Nazywam się Zenon Bartosiński. Jestem w stopniu porucznika w stanie spoczynku.
W Powstaniu byłem w Puszczy Kampinoskiej. Trzeba było uczyć tych z Puszczy Nalibockiej, jak się poruszać po lesie. Bo po lesie trzeba się było poruszać jak duch, żeby nie być widocznym, a samemu żeby wszystko widzieć, a oni tego nie potrafili. A ja… Byliśmy szkoleni.
Przed wojną byłem urodzony i mieszkałem w Cząstkowie Polskim, to była wieś między Puszczą Kampinoską a Wisłą, koło Czosnowa.
Rodzice [prowadzili] gospodarstwo rolne i było dużo pracy.
Wybuch II wojny światowej to 1 września 1939 roku, to był piątek i ja na ósmą [szedłem] do szkoły, Cząstków Niemiecki wtedy był, obecnie Cząstków Mazowiecki. Szkoła była od Cząstkowa trochę więcej jak pół kilometra, kilometr prawie.
Szkoła podstawowa, siedmioklasowa, ja zdałem do szóstej klasy. Ale podwórko naszego gospodarstwa było od ulicy, od drogi, to do szkoły było jakieś pięćdziesiąt metrów, trzeba było z podwórka wyjść do ulicy, do szkoły w lewo później iść. Ja na ósmą, to wpół do ósmej wyszedłem z domu i doszedłem do drogi, jak raz do tej ulicy, i wtedy były zza Wisły strzały, samoloty leciały od zachodu na Warszawę – niemieckie, z krzyżami, dwumotorowe bombowce. Zza Wisły artyleria nasza przeciwlotnicza z takich pocisków czterdzieści osiem chyba milimetrów, niecałe pięć centymetrów, ognistymi pociskami strzelała do tych samolotów, ale te pociski nie trafiały w nich, samoloty przeszły na Warszawę. Te pociski gasły, nie rozrywały się, tylko leciał smugowy, ognisty i gasł, i tam spadał gdzieś na las, bo to zza Wisły to na las, z północy na południe. I ja wróciłem się do domu. A ojca 6 sierpnia zabrali na trzy miesiące na ćwiczenia, mama była sama. Jeszcze miałem dwóch braci i siostrę, czworo nas było. Ja byłem najstarszy z naszej czwórki.
W Kuźni. Mówię: „Mamo, to wojna chyba, bo samoloty niemieckie lecą z krzyżami czarnymi, bombowce, na Warszawę, a artyleria strzela zza Wisły do nich”. Mama mówi: „Nie, to chyba ćwiczenia, synku”. Ja mówię: „Mamo, to nie są ćwiczenia, bo na ćwiczeniach nie strzela się do samolotów pociskami prawdziwymi, ostrymi, ognistymi jeszcze, zapalającymi. I samoloty z krzyżami to nie są polskie, to wojna”. Mama się rozpłakała: „Co ja zrobię? Mąż na wojnie został w takim razie, nie na ćwiczeniach”. I tak po tym, jak żeśmy rozmawiali, to na most narwiany poszły dwie bomby – huk taki, że wszystko się zatrzęsło. Mówię: „Mamo, to nie ćwiczenia. Na Wiśle – mówię – albo na Narwi most poszedł już. Bomby [zrzucono] albo na Modlin, na twierdzę, ale niech mama się uspokoi – mówię – wszystko będzie jakoś dobrze”. No i później to schron kopaliśmy sobie i w takim miejscu się zaczęło, co twarda była ziemia, nie można było szpadla włożyć, bo to susza była wtedy.
W ogrodzie w czereśniach. Myśmy wykopali tak na niecały metr i taki kwadrat, no, nieduży kawałek, z pięć metrów kwadratowych, cztery może i nie dało rady. Trzeba było przyjść i przy domu żywopłot był z bzu, a skądśmy wykopali… bo pod jabłoniami takimi dużymi…
A ja też, bo wtedy miałem dwunasty rok, i stryjek jeszcze, bo stryjek nie był wzięty na wojnę, tylko ojciec [wyjechał] na te ćwiczenia.
Tak. Ojciec był na ćwiczeniach. Do Modlina miał kartę, wezwanie, a z Modlina wzięli ich aż pod Działdowo, [gdzie był] batalion saperów. Tam robili schrony betonowe od Prus Wschodnich, na granicy z Prusami Wschodnimi. Schrony betonowe, wojskowe, do karabinów maszynowych obsługi jako saperzy. I ojciec pisał w liście, że powinien być [wykopany] rów zygzakowaty i schron nakryty wszelkimi takimi prętami, jakby liśćmi. [Trzeba] z grubych gałęzi, takich wierzbowych, położyć gęsto i grubo słomy, na to nakłaść tej targanej grubo słomy z pół metra i z pięć centymetrów tylko ziemi przysypać. A jak pocisk trafi, to czy będzie grube zabezpieczenie, czy cienkie, to nic nie pomoże. To tylko [o to] chodzi, żeby był schron, w razie jakby zawaliło się, żeby się można było podnieść. I tak zrobiliśmy.
Jeszcze wojny nie było, jak pisał. To jeszcze wcześniej napisane było, że jest tam. Później już nic nie było.
Wrócił w trzydziestym dziewiątym roku w listopadzie, aż spod rumuńskiej granicy. Do Rumunii przechodził cały Sztab Główny i papiery wartościowe, archiwum i pieniądze nawet nasze. Mówił, [że] przed tą granicą rumuńską palili to w lesie.
To było 1 września… A ja mam tak wojnę opowiedzieć.
4 września szła piechota z Warszawy, kolumny na Modlin szosą, a ona, cząstkowa szosa, było czterysta metrów. Wiśnie były, za wiśniami był sad trzydzieści pięć metrów szeroki, bo to dwie działki po siedemnaście metrów, i pół i ze sto metrów długi był – pięćdziesiąt metrów były wiśnie, a dalej były czereśnie, takie grube, rozgałęzione. Tam w tych [sadach] byłem, wiśni jeszcze szukałem, takich sucharków. I patrzę, idzie piechota z Warszawy. A oni w tych butach z gwoździami, a szosa była betonowa (teraz jest asfalt, ale wtedy był taki żwirobeton). Jak w tych kamaszach, butach z gwoździami szła kompania ponad stu żołnierzy, to łup, łup, nie słychać było. Dowódca był nic nie wart w takim razie, bo nie przewidział […]. I samolot od Warszawy leciał, „rama”, taki dwukadłubowy, takie były, „ramy”, jedno skrzydło, dwumotorowy. I ten samolot nadleciał i jak ten wygon tam jest, to [zrzucili] trzy bomby z góry (widziałem, jak te bomby leciały) i dwudziestu ośmiu tych piechurów…
Jeszcze jak. Wnętrzności, wszystko rozbryzgane było. Doły trzy, beton z szosy, ten taki gruby żwirobeton, powyrywane kawały, a na wygon jak trafił, to dół taki, no, wyższy jak do sufitu, głębszy i duży jak ten pokój, objętości okrągły, a tych piechurów porozrywanych w kawałki – strzępy. Okropność. Pierwszy raz widziałem dopiero zabitych ludzi. Później – to [bombardowanie] było 4 września – 9 września była sobota, pamiętam, poszedłem nad jezioro. Blisko było jezioro, jakieś pół kilometra niecałe od wsi. Ciepła woda jeszcze była, 9 września ciepło było i [poszedłem] w koszulce białej, takiej trykotowej, bez rękawów, wie pani, i w spodenkach byłem, kąpielówki pod spodem, a spodenki krótkie, czarne miałem, zapinane. Poszedłem kąpać się, wszedłem do wody i zacząłem pływać, a samolot od zachodu leciał. To nie były messerschmitty, później były, a to były focke-wulfy najpierw, niemieckie myśliwce. Ale nadleciał, ja dopłynąłem szybko do brzegu, leciał jeszcze dalej, warkot słyszałem. Dopłynąłem do brzegu i schowałem się pod burtę, taka trawa była, a ten [samolot] z karabinu maszynowego [strzelał] po tym bluszczu.
Sam byłem.
Do jednego nawet. Ach, proszę pani, dwa razy miałem. Poleciał, zakręcił i z powrotem drugi raz siepał po tym bluszczu. Jakbym w tym bluszczu był, to po mnie by było. A ja z bluszczu wyszedłem, wiedziałem, że może być niedobrze, [schowałem się] pod burtę w trawę, taki nawis. Bo to glina była twarda, taka mada gliniasta, to zaschło, to był kamień, taki nawis był, bo jak woda z Wisły wylewała, to wyszorowało to trochę i podmyło, i pod ten nawis [się ukryłem]. Mówię, jak będzie z góry strzelał, to pod tym nawisem mnie nie zabije. Trzeba było myśleć. Proszę pani, do szkoły się chodziło, to ja chodziłem do szkoły nie tylko po to, żeby się uczyć czytać, pisać i liczyć, ale trzeba się było uczyć myśleć, żeby już było… Dwanaście lat niecałe, bo dopiero w październiku dwanaście lat kończyłem, a już 1 września trzeba było myśleć bardziej niż dorosły człowiek.
Samemu się trzeba było [nauczyć]. Matematykę trzeba było, ja lubiłem matematykę, a matematyka to jest, proszę pani, na przykład dwadzieścia dziewięć razy dziewięć, to za dużo liczyć tak, kto to by taką tabliczkę mnożenia potrafił, ale trzeba sobie było myśleć. A wie pani, jak trzeba myśleć?
O, wszystko. Porozwalane, obrabowane, wojskowe nawet.
Ludność cywilna.
Okropność. Proszę pani, teraz tak: po tym jak się wykąpałem, jak już te samoloty [odleciały], trzy razy tak strzelał po tym bluszczu całą serią z karabinu maszynowego, ale tego karabinu maszynowego, nie tego przeciwlotniczego, [strzelającego] ognistymi [pociskami], tylko takiego MG 42, był taki z lejkiem i tłumikiem ognia (seria dwieście pięćdziesiąt naboi w taśmie, co dziesiąty nabój smugowy, świetlny). To jak przeleciał, obleciał, wyszedłem z tego i podkoszulkę białą zdjąłem z siebie, to [szedłem] w ciemnych majtkach, bo musiałem wygonem takim, drogą przez trytwę przejść i drogą jakieś sto pięćdziesiąt metrów do drzew, do wierzb, co były przy wsi, zadrzewiona ta droga była. A tak to było puste, przez te puste bez koszulki, bo widać białe z daleka, a ja miałem opaloną brąz skórę, to uda się może, a jak nie, to już trudno. Muszę przecież do domu dojść.
Tak. Po tym jak doszedłem do domu, to… To już nieważne, bo zamiast [pójść] do domu, to matka… Nikt nie wiedział, gdzie ja byłem. Poszedłem do tego schronu, tam było słomą zaścielone (a burza była zaraz, jak ja wróciłem) i usnąłem – w tej wodzie wykąpany, to się dobrze usnęło. I zasnąłem sobie. Burza była, nie słyszałem; lało podobno, szukali mnie, wołali – nie słyszałem. Później dostałem rugi porządne, że bym się tam mógł utopić, [jak] by zalało.
Szkoła nieczynna była, nikogo nie było.
Później Niemcy weszli, nie wolno było nam do szkoły chodzić w ogóle, żadnych zebrań, nawet przy figurce, kapliczce, co to majowe takie nabożeństwa śpiewało się, to w czterdziestym roku już nie wolno było.
No dobrze… Bo jeszcze samolot drugi raz mnie ostrzelał, jak poszedłem, jakieś trzysta metrów od domu, między wsią a szosą pola były, gołe było, kartofli ukopać, bo jeszcze nie było wykopanych w piwnicy na obiad. Mama [mówi]: „Bierz wiadro, motykę, idź, ukop kartofli”. Poszedłem ukopać i znów taki samolot, tylko tym razem od Warszawy leciał. To ja schowałem się przy miedzy w kartoflach, takie sąsiada były; nasze były [niezrozumiałe], nać uschła, a tamta nać była aż taka do kolan, zielona. To się przy tych kartoflach położyłem się w miedzy, ale ten samolot strzelał. Ja doczołgałem się sto pięćdziesiąt metrów między rzędami kartofli, tak co pół metra, rząd od rzędu. Tym pasem doczołgałem się pod wieś i tam był żywopłot bzu, tam podniosłem się dopiero, odetchnąłem, ochłonąłem. Poszedłem po to wiadro – wiadro postrzelane, trzonek motyki postrzelany.
Tak, ale to później. Mój wujek ledwie przeżył, proszę pani, strasznie był… Ale to już jak Niemcy weszli. A wtedy jeszcze Niemców nie było. Później, chyba 12 września, kawaleria od Warszawy do Modlina, cała ta sotnia, sto [żołnierzy]. I major w samochodzie, od tej kawalerii dowódca był w samochodzie, pierwszy jechał, a na koniach z tyłu kawalerka w hełmach, karabiny. A samolot, też ten taki „rama”… I tam była taka parowa… niżej teren, [więc on] się opuścił po tym terenie niższym i z karabinu maszynowego, tego frontowego, serią tak po tych kawalerzystach ciął. Kawalerzyści pospadali z tych koni, pozeskakiwali, i takie były mostki, kręgi, żeby z drogi polnej na szosę wyjechać, pod te [mostki] pochowali się. A ja byłem za stodołą, też w tym sadzie, w wiśniach, bliżej żywopłotu bzu. Ale u sąsiada były kartofle i miedza, tam było takie schylone, [bo] jak orał, to taką burtę wyorał, tyle było niżej, [to] ja się tam schowałem, położyłem i patrzyłem się, jak [strzelają] po tej kawalerii z tego karabinu. A to konie kopytami, nie słychać było… A też dowódca według mnie był winien. Kawaleria jechała na koniach i konie bez kawalerii później osiodłane do wsi dobiegły, w ten sad. Ale jeden koń z kawalerzystą, wie pani, [kawalerzysta] miał but w strzemieniu, nie wysunął tego buta i koń go ciągnął głową po ziemi w tym hełmie, a noga wisiała w strzemieniu. Ja dobiegłem do tego konia, chwyciłem za uzdę, wyjąłem mu ten but z tego strzemiona. Ale on był, wziąłem go – dwanaście lat niecałe – wziąłem go tak za rękę i na ramię, a tu pod pachę. Poradzić go nie mogłem, ale ciągnąłem go nogami po ziemi. Dociągnąłem i krzyczałem, wołałem, i przybiegło dwóch kawalerzystów, wzięli go na ręce, za nogi, pod ręce i do domu do nas, do pokoju wynieśli. Przestrzelony miał hełm i czubek pocisku tylko skórę zdarł i po czaszce przetarł się, ale impet pocisku sprawił wstrząs mózgu, uderzenie było impetne, bo to pocisk leci dziewięćset metrów na sekundę. Miał wstrząs mózgu, przytomność tracił, nieprzytomny był. Lekarz był jak raz też w tym pokoju… A kawalerzysta drugi miał przestrzeloną w dwóch miejscach rękę, dwa pociski i kość rozerwaną w ręce powyżej łokcia, między łokciem a ramieniem. I też tak stał blady, bo nie było na czym usiąść, bo to wszystko zajęte. Leżał na łóżku, a major też dostał, ranny.
Tak.
Pod wieczór, jak się szarówka robiła. Mieli wóz też, tabory i na wóz konny do Warszawy, do szpitala. Ale czy dojechali, jak tam było, to nie wiem dalszych ich losów.
To właśnie chcę powiedzieć. Dnia 17 września, była niedziela, godzina dziewiąta rano. A dużo Niemców było w wioskach.
Mieszkali, [już] przed pierwszą wojną mieszkali. U nas po sąsiedzku mieszkał na komornym, u takiego gospodarza, co pusty dom był, mieszkał Niemiec szewc. Chodziłem do niego, on sobie dorabiał, maszynką włosy podcinał do gołej skóry, grzywkę zostawiał, tam te dwa złote się płaciło. Ja chodziłem, brat. Jak była wojna, to go zabrali – wszystkich Niemców do Berezy wsadzili, do więzienia.
W trzydziestym dziewiątym roku, jak tylko wojna wybuchła 1 września, od razu ich zabrali.
Rząd nasz, polski. Stawić się, bo mogą być z piątej kolumny (i tak była).
Też. I tam dwoje dzieci mieli. I ta jego żona po sąsiedzku do nas przychodziła, do mamy mojej, wie pani, po ratunek. Mama jej dawała masło, ser, mąkę, słoninę.
Od 1 września już.
Zaraz, po kolei. 17 września, niedziela, a Niemcy od Warszawy, czołgi szły i tam ostrzał był duży z artylerii naszej wioski. Ta sąsiadka Niemka przyszła do nas, do schronu schować się – dobrze, że była. Za jakiś czas [przyszedł] Niemiec z karabinem maszynowym, dwa granaty za pasem, te pałkowe, pół litra wódki w kieszeni, rękawy zawinięte od bluzy i: Raus!!! – z tego okopu nas, z tego schronu. Raus, zostawił karabin maszynowy i ona pierwsza wyszła, i po niemiecku do niego. [Żołnierz pytał], czy polskiego żołnierza nie ma jakiegoś albo żołnierzy w tamtym schronie. Powiedziała, że nie ma, nein, ale i tak nie wierzył jej, wszedł i bagnetem wziął tę słomę, ten Niemiec.
Tak. Proszę panią, trzy Niemki do mojej klasy chodziły, dwóch Żydów i trzech Niemców, chłopaków w moim wieku.
Dobre. Ten mój [kolega], co mnie namawiał, żebym to poddaństwo, listę podpisał, bo jako będą kobiety sterylizowane… Dokąd pokolenie, to tego nie będzie, a to pokolenie dokąd będzie mogło pracować, to będzie żyło. „Zenek – powiedział – a ja chciałbym, żebyś ty żył. Podpisz volkslistę”. – „A dlaczego?” – „No bo później [ci], co nie będą mogli pracować, to będą usypiani”.
No, Niemcy. Namawiali, no nie tylko mnie, wszystkich namawiali. Proszę pani, szło się do Powstania, do konspiracji, bo nie było [wyjścia], lepiej chyba na polu walki zginąć z bronią w ręku niż być uśpionym, jak pani sądzi? Chyba lepiej.
Ja mu powiedziałem, on Müller, Gottlieb miał na imię, ale wołało się do niego Lipek, Gottlieb, Lipek. Dopiero bitwa przegrana polska, ale wojna trwa nadal. A jego mama była Polką, tylko ojciec Niemiec. Mówię: „Ty jesteś więcej Polakiem niż Niemcem. Też bym chciał, żebyś przeżył, ale chyba jako Polak byś prędzej przeżył jakoś niż jako Niemiec. Ale więcej nie mogę mówić”. Bo niebezpiecznie było, żeby żandarmi nie przyszli. A w szkole w Cząstkowie to był posterunek żandarmerii niemieckiej, a jeszcze tam Gimpel był żandarmem, co z moim ojcem w artylerii w dwudziestym roku służył, jak ruskie nachodzili, ci bolszewicy pod Warszawę, i tu na Pułtusk, i tu na Nowy Dwór, to za Wisłą wieś Suchocin, Skierdy, to tam przez telefon – linia naszej piechoty, jedna linia – przez telefon wołali, żeby ich ratować: „Ratujcie nas, bo nas na bagnetach rozniosą. Jedenaście ruskich na jednego Polaka idzie. Jeden nie da jedenastu [rady], ratujcie nas!”. To ojciec i ten Gimpel w artylerii, w haubicach dwudziestomilimetrowych (to z Francji, od Hallera przywiezione) pociski ładowali, aż lufy gorące się robiły. A to trzeba było pocisk ładować, później worki z prochem, dopiero zamykać i odpalać. To aż się lufa już gorąca [robiła], nie było czym studzić tej lufy, a strach było kłaść ten pocisk, żeby się w lufie nie rozerwał od gorącego.
Tak, a przed wojną służył w Modlinie w czołgach naszych jako polski żołnierz w stopniu sierżanta. Z ojcem po imieniu sobie mówili. Mówi: „Stanisław, nigdy nie chodź do lasu, do tej partyzantki, bo tam nie mają szansy, a chciałbym, żebyś [żył], masz czworo dzieci. Pamiętaj, nie chodź”.
On nie [podpisał] folkslisty, on od urodzenia był Niemcem i w polskim wojsku służył. Ale później jako Niemiec to wszystko jakoś, te polskie Niemcy, to byli już Niemcy. Oni się cieszyli, oni dumni byli, że tak zwycięża Niemiec. A niemiecka armia SS to w trzydziestym dziewiątym roku uchodziła za najlepszą armię świata, wyszkoloną, uzbrojoną i skoordynowane działania bojowe czołgów, piechoty i samolotów.
Teraz to, co Niemcy weszli, raus… I u nas za stodołą była taka droga polna do szosy, a tu sad po lewej, a po prawej było puste pole. I wygon, szosa była czterysta metrów niecałe może i kopka była u sąsiada, sterta słomy żytniej, zboża, do młócenia, z ziarnem zakopiona, to Niemiec wszedł po drabinie na tę kopkę z taką dużą lunetą drewnianą, taką grubą, w drewnie oprawionej (tak mi się wydawało, że to w drewnie, ale duża, bardzo długa luneta, taka z pół metra przeszło i taka na grubość) i obserwował od zachodu i od wschodu szos. I od Modlina jechał osobowym samochodem, taksówką, to były przed wojną takie czarne DKW, osobowe samochody. Niektóre były odkrywane, te kabriolety, a ten miał zakryty tą budą. Porucznik jechał z Modlina do Warszawy, młody taki chłop, ze dwadzieścia pięć, sześć lat, ze stopniem porucznika… A tam nie wolno było do szkoły chodzić, to ci Niemcy mieli jakieś dzieci, to tylko ich dzieci mieli jedną klasę w tej szkole, ale tak to żandarmeria opanowała.
Nie wolno było zgromadzeń… Do kościoła nie wolno było [chodzić], do figurki nie wolno było. Do figurki my poszli w czterdziestym roku w maju, a Niemcy byli, Schtobe był w Czosnowie, Rode, to byli Niemcy, cywile sprzed wojny, to mieszkali, Schtobe, Rode i Fentzke. Radke to był kierownikiem szkoły w Cząstkowie, jeszcze po wojnie zaraz, Radke, Niemiec. Jego córka chodziła ze mną do szkoły, Helena, a jeszcze dwie córki to do starszych klas chodziły. Kacper, Zygmunt (zresztą mieszkał koło szkoły) chodził, żeśmy razem siedzieli. Ten Lipek Müller mieszkał w Łomnie, dalej.
Nie, ja chodziłem do tego Lipka tam, ale później nie można było już.
W czterdziestym roku on strasznie nalegał: „Zenek, podpisz tę folkslistę, bo za dwa tygodnie Anglia będzie nasza”. W czterdziestym roku.
Mówię: „Przecież ty jako Polak jesteś więcej niż jako Niemiec. Może jako Polak byś przeżył prędzej. No a ja to mam tak, jak mogę być Niemcem, jak moja mama jest Polką i ojciec Polak? To tym bardziej. Jak tylko twój ojciec Niemiec, a matka Polka, ty się za Niemca uważasz, a jak ja mogę być Niemcem? To najwyżej będę uśpiony, trudno, jak potem nie będę mógł pracować”. – „Oj, szkoda”.
Nie, zaraz. I za jakieś dwa czy trzy tygodnie w czterdziestym roku został powołany do wojska, pod Stalingrad.
Nie, rok starszy był ode mnie. Ja miałem dwanaście lat, a on miał trzynaście. Ale to w czterdziestym roku… No nie wiem, do wojska go [wzięli], do Hitlerjugend, nie na front. Później na front dopiero, w czterdziestym chyba drugim czy trzecim roku. I w czterdziestym trzecim roku spod Stalingradu przyszła depesza do Müllerów, tam gdzie był, że zginął. Jego wujkowie Wilhelm i Henryk Müller zginęli też tam razem z nim. Kacper miał tego Zygmunta, co ze mną chodził, i jeszcze dwóch synów starszych – wszyscy trzej zginęli. To tak było.
Proszę pani, w wojnę to w czterdziestym trzecim roku, 23 sierpnia, w Małocicach, czterdziestu trzech złapali, bo Niemca zastrzelili, żandarma, tam zginął, został zabity. Za jednego Niemca było stu Polaków, ale stu nie złapali, tylko czterdziestu trzech, rozstrzelili, ale i młodych, siedemnaście lat, całe rodziny, ojca i pięciu, trzech, czterech dzieci, jego synów też, wszyscy. Ojciec jak się czuł, że nie może pomóc swoim synom – i on zginął, i synowie, wszyscy, cały ród. A jego żona jak się czuła, jak zginął mąż i dzieci? Strach było spać w domu. Spało się w lesie, spało się na polu, w zbożach, przy miedzy, w kartoflach – to się pościeliło słomy przy miedzy, przy zbożu, w życie, jak rosło, czy jakieś inne, albo kartofle. Spało się ze dwie, trzy noce, dobre było spanie, kładło się koc na słomę i prześcieradło, i w ubraniu się spało, kocem się przykrywało. A jak deszcz padał, to spało się w stodole. A jak w zimie, to dach słomiany, gruba słoma, strzecha, [dach] spadowy i nad stajnią, oborą sufit, to ciepło od obornika parowało, ale i smród. Proszę pani, pod strzechą słoma, taki skośny dach…
Proszę pani, było każdego człowieka od czternastego, piętnastego roku, jak był lepiej zbudowany – każdego chłopca było marzeniem – chociaż tę jedną noc, ten jeden dzień, żeby mieć jakieś szanse przeżycia. Ale też nie było pewności, nikt nie miał pewności.
Zaraz, to też będzie. A jak się spało na tym polu na razie, dobrze dwie, trzy noce, a później poszło się wieczorem w ubraniu, położyło się, poleżało się trochę, a tu, kurna, nieraz, ojej – mrówki takie małe, czerwone, ziemne, ale to gryzące stworzenia, trzeba się szybko było do naga rozebrać. A jak się spało na górze w zimie, mróz dwadzieścia stopni na dworze, a tam się mało nie zamarzło nieraz.
Wszyscy wiedzieli. Ciarki po plecach przechodziły, że to mogłem być ja jutro. Co nie złapali z łapanek w Warszawie kompletu… „Budy”, te pod plandeką (pałąki, plandeka) – ładowali w te „budy” z łapanek ulicznych, a jak nie wyłapali kompletu, to z łóżek zabierali, nawet w nocy; w koszulach, w kalesonach, boso, w mróz, śnieg i przywozili; na motocyklu z koszem, karabin maszynowy, pierwszy jechał na szpicy, patrol, bo w razie w lesie jacyś partyzanci, a z drugiej samochód pełen uzbrojonych w karabiny maszynowe, amunicję, granaty i takie ręczne, cały samochód Niemców, SS, obstawa.
Przez wieś w las i jeszcze w las. To jakieś jedenaście kilometrów od wsi w las wjeżdżali, a tam doły już były wykopane, dwa metry szerokie, dwa metry głębokie i niektóre do trzydziestu metrów długie.
I jak samochód podjechał, przy dołach był karabin maszynowy, trzy nieraz te maszynowe taśmy, i Niemcy – podjeżdżał samochód i z samochodu rzędem nad tym dołem ustawiali i serie terkotały. Słychać. Jak jechali w zimie, to nie było liści na drzewach, gołe, to widać było, że „budy” jadą na Palmiry, jak się tam stawało gdzieś na jakimś podwyższeniu, dachu. „Budy” jadą, będą zaraz serie.
Jak samochody [jechały] z Warszawy, to słychać było, bo to niedaleko, jakieś trzy kilometry niecałe. Skręcili w Palmiry z szosy z Warszawy. Jak skręciły w Palmiry, to zaraz jakieś tam podjechały i ustawili, już seria idzie. Od razu trzy karabiny maszynowe. Się nie wiedziało – trzy albo dwa strzelają serią tatatata! „To może jutro ja będę” – każdy sobie tak myślał. Wie pani, ciarki przechodziły przez skórę.
Tak.
Ojciec wrócił trzydziestego dziewiątego roku już w listopadzie, w końcu prawie, przed grudniem. Na pieszo szedł spod rumuńskiej granicy to nie tyle… No i teraz tak, rozstrzeliwali, a dwóch w koszulach, kalesonach, w bieliźnie wzięli z łóżka. Chcieli się ubrać, to im SS nie pozwolili. „Tam, gdzie idziesz, to ci nic nie będzie potrzeba”. Żadnego obuwia ani ubrania, w samochodzie boso, mróz dwadzieścia stopni, śnieg. Ale się umówili: „Jak wyjdziesz z samochodu, to klapę otworzą, to od razu wyskakujemy i ty biegniesz w stronę, ale do przodu samochodu, do szoferki – i tam były krzaki, zarośla – to w te zarośla, sosny. A ja z drugiej strony. Nim się Niemcy zorientują, karabin mają, zaczym załadują nabój w komorę, może nie mają, to… Będą strzelać, ale już nas nie będą widzieli”. I udało im się, dwóm, uciekli. Palmiry mieli bliżej – boso po śniegu, mróz, w koszulach – ale bali się, że Palmiry mogą być zaraz przetrząśnięte, mogą ich znaleźć. Dalej za Palmirami był Izabelin, też zostawili, aż do Sadowej. A ludzie już spali prawie, jak dolecieli. Budzili, że: „Ratunku! Ubrania, buty!”. I z tej wsi też [uciekli] na drugą stronę szosy, na Dziekanów Polski. Bo Dziekanów był Polski i Niemiecki też, a tam dalej to był Dziekanów, kolonia niemiecka była, teraz Dziekanów Leśny jest.
Oj, całe wsie niemieckie. Kazuń, Dziekanów Polski, Dziekanów Niemiecki koło Łomianek, Dziekanów Leśny, to i kolonia niemiecka, duża wioska, sami Niemcy.
Rolnictwem, wszystkim, szewc. Ten Müller, sąsiad, Kacper, takiego mojego kolegi ojciec, co miał trzech synów, też szewc.
Tak.
Ale to wszystko było tak opowiadane…
No, nie wolno było rozpowiadać.
Tak, bo jak tam rozstrzeliwali, to u nas też jakby ich zobaczyli, to by też ich zabili. Wie pani, gajowi, co byli w lesie gajowymi, to oni podglądali, a Niemcy to zabili, ten dół pełen prawie, tylko tyle brakowało do wierzchu, to tyle ziemi przysypali i choinki młode zasadzili, sosny młode tam wykopali i posadzili, i wrzosu trochę, jagodnika, poflancowali, zamaskowali – już nie ma grobu. Ale oni, ci gajowi, jak Niemcy odjechali, i wypatrzyli, że już nie ma posterunku, to znakowali to i nanosili na mapy, takie rysowali sobie, poznakowali.
Z konspiracją to jeszcze nic nie było. W trzydziestym dziewiątym roku mojego sąsiada kolega, ojciec jego był w Modlinie w czołgach sierżantem, chorążym i on, [oprócz niego] jeszcze kilka ich, wojskowych – Wartałowicz, sierżant wojskowy w Czosnowie, Kiełbasa, porucznik w Głownie, wojskowy – oni już ruch oporu zrobili.
Wtedy ja miałem dwanaście lat, ale nie byłem jeszcze, tylko kazali nam zbierać karabiny, amunicję, granaty, naboje.
Było dużo. Karabin maszynowy nawet i taśmy w skrzynkach.
Nie znaleźli. Ja też nie widziałem. Tylko znad Wisły jak bruzdą szedłem przy miedzy, bo krowy się pasło nad Wisłą w kępie na trawie, i krowy szły, a ja bruzdą szedłem i nogą bosą, bo to boso się szło, nadepnąłem na karabin. Przy miedzy w bruździe był, trawą przykryty. Karabin z celownikiem optycznym, snajperski, polski, z radomskiej produkcji.
No przecież było za widno, tylko palików takich nałamałem i zaznaczyłem, że wieczorem przyjdę. Przyszedłem wieczorem, wziąłem to i do tego sąsiada ojca. A on miał tak: jak Niemcy szli, czołgi od Warszawy w trzydziestym dziewiątym roku, 17 września, co pierwsze wjechały, to u nas było wojsko z tej Armii „Poznań”, „Pomorze” generała Kutrzeby.
Na podwórku. I jeden ten żołnierz dał mi hełm piechoty, bo to piechota była. Dał mi hełm, „Przynieś mi pyry”, poznańskie pyry to kartofle. A ja: „Co?”. – „No, pyry”. Poszedłem do stajni, takich suchych, tych końskich, nakładłem mu ten hełm, a tam ich kilku było, [rozpalili] ognisko, myśleli, że sobie upieką. Jak mu zaniosłem, tamci jak zobaczyli, przykucali i za brzuchy się trzymali ze śmiechu. „Łoch! Coś ty mnie przyniósł?” – „No, pyry”. Machnął ręką, wysypał to. „Kartofle po waszemu”. – „A, kartofli to nie ma – mówię – wykopanych. Na polu są”. – „O, po sąsiedzku macie. Możesz sobie łopatką ukopać”. – „Nie ma, no skąd. Ja ci nie pójdę kopać”. Nakopali sobie kartofli, przyszedł do mnie. „Przynieś mi soli”. Matka jak raz kupiła, miała całe pięćdziesiąt kilo, takie torby soli. Wziąłem mu tam tej soli w spodeczku takim od szklanki, zaniosłem. „O, dziękuję”. Ale poszedłem, to chleba mu przyniosłem, masła kawałek.
No, było jedzenia trochę.
[Karabin] produkcji radomskiej przedwojenny i skrzynki z taśmą ustawili sobie, dwie takie wierzby grube rosły, między tymi wierzbami, aż z taką koroną gałęzi. Ustawili karabin na stronę Palmir, jak Niemcy od Palmir będą szli, od Warszawy, pole gołe, to widać. Ustawili celownik, wszystko, tę lufę, żeby serią tak równo po piechocie niemieckiej. A tu czołgi szły, te niemieckie Panzer III i Panzer IV. Bo jeszcze tych „panter” i „tygrysów” nie było w trzydziestym dziewiątym roku, tylko Panzer III, Panzer IV. […] Od Warszawy szły te czołgi i od Palmir, tam od wygonu, polem między wsią a szosą, po tym gołym polu w kartoflach. Takie gąsienice ślady takie powygniatały po kartoflach, poniszczyły kartofle, pomiażdżyły, a i piechota [szła] między tymi czołgami. Ci z karabinu maszynowego po tej piechocie [strzelali] – trzech, jeden taśmę podawał, drugi strzelał, a trzeci obserwował. A Niemcy z tego czołgu armatę, działo nastawili na tę wierzbę, jedną grubą, jak rąbnęli pociskiem odłamkowym, tak tę wierzbę rozerwało, ale jakoś im nic się nie stało.
W czterdziestym drugim roku dopiero.
Też wojskowi u takiego tam, dowódcą naszym został porucznik Koral, co później był dyrektorem gimnazjum w Kaliszkach, na księdza się uczył, miał porucznika stopień. I on był dowódcą plutonu naszego, ale jeszcze tak: Wartałowicz, Pawłoś, ten sierżant i jeszcze Dudziński z lasu, też sierżant, pseudonim Bocian, Koral to pseudonim Słoń, a ten Wartałowicz to pseudonim Bartel (pseudonimy, nazwisk nie wolno było [ujawniać]), i Kiełbasa z Nowego Dworu, porucznik, pseudonim Gniewosz. Oni zwerbowali nas, czterech, takich młodych chłopaków i przysięgę musieliśmy złożyć, bośmy zbierali broń, ale jeszcze wcześniej tośmy byli tymi łącznikami. A radiostacja była u Pawłosia, sąsiada, mojego kolegi ojca, radiostacja nadawczo-odbiorcza, połączenie z Londynem. Jak oni tam [urzędowali], to myśmy musieli na drodze daleko stać i w razie czego to alarm. Patrol, obserwacja. Właśnie te samochody z tymi pelengatorami były, ale już to nie było… nie mogli namierzyć.
Najpierw się pomagało jako taki „przynieś, wynieś, pozamiataj”, a później [złożyliśmy] przysięgę: „Nagrodą twoją będzie zwycięstwo, a zdrada będzie karana śmiercią”.
W zagrodzie Korala ojca, tam w Cząstkowie Niemieckim, pewnie teraz Mazowieckim, jak jest ośrodek zdrowia, tam.
A jaki był wybór? [Zostać] uśpionym? To był chociaż wybór.
A w żadnym wypadku. Nie wolno było, żeby w domu coś się domyślali. Mogli się domyślać, ojciec się domyślał trochę, pytał się mnie. Nie. Jak przenosić musieliśmy te karabiny, szesnaście karabinów, mauzerów, worek cały naboi, granatów ręcznych drugi worek, jeszcze trzeci worek tych granatów zaczepnych, przez wachę, co Niemcy pilnowali od Wisły aż do plebanii na Łomnach. Granica tak zwana, tu Rzesza, a tam Gubernia. I jak [był] szmugiel, to łapali, zabierali żywność kobietom, co z Warszawy chciały przenosić. Jak to było w tej piosence: „Teraz jest wojna, kto handluje, ten żyje. Jak sprzedam rąbankę, słoninę, kaszankę, to bimbru się też napiję”.
Nas było batalion, oddział Orląt Modlina.
Tak, bo jeszcze nie było… może było, ale nie wiadomo, przecież nie było gazet ani radia, żeby to podawali. To była tajemnica, to myśmy jeszcze [do tej] tajemnicy nie dotarli, nie doszli, że jest… Pierwsze było, generał Tokarzewski, utworzyli Służbę Zwycięstwu Polski.
Tak.
Datę? 6 sierpnia u nas był odpust przed wojną, a wtedy nie było wolno już. Od 6 sierpnia. Jeszcze to była data [ważna], bo ojciec wezwany był na trzy miesiące na przeszkolenie, ćwiczenia, a to 6 sierpnia w czterdziestym drugim roku, ale już była Armia Krajowa, [powstała] 14 lutego w czterdziestym drugim roku, ale myśmy nie wiedzieli przecież.
Lokalny, tylko miejscowy. Nas było kilku, ale starszych było [więcej], a my tylko czterech takich strzelców, „przynieś, wynieś, pozmiataj”. Ale to było trzeba… Jak Niemcy [szli] na wschód, szły szosą samochody ciężarowe, kuchnie polowe ciągnęły za sobą, armaty nawet… A ja z tego sąsiada synem, on ode mnie rok młodszy jeszcze, trzeci dom, drugi sąsiad Gołębiewski, a on Pawłoś, trzeci (poza stodołą), od razu przez pola, wie pani, od naszej zagrody do jego zagrody, nie drogą, tylko polem. Byliśmy w kontakcie i mówi: „Zenek, chodź, pomożesz mi, ojciec każe obserwować. W dachu, w stodole jest dziura, tam jest rusztowanie, przez lornetkę [mamy] liczyć te samochody”. Na wschód ciągną artylerię, kuchnie polowe, w czterdziestym pierwszym roku, na wiosnę, jeszcze w zimę, śnieg był, a już w czterdziestym pierwszym roku, 22 czerwca chyba, napadli na Rosję.
No nie, nie jeszcze, bo w czterdziestym drugim byłem.
Godzina „W” 1 sierpnia, ale to później, a ja byłem wcześniej.
A, szkolenia były nad Wisłą. Tylko że Niemcy, choroba, mieszkają, było bardzo niebezpiecznie. Ale szkolenia były teoretyczne i praktyczne, celownik jak ustawiać, jak celować, trochę na rysunkach, wie pani, ale i praktycznie. Po jednym strzale [oddaliśmy], raz, jeden strzał i koniec. Rakietnicę mieliśmy.
Jak te chłopaki poszli nad Wisłę, byliśmy tam z wędkami… A wędkować nawet nie wolno było Polakom, wędką ryb łowić ani siecią, ani w ogóle – nie wolno i już. Nie wolno świniaka zabić – kara śmierci; krowę zabić – kara śmierci; rower, za rower kara śmierci.
Za wszystko, co tylko szkodliwe było dla III Rzeszy, propagandowo, to kara śmierci. Radia nie można było żadnego, ani na słuchawki, ani [zwykłego]. A gazety to ich te z Warszawy, co Niemcy drukowali, to się nazywały tak zwane gadzinówki.
Tak, szmuglerki przynosiły, jak przychodziły po żywność. I jak w czterdziestym trzecim roku przyniosły te gazety z [danymi], co komisja międzynarodowa Czerwonego Krzyża te groby na Katyniu ekshumuje…
Tak, proszę pani, okazyjnie, to już w czterdziestym trzecim roku się wiedziało, ilu oficerów rozstrzeliwali w tył głowy, i że to nie Niemcy, tylko Rosjanie. Niemcy specjalnie, wie pani, ich propaganda, żeby na nich nie było, bo i tak później Rosjanie, Stalin na nich zwalał.
Kartofle, zboże…
To było naznaczone, ile. Nawet krowę też później, w czterdziestym czwartym roku – tylko jedną krowę można było zostawić sobie, a resztę krów oddać. Świniaka to [trzeba było oddać] do niemieckiej rzeźni. W Czosnowie w remizie strażackiej zrobili rzeźnię i tam świnie się zawiozło, to ubijali prądem, za uszy brali i [razili prądem] wysokiego napięcia, świniak padał i go oprawiali. Rozebrali go, oprawili, to na rodzinę sześć osób, nas czworo i rodzice, to dwadzieścia pięć kilo rąbanki.
A zapłacili za resztę, jak się zdało. Ale tylko jednego świniaka tak [podzielono], a można dużo zdawać, ale nic nie zostało.
Z jednego. A można wszystkie oddać. Poszły na front, potrzeba im było mięsa. A brakowało mięsa, bo ostatnia „polska świnia” podpisała folkslistę i brak było mięsa, na kartki było.
No… lepiej, żeby nie nagrywać.
Nie można tego [mówić].
Wszyscy wiedzieli. Ale proszę pani, wiadomo było, po co to Powstanie, że potrzebne, ale trochę inaczej, nie tak.
Potrzebne, żeby Polska była Polską, bo by mogła być republiką radziecką. A tak też praktycznie prawie była – tylko teoretycznie była Rzeczpospolita Polska Ludowa, a praktycznie Polski zdrajcy, pachołki Rosji rządzili.
O Powstaniu nagrane tak było, że wszyscy… Jakby nie było Powstania takiego pod komendą, to by było samoczynne, jeszcze gorzej, bo nie byłoby wtedy koordynacji.
Tak nie można było sobie wejść. Nie przyjmowali tak, proszę pani, do zarządu, do „Miotły”, ani do żadnych innych ugrupowań.
Cały ten oddział Orląt Modlina… Seweryn [Skowroński], który był w Komendzie Głównej Armii Krajowej w Warszawie, a tutaj dowództwo Orląt Modlina był Tadeusz Janicki, kapitan przedwojenny kawalerii, późniejszy dowódca Batalionu „Miotła”, ostatni. To on był w tym oddziale Orląt Modlina i miał z tym Sewerynem [Skowrońskim] z Komendy Głównej Warszawskiej kontakt. Ten Seweryn [Skowroński], pseudonim Lilpop, „Anatol”, pamiętam jeszcze, miał tu przyjść do Cząstkowa, do Pawłosia… Do Pawłosia tylko Janicki, pseudonim Czarny, kapitan. U Pawłosia to się wszystko miało dziać, zebranie miało być, a my musieliśmy całą noc i cały dzień na Łomnach tam, na polach rozstawieni być i patrzeć, jak Niemcy z wachy dwóch pójdą nad Wisłę i drudzy schodzili. A nieraz tamci zeszli, a drudzy nie poszli, wtedy droga wolna była. I przeprowadzaliśmy tego Seweryna Skowrońskiego, i on w ten sposób [przechodził], i odprowadzaliśmy. I te karabiny maszynowe, te ręczne, maszynowe, i tę amunicję, broń też przenosiliśmy. Ale z tymi starszymi, co sierżant taki był, wojskowy sprzed wojny (krzyżem Virtuti Militari odznaczony nawet), z Łomnej, to on był, było kilku, to oni przenosili, a myśmy tylko obserwowali, czy droga wolna. A tam w Pieńkowie odbierali tę broń i wozem przewozili na ulicę Marii Kazimiery 25.
Nie, na Marymont. Tam Pawłosia, tego sierżanta… miał dom przedwojenny, mieszkali też tam w Warszawie, a tu też gospodarstwo mieli.
Tylko obserwacja była.
Ten Seweryn Skowroński załatwił tam, czy oni mieliby jakieś miejsce na ten oddział, przyłączyć go do czegoś i przyłączyli nas do Batalionu „Miotła”. Mam legitymację.
Po wojnie. Proszę pani, nie wolno było przy sobie mieć żadnego dokumentu, kartki ani listu, nic.
Tak.
Proszę pani, [byli] agenci niemieccy, gestapo, dużo było, ponad dwa tysiące, aż się wierzyć nie chce wam, takiemu młodemu pokoleniu, że ponad dwa tysiące Polaków, co byli agentami gestapo. I proszę pani, Powstańczy Oddział Specjalny, POS i nasz Batalion „Miotła” wymiatał, trzeba było wymiatać. A wie pani jak? Tych agentów to się wiedziało, ale oni mieli broń, każdy miał pistolet, to nie było tak łatwo. To trzech, jeden podchodził do niego z tyłu, pistolet, „Ręce do góry, na głowę”, a ten z boku [mówił]: „Wyrokiem sądu Polski Podziemnej jako agent Gestapo, [za] współpracę z Niemcami zostałeś skazany na karę śmierci. Wyrok będzie wykonany natychmiast” i pach! To jeszcze pamiętam.
Bo też [brałem w tym udział].
Tak, dużo razy.
Tutaj, u nas było dużo. I jeszcze teraz w lesie, jakośmy nie poszli do Warszawy, bo już było to zagrodzone, nie można było przejść. A jeszcze z bronią, karabinem? W żadnym wypadku. I myśmy weszli do lasu, tu do lasu, a przy lesie było pole nasze, zboże było skoszone i taka zagrabiona słoma, z kłosami, z ziarnem, to tam pod tę zgrabioną [słomę] kładło się grabie, widły, w razie czego to się brało te grabie i do domu się wracało. A w podwórzu Niemcy byli przecież. [Jednemu] Niemcowi tak się ręce trzęsły, że guzików [nie mógł zapiąć]. Na front wschodni miał iść, a front już był Legionowo, Jabłonna, podchodzili pod Pragę Rosjanie, czołgi. A u nas Niemiec taki młody, może z rok starszy ode mnie, siedemnaście, osiemnaście lat może jeszcze nie miał, mundur, płaszcz założył, bo to już jesienią w czterdziestym czwartym roku i tak mu się ręce trzęsły, że nie mógł guzików zapiąć i pasa nie mógł zapiąć, ja mu pomagałem. I hełm mu założyłem na głowę.
W mieszkaniu.
Dużo [ich] było. Spali w stodole, a dużo było, sztab nawet później był, czołgi. Czołg w stodole pod jabłonkami, „tygrysy” już, te duże. To było w czterdziestym czwartym roku.
Proszę pani, 2 października generał Tadeusz „Bór” Komorowski, generał dywizji podpisywał, a przyjmował kapitulację generał broni SS, nazywał się Erich von dem Bach, w Ożarowie.
Po Powstaniu.
Godzina „W”, siedemnasta, 1 sierpnia. Doszło, ale za późno. Na drugi dzień dopiero.
Mieliśmy się stawić w Warszawie, ulica Wolności 4 chyba, coś tak było.
1 sierpnia.
Za późno, cały nasz oddział dostał za późno.
Przedarliśmy się, poszliśmy, że tam broń jest na Marymoncie, na Marii Kazimiery, weźmiemy i będziemy… Poszliśmy, kolega, ja, we trzech poszliśmy, ten czwarty nie chciał, on taki dziki był. Lepiej, żeby nie szedł, ustaliliśmy we trzech.
A z „Miotły” to na Marymoncie był, jeszcze żyje, Wiesław Lechowicz, mam kontakt z nim, rozmawiamy.
Koral był, porucznik. A za Niemca też był tak jak ja, taki szef, tylko że w Warszawie mieszkał. On tu przyjeżdżał, kolega był nasz, za Niemca i przed wojną jeszcze, bo te Pawłosie, mój kolega, sąsiad tego, to tam mieszkał, a ten mieszkał jako lokator u Pawłosia w tym domu, w pokoju.
Z dowódcą Koralem, tym „Słoniem”.
A nas trzech.
Dowódca, że tam weźmiemy broń z tej Marii Kazimiery.
Lasem, bo w Burakowie czołgi i nie było przejścia, a za Łomiankami Buraków i tam zaraz Młociny.
Myśmy doszli, ale nie na nasze zebranie, doszliśmy do… Pawłosia ojciec już tam nie był, bo też nie doszedł na tę całą ulicę Wolności czy jak; nie doszedł, tylko [był] na Żoliborzu u „Żywiciela”, porucznika tego Niedzielskiego, Żywiciel pseudonim, na Żoliborzu. Jak myśmy tam doszli, jak ten Pawłosia ojciec nas zobaczył, ręce załamał i na tego swojego syna: „Coś ty zrobił, dzieciaku? Jesteś najstarszy! Matki nie ma, to jak ja zginę, to chociaż ty powinieneś tam zostać, pomóc mamie”. I do tego Niedzielskiego porucznika poszedł, dowódcy żoliborskiego, „Żywiciela”, (zgrupowanie to było „Żywiciel”), żeby nas odesłać jak najszybciej. Jak będą szli do Puszczy Kampinoskiej po broń, po amunicję w takich grupach, to żeby nas wzięli ze sobą. I wzięli nas. Poszliśmy we trzech przez las, do naszego lasu żeśmy doszli, a oni szli aż na Wiersze, bo tam na Wierszach było całe zgrupowanie, tam była radiostacja nadawcza i połączenie z Londynem mieli, i Grupa „Kampinos”. A doszliśmy tam do lasu, wzięliśmy te grabie i przyszliśmy do wsi, do domu. Myślałem, że lanie dostanę, bo matka i ojciec nic nie wiedzieli, ale nie powiedziałem im, że byłem w Warszawie i wróciłem, udało się. A z powrotem było jeszcze gorzej – w tamtą stronę było lepiej niż z powrotem, bo Niemcy już bardziej, wie pani, ustawili się, uszczelnili. Ale udało się.
Zaraz. W Grupie „Kampinos” był sąsiad, taki starszy już był, miał lunetę taką, co dał w las, to było tak blisko, jak do pani, widziałem sosny. I miał pistolet, a myśmy też mieli karabin mauser i granat zakopany miałem, schowany w wiadro i okręcone było papą, żeby nie przenikało w bzie, w żywopłocie. Dół wykopałem i tam [schowałem] granat, naboje, wszystko było.
Proszę pani, ja miałem parabellum, visa.
Tak.
A to wszystkiego nie oddało się. Karabinów szesnaście… A te, co były między tą wierzbą, karabin maszynowy i tej amunicji trzy skrzynki, co [było] tych dwóch, co te pyry [chcieli]. No i strzelali, jak z tego pocisku, z czołgu, tę wierzbę rozwalił, im się nic nie stało, ale wystraszyło ich. Złapał ten karabin maszynowy, jeden za lufę, drugi za kolbę, a trzeci te skrzynki w rękę i uciekali na zachód. Ale ciężkie to było, uciekli ze trzydzieści metrów i kartofle były u tego Pawłosia właśnie, te „almy”, taka nać duża, zostawili w tej naci, w rzędzi ten karabin maszynowy i te trzy skrzynki z taśmami z nabojami. A służący był u Pawłosia, znalazł to. I nic nie mówił. Nawet Pawłoś był w Powstaniu, [to znaczy] na wojnie był w Modlinie, nie było go w trzydziestym dziewiątym, a ten znalazł i schował do stodoły, tam gdzieś zakopał, przykrył taki dół, nakrył i zamaskował – nie ma. I później, jak Pawłoś wrócił po wojnie, w kapitulacji Warszawy, to [służący] dał to i był karabin maszynowy.
Czyściłem te karabiny, i te karabiny, szesnaście mauserów czyściło się, poprawiało się.
Nie, karabinu nie, tylko pistolet. Miałem dwa, ten parabellum i tego visa. Dziewięciomilimetrowe naboje, magazynki dwa, parabellum było bębenkowe, takie starego typu.
A później ten cały sąsiad, taki Bosowski, on do końca był w lesie i aż na ten, aż w Góry Świętokrzyskie [poszedł]. Ja byłem…
On przyszedł do domu i mówi: „Zenek, wiem, że jesteś w Armii Krajowej. Idziemy do lasu”.
Później tak.
Na razie tośmy nie wiedzieli, a już istniało, 14 lutego w czterdziestym drugim roku było. Był Związek Walki Zbrojnej, generał Sikorski przemianował rozkazem na Armię Krajową i nadał na dowódcę generała Stefana Roweckiego „Grota”.
Jak żeśmy poszli, w tym lesie spotkałem się pierwszy raz z tymi z Puszczy Nalibockiej, myśmy ręce załamali, proszę pani. My byliśmy wyszkoleni.
Tak.
Tak.
Puszcza [Kampinoska], tu, z Cząstkowa prosto do lasu.
Z Puszczy Nalibockiej, spod Kresów, spod ruskiej granicy.
Adolf Pilch, porucznik. Tam był „Góra”, a tu „Dolina” przyjął. Jak Józef Krzyczkowski pseudonim Szymon został ranny w nogę pod lotniskiem bielańskim w ataku, to ten porucznik Pilch na razie zastępował go, a później major „Okoń” z Batalionu „Pięść” objął [dowodzenie].
Szkolić tych z Puszczy Nalibockiej. Myśmy ręce załamali, jak oni byli niewyszkoleni. Oni mieli styczność z Niemcami, zabijali, ruskich zabijali przecież. Tam Rosjanie jeden miał pepeszę, a resztę ze stu bez pepeszy, ale zabierali ludziom cały dobytek, świnie, krowy i do lasu, i tam robili kiełbasy. I kukuruźnik przylatywał, zabierał te kiełbasy do Moskwy. A tutaj ludzi wymordowali i dzieci, i palili.
Umieli strzelać. Nie umieli… Proszę pani, las to jest las. Jeśli pani czytała kiedyś książkę takiego o Indianach, amerykański, tytuł „Jibbenainosay. Duch puszczy”. Czytała pani może?
To on z takim małym pieskiem chodził. […]
Tak, jak się poruszać. Musisz być jak duch i musisz nie tyle oczami, co uszami nasłuchiwać, nawet ucho do ziemi przyłożyć. I musisz być niewidoczny, przechodzić z zarośli do zarośli niewidoczny, ale ty musisz wszystko widzieć. Jeszcze czego, ale to już bez tego… Ale proszę pani, jak zabić Niemca, nie zadając mu ciosu ani ran.
Szkoleni byliśmy przez tych [żołnierzy] przedwojennych.
Coś w tym rodzaju, ale to bez tego… [Nie opowiem], bo później jacyś chuligani mogli sobie z tego korzystać. Oj, nie daj Boże.
Nasze? Nad Wisłą i w lesie naszym, bo jeszcze do rządowego to mieliśmy jakieś sto pięćdziesiąt metrów lasu własnego, chłopów, co działki mieli, jak działki szły, [czyli] prywatny. A dopiero dalej państwowy.
Nie brałem. Nie, przyznaję się. Nasze usta skłamać nie umieją.
Nie, z „Okoniem” nie miałem i z tym całym Krzyczkowskim też nie. Kolega mój tylko, przyjaciel, miał. Wynosił Krzyczkowskiego z pola bitwy, z tego lotniska bielańskiego, rannego. On młody, młodszy ode mnie dwa lata, tylko wysoki, kawał chłopa, silny – mnie to by za kark wziął i za okno wyrzucił.
Nie, do domu.
Tak, szkolenie tylko było. A dowódcy dopiero resztę szkolili. Kilku tylko dowódców się szkoliło, dziesięciu, dwunastu nieraz ich było. Trzeba wszystko było uczyć ich, wie pani, tego co nas, przekazywać, co myśmy potrafili. Ale to bez kamery.
Proszę pani, dla dobra ludzi. Przecież, proszę pani, pani sobie wyobrazi… I tak jest chuligaństwa dużo.
Republika. Jest pomnik tam jeszcze, przy tym cmentarzu naszym, naszym cmentarzu Grupy „Kampinos”, pięćdziesiąt cztery krzyże, mam tu, w książce zdjęcia. Pięćdziesiąt cztery krzyże i ołtarz. Mam tu zdjęcia, jak [był] biskup, kardynał Józef Glemp, jak go odsłaniają, jak wyświęca, historyczne zdjęcia, tu w albumie gdzieś są.
Niepodległa Rzeczpospolita Kampinoska, proszę pani. I Niemcy nie mieli wstępu tam do tej miejscowości, a w lesie już do porządku były karabiny maszynowe, czujki, patrole wystawione. A od nas w Cząstkowie był oddział ukraiński, „własowcy” generała Własowa, „ciubaryki” żeśmy ich nazywali, i wzięli na konia armaty i na koniach kawaleria tych „ukraińców” z szablami… karabiny i artylerie ciągnęli, i na Powstańców, [żeby ich] zlikwidować. Proszę pani, większa połowa ich nie przyszła, nie wróciła i armaty zostawili. A znów jeden „ukrainiec” przebrał się jako Rosjanin, że uciekł z niemieckiej niewoli, i wtyczka weszła, ale kazali mu się rozebrać, obrewidowali, [kazali] buty zdjąć i obcas oderwali. W obcasie miał, w razie Niemcy go [złapią], to że on jest…
Tak.
Tak. I [Mieczysław „Rybak”] Bogucki, kolega mój z Janówka, miał niedobre zadanie rozstrzelać go. Pluton egzekucyjny i został rozstrzelany.
Teraz druga sprawa. Przy lesie kartofle były, z Czosnowa taki Kopiński miał te kartofle, właściciel. Poszedł tam oglądać, już właśnie jak Powstanie było… I tu w lesie Grupa „Kampinos” przyjmowała zrzuty, wie pani, była tak zwana Kompania Lotnicza, się nazywała, do przyjmowania zrzutów. Przez radiostację [łączyli się] z Londynem i [stamtąd] dawali znak, że tu zrzucać. I jakoś wiatr zniósł na spadochronie radiostację nadawczo-odbiorczą i w te kartofle gospodarza z Czosnowa wpadła, w tę nać, spadochron z tą radiostacją nadawczo-odbiorczą. A ten przecież wiedział, że są partyzanci w lesie. I Dudziński był dowódcą plutonu, mieszkał w Kaliszkach, a był pirotechnikiem na schronach przed wojną i tu w szkole było całe to dowództwo tych schronów, obstawa. I ten [Kopiński] zamiast zawiadomić partyzantów o tej radiostacji, o tym spadochronie, to chorobny świat, poszedł na żandarmerię, żandarmom powiedział. Wie pani, że później chcieli go rozstrzelać za to, że do żandarmów doniósł. Zabrali żandarmi tę radiostację.
Nie, [ale] wszyscy wiedzieli.
No, o tym, że do żandarmerii poszedł, do Cząstkowa do szkoły i powiedział żandarmom, że tam spadochron leży, jakaś paczka. Bo on nawet nie wiedział, że to radiostacja. To chłop ciemny.
Proszę pani, były na spadochronach w workach karabiny, takie breny, i amunicja rzucana. Do Warszawy szło zaopatrzenie, ale później nieraz to tym z Żoliborza zostawiali, Powstańcom, „Żywiciela”, bo do naszych, tam do Śródmieścia, nie można się było już dostać. Kanałami tego nie chciał nikt ich przenosić.
No wiedzieliśmy, bo radiostacja nadawczo-odbiorcza była z Londynu i nasza „Błyskawica”, w Warszawie była radiostacja.
Nie.
Bo nie byłem przecież dopuszczany do wszystkiego, a wszystkiego nie wolno było [pytać], nawet pisać nie wolno było. Proszę pani, podejrzanym by było się, że może agent niemiecki – jak ktoś się tam za dużo pytał, to też niedobrze było.
Płomienie, dym, wybuchy, bomby jak leciały, wszystko było. Serie, jak te samoloty rosyjskie przyleciały nad Warszawę, to Niemcy [strzelali] z tych działek szybkostrzelnych ognistymi pociskami, całe serie szły. Widać było wieczorem.
Ludzie z Warszawy… O, proszę pani, później, jak już Warszawa [słabła] (czołgi niemieckie i tego), już wszyscy wiedzieli, że nie ma dostaw pomocy, broni, amunicja się kończy, to z naszego Powstania dziewczyny z Niemcami – czołgi przyjechały i nasze dziewczyny z Niemcami. Ale tam jak wpadli ci z RONA, Russkaja Oswoboditielnaja Narodnaja Armia, z Kazachstanu, Uzbekistanu, Kirgistanu, te „kałmuki”, RONA w skrócie… Dowódcą był Bronisław Kamiński, nie wiem, czy pani może wie.
W Muzeum tam wszystko historię całą wie. To oni byli… Niemcy ich nie mogli upilnować, rabusie, gwałciciele.
Zaraz. Ci z RONA w Warszawie nagwałcili…
Co tu było. Nagwałcili i nazarażanych było tą chorobą straszną, co nie było wtedy jeszcze lekarstw, penicyliny nie było. Była, ale w Stanach Zjednoczonych i majątek kosztowała, a tu nie było, Niemcy nie mieli. A zarażone były kiłą, syfilisem, to to straszna choroba i tak śmiertelna. I dziewczyny były dwie takie, ładne, młode, z Warszawy u nas, ale tu w stodole, a później znaleźli kwaterę u mojego wujka, sklep miał pusty, to za sklepem [były] pomieszczenia, to tam mieli łóżka i oficerami, dwie i dwóch oficerów niemieckich. I ci oficerowie jak się zarazili, oni się zorientowali, że coś trzeba z nimi zrobić. [To było] w czterdziestym czwartym roku, na jesieni, już Powstanie upadło, w październiku chyba było. I wujek mówi: „Słuchajcie, Niemcy was mają zlikwidować”. Bo rozumiał po niemiecku, a oni, Niemcy, nie wiedzieli, że rozumie. „Niemcy mają was zlikwidować, macie możność uciekać”. – „Proszę pana, dla nas nie ma życia. To tylko nam przysługę zrobią, jak nas zabiją. Bylebyśmy się same nie musiały zabijać. Dla nas nie ma [ratunku], bo nie ma lekarstwa”. A śmierć z tego straszna. Ja widziałam tę śmierć.
Nie.
Byłem trochę, miesiąc niecały. Pół miesiąca, dwa tygodnie chyba czy trzy, nie pamiętam dobrze.
Do domu. I w domu byłem. Później, jak już Powstanie upadło, major „Okoń” zebrał [ludzi] 28 września, wyprowadzał, bo Niemcy…
Nie, już nie, w domu byłem.
Nie byłem.
Zaraz, zaraz. Jak Powstanie upadło, to Niemcy, tamte wsie, jak Grupa „Kampinos” w nocy 28 września wyjechała w Góry Świętokrzyskie, na Jaktorów i mówili temu majorowi „Okoniowi”.
Budy Zosine, o.
Od początku się wiedziało.
Ja? Wszyscy, wszyscy Powstańcy. Jeżeli nie ma pomocy, „Och, jaka rozpacz me serce rozpina”, zna pani tę piosenkę?
„Walczyć nie ma czym, pod czołg idzie z butelką dziewczyna, by zapłacić im”.
Stanęli, specjalnie.
Słychać było. Niemcy na odpoczynek… A pojechał od nas… Był sztab, czołgi, pancerni – matka ich miała siedemnastu, bo rodzice chcieli mieć córkę i on był siedemnastym, i na nim przestali już, córki zaniechali. No i tak: „Słuchajcie, ja już tylko jestem jeden, a tych szesnastu ich zginęło, a rodzice tylko mnie jednego [mają]. I za czym – mówi – do Modlina będziemy się cofać, to i mnie zabiją też”. […]
Po Powstaniu artyleria była w Czosnowie przeciwlotnicza, działa te dalekiego [zasięgu], zenitówki, kaliber osiemdziesiąt osiem milimetrów, ciężkie, wysokie, to pionowo mogły strzelać. I jak rosyjskie samoloty Ił-2, bombowe… A most budowali w Czosnowie, przez Wisłę, drewniany, pale takie grube, pale nabijane…
W czterdziestym czwartym roku już, we wrześniu. A sołtys nakaz miał, tu na gminę był esesman, gestapo jako Amtskommissar, major gestapo, z trupią czaszką, i u sąsiada był, kwaterował. A u nas był sztab, światło, radio mieli nadawcze i takie odbiorcze.
Dobrze. Nieraz puszkę konserw dali nam, wie pani, normalnie. Russland… tak, o, ręce składali. Ale to z Wehrmachtu, bo SS to nie, z Wehrmachtu. Russland ma prima Artillerie, oj, prima Artillerie.
Tak mówili nam, po niemiecku. A jeden Niemiec po polsku, co z Wehrmachtu miał… Drzewa brakowało nam do kuchni na ogień, to że ojciec może przywieźć z lasu. „Tak”, bo mieliśmy konia, wóz, piłę, siekierę i łańcuch. Z wozu się deski zdjęło i Niemiec z karabinem pojechał pomagać, z Wehrmachtu. A myśmy się trochę bali, bo jakby tam go zabili, to cała rodzina zginie.
Proszę pani, Niemcy w listopadzie w końcu nas wypędzili, ewakuowali z Czosnowa na zachód. „Jedźcie wozem. Zakładać konie, krowy, zabrać, co możecie zabierać. Za pół godziny ma tu was nie być”. To co to, mieliśmy ze sto pięćdziesiąt króli, to ja z bratem zabijałem na mięso, bo tam nie będzie pewno co jeść. W szaflik taki dębowy myśmy te oprawione [króliki], bez skóry, bez wnętrzności, w szaflik i z solą, i na wóz, i pierzynę. Mama pościel, wszystko, i ubrania, i sól wzięła, cukier. A tam na miejscu gospodarz, też taki duży gospodarz, większy niż [nasz] – myśmy mieli tylko dziewięć hektarów, a tamten miał chyba ze dwadzieścia – i soli ani cukru nie zaopatrzyli się. To tam myśmy zakwaterowali, ja spałem na górze, nad stajnią, nad oborą. Po stodole się chodziło po ryglach takich, po słomie na dach, znaczy pod strzechę – słomą nakryty, strzecha słomiana, gruba, cieplej było, siano było.
Tak, pół kilometra od Leoncina, wioska Michałów. A w stronę Wisły wał i tam Gniewniewice były, tam w Gniewniewicach to wieś niemiecka, sami Niemcy, a później tam dalej był Wilków Polski, Wilków Niemiecki, Secymin Polski, Secymin Niemiecki, Niemcy. I w tych Gniewniewicach Niemców już nie było, 15 sierpnia wszystko mieli… [niezrozumiałe] nasza wysiedliła gospodarza koło młyna, takiego dużego, z pięćdziesiąt hektarów. Wysiedliła go, gospodarzem był. Zabrała.
Ona tu mieszkała od I wojny światowej.
Wybierali gospodarki i w pół godziny możesz sobie wziąć, co w rękę poradzisz i ma [cię] nie być. I nic, żeby wozem.
1 sierpnia Powstanie, a 15 sierpnia żandarmeria nakazywała im: „Ma tu was nie być, zabierajcie, co potrzeba i do wieczora ma tu was [nie być]”. Nie mieli pół godziny jak my, do wieczora – mogli sobie od rana naszykować i wyjechać. I nie było Niemców już tych cywilnych.
Nie. A tego [gospodarza], jakeśmy tam [byli], to żona jego tylko była i dzieci, dwóch synów, a on był zabrany przez Niemców i w Płońsku siedział w obozie. Wrócił, ale jak już ruskie weszli.
To byliśmy tam, proszę pani, od listopada… Aha, na razie myśmy byliśmy w Stanisławowie, bliżej. Ale spaliśmy w domu, słomy pościelone w kuchni, a w pokoju jednym spali właściciele, rodzina, a w drugim Niemiec spał, gestapo, ze szmajserem. Siostra moja (miała wtedy, w trzydziestym ósmym roku urodzona, w grudniu, to szósty rok dopiero w grudniu by skończyła) zaczęła chrapać na kuchni, ale słyszał. Jak się zerwał, pistolet, szmajsera wziął i: Raus! – bo zastrzeli, wszystkich zastrzeli. On z frontu przecież, odpocząć [przeszedł], musi na front iść, bolszewików zatrzymać, a tu spać mu nie dajemy. Mama tę pierzynę chwyciła i do stodoły, a ja wziąłem tego młodszego brata, najmłodszego, za rękę (trzy lata młodszy, a ten [drugi] sześć lat był młodszy), za rękę ich prowadziłem do stodoły, mama tę córkę i tego najmłodszego syna wzięła, pierzynę, a my z tym młodszym trzy lata ode mnie bratem, z trzydziestego roku, w siano się zagrzebaliśmy. Mama jak wchodziła przez te drzwiczki wąskie, jakoś gwóźdź był, zawadziła tą pierzyną, rozdarło się, pierze się nasypało.
To już w maju.
Tak, bo ja wcześniej wróciłem, w styczniu, pilnować, a rodzina to się nie nadawało.
A jak?
Ja spałem na tej górze i zamarzałem, dwadzieścia osiem stopni mrozu było. I mi się ciepło robiło i sen mnie łapał – to był sygnał, że się zamarza. I zszedłem, herbaty się napiję i zaraz wrócę.
Nie, tam na tym Michałowie. Z tej góry siana… A tam byłem w szczycie, co między deskami szpary. Zszedłem, herbaty się nie napiłem, a termosu nie było, żeby sobie wziąć gorącej herbaty. Zimno, zamarzałem – w ubraniu, w butach, w takiej kurtce, a nie było takiego kożucha, żeby [się przykryć]. Napiję się i zaraz przyjdę.
Poszedłem tam, a tam Niemcy na motorze, znaczy z koszem, patrol. Trzech wjechało i od razu, samochód jeszcze pełen, ciężarowy, z karabinami. Obstawili wszystko, te całe budynki, rewizja. A ja tam nie byłem [długo], jeszcze nie rozejrzałem się, bo dopiero pierwszy dzień byłem. I skoczyłem po schodach na strych, na górę tego domu, a to był duży dom, długi i komin był, i tu pokój był, i tu pokój, i były dwa kominy, złączone z tych dwóch pokoi w jeden komin, z tyłu jeden komin i z drugiej. Ale ten komin był taki szeroki ponad metr i za tym kominem stanąłem. Bo pusto było, okienko było, jedno w szczycie i drugie okienko, małe okieneczko. Nie ma gdzie [ukryć się] na tej górze, za tym kominem stanąłem. A Niemiec jeden szukał jeden mieszkanie, [drugi] drugie mieszkanie. Ten, co pierwsze mieszkanie obszukał, po tych schodach na górę [wszedł] z tym pistoletem maszynowym, szmajserem, granaty dwa za pasem i idzie po tych schodach tam na górę. A ja za kominem byłem. Wszedł, stanął, rozejrzał się – pusto, nie ma nikogo na górze, żeby się gdzie schować, bo wlazłem tam pod dach, a dach był gontem kryty. I on tak ten komin z tym pistoletem obchodzi, ja ruchy widziałem, a ja tak też, za nim obszedłem. I on, tylko ten drugi jak wyjdzie z tego pokoju i będzie stał, to mnie zobaczy i każe zejść. I sobie mówię: „Matko Najświętsza, ocal mnie jeszcze chociaż ten raz”. I jakoś jeszcze nie wyszedł ten drugi i ten zszedł – ja tak za nim, [kryjąc się] za kominem, a on zszedł po schodach. I odetchnąłem. Jak odjechali, to wskoczyłem na ten strych i przez szparę patrzę, a tu drut kolczasty, taki z siedemdziesiąt, osiemdziesiąt metrów, pojedynczy drut kolczasty, a do tego drutu poprzywiązywane ręce mieli mężczyźni i chłopcy nawet, takie mizeroty, trzech. Do Leoncina ich prowadzili. Obstawione karabiny maszynowe, obstawa – Niemcy.
Tak. Obstawili, ale do tego drutu kolczastego jedną rękę mieli przywiązaną, żeby nie uciekli. Doprowadzili ich tam i seria, „tatatatata”. No to już wiadomo. Sześćdziesięciu siedmiu chyba było. Trzech takich chudych, chudzinów zwolnili, chłopaczków czternastoletnich, a tych, resztę [rozstrzelali].
Zaraz, zaraz, bo jeszcze była ciekawa sprawa.
Za pięć dni chyba Rosjanie już walą kolbą z pepeszy we drzwi: Otwieri! Otwieri! A ojciec po rosyjsku [mówił], mama też, w szkole rosyjskiej po I wojnie światowej musieli, po polsku nie wolno było mówić im w szkole, rusyfikacja była. Umieli dobrze czytać, pisać, mówić, i ojciec po rosyjsku dobrze mówił. I weszli i wysłali patrol, jednego na nartach, z pepeszą, w takim białym kombinezonie, na mundur kaptur biały, na skrzyżowaniu do Gniewniewic droga do Leoncina, a z tej drogi jeszcze w prawo na Sochaczew… A tam w Gniewniewicach było pięciu Niemców, co w oknie u nas wacha była, na wasze pilnowali. Przychodzili, po wsi rewidowali. U nas przyszli, u nas byli o drugiej w nocy, wszystko z szafy wywalili. Mama kupiła pończochy od szmuglerki, jedwabne, w takiej torebce były. Zaraz te pończochy [wyciągnęli]: „O, szmugiel!” I mamie po twarzy z jednej strony chlap, z drugiej strony chlap. „Szmugiel!” I zabrał te pończochy. „Nie wolno Polkom w pończochach takich jedwabnych chodzić, Niemki tylko mogą”. I tam się spotkali Niemcy, jak wracali z wachy z Gniewniewic, obudzili rano gospodarza, kazali mu założyć koń, wóz, siedzenia i na Sochaczew żeby ich wziął, a ten rusek okopany był w śniegu metrowym, pepeszę wystawił: Ruki w wierch! Na tym wozie pięciu.
Bardzo dobrze, tylko trzeba się było litować nad nimi.
Proszę pani, koszuli nie miał, tylko drelichowy mundur. Żeby sukienny, to cieplej. Zima, mróz – drelichy i kurtka watowana i spodnie watowane, a buty to walonki, a zelówki filcowe, tam dziury, wyłożone takimi tymi gazetami złożonymi i nogi w to.
[…]
To ojca Rosjanie… Niemcy zabrali nam dobrego konia, a [dali] dwa takie „trupy”, co ledwie się na nogach trzymały. Tego zabrali z chomątem, ze wszystkim, uprzężą, a dali też z uprzężą. To trzeba było wóz pchać, pusty prawie. A w tym Michałowie te konie dostały trochę obroku, siana, trochę owsa, żyta i się trochę podpasły, siły trochę nabrały. Przyjechał ojciec tu ze mną, to Rosjanie zabrali na podwodę. I wie pani, aż dopiero go zwolnili…
No, wóz, a ojciec jako furman. A po rosyjsku [mówił]. I podwozić skrzynie, pociski moździerzowe, amunicję, aż gdzieś tam w stronę Poznania.
Tak.
Niektórzy byli już. I u nas zginął blat z kuchni z fajerkami, drzwi całe dubeltowe były do pokoju, oszklone, ładne, zamek taki – wszystko zdjęte, zabrane. A stodoła, tylko dach został na słupach, a rygle, deski, jakiś spichlerz, komora była, wszystko Niemcy [wzięli] na ogień, bo zimno było, a palić w kuchni, żeby ciepło było. A w mieszkaniu było słomy, pół metra grubo naścielone.
Wszyscy, Niemcy z frontu. Kopało się okopy, a okopy śnieg na równo zawiał, metr śniegu jeszcze nad okopami, a Rosjanie na nartach po wierzchu sobie przejechali i okopy niepotrzebne były. A w tych okopach żaden Niemiec nie siedział. Nad Wisłą był karabin maszynowy niemiecki, w takim dole nakrytym i strzelnica taka, deska i ustawione na Wisłę. Na Wiśle lód gruby, na lodzie śnieg, a po tym śniegu Rosjanie na nartach, w białych kombinezonach, to [Niemcy] strzelali z tego karabinu, cała seria za serią. Koszyk był jak ten stół, to by nie zmieścił tych łusek, taki koszyk, co było w tym, pod karabinem.
Tak, z ojcem.
Z ojcem [przyjechałem] i ojca zabrali za las Rosjanie. I polskie wojsko też było w mundurach, to na tę podwodę, aż pod ten… na stronę Poznania (zapomniałem [nazwę]). Tam dopiero go zwolnili, bo tam drugich wzięli, na Poznań.
Tak.
Jeszcze zanim to nastąpiło, jak ta cała Grupa „Kampinos” się wyprowadziła na te Budy Zosine i na Góry Świętokrzyskie, to tu Niemcy pacyfikowali całe te [wsie], Janówek, Wiersze, Truskawkę – wszystko równali z ziemią, spalili. A tych rozstrzelili, czterdzieści dwie osoby, nawet chyba ze dwie czy trzy kobiety (mam w książce nazwiska). Rozstrzeliwali, wszystko spalone. A później jak ten most drewniany robili na Wiśle w Czosnowie, to na gąsienicach niemieckie mercedesy ciężarowe woziły [materiał] z miejscowości Kampinos, Dąbrowa Stara czy jakaś tam, jak Sowia Wola. Tam wyżynali takie grube kloce na słupy, młotem jakimś pneumatycznym nabijane i robione tak na klamry. Podłoga, jezdnia, przez most samochód ciężarowy na gąsienicach… [niezrozumiałe] chłopaków, takich czternaście i więcej lat już, i dwanaście nawet. [Mieli] ładować tam te spalone – Janówek, Wiersze, Truskawka, Łosia Wólka – kominy, domy, ściany. Jak jeszcze stały, to opasywali liną stalową, grubą te mury, komin i zaczepiali do tego mercedesa na gąsienicach, pociągał, to wszystko się rozwalało, a my tę cegłę musieliśmy na samochód wrzucać. I na ten most wjeżdżali i przed mostem trzy metry, że woda napędzi pod most, bieżąca jak wyjdzie.
Zrzucać z samochodu. I po nowe. Ile samochodów tam poszło, wszystkie te cegły ze ścian, z kominów, wszystko zatopione – przed mostem ze trzy, cztery metry zrzucać przed most.
U nas nie było partyzantów, to nie.
Och, jakby wiedzieli, to by nie musieli wsi palić. To była konspiracja, nawet jeden o drugim nie bardzo wiedział.
I zrzucaliśmy te cegły, samoloty ruskie, te iły bombowe, dwumotorowe, leciały nad ten most, żeby to bombardować. A Niemcy, artyleria zaczęła strzelać z lasu, z tych kępin ukryta, do ich samolotów, ale nie trafiała. Odłamki leciały – chciałem wziąć cegłę, a tu odłamek pierwszy ją… rozprysła się. I jeszcze dziura w dnie, taka gruba cztery albo pięciomilimetrowa chyba blacha, było dno z takiej blachy grubej, to przebił tę dziurę i w most, w balu utkwił, taki odłam duży. Ale mnie koło głowy tylko świsnął.
A Niemcy pochowali się pod te topole grube, a nam kazali zrzucać, bo z karabinów. Jak ktoś tam stanął, chciał uciekać, to strzelali w górę, że: „Nie, Arbeit!”.
Tak, październik.
Dobra, musiało [wybuchnąć], tylko trochę bez pomyślenia.
Ale fujary, [to znaczy] dowództwo.
Warszawa, 12 lipca 2016 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek