Moje nazwisko Maciej Słomkowski, urodziłem się w 1934 roku, z zawodu jestem lekarzem. W okresie wojny, jak to za chwilę prawdopodobnie wyjdzie w trakcie wywiadu, mieszkałem również na Starówce i to był ten okres, kiedy było Powstanie Warszawskie. Przedtem mieszkałem w różnych miejscach Warszawy.
Urodziłem się w Warszawie, w lecznicy prywatnej, która po wojnie stała się lecznicą Ministerstwa Zdrowia.
Ojciec był drogistą, czyli prowadził skład apteczny. Mieszkaliśmy na Pradze, na ulicy Wileńskiej. To był dzielnica, w której mieszkało sporo Polaków i sporo Żydów. Ja zapamiętałem jako dziecko pewne zwyczaje żydowskie, niekiedy zabawne, nie było rozdźwięków. I to wszystko, co mogę powiedzieć.
To właściwie były psikusy żydowskie. Mianowicie Żydzi mieli przed wojną nad bramą domu, w którym mieszkałem, a to była po prostu kamienica-studnia, nad bramą mieli taką drewnianą werandę obudowaną, która służyła im do modłów. W czasie tych modłów zasypiali – część z nich była starszymi ludźmi – i małe dzieciaki mieli za zadanie kupować u ojca w drogerii słaby amoniak, który oni wąchali, żeby się pobudzić do słuchania. Ale oni często żądali od ojca czy kupowali od ojca amoniak stężony i to wywoływało gwałtowne poruszenie w tej właśnie werandzie. Zapamiętałem też, ponieważ jak powiedziałem, to było podwórko-studnia, zapamiętałem sposób, w jaki się modlili. To było dla mnie dosyć dziwne, nie powiem, że zabawne, ale z zaciekawieniem się przyglądałem, mianowicie kiwając się, modlili się, jak teraz sobie uzmysławiam, w kierunku wschodu, ale realnie to było tak, że na przykład modlili się przed szafą, bo akurat szafa była ustawiona w kierunku wschodu. To właściwie z takich przedwojennych sytuacji dość specyficznych byłoby właściwie wszystko, no bo pamiętam poza tym, że to był dobrostan, pamiętam, że ponieważ babcia mieszkała na Wiejskiej przy Sejmie, myśmy się przenosili często na święta, więc pamiętam ten stukot kopyt końskich po śniegu. Ale pamiętam również bardzo eleganckie zachowanie oficerów przedwojennych. Ja byłem małym dzieciakiem, wtedy miałem pięć lat, ale pamiętam, że salutowałem im – to był dla mnie powód wielkiej dumy, ale jeszcze większą dumą napawało mnie to, że oni mi odsalutowywali. I to było coś wspaniałego, co ja zapamiętałem jako taki, no, gest wielkiej grzeczności dla małego dzieciaka i jego matki.
Tak, to bardzo ciekawe pytanie, bo wiąże się z pewnym epizodem, który nie wiem, czy wszystkim jest znany. Ja byłem w Międzylesiu, to był jeszcze okres, w którym się wyjeżdżało [tam] na, teraz się mówi, wczasy. Międzylesie było wtedy osadą leżącą na skraju lasu, tak że było wygodne dla rodziców, było stosunkowo niedaleko w zakresie linii elektrycznej, kolejowej. Wejście Niemców pamiętam jako bardzo dramatyczne zdarzenie. Ojca wtedy nie było, bo na wezwanie poszedł w kierunku wschodnim, natomiast nie wiem z jakich powodów nas, mieszkańców – w tym właśnie tymczasowych mieszkańców – Niemcy wygonili i ustawili pod jakimś murem. Ja w tej chwili nie jestem w stanie odtworzyć miejsca dokładnie, ale to było w Międzylesiu. Naprzeciwko nas, i to pamiętam dokładnie, stał odkryty wóz terenowy, na którym stał karabin maszynowy. Nas ustawiono pod murem i ten karabin maszynowy był w nas wycelowany. Matka odwróciła mnie tyłem do tego karabinu maszynowego – wtedy nie miałem jeszcze poczucia żadnego strachu. I to trwało kilka minut, taka niepewność. W tym momencie przyjechał jakiś oficer niemiecki i odwrócili od nas lufę karabinu maszynowego, a nas pognali w kierunku lasu. Pamiętam wtedy skrajne zachowania niektórych żołnierzy, oni byli również na koniach. Jeden z koni był obszczekiwany przez psa i ten pies piękny został w moich oczach zabity strzałami z pistoletu. Ale inny Niemiec, na innym koniu, rzucił mi wtedy – mnie, do ręki – bochenek chleba. Tak że różne podejście było, niemniej jednak ogólnie panował lęk i ja ten lęk odczuwałem. Pamiętam również, że w pewnym momencie wybuchła strzelanina i to z użyciem takich małych dział polowych, mianowicie jakaś grupa polska usiłowała przedrzeć się do Warszawy, została otoczona w małym domku, który tam w tym lesie był, bronili się, strzelając, ale właśnie odwrócenie tych armatek i rozstrzelanie właściwie całego domku razem z tymi żołnierzami polskimi stało się faktem. Ja już tych ciał nie widziałem, te ciała zostały uprzątnięte, ale ten domek pamiętam, bo matka mnie tam zaprowadziła, żebym to zobaczył. Do tej pory, ponieważ w Międzylesiu przez pewien czas mieszkałem (właściwie to było, to, o czym mówię w tej chwili, to jest bardziej Anin niż Międzylesie), ciągną się w lesie ślady okopów i gniazd, w których stało niemieckie uzbrojenie, ostrzeliwujące wtedy jeszcze broniącą się Warszawę.
To była polanka, na której nas zgromadzono, to nie było daleko, bo ja nie przypominam sobie zmęczenia, i po pewnym czasie nas rozpuszczono, to znaczy dzieci i kobiety. Natomiast to, co za chwilę powiem, to jest tylko to, co ze słyszenia wtedy słyszałem – nie wiem, czy to prawda – mówiono, że tych mężczyzn, których zastano w domach, rozstrzelano. Ale nie wiem, czy to jest prawda.
Bardzo krótko, dlatego że później, pamiętam, już po rozpuszczeniu nas z tej polanki i po tym epizodzie z obroną garstki żołnierzy, która chciała się przedrzeć do Warszawy, bardzo krótko potem wracaliśmy. Przy czym wracaliśmy do Warszawy furmanką, z jakichś powodów, które w tej chwili nie są mi znane. Zapamiętałem taką zupełnie pustą, brukowaną kocimi łbami ulicę Grochowską i ja siedziałem na stercie tych różnych rzeczy, które się wywoziło na tak zwane wczasy, czyli na pobyt poza skupiskiem miejskim.
Był brat… To znaczy to był mniej więcej w moim wieku chłopiec, który był synem brata mojej matki. Była jego matka, natomiast jego ojciec razem z moim ojcem poszli na wezwanie pułkownika Umiastowskiego.
Nie, to nie był jeszcze grudzień, to była późna jesień. Wróciliśmy… Myśmy mieszkali na Pradze, jak powiedziałem, ale na Wiejskiej koło Sejmu mieszkała babcia i myśmy wrócili do mieszkania na Wiejską. Było ono większe, były tam zapasy węgla i całe życie skupiało się w kuchni, którą dawało się ogrzać. Pamiętam zimę, która wtedy nastąpiła, z dużymi opadami śniegu – leżały pryzmy śniegu i pamiętam, że uderzała mnie jako dziecko różnica między taką wesołą, no, swobodną atmosferą, [tak] ja to odczuwałem, sprzed 1 września trzydziestego dziewiątego roku, z taką bardzo ponurą atmosferą tych dni grudniowych, które zapamiętałem w Warszawie.
Wtedy już dotarł ojciec.
Nie mogę na to pytanie odpowiedzieć, bo nie pamiętam dokładnie, nie zdawałem sobie wtedy sprawy, ale stosunkowo szybko dotarł i stosunkowo szybko otworzył swój sklep na Wileńskiej, do którego to sklepu dojeżdżał.
Jest różnica pewna między apteką a drogerią. Drogiści również kończyli pewne kursy, ale nie były to kursy na wyższym poziomie uczelnianym – to jest taka różnica jak między technikiem a inżynierem. Ojciec miał prawo sprzedawania ziół, niektórych specyfików, ale również było to jakby łączone z typem perfumerii. Wiem, że za czasów wojennych Niemcy powtórzyli dla drogistów kursy, które były obowiązkowe i na które chodził mój ojciec.
Nie, nie pamiętam. To jest dla mnie luka. Co ciekawe, pamiętam święta tuż sprzed wojny, czyli grudzień trzydziestego ósmego, ale nie pamiętam absolutnie świąt po trzydziestym dziewiątym roku do pewnego momentu, tym momentem to już był chyba rok czterdziesty pierwszy albo nawet drugi. Ja umiałem czytać i było dla mnie wielką przyjemnością, że rodzice wtedy kupili mi dwie używane książki. Była czynna księgarnia na Targowej, na Pradze, prowadzona pod firmą Gebethner i Wolff. Tam można było kupować książki używane i pamiętam „Huragan” Gąsiorowskiego, który mi kupiono i który wzbudził we mnie wielki zachwyt – ale to już był prawdopodobnie rok czterdziesty drugi.
Zacząłem chodzić do Górskiego, ale ciekawa rzecz polega na czym innym. Ja byłem uczony w domu przez kogoś w rodzaju prywatnego nauczyciela – to była Niemka, rodowita Niemka, która nienawidziła faszystów i wojsk niemieckich, które wkroczyły, ale która również przepowiadała – znaczy „przepowiadała” – mówiła o tym, że jest święcie przekonana, że Niemcy przegrają wojnę, i strasznie się bała tego, że po wojnie wkroczą tutaj wojska sowieckie. I to ja zapamiętałem, to nie jest zmyślone przeze mnie, to zapamiętałem. Zapamiętałem również piękny, już nigdy więcej takiego nie widziałem, sznur bursztynów na jej szyi.
Ona między innymi uczyła mnie niemieckiego i nie wiem – w pewnym momencie matka zapisała mnie do prywatnego liceum czy gimnazjum, w każdym razie do szkoły Górskiego, na ulicy Górskiego. I z tej ulicy Wiejskiej to chodziłem tam piechotą, brałem udział w lekcjach, ale to było dosyć trudne, ponieważ mnie zapisano, miałem wtedy sześć lat, a poszedłem od razu do klasy trzeciej i dawałem sobie dobrze radę z wyjątkiem arytmetyki, której nie bardzo rozumiałem. Z tego okresu pamiętam wieczory, kiedy się uczyłem, bo to bywały wieczory, te długie wieczory jesienno-zimowe i tym jasnym światłem, przy którym ja uczyłem się, to były karbidówki tak zwane, czyli tam był wewnątrz karbid, polewało się wodą, wydzielał się gaz, który śmierdział okropnie, ale który dawał jasne światło.
Pamiętam, w tym pierwszym okresie wojny – i tu właściwie niedokładnie rok wiem – na pewno były naloty. Myśmy schodzili w czasie [nalotów] w nocy do piwnic. Tylko w tej chwili sobie uświadomiłem, że to było już później, to było wtedy, kiedy już powstało getto, kiedy okolica ulicy Wiejskiej i Sejmu była nur für Deutsche, kiedy kazano nam się przenieść na ulicę Przebieg do mieszkania pożydowskiego i kamienicy chyba żydowskiej w ogóle. Czyli to był już późniejszy okres czasu i wtedy były te naloty. Kto te naloty robił, nie mam pojęcia, ale pamiętam te naloty, pamiętam takie zdarzenie, że wszyscy opuszczali mieszkania, zbiegaliśmy do piwnic. Pamiętam, że się nasłuchiwało wybuchów, czy one były dalej, czy bliżej. Niedaleko był Dworzec Gdański, a więc była to dzielnica dosyć mocno bombardowana. Ale problemem było również ukrycie biżuterii i złotych monet. I zostały wydrążane nóżki w stołku, na którym siadała babcia – babcia brała ten stołek oczywiście ze sobą do piwnicy, siadała na tym stołku, a w nóżkach była biżuteria i złote monety.
Tak, wiedziałem – trudno to było ukryć.
Tak. Może ze wstydem, ale muszę powiedzieć, że ku mojemu szczęściu zamknięto szkołę Górskiego. Ja tam miałem… Strasznie się wstydziłem tego, że nie nadążałem z arytmetyką. I wtedy zostałem umieszczony w szkole, która mieściła się w baraku na rogu ulicy generała Zajączka, tuż za wiaduktem nad mostem Gdańskim… Znaczy, no nie „tuż”, trzeba było zejść z tego wiaduktu – generała Zajączka jak wiadomo, jest zaraz w prawo, wiedzie ku Cytadeli, ta szkoła była na samym początku przy ulicy… Śmiała chyba tam jest. Tak, Śmiała, róg generała Zajączka. Ja pamiętam nazwisko wychowawczyni, które to nazwisko powiem, bo to się wiąże z pewnym momentem, który dla mnie był bohaterski. To była pani o nazwisku Świszcz. W pewnym momencie w czasie lekcji usłyszeliśmy tupot butów, słyszeliśmy za oknami tego baraku krzyki ludzi, którzy wołali: „Uciekać, łapanka!”. I wtedy pani Świszcz kazała całej klasie wstać. Wtedy zaśpiewaliśmy „Rotę”.
Nie. Natomiast pamiętam drugi element, mianowicie w naszym domu na Przebieg, w jakimś mieszkaniu złapano rodzinę żydowską. To był drugi raz, kiedy stałem pod murem. Wszystkich mieszkańców domu z ulicy Przebieg wyrzucono, ustawiono nas pod murem getta, mur getta przebiegał wzdłuż Stawki. Staliśmy prawie pół dnia. Wiem, że… Nie byłem świadkiem, ale słyszałem, że tę rodzinę rozstrzelano. Ale powiadam jeszcze raz, nie byłem świadkiem tego, to są sytuacje, które zasłyszałem. Nas tylko pilnowano, pilnowali nas uzbrojeni żołnierze niemieccy, nie wiem, z jakiej formacji, ale nie ściągali karabinów, nie wymierzali, tak jak to było we wrześniu trzydziestego dziewiątego roku. Nawiasem mówiąc, to, co zapamiętałem, to to, że mur getta był pilnowany od strony [zewnętrznej, wzdłuż ulicy Stawki]. Zanim nie wybuchło powstanie w getcie, to w zakresie widoczności były rozstawione posterunki niemieckie, które pilnowały muru getta.
Nie, to był tylko ten moment, który ja zapamiętałem, żadnych innych relacji tego typu nie mogę przekazać.
Nie, nie miałem jeszcze wtedy tej świadomości. Natomiast Żydów spotkałem – i wtedy już wiedziałem wiele – dosłownie pierwszego dnia Powstania Warszawskiego.
Jak wiadomo, bo nie będę mówił rzeczy, które są ogólnie znane, Powstanie… Usłyszeliśmy najpierw po południu strzały dochodzące z Żoliborza, z balkonu było widać opancerzone jednostki niemieckie kierujące się w kierunku Żoliborza, bo to jest przecież przedłużenie ulicy Bonifraterskiej, obecnie to również przedłużenie ulicy, która wtedy nie istniała, mianowicie Andersa. Na Bonifraterskiej z balkonu można było widzieć te pojazdy opancerzone zmierzające w kierunku Żoliborza. Muszę powiedzieć, że słyszę często, że niepotrzebnie Powstanie wybuchło. W to się nie zamierzam wdawać, nie moją sprawą jest ta ocena, ale moją sprawą jest przedstawienie pewnych faktów. Mianowicie ojciec mnie zaprowadził w kierunku mostu Kierbedzia i mostem Kierbedzia wzdłuż szpaleru ludzi, cywilów, którzy się temu przyglądali, jechały furmanki niemieckie wywożące dobytek Niemców z rejonów zza wschodniego brzegu Wisły. To było nawet dla mnie bardzo budujące. Ja wiedziałem już wtedy i dokładnie zdawałem sobie sprawę, kim [są], jakie zagrożenie stanowią Niemcy. Każdego popołudnia z wielkim niepokojem czekałem na powrót ojca z Pragi. Wiedziałem, co to są łapanki. Ten niepokój, że ja na kogoś czekam, to mi pozostał do tej pory. Wtedy właśnie, pierwszego dnia [Powstania], ciepło było bardzo, babcia wysłała mnie do jeszcze czynnego sklepu po chleb. Chyba tylko dlatego, że byłem dzieckiem, sprzedano mi ten chleb. Tę noc pierwszą spędziliśmy jeszcze w mieszkaniu…
Teraz mówimy o 1 sierpnia. Ale zaraz po pierwszym dniu ze względu na ostrzał zeszliśmy do piwnicy i z tej piwnicy już nie wróciłem nigdy do mieszkania, mieszczącego się na trzecim piętrze nad tą piwnicą. Tam się zamazywała noc. Pamiętam, nie bardzo dokładnie wiedziałem, czy jest [noc], czy dzień, ale pamiętam pewien dramatyczny element: mianowicie młody chłopak, tak w tej chwili oceniam go na dziewiętnaście lat może, w furażerce, w bluzie, z opaską AK, stanął w drzwiach wyjściowych klatki schodowej, która prowadziła do naszego mieszkania, ale w dół, do piwnicy (wtedy mieszkaliśmy w piwnicy). W pewnym momencie padł strzał, on się stoczył i stoczył się już martwy. Stoczył się dokładnie pod moje stopy. Jak mówiono, [strzelec] był to „gołębiarz”. „Gołębiarze” to byli dywersanci, prawdopodobnie niemieccy, ale nie wiem, w każdym razie mówiło się, że niemieccy, którzy strzelali z dachów do wybranych celów. Ja tego nie mogę powiedzieć, ja tylko wiem, że ten chłopak został zabity na moich oczach. Natomiast wracając do atmosfery tuż przez Powstaniem, wspomniałem o tych uciekających Niemcach i o takim przekonaniu rosnącym, że jeśli oni uciekają, to oni są słabi, że ich siła osłabła w Warszawie. W dodatku ludzie przestali się kryć. Naprzeciwko mojego domu był inny dom po drugiej stronie ulicy Przebieg i dokładnie naprzeciwko naszego mieszkania nagle zdarzyło się coś, co się nigdy wcześniej nie zdarzało. Mianowicie, przy odsłoniętych firankach, przy jasnym dniu, widać było, jak panie dwie, które tam mieszkały, szyją opaski biało-czerwone. Więc to był taki nastrój… Ojciec nie poszedł 1 sierpnia w ogóle do pracy na Pradze, został z nami. Muszę powiedzieć jeszcze o jednej niejasnej, bardzo dziwnej rzeczy, z którą się nigdzie nie spotkałem, jak czytałem o Powstaniu. Mianowicie na powierzchni chodnika, na wiadukcie nad torami Dworca Gdańskiego były różne napisy, oczywiście była „Polska Walcząca”, ale pokazały się również takie stemplem chyba robione napisy – „sierpień”, tylko jedno słowo „sierpień”. I to było niezwykle niepokojące, bo słyszałem, jak dorośli się zastanawiają, co to znaczy: czy to jest jakaś zapowiedź skierowana przeciwko Niemcom ze strony ruchu oporu, czy odwrotnie, jest to dywersja niemiecka, która ma wzbudzić lęk przed nadchodzącym sierpniem, ale to było na pewno robione pieczątką, ponieważ to były napisy, gdzie wszystkie te litery były drukowane, były jednakowej wielkości, pamiętam, jeszcze były obramowane ramką, więc to się rzucało szalenie w oczy.
Tak, te napisy pojawiły się w lipcu i to chyba w drugiej połowie lipca. Ja tamtędy chodziłem z matką, bo czasami po prostu na spacery chodziliśmy, i to zapamiętałem. Ale zapamiętałem również dlatego, że o tym była mowa w domu, co oznacza to słowo sierpień.
Mamy już 2 sierpnia, ja jestem w piwnicy, ale wyszliśmy z ojcem na zewnątrz, na ulicę, stały grupy ludzi, wisiały barwy narodowe, ludzie śpiewali „Oto dziś dzień krwi i chwały”. I wśród tej grupy ludzi była grupa około może dziesięciu Żydów, którzy nawet mnie dopytywali się, ale także rzucali w przestrzeń takie niepokojące pytania, czy Niemcy na pewno nie wrócą. Skąd się ci ludzie, ci Żydzi wzięli, nie wiem – czy oni byli przechowywani, czy zostali uwolnieni z „Gęsiówki”, przeszli przez ruiny getta. W każdym razie oni zostali – i mój ojciec też w tej [grupie] – zwerbowani do takiej drużyny, która miała postawić i postawiła na ulicy Przebieg barykadę przeciwczołgową. Z tym że ta barykada była dosyć specyficzna, rzeczywiście czołgi nie przeszły przez nią. To były szyny tramwajowe wkopane pod kątem czterdziestu pięciu stopni, sterczące pod kątem czterdziestu pięciu stopni, głęboko w rów wykopany w poprzek ulicy, przywalone były żelastwem i nad tym wszystkim górowała już taka klasyczna, jak sobie wyobrażamy, barykada z różnych elementów zbudowana, ale głównym elementem tej barykady były te szyny ustawione tak, że czołg, pojedynczy czołg, miałby trudności z przedarciem się przez tę barykadę.
One były ułożone w stronę ulicy Bonifraterskiej, bo to był teren obcy.
Natomiast tutaj, od strony murów getta to był teren już powstańczy. Ojciec nocami chodził na teren niczyj. Terenem niczyim były Stawki – tam były magazyny żywnościowe i stamtąd przynosił jedzenie. Myśmy siedzieli w tej piwnicy, właściwie tylko ojciec wychodził nocami.
Tak, to były dnie i noce. Dla mnie w pewnym momencie to było ciekawe przeżycie, ponieważ mieliśmy kłopoty z wodą, w piwnicy znajdowały się butelki z winem, jeszcze z czasów wesela mojej matki i ojca, i nie mając wody, piłem jako dziecko to wino. Ja chcę dodać, że jeszcze zanim Powstanie wybuchło, a już po powstaniu, [właściwie] w czasie powstania w getcie, widziałem te palące się domy, buchające ogniem, po drugiej stronie muru. Nie widziałem ludzi. Natomiast zostały zorganizowane dyżury mieszkańców, którzy w nocy polewali i czuwali na dachach przy ulicy Przebieg, żeby ogień nie przeniósł się stamtąd na naszą stronę. Powiadam – nie widziałem ludzi i nie widziałem wojsk niemieckich szturmujących getto, pamiętam tylko te pożary. Później pamiętam, co było bardzo dziwne, że właściwie cały ten olbrzymi teren, rozpościerający się stosunkowo blisko od balkonu naszego domu, nie był czymś, co sobie można wyobrazić jako ruiny, jako stojące szczątki ścian. Nie, to były po prostu pagórki, nierzadko do wysokości pierwszego piętra, ale to było po prostu, no nie można powiedzieć, że zrównane z ziemią, bo to były pagórki, tam nie było ścian, nie było okien, to był gruz zalegający na olbrzymiej przestrzeni. Z daleka widziało się wieżę kościołów, kościoła jednego, nie mogę w tej chwili powiedzieć, czy to był kościół ewangelicki na obecnej ulicy Solidarności, czy też to był kościół na Nowolipiu, ale to była ta odległość, którą się obejmowało jednym rzutem oka.
Nie, nie było wybuchów, ja nie pamiętam żadnych wybuchów agresji. Nie pamiętam również jakiejś współpracy. Byłem dzieckiem. Mogły być jakieś rozmowy dorosłych i pewnie były, ale ja tego nie pamiętam. Natomiast ja miałem koleżankę wtedy – o, wtedy koleżanka się znalazła – no i prowadziliśmy rozmowy, więc ja miałem swój świat, niezależnie od tego, czy to była noc, a więc gaszono świece, czy też był to dzień, kiedy tak samo panowała ciemność, tyle tylko, że paliły się świece. Tych kontaktów dorosłych nie pamiętam. Natomiast pamiętam, że w sąsiedni dom, znajdujący się poza terenem barykady, o której wspominałem, od strony niemieckiej uderzył goliat, czyli mały pojazd gąsiennicowy wypełniony ładunkami wybuchowymi, i ten dom całkowicie się zawalił. On był po drugiej stronie barykady. Ja nie wiem, czy ci ludzie przeżyli, czy nie, i kto przeżył, natomiast wiem na pewno, że były połączenia piwnic pomiędzy domami, i za chwilę o tym opowiem. Po prostu przyszedł moment, kiedy ojciec doszedł do wniosku, że Niemcy zbyt nam zagrażają i że zbliżają się od strony przede wszystkim Woli, od strony Stawek. Wtedy doszedł do wniosku, że musimy się cofnąć w głąb, to znaczy w kierunku Starego Miasta, bo to było jedyne nasze zaplecze.
Nie, nie było księdza, nie było modlitw, nie pamiętam tego. Nie, nie to że… No nie pamiętam.
Nie, niczego takiego nie pamiętam.
No więc uformowaliśmy… Kilka osób poza nami zdecydowało się wycofać. Najpierw szliśmy bardzo długo pod ziemią, wzdłuż piwnic. Zapamiętałem taki dosyć dramatyczny obraz: wzdłuż ścian leżeli ludzie w świetle najczęściej jednak świec, ale leżeli zupełnie nieruchomo, tak jakby ich zupełnie nic nie interesowało. Myśmy przechodzili koło tych ludzi. Prawdopodobnie przejście było wykopane pod ulicą Przebieg, dlatego że nie wyszliśmy na zewnątrz przez pewien czas, tylko cały czas szliśmy tymi piwnicami i znaleźliśmy się pod domem, który nazywano wówczas Domem Bankowca. To był dom na pewno nowocześniejszy niż te wszystkie domy, w którym między innymi mieszkałem na Przebieg, domy-studnie, domy raczej pożydowskie. Ten Dom Bankowca miał podcienia. Tam obecnie powstał też dom, bo to jest rejon, o którym mówimy, to jest rejon właściwie Intraco. Na tym miejscu zostało zbudowane Intraco. Znaleźliśmy się po drugiej stronie ulicy Przebieg i trzeba było już wyjść na zewnątrz. I teraz proszę sobie wyobrazić, że w tym miejscu, w tej okolicy, róg Stawki i Bonifraterskiej, to był równocześnie narożnik getta. Przez ten teren getta, żeby się dostać na Stare Miasto, trzeba było przebiec. Znaleźliśmy się pod tymi podcieniami tego Domu Bankowca i ojciec wyściubił nosa, że tak powiem, i wtedy poszła seria z karabinu maszynowego, która poszła tuż obok jego głowy w filary tego podcienia. Niemniej jednak nie było odwrotu, musieliśmy biec. Pierwszy biegł ojciec, później biegłem ja, za mną była matka, później byli dziadkowie, później biegli pozostali ludzie, którzy do nas dołączyli. Przebiegliśmy przez Stawki, w murze getta była wybita dziura. Przeszliśmy przez tę dziurę i biegiem biegliśmy przez narożnik getta, przez drogę, która musiała już wcześniej ludziom służyć, bo była to usypana dróżka. Wzdłuż tej dróżki leżały zwłoki – pamiętam bardzo dobrze ludzi, którzy prawdopodobnie też biegli jak my, tylko zostali zastrzeleni przez Niemców, być może snajperów, nie wiem, to jest mój domysł, ale leżały te zwłoki. Dobiegliśmy do ulicy Bonifraterskiej, gdzie była druga część muru getta i też była wybita dziura, wybiegliśmy na Bonifraterską, na wysokości obecnego kościoła Świętego [Jana], czyli… Tam mieścił się zakład dla umysłowo chorych. I pamiętam, kiedy biegliśmy, przebiegaliśmy przez tę ulicę Bonifraterską, żeby wpaść w ulicę (obecnie, nie wiem, czy wtedy miała taką samą nazwę) Sapieżyńską, jak ten dom dla umysłowo chorych płonął. W oknach stali mężczyźni w białych koszulach – pamiętam, że jeden rozkrzyżowane miał ręce i krzyczał: „Wojna! Wojna!”. Myśmy przebiegli obok tego palącego się domu i znaleźliśmy się na ulicy Sapieżyńskiej. Byłem pewien, że już jesteśmy dość bezpieczni, miałem takie odczucie, ale w tym momencie usłyszeliśmy wybuch. I to jest bardzo ciekawe, dlatego że po tym wybuchu rozeszła się bardzo ostra woń amoniaku. Ja tylko w jednym wspomnieniu o Powstaniu Warszawskim czytałem gdzieś, że ktoś pisał o używaniu przez Niemców stężonego amoniaku jako… Ale nie wiem, czy ten pocisk zawierał amoniak, czy może trafił przez przypadek w jakieś zbiorowisko amoniaku. Tak czy inaczej ten amoniak było bardzo wyraźnie czuć. Biegliśmy dalej tą ulicą Sapieżyńską, aż dobiegliśmy do ulicy Freta, gdzie mniej więcej w połowie ulicy Freta znalazło się miejsce w sieni – myśmy po prostu rozłożyli koce, obstawiliśmy się, [to znaczy] rodzice obstawili walizkami i na tych kocach w tej sieni zamieszkaliśmy.
To jest bardzo dziwne, ale ja nie pamiętam, moja pamięć wymazała lęk wybuchów, huku strzałów, huku karabinów, ja po prostu tak jakbym nie słyszał tego. Ale zapamiętałem jeden moment. Był taki okres trochę większego spokoju i ojciec zadecydował, że będzie dobrze, jeżeli w jakichś lepszych warunkach ja prześpię się i ojciec zresztą też. Poszliśmy na pierwsze piętro tego domu przy ulicy Freta, mieszkanie było otwarte, weszliśmy położyliśmy się w ubraniu na łóżku, które było rozesłane. Obcy dom, obce łóżko – i zasnęliśmy. Ale w tym momencie i ojciec, i ja obudziliśmy się, bo jak dobrze wiadomo, Niemcy strzelali z moździerzy ciężkich, które w codziennym nazewnictwie nosiły nazwy „krowy”. Tak nazywano te moździerze. Wiadomo było, że po tym zgrzycie nastawianych moździerzy za chwilę dojdzie do wybuchów. Ponieważ byliśmy ubrani, wstaliśmy i wybiegliśmy na klatkę schodową. W tym momencie – ja pamiętam ten potworny huk, kurz, gruz, który się sypał – te pociski uderzyły w sąsiedni dom ulicy Freta. On się zapalił. Myśmy zbiegli do tego naszego obozowiska i następnego dnia tam jeszcze byliśmy, ponieważ ojciec brał udział w gaszeniu i ratowaniu tych ludzi z sąsiedniego domu, ale później zdecydował, że znowu musimy się wycofać.
I wtedy znaleźliśmy schronienie na ulicy Długiej. Tam właściwie nie było żadnych dramatycznych wspomnień, ale takie uczuciowe wspomnienie pamiętam: ktoś w tym mieszkaniu zostawił sygnet, właściwie taki rodzaj sygnetu, który miał biało-czerwoną emalię i orła w koronie. Ja chciałem strasznie ten sygnet wziąć, ale ojciec mi nie pozwolił. Wychylając się z okna, widzieliśmy ludzi wchodzących do kanałów, które są w tym miejscu zaznaczone, gdzie obecnie jest ten pomnik Powstańców Warszawy. Nic się specjalnego nie działo, chociaż jak wiadomo, wcześniej był ten wybuch czołgu-pułapki. Ale w czasie kiedy ja tam byłem na Długiej, nic się specjalnego nie działo, nie przypominam sobie jakichś dramatycznych momentów, z jednym wyjątkiem, że doszły do nas wieści o tym, że może paść reduta w Fabryce Papierów Wartościowych. Wtedy by się otworzyła droga dla Niemców. W związku z tym ojciec zdecydował, że dalej się przeniesiemy, a dalej to już nie bardzo było gdzie, ale przenieśliśmy się na Wąski Dunaj, gdzie też zamieszkaliśmy w takiej sionce, tylko już właśnie średniowiecznej, powiedziałbym. W nocy ojciec mnie wziął i powiedział: „Chodź ze mną na klatkę schodową, na pierwsze piętro, musisz to zobaczyć”. Z tej klatki schodowej był widok na Rynek Starego Miasta i pamiętam, że ta cała pierzeja Starego Miasta od strony Wisły była jednym wielkim płomieniem, który oświetlał tak na pomarańczowo, migotliwie ten Rynek. Wtedy też piliśmy wino od Fukiera, bo rozbito te piwnice Fukiera. Były kłopoty trochę z wodą już.
Niedługo tam byliśmy, bo Powstanie już gasło, już upadało, to już były ostatnie dni sierpnia. Wielki niepokój panował w mojej rodzinie i tych osobach, które były też w tej sionce. Wszyscy się bali, czy wejdą „ukraińcy”, czy wejdą Niemcy. Weszli Niemcy, z długą bronią, wygnali nas na ulicę. Trudno powiedzieć „ulicę”, to były kikuty domów po obu stronach. I w pewnym momencie w poprzek, bo to była ulica [Piwna], w poprzek ulicy [Piwnej] była… Nie wiem, czy to była barykada do tej pory, czy to była zwalona kamienica. W każdym razie był to pagórek dość wysoki, gdzieś też tak na wysokość pierwszego czy półtora piętra, który trzeba było przejść. Tuż przed tym pagórkiem stały rozstawione stanowiska niemieckie, było dwóch czy trzech żołnierzy w pewnych odstępach oddalonych od siebie i oni każdego rewidowali. Ja miałem uszytą jesionkę na tak zwany wyrost, tak się wtedy mówiło, w związku z czym tak zwana portfelowa, z czego byłem dumny, kieszeń była na wysokości kolan. I do tej kieszeni na wysokości kolan rodzice włożyli mi biżuterię i złoto, ponieważ uważali, że dziecko nie będzie rewidowane, ale byłem rewidowany przez pierwszego z tych żołnierzy, tyle tylko, że on mnie obmacywał na wysokości klatki piersiowej, nie przyszło mu do głowy, żeby sięgnąć niżej, w dół, do kolan. Następni żołnierze, którzy też niektórych ludzi rewidowali, ale jak widzieli, że ten pierwszy mnie przepuścił, to już dalej mnie ci następni też przepuszczali. Na tej barykadzie czy też tym wzgórku rozbiła się nasza rodzina, bo ojciec, matka i ja mogliśmy wchodzić szybciej. Nas poganiano, nie można było czekać. Dziadek i babcia szli wolniej. Tam widziałem dziadka po raz ostatni, bo go już więcej nie zobaczyłem, bo myśmy się rozłączyli. On umarł później.
Wyszliśmy na plac Zamkowy i pamiętam dwa sznury ludzi wylewających się ze Starówki na plac Zamkowy: jeden sznur to byli ci ludzie, z którymi ja szedłem z ulicy [Piwnej], a drugi sznur wychodził z ulicy… Katedra warszawska, czyli Świętojańska. W pewnym momencie ojciec mówi: „Popatrz tam, w tamtej kolejce ludzi idzie Wiechecki”, czyli popularny Wiech. Kolumna […] Zygmuntowska leżała, trzeba było przez nią przejść, żeby móc iść dalej, no więc przeszliśmy przez tę kolumnę i dalej nas Niemcy prowadzili ulicami, których ja w tej chwili nie odtworzę. Po drodze pamiętam epizod taki, że jakiś oddział żołnierzy, chyba nie większy niż drużyna, demonstracyjnie przy nas Polakach idących ćwiczył musztrę, ale ćwiczył musztrę w ten sposób, że jak karabiny układali do strzału, to mieli wycelowane te karabiny w nas. Jednocześnie Niemcy, którzy nas prowadzili, jak widzieli coś lepszego, to kradli. Między innymi mnie wyrwali teczkę nową, taką, którą miałem w ręce. Tam była obrączka ojca i to już oczywiście przepadło. Nas zaprowadzili najpierw do kościoła, który teraz wiem, jakim jest kościołem, to jest kościół Świętego Wojciecha na Woli. Tam nastąpił rozdział. Dzieci i matki i kobiety zostały od frontu kościoła Świętego Wojciecha, a mężczyzn popędzono z tyłu, na tyły kościoła Świętego Wojciecha. Od tego momentu aż do właściwie [sierpnia 1945 roku] po zakończeniu wojny nie widziałem ojca. Nas, czyli kobiety i dzieci, popędzono do Dworca Zachodniego, tam wsadzono nas już do elektrycznych kursujących wagonów pociągów, natomiast mężczyzn wywieziono do Oświęcimia.
Ostatni sygnał od ojca miałem taki, że w Skierniewicach udało mu się przez szparę [wagonu towarowego] wyrzucić bilet, na którym napisał, żeby zawiadomić jego brata, [bo] mój wujek miał dwór w okolicach Białej Rawskiej. I ojciec napisał, żeby zawiadomić – musiał pisać jakimś ogryzkiem ołówka – że tam prawdopodobnie będzie jego rodzina i że jedzie w nieznanym kierunku.
Dla mnie to był szok. Po okresie tych ciemności, tych świec, tego chowania się w tych sieniach, nagle zobaczyłem świat, który nie wiedziałem… Dla mnie on już nie istniał. Pociągi, wagony, to było coś, o czym zdążyłem zapomnieć w ogóle. To był pewnego rodzaju szok. Dowieziono nas do hal w Pruszkowie, hale taboru kolejowego, i tam kazano nam wyjść. Cała ta hala to było jedno wielkie obozowisko koców, na których rozkładały się te rodziny, które jeszcze [pozostały razem], albo już ułomne rodziny, bez mężczyzn, albo ze starszymi ludźmi. Matka znalazła kawałek miejsca przy torach, po których przejeżdżały lokomotywy, które były dalej reperowane. Tam zjadłem coś pysznego, bo Niemcy raz… Nie wiem, czy to byli Niemcy, czy to nie była jakaś charytatywna instytucja, ale raz dziennie wydawano zupę. Zupa polegała na tym, że tam było parę pomidorów, woda i ze dwa, trzy kartofle na kocioł. No ale dla mnie to było genialne jedzenie, bo ono było gorące, ciepłe. Po paru dniach pobytu tam bez żadnych represji, tyle tylko że chodziliśmy szukać ojca… Ale to było niemożliwe, bo ci mężczyźni, którzy byli wywożeni, tak jak mój ojciec, do Oświęcimia, byli za zasiekami, nie można było podejść i był tłum tych mężczyzn, tak że trudno było wyszukać.
Chciałem powiedzieć, że przed rozdziałem nas, podzieliliśmy biżuterię. Część wzięliśmy matka i ja, część wziął ojciec. Po paru dniach wsadzono nas do platformy odkrytej i powieziono w kierunku na zachód. Wzdłuż torów kolejowych tych miejscowości podwarszawskich stały rzędy ludzi, którzy rzucali przede wszystkim pomidorami, więc to było takie znowu jedzenie świeże, którego nie zaznałem od dawna. Na wysokości Opoczna nagle zatrzymano ten nasz konwój pociągu, bo to był jeden pociąg, i nie wiem z jakiego powodu, ale Niemcy kazali nam wyskoczyć i uciekać. I myśmy zaczęli uciekać. Ja już wtedy miałem taką świadomość, że po prostu strzelą nam w plecy, ale nie – była cisza. Przebiegliśmy przez jakieś pola i dobiegliśmy do wioski, gdzie bardzo nas ugoszczono. Pamiętam doskonały jabłecznik, jakieś jedzenie, które tam dostaliśmy. I tam, już bez ojca, przez pewien czas się zakorzeniliśmy, ale matka zdążyła w międzyczasie napisać do tego dworu, o którym powiedziałem, że był w rejonie Białej Rawskiej, i przyjechali po nas konno, bryczką, żeby nas stamtąd zawieźć już do rodzinnego domu. Od tamtej pory właściwie nie widziałem Niemców. Bardzo duże było zagęszczenie, no, ale szereg ludzi mieszkało. Ten okres był spokojny, tak mogę powiedzieć, bez jakichś epizodów.
Nie. O, dobrze, że pani przypomniała, bo był zwyczaj taki, że kobiety, nie wiedząc, co się stało z ich mężami czy nawet ojcami, robiły seanse spirytystyczne. A więc przy okrągłym stoliku przesuwał się talerzyk, wskazywał poszczególne litery i żywiono się nadzieją, że żyje, że wszystko jest w porządku, więc tego typu sytuacje miały miejsce. Natomiast działała partyzantka AK. I pamiętam, to było dziwne, bo był obóz integracyjny [AK], zrobiony… Dziwne słowo „integracyjny” w sytuacji, gdzie była konspiracja, ale to był okres, gdzie nocami nachodzili różni ludzie. Czasami przychodziły oddziały AK, prosząc o wsparcie jedzeniem, ale przychodzili też bandyci, którzy rabowali po prostu. Przychodzili też, tego nie wiem na pewno, ale mówiło się, Niemcy przebrani za AK, żeby stworzyć rodzaj prowokacji. Tego nie wiem, czy tak rzeczywiście było, ale tak się mówiło. I tak to się wszystko działo do momentu, kiedy w kierunku znad Białej Rawskiej, to było już wtedy, kiedy wojska rosyjskie, [właściwie] nie rosyjskie, [tylko] sowieckie, zaczęły się posuwać po zajęciu Warszawy w kierunku dalej na zachód. Nagle pokazała się łuna, łuna świateł elektrycznych. Ta łuna trwała cały jeden wieczór, jedną noc, dopiero następnego dnia nagle na gościńcu, bo to był gościniec, to nie była żadna szosa, pokazał się samochód pancerny ciągnący armatkę i ludzie ze wsi, ale również z dworu, wyszliśmy, żeby powitać tę pierwszą forpocztę wojsk, które miały nas oswobodzić od Niemców. Ale to byli Niemcy, to nie była forpoczta, to byli uciekający Niemcy. Nie zwracali uwagi, nie strzelali, pędzili i jakiś kilometr za wsią zostali wszyscy zabici. Ta armatka stała tam bardzo długo, ten samochód pancerny tam stał, zwłoki stosunkowo szybko usunięto, natomiast było mnóstwo prochu, amunicji, z której robiliśmy sobie pistolety i strzelaliśmy dla zabawy.
Nie, nie mam pojęcia – ale powiadam, były siły AK tam, tam były lasy też. Weszły te czołgi i to była gwardia, to była gwardia rosyjska imienia Stalina. To byli ludzie, którzy zachowywali się bardzo przyzwoicie. To był mróz, oni się myli wodą ze studni na mrozie, nic absolutnie nie zginęło, nikomu nie zrobiono żadnej krzywdy. Jedna gdzieś się zapodziała łyżeczka srebrna, to w ogóle nie ma o czym mówić. Oni odeszli, ale po nich przyszły tyłowe wojska i ci już byli tacy, że kobiety się ukrywały, smarowały sobie ręce sadzą, twarze, były zakopywane wszelkie jakieś drogocenniejsze rzeczy. Oni się zachowywali po prostu, jak bandyci. Wódką handlowali – można było za litr wódki kupić na przykład motocykl, co prawda nie pierwszej klasy, tylko zużyty, ale za litr wódki można było kupić. Wódki było bardzo dużo, dlatego że Niemcy za kontyngenty obowiązkowe spłacali chłopów narzędziami, szkłem domowym i wódką. I tak jak mówiłem, widziałem to zgrupowanie AK. Tam się bardzo dużo piło. To było dobre miejsce do zgrupowania, bo naokoło były gościńce i jeżeli by się zbliżała żandarmeria wojskowa, to z daleka było widać kurz. Blisko były lasy, można było wsiąknąć w te lasy, w żyta. Było to zgrupowanie częściowo młodzieżowe, była siatkówka, pamiętam, były oczywiście rozstawione posterunki na drzewach, które obserwowały te gościńce. Tak że to AK działało.
Kręciłem się, tak to można określić, tak – byłem dzieckiem, kręciłem się. (Przeskakuję w czasie). Weszli już Rosjanie, przeszły te tyłowe oddziały, zaczęła działać administracja oczywiście już ludowa, byli komunizujący chłopi. Zresztą muszę powiedzieć, że to jest prawda, że warunki, w jakich mieszkali wtedy chłopi, były okropne. To była polepa, to były maleńkie okienka, często zastawione pelargoniami, to były jedna najczęściej izba albo dwie izby. Muszę powiedzieć, że to nie jest wymysł – ja nie jestem komunistą – to nie jest wymysł, chłopi rzeczywiście mieszkali w warunkach bardzo złych. Niektórzy z nich rzeczywiście komunizowali. Dalej był powrót ojca z Oświęcimia.
Ojciec zjawił się [późnym latem] czterdziestego piątego roku. Był obrzęknięty, blady okropnie, ale po kilku tygodniach stanął na nogi.
Ja go zobaczyłem, jak idzie podwórkiem do domu. To śmieszne, ale mnie się śnił – śnił mi się powrót ojca, śniło mi się, że aniołowie go doprowadzają. No, wrócił. No i dalej się rozwijała rzeczywistość już peerelowska, to różne miało fazy, oblicza.
W czterdziestym szóstym roku. W tym czasie miałem przerwę jednoroczną w chodzeniu do szkoły.
Najbliższa szkoła była w odległości około czterech kilometrów. Zima też była ciężka wtedy. Ja miałem… Jak powiedziałem, poszedłem od razu do trzeciej klasy, więc ja byłem w ogóle znacznie, w sensie administracyjnym przynajmniej, wyżej niż moi rówieśnicy. Tak że matka zdecydowała, że ja przez ten rok nie będę chodził do szkoły. Natomiast chodziło się na msze. Kościoły były w odległości pięciu i sześciu kilometrów i na msze się chodziło zawsze.
Do naszego mieszkania, które zachowało się na Pradze, na ulicy Wileńskiej, tak samo zachował się sklep. Mieszkanie było nieograbione, ponieważ w mieszkaniu mieszkali ludzie, którzy zostali wyrzuceni przez Niemców na początku wojny z Wielkopolski, a którzy byli naszymi krewnymi. Myśmy mieszkali, tak jak powiedziałem, najpierw na Wiejskiej, a później na Przebieg. Dzięki temu, że oni tam mieszkali, to mieszkanie było niesplądrowane. Sklep nie był absolutnie naruszony. To zresztą trudno sobie wyobrazić, ale wejście i witryny były zastawiane potężnymi, grubymi takimi dechami dębowymi, które się układało jedno obok drugiego, były sztabami zabezpieczone i to wcale nie było łatwe, żeby tam wejść, to było lepsze zabezpieczenie niż te kraty tutaj. Tak że wróciliśmy właściwie do sytuacji mieszkaniowej […] sprzed wojny, gdzieśmy mieszkali na Pradze. Z tym tylko że to mieszkanie też było równocześnie z nami zamieszkane przez szereg innych osób, które nie miały gdzie mieszkać. Między innymi mój wujek, który był starostą w Nadwórnej, który wojnę przeżył na Węgrzech Horthy’ego i który wrócił do Polski pierwszymi transportami z Węgier, no to on mieszkał właśnie u nas tam razem z rodziną w tym jednym pokoju. To nie było mieszkanie z wygodami, tam była tylko woda zimna, kuchnia węglowa i luksus, ponieważ była ubikacja.
Tak, ale to była inna zupełnie sytuacja, która przez przypadek się wplątała w moje życie. Mianowicie właśnie ten kuzyn, z którym mieszkałem 1 września trzydziestego dziewiątego roku w Międzylesiu, on uciekł do Stanów Zjednoczonych i po transformacji przyjechał tutaj, i szukał w różnych listach członków swojej rodziny czy rodziny swojej matki, w tym na Pawiaku. Nie znalazł, ale przy okazji panie z Pawiaku dały nam do przeczytania książkę, w której była lista więźniów Birkenau, bo ojciec był w Birkenau, w Brzezince. Pewien, zresztą bardzo miły i przyjacielsko nastawiony, Żyd z USA nie chciał mi uwierzyć, że w Birkenau mógł być Polak. Tak że przy okazji właśnie tego pobytu tam, na Pawiaku i obejrzeniu tej książki, zobaczyłem, że jest dowód na to, że mój ojciec [tam był]. Zresztą ja mam gdzieś w swoich papierach kartkę wypisową ojca dającą mu prawo poruszania się po Polsce, kiedy Oświęcim został wyzwolony przez Sowietów. Ale muszę powiedzieć, że od tej pory, z całym szacunkiem patrzyłem na przykład na pomnik „czterech śpiących” na Pradze. No cóż, dalej to już się toczyło życie.
[…] Ojciec dalej prowadził sklep, aż do momentu, w którym go zniszczono domiarami, a wreszcie zaproponowano mu trzydzieści złotych, żeby podpisał kwit na to, że otrzymał trzydzieści złotych, w zamian za to zabierają mu sklep razem z towarem, ze sprzętem, ze wszystkim.
Tak, to było już po wymianie pieniędzy, jakiś rok po wymianie pieniędzy. Wymiana pieniędzy była chyba w czterdziestym ósmym, tak że to mógł być czterdziesty dziewiąty rok.
Tuż po, bo była niedaleko nas apteka, którą wszyscy znali na Wileńskiej jako apteka Dobruta (tak się nazywała od nazwiska właściciela), i on został z przynajmniej pół roku, nie odtworzę tego dokładnie, ale co najmniej pół roku wcześniej przejęty przez państwo, a później sklep mojego ojca. Ojciec nie przyjął tego zaświadczenia, miał tylko dowód hipoteczny na odkupienie sklepu, zresztą od rodziny żydowskiej. Ja bardzo wcześnie zgłosiłem się z prośbą o to, że ja bym chciał odkupić ten sklep, i otrzymałem taką oficjalną odpowiedź, że na dzień przed moim podaniem ktoś w dobrej wierze, to było słowo-klucz, nie można było tego przeskoczyć, zakupił ten sklep.
Jestem przekonany, że gdyby Powstania nie było, to bylibyśmy siedemnastą republiką.
Z okresu PRL-u coś, co było bardzo dziwne. Bardzo wcześnie zacząłem chodzić do Władysława IV. To był okres, kiedy aresztowano i prefekta, i dyrektora gimnazjum Władysława IV. Nauczyciele byli sprzed wojny, ale mnie nie uczono w ogóle historii, uczono mnie tylko nauki o Polsce współczesnej. Rodzice drżeli, co będzie dalej z moją przyszłością, i zapisali mnie… nie, nie oni zapisali, po prostu nic nie mówili na ten temat, że ja się zapisałem do ZMP. A ja jestem człowiekiem, który jest, przepraszam, obowiązkowy, bierze wszystko na serio. Jak się zapisałem do tego ZMP, jeszcze zobaczyłem trasę W-Z, jeszcze usłyszałem o rozbudowie górnictwa, hutnictwa i uwierzyłem nagle w to, że cały ten ustrój to jest bardzo dobry dla Polski, i zostałem nie tylko zetempowcem, ale byłem tak zwanym prelegentem dzielnicy. Nie wiem, jak znosili to rodzice, ale nie mówili mi ani słowa. Natomiast ja dostawałem materiały, które wieczorem studiowałem, później były zebrania załóg, na których szczeniak, czyli ja, wygłaszałem, jakie to są osiągnięcia. Równocześnie byłem wysyłany z dzielnicy w krawacie czerwonym i zielonej koszuli, żeby przed Dworcem Wschodnim werbować ludzi przyjeżdżających do Warszawy, żeby pracowali w górnictwie. O tym zielonego pojęcia nie miałem, ale werbowałem. Nie wiem, czy zwerbowałem kogoś, czy na szczęście nie, tego nie wiem. No i byłem takim działaczem ZMP. Przystąpiłem do egzaminów na Akademię Medyczną, to był pierwszy rok działania tej uczelni jako Akademia Medyczna, część zajęć odbywała się na Uniwersytecie. Pytania miałem, część pisemna, to była biologia radziecka, więc genetyka radziecka, bardzo pięknie to napisałem, a później byłem wezwany przed komisję, w komisji siedział kardiolog, pan profesor Kraska, który prowadził… wtedy był przewodniczącym czy sekretarzem, chyba się tak mówi, partii. On właściwie przewodniczył komisji, obok siedzieli profesorowie, między innymi genialny, niezwykle uczciwy pan profesor Kacprzak, i zadano mi pytania. Ja pamiętam część tych pytań, nie było ani jednego pytania, które by zahaczało o biologię albo o medycynę, natomiast były pytania takie: „Ile się wydobywa węgla w Polsce? Kto jest przewodniczącym Koreańskiej Republiki Ludowej? Czy słuszne jest – wtedy zmieniano ulice – czy to jest słuszne, że zmienia się nazwy ulic?”. I to są te trzy pytania, które ja na pewno zapamiętałem i cytuję z całą odpowiedzialnością. Innych pytań nie pamiętam, ale wiem, że nic nie było absolutnie z medycyny ani z biologii, ani w ogóle nie miało to żadnego związku. Oczywiście się nie dostałem.
Nie, nie dostałem się. Byłem na rozmowie u profesora Kacprzaka, który powiedział, że nic nie może na to poradzić, ale może mi zaproponować studiowanie na biologii. I wtedy przez znajomych doszliśmy do bardzo wysoko postawionego urzędnika w Ministerstwie Zdrowia, który miał w swoich rękach listy przyjętych do Akademii Medycznej. I to co ja wiem: za wspaniały, wielki chiński serwis i wspaniałą, wystawną kolację na ulicy Foksal w restauracji Kameralna chyba, dzięki Bogu znalazło się miejsce między ostatnim nazwiskiem na liście a podpisem ministra. On mnie dopisał i ja od października zacząłem studiować na Akademii Medycznej, najpierw na tak zwanym Wydziale Sanitarno-Epidemiologicznym, bo wtedy były takie narzucane specjalności, ale okazało się, że on również załatwił przeniesienie na dział ogólny medycyny, co było dla mnie szczęściem niesamowitym, bo dla mnie medycyna jest czymś wspaniałym. I wiem tylko, że on chyba został niedługo później wyrzucony z Ministerstwa Zdrowia.
Ja na drugim roku dzięki kolegom i koleżance, zresztą pół-Żydówce, katoliczce, która zaczęła nas brać do kościoła Świętej Anny, zaczęły mi się otwierać oczy. Bardzo krótko [potem] zorientowałem się, co jest grane, do czego służy trasa W-Z, no i dalej to już nie byłem „czerwony”.
Warszawa, 27 lipca 2016 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna