A czy miał pan kontakt z przedstawicielami innej narodowości, którzy brali czynny lub bierny udział w Powstaniu?
Nie. My byliśmy w tym oddziale, były, prawda, uzupełnienia, ale przeważnie przyszli, na przykład do nas, do oddziału, chłopcy z Marymontu. Taki Tadek, miał pseudonim „Błyszcz”, na moich oczach zginął, notabene, taki cwaniaczek marymoncki, bardzo sympatyczny. Ale nie słyszałem, nie zetknąłem się z tym.
Obcokrajowców to tych własowców widziałem, to tyle.
- Może o życiu codziennym jak to wyglądało? Wspominał pan coś o odżywianiu się.
Był problem, słyszałem, że w Śródmieściu był w ogóle dramat, jakiś owies jedzono. My właściwie na Żoliborzu nie przeżyliśmy bardzo takiego głodu, sensu stricto, nie pamiętam. Nie było to coś, co by stanowiło wielką dokuczliwość, żeby to było tematem rozmów. Po pierwsze tak: jest to dzielnica, gdzie jak mówiłem, przy domkach jednorodzinnych wszędzie były ogródki warzywne a także na polu, między Cytadelą, a ulicą Kaniowską. Była ona niezabudowana, po stronie parzystej, która teraz jest zabudowana – tam były też takie ogródki działkowe, warzywne. W nocy się wyczołgiwaliśmy, Niemcy strzelali rakietami oświetleniowymi i trochę czasami serią z karabinu, ale nikomu nigdy nic się nie stało. To była taka „ziemia niczyja”. Tam się wczołgiwaliśmy i rwaliśmy przede wszystkim pomidory, marchew, cebulę, no, co się dało – nawet kartofle gdzieś ktoś posadził! W każdym razie było to dobre uzupełnienie. Nasi towarzysze broni z „Żyrafy” chyba gdzieś na Marymoncie zdobyli olejarnię, zakład produkcji oleju. I my na tę naszą drużynę dostaliśmy pół wiadra oleju, nie wiem ile tam było – dwa litry, trzy litry, czy cztery litry. I to starczyło prawie do końca. Sól była. Były pomidory, sól, cebula, no, to właściwie było co jeść. A ponieważ były panie w domach, było sporo kuchni węglowych – to, że gaz odcięto nie stanowiło większego problemu, bo kuchnie węglowe były w domach – a jak nie było węgla, to drewnem się paliło, płoty rozbierało. W skrajnym przypadku można było meblami palić i gotować, ale nie było chyba takiej potrzeby, nikt się nie spodziewał, że miasto zostanie tak straszliwie zniszczone potem. Płoty, jakieś patyki, drzewo i tak się gotowało posiłki.
- A jeśli chodzi o wodę to były problemy z zaopatrzeniem?
Też nie było. Były studnie. Ja nie pamiętam, żeby były problemy z wodą. Nie mam tego w świadomości.
Nie można się było wykąpać, przez te dwa miesiące nie pamiętam, żebym się cały wykąpał, ale umyć się było można – goliliśmy się. Zresztą na rogu Mickiewicza i Mierosławskiego był elegancki zakład fryzjerski. W tym domu stacjonowaliśmy, tam właśnie o mało nas nie zabił ten straszliwy pocisk artyleryjski. Zdążyliśmy wpaść do piwnicy słysząc ten straszliwy świst. U fryzjera były przybory do golenia, można było się ogolić. Tak, że ja nie pamiętam żeby były z tym problemy.
- Pański oddział był umundurowany?
Nie, żadnego umundurowania, nic nie było. Ktoś dał mi letnią marynareczkę, spodnie też, jakieś stare przedwojenne, no, nie po ojcu, ale moje, jakiś płaszcz chyba dostałem po policjancie, taki granatowy, podgumowany. On był fatalny – bo jak było zimno, to było zimno, a jak w słońcu, to od razu na plecach było mokro. Jakiś pas zdobyłem, dostałem od kogoś. Mam zresztą zdjęcie w tym płaszczu, w berecie, bo zacząłem Powstanie w czapce mojej firmy EKD, to była taka śmieszna czapka belgijska. Potem widzę, ze stoję w berecie, z karabinem. Dwa zdjęcia mam z Powstania. Ktoś zrobił, zakopał i po Powstaniu wykopano na Żoliborzu i dostałem.
Sypialiśmy albo w mieszkaniach, albo najczęściej w piwnicach, na wszelki wypadek... Stacjonowaliśmy w domkach jednorodzinnych. Pamiętam jeden domek należał do wnuczka Bolesława Prusa, pana Głowackiego, bardzo sympatycznego pana, który się nami zajął, jakieś zapasy miał, wino swojej roboty. Nawet nas częstował czasami, to my spaliśmy na podłodze, na dywanach, chodnikach, czasami w łóżku, jak się trafiło.
- Mówił pan, że walka nie zajmowała aż tak dużo czasu w pańskich oddziałach, podczas Powstania, czy mieli państwo trochę czasu wolnego, czasu dla siebie?
Na ogół rozmowy z kolegami były. Ci, którzy byli z Żoliborza szli rodzinę odwiedzić, dostali przepustkę, a my tak w swoim gronie ten czas spędzaliśmy.
- A czy miała pan na Żoliborzu jakiś swoich najbliższych?
Nie. Ja nie miałem zupełnie, byłem spod Warszawy. Mam tylko takie jedne wspomnienie bardzo miłe, ale w tej chwili to już pół wieku przeszło. Jak wróciliśmy na Żoliborz, to się okazało, że ja mam czerwonkę i to było groźne. Nie wiem, po tym powrocie z Kampinosu, czy woda była brudna, czy coś? I spotkałem panią na ulicy Czarneckiego, gdy krótko staliśmy na ulicy Czarneckiego, między Placem Inwalidów i Dworcem Gdańskim – tam na dół się schodzi. Nie wiem, jak do tej pani trafiłem, jak się spotkałem, czy ona była lekarzem, też nie wiem. Ona mi powiedziała, że mi pomoże w tej chorobie. Miała ryż, co było w końcu okupacji dosyć nieczęstym przypadkiem, żeby ktoś miał ryż w domu. I ona mi gotowała przez trzy dni, tam przychodziłem, dowódca się na to zgodził, zresztą było to blisko od naszej kwatery. Dostałem od niej butelkę francuskiego czerwonego wina. I rzeczywiście tej kobiecie zawdzięczam życie, nie jest powiedziane, że się mogło źle skończyć, ale ona mnie tym kleikiem z ryżu, plus czerwonym winem wyleczyła. Mówiła: „Chłopcze, pij to!”, na czczo kazała mi pić czerwone wino i jeść kleik, i tak mnie wyleczyła. Nigdy jej potem [nie spotkałem]. Starałem się ją znaleźć, ale nigdy mi się nie udało, nie wiem, może nie zapamiętałem nawet, który to był domek. Jeszcze w pięćdziesiątych latach się tam wybrałem, ale [jej] nie spotkałem.
- Jaka atmosfera panowała w pańskim oddziale i czy ona utrzymywała się na stałym poziomie czy były różne wahania?
Chyba nie było wahań żadnych. My sobie zdawaliśmy sprawę, że to się nie może skończyć dobrze. Były pewne nadzieje, że w końcu Rosjanie przyjdą, ale te nadzieje były bardzo sceptyczne. Wtedy my młodzi chłopcy byliśmy. Minął sierpień. Oni mieli wejść już piątego sierpnia, przecież, między innymi, dlatego podjęto decyzję o wybuchu Powstania. Podobno czołgi były, komuś powiedziały jakieś panie, że na Placu Szembeka widziały rosyjskie czołgi. Tymczasem minął sierpień – nic, minęła połowa września, dopiero wtedy przyszli.
- Czy widział pan berlingowców?
Nie. Oni podobno gdzieś lądowali na terenie Żoliborza, ale jakich nie spotkałem. My stale pod Cytadelą siedzieliśmy, więc byliśmy tacy wepchnięci w kąt i życie Żoliborza, które bardziej na Placu Wilsona [było widoczne], który jest centralnym miejscem – tam dowództwo było – nas ominęło. My tu nic nie widzieliśmy. Natomiast atmosfera była taka, że będziemy się bić do końca, to nie ma sprawy, nie ma dyskusji. A to, że prawdopodobnie Niemcy nas rozwalą, to sobie zdawaliśmy z tego sprawę. Tak przypuszczaliśmy, że jeżeli Rosjanie nas nie wyzwolą, że tak powiem, to prawdopodobnie się skończy tak, jak to się kończyło u Niemców, z naszych okupacyjnych doświadczeń. Dochodziły informacje, strzępy o tym co się na Woli działo. To się będziemy do końca bili, do ostatniego naboju, i koniec. Jakie wyjście było? Nie było rozmów na ten temat. Jakiś rozważań: a co, a to, a sio – nie! Morale było wysokie do samego końca.
- Być może dlatego, że pańskiemu oddziałowi nie doskwierał głód?
Być może. My tego rodzaju cierpień nie przeszliśmy – głodowania. Co się jadło, to się jadło – to jest inna sprawa, ale głód był elementarnie zaspokojony.
- A czy zdołał się pan z kimś zaprzyjaźnić?
O tak, bardzo. Ostatni z bardzo bliskich moich przyjaciół, taki Kazio Staniszewski, zmarł w ubiegłym roku, ten sam rocznik, no, niestety. To był ostatni z naszej drużyny, z naszego oddziału, z którym miałem jeszcze kontakt, znałem go i przyjaźniliśmy się, a reszta? Część zginęła, a część zmarła po wojnie, po prostu.
- A utrzymywał pan kontakt, jeszcze po wojnie?
Tak. Spotykaliśmy się z kolegami. Był jeden taki, Stefan z Grodziska, był kolega Włodek, mój przyjaciel od dzieciństwa, potem lekarz – zmarł nagle na serce. I Jurek, mieszkał na dziwnej ulicy Laskowej na Woli. Tadeusz, ten dowódca drużyny, niewiele od nas starszy. Po wojnie kontakty były dosyć bliskie. Dowódca plutonu chorąży „Vis”. Spotykaliśmy się, chodziliśmy na wspólną kolację, czy na koleżeńskie spotkania. Ale to już wszystko było, przeszło, nie ma.
- Często się podkreśla rolę kościoła w przełomowych momentach historii narodu polskiego, czy podczas Powstania w pana otoczeniu uczestniczono w życiu religijnym?
Ja nie pamiętam. Jest ten kościół świętego Stanisława Kostki przy Placu Wilsona, ale nie pamiętam żebyśmy tam byli. My stale siedzieliśmy pod Cytadelą, trochę może zapomniani, czy nie, nie pamiętam.
- Czy słuchali państwo radia, czy czytali państwo prasę?
Prasę tak, radia nie. W czasie Powstania to tylko była prasa. Dostawaliśmy prasę, natomiast radia nie słuchaliśmy. Nie było energii elektrycznej przecież. Ci ludzie, co tam wśród nich żyliśmy, w tych domkach jednorodzinnych na Żoliborzu, nie mieli aparatów, bo przecież aparaty Niemcy skonfiskowali. Tylko zakonspirowane, odważne bardzo osoby mogły mieć radio. W związku z tym, nawet jakby prąd był, ale go nie było... Tak, że radio było poza wszelką możliwością. Natomiast dostawaliśmy drukowaną prasę. To była prasa i ustne przekazy dowódcy.
- Pamięta pan może jakieś tytuły?
Z okresu Powstania już nic nie pamiętam.
- A czy dyskutowaliście państwo o bieżących wydarzeniach?
Prawdopodobnie tak, na pewno tak, na pewno tak, ale co? Teraz mi trudno sięgnąć pamięcią do tego, o czym. No, jakie losy wojny, jakie jutro? Najważniejsze było, jak się nasze Powstanie skończy, to była podstawowa sprawa przecież. Sporo miejsca zajmowały rozmowy na tematy codzienne: bytowe, obowiązków, gdzie, kto, kiedy będzie miał służbę. Na pewno były dyskusje ogólno poglądowe, ale dokładniej trudno mi powiedzieć.
- Jakie było pana najgorsze wspomnienie z Powstania?
Najgorsze moje wspomnienie właściwie to ten marsz w deszczu do Kampinosu z karabinem w ręku bez pasa, to było takie moje bardzo przykre doświadczenie.
- Ile tego dnia przeszliście?
[Marsz] z Żoliborza do wsi Kampinos, to kawał drogi. Wtedy miasto się kończyło gdzieś koło AWF. Tam była pętla tramwajowa. Tam był koniec miasta i stamtąd szliśmy polnymi drogami. W każdym razie, nie tą szosą, tylko polnymi drogami. Tam się zaczynały laski, takie zarośla.
- Najlepsze wspomnienie z Powstania?
Nie potrafię tego powiedzieć. Nie zakochałem się, nie miałem romansu. I właściwie z samego Powstania to nie mam mocnych wspomnień… Wywieziono nas po kapitulacji czy drugiego, czy trzeciego października z Fortu Wola. Jechaliśmy przez Piastów i wyrzuciłem kartkę, w pewnym miejscu tam, gdzie się krzyżuje szosa z ulicą. Napisałem, że żyję. I tu była ogromna solidarność społeczna, bo ta kartka natychmiast się znalazła u moich rodziców. Moi dwaj koledzy, którzy byli też z Piastowa, to samo Włodek zrobił. I następnego dnia chyba, albo jeszcze tego samego, przyszedł do mnie znajomy kolejarz, który miał przepustkę wejścia na teren Zakładów Kolejowych w Pruszkowie, gdzie był ten obóz przejściowy. Też miał na imię Włodek i od rodziców [przyniósł] pozdrowienia. Przyniósł mi żywności trochę, paczkę. To było najsympatyczniejsze, że rodzice żyją, nic im się złego nie działo, a oni się ogromnie ucieszyli, że ja przeżyłem. To była radosna nowina. A z czasu Powstania rewelacyjnych wspomnień trudno szukać. Wyleczyłem się z tej choroby, którą miałem na początku, to było bardzo pozytywne przeżycie. Jak mi przeszło, bo się martwiłem, że może źle się skończyć, bo czerwonka to poważna choroba, zakaźna przecież, ostra. A tak? Do Niemca strzelałem, chyba go trafiłem, to też cieszyłem się z tego.
- A które z tych wydarzeń najbardziej utrwaliło się panu w pamięci, o którym pan raczej do końca życia nie zapomni?
Wiele takich indywidualnych momentów, trudno o nich mówić, ten marsz, ten powrót. Taki incydent, pamiętam jak dziś, przyszliśmy na Żoliborz, na Plac Inwalidów. Weszliśmy do bloku i na klatce schodowej się zatrzymaliśmy. To była noc, ludzie prawdopodobnie spali w mieszkaniach. I nagle jednemu z kolegów upadła butelka z benzyną i się zapaliła, to automatycznie się zapalało, jak się stłukło butelkę. Ona miała przyczepione chemikalia – jak to się połączyło z benzyną, to się zapalało gwałtownym ogniem. No i jemu z ręki wyleciała i proszę sobie wyobrazić! Tłok na klatce schodowej, nas pełno, leci po schodach płonąca benzyna. Nikomu się nic nie stało, ale był duży strach. Takie incydenty, spotkania, właśnie z tymi „własowcami” pod domem i potem ostatnie dni, kiedy to była walka na ostro. Ten mój kolega Tadek, „Błyszcz”, zginął. Staliśmy w łazience w domu na Mickiewicza. Jest przejście w pewnym miejscu między domami, my się wycofaliśmy, przeszliśmy, weszliśmy do łazienki i był widok na Cytadelę. Właśnie na to, skąd nas atakowano i tam strzelaliśmy. Ja stałem z jednej strony, on z drugiej. On strzelił i się tak wychylił. W tym momencie strzelec wyborowy trafił go między oczy. On stał dwa metry ode mnie, upadł z roztrzaskaną zupełnie czaszką. Też przeżycie straszne. Notabene, zaczął krzyczeć taki, co stał niżej, że to „Nałęcz” dostał, że to niby ja. Pomyliło mu się. Ale ja patrzę, nie ja dostałem. W pierwszym odruchu, jak ten krzyczy: „>>Nałęcz<< dostał!”, to byłem przekonany, że gdzieś krew leci i ja nie widzę. Patrzę, że Tadek leży, trafił go tak między oczy... Takie przeżycia, tak to było.
- Wspomniał pan, że po kapitulacji znalazł się pan najpierw w Forcie Wola?
Kapitulacja nastąpiła, dowódca plutonu, a nawet dowódca naszego pułku został wezwany do dowództwa zgrupowania całego Żoliborza. To było w Szklanych Domach – tak zwanych – przy Mickiewicza, koło Placu Wilsona. Był 30 września, późne popołudnie i tam zobaczyłem pułkownika Wachnowskiego, niedawno wspominano jego nazwisko. On przyszedł ze Śródmieścia z niemieckim oficerem zarządzić na Żoliborzu kapitulację. Bo pułkownik Niedzielski, nasz „Żywiciel”, chciał walczyć dalej, tak wyczytałem później w rozmaitych wspomnieniach. Pułkownik Wachnowski – był w mundurze, takim angielskim mundurze tak zwanym... dresie – tego Niemca nie widziałem, on był chyba w środku gdzieś. Szedłem jako eskorta, no bo ja wiem jak? Z karabinem. I tam mam zdjęcie, ktoś mi zrobił. Czekaliśmy na wynik rozmów, które się toczyły. Pułkownik Wachnowski wszedł, nasz kapitan Jur, dowódca naszego pułku był razem z nim. Gdzieś poszli, nie bardzo wiedzieliśmy co się dzieje, no i potem, po jakimś czasie – po godzinie, czy iluś – już się zmierzchało dobrze – wyszli i powiedzieli, że jest kapitulacja.
- Jak przyjął pan tą decyzję?
Człowiek zresztą się specjalnie tak bardzo nie zastanawiał, rozkaz jest rozkazem. Dowódca mówi kapitulacja – to kapitulacja. Widać było zresztą – naokoło paliły się domy, na Placu Wilsona. Artyleria strzelała gdzieś jeszcze, pożary były. I my, o ile pamiętam, wróciliśmy do kwater przekazać żołnierzom ten rozkaz o kapitulacji, decyzję czy rozkaz, że kapitulujemy. Przespaliśmy jeszcze noc i następnego dnia był wymarsz przez Plac Wilsona, już w zwartych oddziałach, z bronią, w stronę Woli. A po drodze było miejsce, [gdzie] trzeba było broń oddać Niemcom. Więc oddaliśmy tę broń. Niektórzy zamki z karabinów wyrzucali, no, nieważne. W każdym bądź razie, tę broń zdaliśmy. Broni mieliśmy dość dużo, bo Rosjanie w ostatnim okresie zrzucili [jej] sporo na Żoliborz. Ja miałem karabin i pepeszę.
- Czy amunicja do tej broni była?
Była. Zrzucali granatniki i amunicję do granatników. Granatniki to taka mała rakieta. Połowa z tego była połamana, bo oni bez spadochronów je zrzucali. Z tych granatników mało kto umiał strzelać. Nie wiem, czy ich użyto, ale widziałem ich dość dużo. W parku Żeromskiego było ich dość dużo, to było takie miejsce, gdzie ta amunicja z nieba leciała. O, takie wydarzenie ważne. W pewnej chwili, znalazłem z kolegą wśród tych zrzutów worek, taki lekki, mówimy: „Co taki lekki worek?!”. Przynieśliśmy do jakiegoś punktu, a tam był tytoń. Ale to było! To był dobry tytoń i do tego jeszcze w arkuszach bibułka do skrętów. W pierwszej chwili się ucieszyliśmy, że to będzie tylko dla nas. Tego tytoniu było dużo, taki worek, ale oczywiście dowództwo podzieliło sprawiedliwie i nam na trzy skręty wyszło, czy pięć. No, nie ważne. To był taki moment: „O, mamy tytoń! Słuchajcie chłopaki!”. A my wszyscy paliliśmy papierosy, jak kto niemądry. Wracając do wątku rozmowy. Po oddaniu broni, w zwartej kolumnie maszerowaliśmy i doszliśmy do Fortu Wola. Dzisiaj jest supermarket w tym miejscu. Przez przypadek wiedziałem, co tam jest, bo jak pracowałem w czasie okupacji, to firma miała samochód ciężarowy firmy Fiat, napędzany holzgazem, gazem drzewnym. Znana sprawa. I potrzebne były do niego części zamienne. Firma działała w ramach niemieckiej kolei wschodu – Deutsche Ostbahn, więc była ważnym zakładem wojennym. W związku z tym dostała przydział na części do wojskowego Kraftsfahr Parku, właśnie tam, na Woli. Oni mieli składy części zamiennych do pojazdu. Dostałem niemiecki
Bezugschein, pojechałem tam i, rzeczywiście, te części sierżant niemiecki mi wydał. Rikszą, notabene, firmową pojechałem. Tak że przez przypadek wiedziałem więc, gdzie się znajdujemy, i tam, na betonie przespaliśmy noc i następnego dnia nas załadowano na wielkie ciężarówki, i wieziono do Pruszkowa. I stąd ta jazda na Piastów, bo to jedyna szosa wtedy była, z Woli do Pruszkowa najbliżej jest tamtędy. Do tej pory ta jest szosa przez Ursus – Piastów. I zawieziono nas do Pruszkowa, tam byliśmy w osobnym baraku, dwa dni chyba...
Prymityw zupełny, spaliśmy na betonie, na gołym, nie było zupełnie nic. Wychodząc, co zapobiegliwsi coś pobrali, jakąś poduszkę, koc, jak ktoś miał, kołdrę, płaszcz. Ja miałem ten nieszczęsny policyjny płaszcz, ale ojciec mi przysłał przez tego kolegę, co miał przepustkę -bo on był elektrykiem i pracował w tych warsztatach kolejowych – on przyniósł mi ojca starą jesionkę. I ja w tej jesionce pojechałem do niewoli. O żadnych mundurach nie było mowy. A i zelówki do butów... Bo miałem buty, też nie swoje, bo te moje to już dawno diabli wzięli. Miałem dziurawe zelówki, więc gumowe zelówki ojciec mi przysłał. Nie wiem skąd on je miał, te zelówki. Były, bo pewne rzeczy w czasie okupacji się robiło. Na przykład w Piastowie była fabryka akumulatorów „Tudor” i wyrobów gumowych „Piastów”. Do tej pory zresztą działa, są akumulatory z Piastowa. Oni robili w czasie okupacji – właścicielem był Niemiec przed wojną – produkcję, między innymi gumowych rozmaitych części, dla broni, dla armii. I robili z odpadów tak zwaną „skór-gumę”. To były arkusze czegoś, [z czego] potem szewcy zelówki robili. Dzisiaj też gumowe zelówki się używa. I pracownicy otrzymywali przydział, raz na miesiąc arkusz ‘skór-gumy’, co było warte więcej, niż jego wynagrodzenie oficjalne. Więc, być może z tego te zelówki były wycięte, bo moi koledzy tam pracowali, w tej fabryce. Po trzech dniach wsadzono nas w wagony towarowe, po siedemdziesięciu do wagonu, także trudno było usiąść. Na zmianę się siadało. Pojechaliśmy w siną dal. I teraz tak. Nie wiadomo dokąd jedziemy, nikt nic nie wie. Na zachód – bo na tyle się orientowaliśmy, przez małe okienko – stacje Grodzisk, Żyrardów, Skierniewice. I tak jechaliśmy. Długo jechaliśmy. I w końcu dojechaliśmy do obozu jeńców wojennych, co było optymalnie dobrym rozwiązaniem, bo część powstańców trafiła do obozów koncentracyjnych, a my do normalnego obozu – Stalagu XI A w Altengrabow, gdzie, zresztą, byli polscy jeńcy i nie tylko polscy, bo również alianccy.
- Jak długo ta podróż trwała?
No może cztery, pięć dni. Cztery dni.
- Altengrabow to jest niemieckie miasto?
Altengrabow to jest niedaleko od Brandenburga, między Magdeburgiem i Brandenburgiem. W tej części Niemiec jest dużo takich nazw, które budzą jakieś słowiańskie skojarzenia. Altengrabow najbardziej znany [jest] z tego, że tam całą okupację przesiedział Konstanty Ildefons Gałczyński – Altengrabow... To były stare koszary – kawalerii niemieckiej, w której umieszczono jeńców już w 1939 roku. Ogromny obóz.
- Jakie tam warunki panowały?
Tam panowały warunki fatalne. My byliśmy zakwaterowani w dawnych stajniach kawalerii cesarskiej. Bo przecież w okresie międzywojennym ta kawaleria, u nas jeszcze była kawaleria, ale tam Niemcy już dawno zlikwidowali. Więc była to hala, w której spało nas dwustu, na trzypiętrowych łóżkach. Z tyłu, za nami, były żłoby kamienne. Stąd wiedzieliśmy, że to kawaleryjskie koszary były. Nas pilnował Wehrmacht, czyli wojsko, oni nie mieli do nas tam specjalnie pretensji, nie byli źle nastawieni. Formalnie. My, jako najmłodsi, nie mieliśmy żadnych kontaktów, ale pan major „Żubr”, na przykład, który świetnie mówił po niemiecku, to do niego przychodził sierżant Niemiec i się meldował. Tak. Takie były maniery. Meldował się. On był dowódcą. Z dwóch części składała się jedna hala, i takich hal było chyba trzy, i nas było w sumie sześćset. Wszyscy razem oficerowie i podoficerowie, co budziło pewne, wśród niektórych oficerów, oznaki niezadowolenia, że razem siedzą wszyscy do kupy. No ale tak było, Niemcy tak zrobili. Część chyba potem tych wyższych oficerów przenieśli do oflagu. Bo były stalagi dla żołnierzy i oflagi dla oficerów. My tam siedzieliśmy do Świąt Bożego Narodzenia, 25 grudnia 1944 roku. I wywieziono nas około trzydziestu do pracy. Niemcy zaczęli wybierać jeńców do pracy, ponieważ według konwencji haskiej, oficerów nie wolno zatrudniać, podoficerów tylko za ich zgodą, a żołnierzy przymusowo. Żołnierze mają obowiązek pracować, z tym, że nie wolno ich zatrudniać w zakładach przemysłu zbrojeniowego, czy takich, które wspierają potencjał militarny. W obozie byli żołnierze, byli podoficerowie, podchorążowie no i oficerowie, oficerów oczywiście nie ruszano. Niemcy to przestrzegali. Ci, którzy nie byli podchorążymi, zaczęto dosyć wcześnie w październiku, w listopadzie zabierać do pracy. Przychodziły od nich jakieś odgłosy. Jedni trafili dobrze, bo do cukrowni, inni trafili źle, bo do kopalni. A nas podchorążych zabrano w pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia. Mieli nas wywieźć w wigilię, ale w końcu, zdaje się, dowództwo tak załatwiło, że na wigilię zostaliśmy. Mieliśmy wspólną wigilię wszyscy. Ale w pierwszy dzień świąt, głodni byliśmy jak cholera, bo już wyżywienia nie dostaliśmy. Październik był straszny, listopad, potem przyszły paczki z zasobów jenieckich, które były w magazynach i już nasza sytuacja żywnościowa się poprawiła. Najgorzej było na początku, bo tak: Niemcy dawali nam rano coś, co się nazywało herbatą, ale to była skoszona łąka, taka zaparzona, jeszcze gdyby macierzanki było dużo, to może byłoby to dobre, a tak, to było nic. I w południe dostawaliśmy całodzienny przydział: miskę zupy – misek tam nie było, dostawaliśmy taką puszkę po konserwach, dość dużą – większa puszka, jak dzisiaj brzoskwinie powiedzmy pakują, no, może jeszcze trochę większa. Chleb wojskowy niemiecki, smaczny zresztą, na sześciu, albo na pięciu – jak na sześciu, to było gorzej, jak na pięciu to trochę lepiej. Kawałek margaryny i coś do tego. Czasami było parę szprotek, czasami kawałek kiełbasy, czasami kawałek sera, ale to wszystko, dla nas, to było pół posiłku. Niektórzy twardzi tacy bardzo, kroili ten chleb na pół, na śniadanie, na kolację. Bo na kolację to znów była ta skoszona łąka, w miarę ciepła, i cześć. Ale my to zjadaliśmy za jednym razem, tę zupę i całą resztę, i dwadzieścia cztery godziny było gwizdane. Tak, że było bardzo głodno. Bardzo. A potem, jak te paczki z Czerwonego Krzyża, jenieckie zaczęliśmy dostawać, to się już poprawiło. No, ale tutaj, jak nas wieziono do pracy, to pierwsza rzecz, która nas zaskoczyła, że nie jechaliśmy żadną ciężarówką, tylko autobusem. A była to zima, ten autobus był ogrzewany, było ciepło i tak jechaliśmy. Dojechaliśmy do fabryki, w końcu widać było zabudowania. I co nas przeraziło? Leżała cała sterta białego produktu chemicznego, nie wiedzieliśmy, co to jest. I co się potem okazało? Że to są resztki karbidu, z którego się robi acetylen. To była fabryka metalurgiczna i tu nas Niemcy zatrudnili, wbrew konwencji haskiej. Fabryka, która produkowała skorupę do czołgu. Tę część całą blaszaną. Całe podwozie, skrzynie czołgu. To była przed wojną fabryka parowozów. Nawet stał jeden parowóz. My się przeraziliśmy, że to fabryka chemiczna, czyli płuca do widzenia i cześć. Bo były takie pogłoski, że w chemicznej fabryce cię zniszczą. Zniszczą cię te wszystkie kwasy. A jednak się okazało, że nie jest tak źle. Źle tylko trafili ci koledzy, którzy albo się przyznali, albo ich zmuszono do tego, żeby pracowali jako spawacze. Acetylenowymi palnikami spawano te czołgi. Jak w środku musiał spawać, to w straszliwym smrodzie – nie ma cudów! Gazy się wydzielają. Ale to była mniejszość [z] nas. Część tych kolegów, to byli tacy, którzy mieli zawód ślusarza, spawacza, to od razu poszli do pracy. A tutaj wyszła dziwna niemiecka skrupulatność, zasadniczość, jeśli można takiego słowa użyć – bo nas skierowano do szkoły przyzakładowej. Ja się szkoliłem przez trzy tygodnie na frezera. Była szkoła przyzakładowa, połowę tych uczniów to byliśmy właśnie my, dwadzieścia osób razem było, a połowa to młode Niemki, które, wtedy, musiały iść do pracy. Dosyć długo kobiety niemieckie zostawiano w spokoju, ale potem i one szły do [pracy]... I niby na tego frezera miałem się uczyć, z takim kolegą, Tadkiem, z którym się zaprzyjaźniliśmy jeszcze w obozie a potem w tym
Arbeitskommando – czyli oddziale pracy, czy jak to nazwać. Chodziliśmy do tej szkoły, już wszystkich potem zatrudniono, a nas dwóch zostało. Przy jednej frezarce staliśmy. Widocznie ten majster, kierownik warsztatu przyzakładowego, doszedł do wniosku, że się niczego tutaj nauczyć nie bardzo umiemy, i skierowano nas do pracy w dziale elektrycznym. Co od razu nas optymistycznie nastroiło, no co, w elektrycznym? Chodzić za kimś, torbę nosić, dziurę wykuwać, bo ja wiem. Tymczasem się okazało, że nas posłano na następne szkolenie, na dźwigowego. I byłem tak zwanym
Kranfahrerem, czyli pracowałem na suwnicy. Suwnicą w hali fabrycznej przewożono blachy na obrabiarki. Przewoziliśmy kawały tych blach czołgowych, które miały w „Tygrysie” z czoła po dwadzieścia centymetrów, a boki po pięć, sześć centymetrów. Takie to blachy były. Stały obrabiarki, na których trzeba było je oszlifować, a spawacze na specjalnych automatach wycinali dziury. My na dźwigach z jednego miejsca na drugie te blachy przewoziliśmy. Muszę powiedzieć, że to było dla mnie i dla mojego kolegi, wyjątkowe szczęście, bo to była najlepsza praca, jaką można było dostać. Siedzieliśmy pod sufitem, dojścia do nas nie było, nie mógł Niemiec nas w razie czego karać, bo się zdarzało, że jakiś
Vorarbeiter uderzył. Niemiec nie mógł nawet bardzo szurać, bo jak nam jeden szurał, i się z Polakami źle obchodził, to się umówiliśmy jeszcze z Włochem, który jeździł na sąsiednim dźwigu, żeby jego części, które ten Niemiec nadzorował, omijać. Bo jak kiwał któryś robotnik, to my widzieliśmy z góry, że kiwa, tam się podjeżdżało i element przenosiło. Tak zawsze się kombinowało, żeby wszystkim załatwiać, ale nie jemu. On normy nie wyrabiał i musiał spokornieć, bo miał trudności potem z wypełnieniem swojego zadania. Takie śmieszne sprawy, ale było tak. I tak pracowaliśmy do pierwszego kwietnia, kiedy zało energii elektrycznej.
- Jak pan pamięta wyzwolenie?
Wyzwolenie było piątego maja. Byliśmy zakwaterowani w obozie, niedużym, kawałek od fabryki. W pięknym miejscu nad jeziorem. Tam jest pojezierze pod Brandenburgiem. Bo to było niedaleko od miasta Brandenburg, prawie na przedmieściach, może pięć kilometrów od miasta. Taki śmieszny, przedpotopowy tramwaj tam jeździł, kiedyś nim jechałem. W baraku drewnianym, w którym była załoga niemiecka – szefem tego podobozu był starszy sierżant – mieliśmy kawałek baraku jako izbę, w której spaliśmy i za którym była umywalnia, duża taka umywalnia i ubikacja. Drugą częścią obozu były murowane budynki, w których byli zakwaterowani jeńcy radzieccy. Ich tam było dobre pół tysiąca, a nas było trzydziestu paru, potem to się zmniejszyło – bo tam chory, bo to, bo sio, pojechali, nowych nie przywieźli. Tak, że nas tam było dwudziestu paru do końca. A co ciekawego powiem. Zmieniliśmy w tym obozie, podobozie, nasze dziewczyny z Powstania, które tam najpierw ulokowano, a potem wywieziono do żeńskiego obozu w Holandii. Tak, że był taki moment, że one stały i czekały, bo do tych samych autobusów ich zabrano. My wysiedliśmy, pokiwaliśmy sobie, ha, ha, ha. Ucieszyli się wszyscy, ale tyle z tego było. One wsiadły i pojechały, a my zajęliśmy ich miejsce. No i tam pracowaliśmy. Praca przebiegała dwanaście godzin na dwanaście. Rano o piątej pobudka, o szóstej wymarsz, o siódmej praca. W fabryce herbatę nam dawali, potem przerwa na obiad. Ten obiad był lepszy, niewiele że lepszy, ale my już paczki mieliśmy i właściwie tutaj, w tym arbeitskommando nie odczuwaliśmy głodu, bo zaspokojone były te nasze potrzeby. Było czterdzieści pięć minut przerwy na obiad i praca do siódmej i potem marsz z powrotem do obozu.
- Piątego maja też pan pracował?
Nie. Praca się skończyła w pierwszych dniach kwietnia, czy w połowie kwietnia, kiedy wyłączono energię elektryczną. I wtedy nie było nic do roboty, właściwie. W obozie siedzieliśmy, i Niemcy a byli to rezerwiści, tacy dobrze już po pięćdziesiątce. Ci
Wachmani nie bardzo wiedzieli, co dalej? Mieliśmy takiego naszego męża zaufania, który był naszym dowódcą, komendantem, czy jak to nazwać – i reprezentował [nas] wobec Niemców. To był już trzydziestopięcioletni pan, prawnik, sędzia, mówił po niemiecku. Ten sierżant tylko prosił go, żeby któryś nie uciekł. Bo on się bał, że jak przyjdą wyzwoliciele i zażądają listy obecności i sprawdzą, i jak coś będzie owało, to jeszcze powiedzą, że go zabili. W końcu kwietnia nawet przepustki nam wydawał, i mogliśmy na te wzgórza iść i pochodzić. Byliśmy trzydzieści metrów od jeziora, była szosa przy baraku i zaraz za tym szuwary jeziora, a z tyłu były wzgórza. Takie nieduże wzgórza, porośnięte sośniną. Tam nie było żadnych osiedli, nic. Chodziliśmy pod warunkiem, że nikt nie ucieknie.
Nie, nikt nie uciekł, bo to nie miało sensu, dokąd będzie uciekał i gdzie? Wojna się kończy, już wiadomo, informacje były. Skąd? – od Niemców nawet, nie wiem, ten sędzia może gazetę nawet gdzieś dostawał, niemiecką, nie pamiętam. Był odwrót, ten barak stał tuż przy szosie. Były dwa rzędy drutów, siatki, a nad siatką druty kolczaste. Taka boczna była tam szosa, asfaltowa. Wycofywali się Niemcy, i wycofywali się również Ukraińcy z dywizji SS Galizien, o ile pamiętam. Sierżant też prosił, żebyśmy się w oknach nie pokazywali, nie wychodzili – bo było ogrodzone, był taki wybieg, można było dojść do siatki – żeby, broń Boże!, żadnego incydentu nie wywołać. Bo tamci byli zmęczeni, brudni, objuczeni, w butach lotniczych, futrzanych. Mimo, że to już był kwiecień, wojsko w pełnym odwrocie. Nieskładne. I potem się skończyło. Trzeciego maja wywieziono nas do pracy, żeby kopać bunkry, nad rzeką. Próbowaliśmy dyskutować, ale nic z tego nie wyszło i poszliśmy tam. Zaprowadzili nas Niemcy, już strzelała sowiecka artyleria, już słyszeliśmy kanonadę. To był trzeci maja, już Berlin padł. Wiedzieliśmy, że padł Berlin. Jacyś jeszcze oficerowie łazikiem jechali. Najgorsze, że wracaliśmy przez most nad rzeką, ten most był zaminowany, widać było kable i stały posterunki, i myślę sobie, że jak będziemy szli przez ten most i komuś przyjdzie do głowy guzik nacisnąć... Ale nic się nie stało. No i tak jeszcze jeden dzień. Piątego maja w godzinach rannych patrzymy, a tu zupełnie inne wojsko idzie. W nie reprezentacyjnych mundurach, delikatnie mówiąc. I potem podjechał samochód niemiecki, mały, sportowy, z taką klapą, jak to kiedyś były samochody, że z tyłu pasażerowi się klapę otwierało i siadał. Sportowy taki samochód. I tam było czterech żołnierzy radzieckich. Przyjechali, otworzyli bramę, weszli i popatrzyli się. I tu była może scena bardziej zaskakująca, jeśli chodzi o tych Rosjan, bo oni zrobili zbiórkę i w milczeniu stali. Popatrzyliśmy, no nic, czekamy, co będzie dalej, nikt się nami nie interesował. A oni stali w milczeniu, nagle któryś z Rosjan – żołnierzy mówi: „No, chłopcy, jak to, wasi przyszli, a wy tak stoicie?!”. I wtedy któryś krzyknął: „Hurra!” i oni trzy razy „Hurra!”, ale nie było to jakieś specjalnie entuzjastyczne powitanie. My to zaobserwowaliśmy. Ale oni wyszli i pojechali. Wzięli Niemców gdzieś, tych paru żołnierzy, taki był jeden zupełnie siwy facet, fryzjer z Katowic, folksdojcz jakiś co nas strzygł. Trzeba było się strzyc, w obozie to zawsze byli tacy, którzy wynieśli narzędzia fryzjerskie z Warszawy i za dwa papierosy strzygli. Papierosy były w ogóle walutą w obozach, to było powszechne. A tutaj ten Niemiec nas strzygł, nie wiem, czy coś mu się dawało. Też chyba papierosy. A my w paczkach mieliśmy amerykańskie papierosy, najlepszy mój interes, jaki zdobiłem wtedy, to za jeden kawałek mydła kanadyjskiego dostałem ogromny bochenek chleba. Dostałem od Niemki, a w obozie taki bochenek chleba kosztował ze dwie paczki papierosów. Dwukilowy ten chleb był, one tam w biurze, w tej fabryce się orientowali. Nam płacili jedenaście marek tygodniowo, ta Niemka się pyta: „Czy mam mydło?”, ja mówię: „Tak”, „No, to przynieś”. Przyniosłem kostkę mydła z łabędziem, takie w paczkach były. Co ja za to chcę –mówię: „Chleb”, ona mi następnego dnia przyniosła. Wszyscy się dziwili. A to chleb, wiadomo co – podstawa. Taki interes zrobiłem. Po wyjściu z obozu poszliśmy do wsi tam, co tu dużo mówić, zarekwirowaliśmy Niemcom rowery i tymi rowerami, po krótkim pobycie, rozmaite niegroźne incydenty były, ale to nie ma znaczenia w tej chwili, dojechaliśmy do autostrady Magdeburg – Berlin i na tej autostradzie było pytanie: – „Co dalej?”. Albo w lewo do Magdeburga, do Anglików, albo w prawo do Frankfurtu, i do nas. I tak, z tej naszej grupy dwóch kolegów, którzy motocykl znaleźli i tym motocyklem pojechali na lewo. A reszta? To chyba jeszcze dwóch poszło za nimi. Autostrada była zapełniona uchodźcami. Jeden pas autostrady był zarezerwowany dla Armii Czerwonej –oni tam jeździli w jedną i w drugą stronę jednym pasem. A drugim pasem szli jedni na wschód, drudzy na zachód. Przecież w Niemczech były miliony ludzi zatrudnionych i to nie tylko od nas, ale również Holendrzy, Belgowie, Francuzi – i to tak wędrowało. Część piechotą, część wozami. Niemcom pozabierali, wóz z koniem. Ja wybrałem w prawo – do domu. Brat zmarł, ja byłem jedynym synem. A poza tym nie wydawało nam się, że trzeba się ewakuować z kraju. Jakieś szczątkowe informacje były, co się dzieje. Wiadomo było, że jest armia Berlinga, już w Powstaniu wiedzieliśmy, że jest. Mając dziewiętnaście lat, dwadzieścia prawie, człowiek nie wiedział, co dalej. Zresztą nie mogłem inaczej postąpić, teraz też bym tak postąpił.
- I wrócił pan do Piastowa?
I wróciłem. Nie zupełnie od razu. Przyjechałem do Piastowa, a tam mi poradzili, żebym jednak – ponieważ znane były te nasze kontakty, sąsiedzi wiedzieli bo w takiej kolonii kolejowej mieszkałem – żeby lepiej się nie pokazywać za bardzo. Mój kolega Włodek, on był ranny pod koniec Powstania i został w obozie. Pojechał do Anglii, a potem wrócił. A ja... Poradzono mi, żebym zniknął. Po dwóch, czy trzech dniach zostałem zatrudniony na kolei. W Służbie Ochrony Kolei na Ziemiach Zachodnich. I przez rok tam pracowałem. A po roku wróciłem normalnie, przeniesiony służbowo, już z dokumentami. Po wyjściu z obozu żadnych dokumentów nie mieliśmy, to był problem, wracaliśmy do Polski mając na kawałku dykty kopiowym ołówkiem napisany numer jeniecki, mój [był] chyba 46517, o ile pamiętam. Mam to gdzieś zapisane. I na sznurku to się na szyi nosiło, bo wszystkie dokumenty nam zabrali Niemcy w obozie. No, a tutaj rodzice, mieszkanie było niezniszczone, bo w Piastowie nic się nie działo. Miałem metrykę urodzenia, więc na podstawie metryki jakiś dokument mi wyrobiono, potem kolej mi legitymację wystawiła.
- Po wojnie ukrywał pan swoją powstańczą tożsamość?
Nie, nie ukrywałem.
- Nie dosięgły pana żadne represje?
Nie. Ja potem wróciłem, zrobiłem maturę, jeszcze pracując na kolei, już w Warszawie, bo mnie z tych Ziem Zachodnich przeniesiono do Warszawy. Tutaj ojciec mi pomógł, bo to nie było takie proste. Skończyłem średnią szkołę, [zdałem] maturę, bo nie zrobiłem tego wcześniej. Jakoś tak, te komplety, chyba mieliśmy na jesieni coś zdawać i nic z tego nie wyszło, bo Powstanie wybuchło. I potem zacząłem studia na SGH i tak zostało.
- Czy chciałby pan powiedzieć coś na temat Powstania, czego jeszcze nikt inny nie powiedział?
Ja nie znam wszystkich wypowiedzi. Muszę powiedzieć, że rozkaz zdobycia Cytadeli przez nas, z tymi filipinkami i jakimś karabinem, to był rozkaz, który budził wątpliwości. Nie wiem, pułk, a może nawet więcej niż pułk komandosów powinien to zrobić, a nie my. Zresztą, wydaje mi się, że dowództwo w ogóle nie doceniło tej Cytadeli, bo może trzeba było wielkie siły poświęcić na jej zdobycie? I tam znaleźć broń, amunicję, i wszystko. Rozkaz był do końca nieprzemyślany, i o to mieliśmy pretensje. Ja po wojnie byłem zaproszony, zaproszeni byliśmy przez dowództwo Wojsk Lądowych na spotkanie. I czekając na zbiórce, podeszliśmy z kolegami do miejsca, gdzie z tego bloku, mniej –więcej, biegliśmy na ten szturm. Przed nami była fosa, bez wody, o głębokości trzy, cztery metry, a za tą fosą czterometrowy mur. Jak mieliśmy to zdobywać? Brama jest z bali drewnianych. Nie wiem, trzeba było z dużej armaty strzelić, żeby ją rozbić. A poza tym, gdybyśmy nawet teoretycznie tam się dostali, to nikt nam nie powiedział, co dalej mamy robić. Co? Na lewo? Na prawo? Prosto? Przecież to jest ogromny teren. Pełno budynków, biurowych, wojskowych, schronów. Co niby... rozkaz – zdobyć Cytadelę? Ja rozumiem, że był rozkaz zdobyć PAST-ę, to jeden budynek. Mieliśmy wątpliwości, co do sensowności tego rozkazu, on był w ogóle niewykonalny od samego początku. Najlepszy dowód, że nigdy go już nie powtórzono. Zastrzegam, nie wiem czy inne oddziały miały z innej strony tę Cytadelę zdobywać, czy tylko my. Nas do tego zajęcia było, jeżeli to był cały pułk, to nas było dwustu, no, może stu pięćdziesięciu, bo się nie orientuję. Oddział, w którym ja byłem, to drużyna dwudziestu chłopaków, którzy tę bramę atakowali. To tyle. Jest gorycz, że wysłano nas na misję, która nie mogła przynieść w żadnym wypadku powodzenia.
Warszawa, 20 listopada 2004 roku
Rozmowę prowadził Jacek Staroszczyk