Moje nazwisko jest Danuta Brzezińska-Zielska.
W czasie Powstania moje nazwisko było Jaśkiewicz, moje panieńskie, bo byłam już w wieku szkolnym.
To było Śródmieście, ulica Złota 56A.
1925.
Urodziłam się w Warszawie, jestem warszawianką z urodzenia. Mieszkałam wtedy na ulicy Śniadeckich; nie pamiętam, który to jest numer, wiem tylko, że obok tego bloku, gdzie mieszkałam, był teatr i było kino. […] Dzieci bawiły się na podwórkach najczęściej, kino było atrakcyjne, bo w czasie prób – i teatr był – otwierali wrota i myśmy z podwórka tam chodzili i tam się bawili. Natomiast to było małe mieszkanie, pokój z kuchnią, mieszkałam tam z rodzicami, matką i ojcem. Miałam młodszego brata.
Mój ojciec był cukiernikiem, muszę powiedzieć, że takim artystą cukiernikiem. Teraz to już spowszechniały te wyroby cukiernicze, ale wtedy to były rzeczywiście – robił cuda z tego. Pamiętam, jak na imieniny moje i swojej siostry posłaniec (pracował zresztą w cukierni, już nie pamiętam nazwiska, to była taka jedna z lepszych cukierni w Warszawie) przyniósł duży kosz, taki z czekolady zrobiony, a w tym koszu były róże, z marcepanu chyba czy z czekolady. Zapamiętałam to, więc śmiało mogę powiedzieć, że to był taki artysta [jak] na tamte czasy, bo teraz to już wiadomo, wszystko już bardzo do przodu poszło i teraz to nie jest żadna nowina tak zrobić.
Tam, gdzie na Śniadeckich mieszkałam, tam do szkoły poszłam i pierwszy raz, kiedy do szkoły wróciłam… Po pierwsze, muszę powiedzieć, że moja matka była chora na gruźlicę. Wtedy panowała gruźlica, to była powszechna choroba, tak że moje ciotki, czyli siostry mojego ojca, starały się, żeby te dzieci miały jak najmniejszy kontakt z chorą matką, w związku z tym jedna siostra wzięła mnie na wychowanie, bo nie miała dzieci, druga siostra miała wprawdzie swoją córkę, ale wzięła mojego brata młodszego na wychowanie.
Zofia Sopyłło.
Chyba na ulicy Chmielnej, nie pamiętam dokładnie. W każdym razie pamiętam taki moment, kiedy rozpoczął się rok szkolny, przyszłyśmy [z ciotką] do mieszkania, bo mieszkałyśmy na czwartym albo piątym piętrze i pamiętam taki moment, że sąsiadka wyszła i tę ciotkę moją poprosiła. Okazuje się, że moja matka umarła i chodziło o to, żebym ja nie poszła.
To było na początku roku, kiedy rozpoczęłam szkołę. Od tej pory zresztą te obydwie ciotki starały się mnie i mojego brata, jedna wzięła i druga wzięła, żeby nie mieć styczności z tą matką. Ja tę matkę tylko pamiętam, głównie pamiętam, jak machałam na dworcu, bo ona stale gdzieś tam do sanatorium wyjeżdżała, machałam, tak że w zasadzie muszę powiedzieć, że matki to prawie nie miałam. Rzeczywiście rodzina robiła wszystko, żeby ją jakoś wyleczyć, pomóc, no ale niestety, skończyło się to śmiercią. Pogrzeb był, nie wiem, czy to może ciekawe, ale może tak. Msza była na placu Zbawiciela, no bo ulica Śniadeckich tam była, i pogrzeb, i karawan był. To nie to, co teraz, samochody, tylko karawan i my z tego placu Zbawiciela na pieszo szliśmy na cmentarz bródnowski, bo tam był grób. Deszcz padał, oczywiście tego mojego brata, który… Ja miałam siedem lat, on miał pięć lat, więc oczywiście nie był w stanie [iść], natomiast ja cały czas na tym pogrzebie byłam i taka przykrość rodzinna, bo miałam dosyć liczną rodzinę, znaczy ja miałam, mój ojciec miał. I mamy grób na Bródnie, zaraz przy tym drewnianym kościółku, ale rodzina nie zgodziła się, żeby pochować w tym grobie moją matkę, bo ona była nie z rodziny, bo ona była żoną. No i pamiętam, że tę matkę chowali tam daleko. Teraz to już jest zapełniony ten [fragment cmentarza], ale pamiętam, jak tę trumnę wpuszczali i chlusnęła woda, tam była woda i tak… To dosyć długo trwało. Kiedy byłam już dorosła i zorganizowałam przeniesienie tych szczątków do tej [kwatery], ci wujowie czy tam stryjowie już wszyscy poumierali czy mieli swoje jakieś groby i ten grób został do mojej i do mojej kuzynki dyspozycji do dnia dzisiejszego. Tam przeniosłam szczątki mojej matki i są w jednym grobie. To z dzieciństwa tak mi zostało.
Bardzo.
Tak, pamiętam. Jak się nazywała, to tego nie pamiętam, ale chodziłam do szkoły na ulicy Hożej. Ten budynek teraz stoi, bo on jest niedaleko, zaraz chyba drugi od Marszałkowskiej. To była żeńska szkoła i tam chodziłam. Muszę powiedzieć, że ja uchodziłam, [to znaczy] wzięto pod uwagę, tak ja to widzę teraz, że ja jestem sierotą. No rzeczywiście, rodzina nie była, to przecież krótko po odzyskaniu niepodległości, tam moje ciotki nie były takie zamożne. Ojciec niewiele się interesował. Nie to, że nie kochał, ale jak to mężczyzna, no. Pamiętam, że ze szkoły jakoś tak starano mi się pomóc, jakieś takie rozmaite formy [pomocy] były. Pamiętam też takie [wydarzenie], jak była pierwsza komunia na przykład. Jak ja teraz porównuję to, jak ja do komunii szłam i to, co się teraz dzieje, to jest w ogóle niebo i ziemia. To był dzień powszedni, z tej szkoły, pierwszy czy drugi budynek przy Marszałkowskiej na plac Trzech Krzyży, bo tam była parafia. Dziewczynki ubrane na biało, żadnych tam welonów, żadnych takich nie było. Szliśmy, samochody obok nas, a ta nasza grupa dzieci tam poszła, przyjęła komunię, potem tego samego dnia było bierzmowanie i potem moja chrzestna ciotka, która mnie wychowywała i mój chrzestny ojciec, wzięli mnie do cukierni na lody i do fotografii, mam zdjęcie. I to było całe, tak zresztą w każdej tej rodzinie, nie było tych bankietów, które się urządza nawet. To była cała uroczystość. To są takie wspomnienia z takich dziecinnych lat.
Przede wszystkim kiedy skończyłam szkołę, po siedmiu latach był problem, żeby pójść do gimnazjum, i rzeczywiście szkoła załatwiła to, że mogłam [trafić] (nie pamiętam, czy trzeba było zapłacić, czy nie, ale chyba nie) do prywatnego gimnazjum Hoene-Przesmyckiej, które mieściło się na ulicy Mazowieckiej – dzięki staraniom szkoły mogłam tam być.
Jak już skończyłam pierwszą klasę, to była wtedy okupacja, tak.
To już chodziłam do tego gimnazjum, no to już jest inny czas.
Byłam w Warszawie, właśnie u wujków, chyba na Złotej mieszkaliśmy i ten dzień pozostał mi w pamięci jako straszny chaos na ulicy. Wychodziliśmy, bo wszyscy ludzie wychodzili, nie wiedzieli, prezydent Starzyński namawiał mężczyzn, żeby wychodzili z Warszawy, wobec tego mój wujek też wyszedł, ja z tą ciotką tak jak błędne owce, no bo nie wiedzieliśmy, co [robić], no ale skończyło się na tym, że do pracy, do biura, tam, gdzie mój wujek pracował, dyrektor nas tam przyjął i pozwolił, żebyśmy jakoś [tam] trochę mieszkali. I pamiętam te tłumy ludzi, które po ulicach chodziły, ci ludzie nie wiedzieli, czy mają iść mężczyźni, czy mają zostać w Warszawie. Jednym słowem chaos był na tej ulicy, a jednocześnie już bomby spadały, już samoloty latały, no więc zrobiła się i panika, i chaos, tak to mi zostało jakoś tak w pamięci, te pierwsze dni, kiedy wojna wybuchła.
A kiedy wojna wybuchła, to ja jeszcze byłam na wakacjach, bo to 1 września, prawda? Te ciotki wysłały nas do rodziny do Drohiczyna i tam bardzo było przyjemnie, młodzi ludzie, a panienki z Warszawy przyjechały, no więc to też była taka sensacja. A pamiętam, że ciotki kupiły nam spodnie, chodziłyśmy w takich marynarskich spodniach, szyku zadawałyśmy, no i ksiądz z ambony powiedział, że przyjeżdżają takie panienki z Warszawy i szerzą tylko zgorszenie, bo w spodniach chodzą. No, a ja miałam czternaście lat, no oczywiście, nie ukrywam, że podobało mi się, że tam ci chłopcy przechodzili, a [my] takie panienki. I wycieczki były, i na koniach się uczyłam tam jeździć, wsadzili mnie, więc było bardzo przyjemnie. Chłopcy byli bardzo przyjemni, no i tak to zostało mi w pamięci. Natomiast [jak] wróciłam z tej wsi i już to były w zasadzie ostatnie dni, bo natychmiast wybuchła wojna i zaczął się zupełnie inny czas.
Tam do biura, [tam] mieszkaliśmy.
No, jakieś parę dni, bo w końcu wróciłyśmy do domu. Na szczęście dom nie był uszkodzony, wujek wrócił też, tak mężczyźni jedni zostawali, drudzy wracali. Zaczęło się normalne życie w okupacji.
Nie, ja nawet nie wiem, czy tam było harcerstwo. Oczywiście wtedy kiedy Niemcy weszli, zlikwidowane były wszelkie szkoły, gimnazja i tak dalej. Wiadomo, że nauka poszła do podziemi. To moje gimnazjum zmieniło się na szkołę gospodarstwa domowego. Oczywiście pod pretekstem tej szkoły gospodarstwa przechodziliśmy kurs gimnazjum. Oczywiście musieliśmy tam gotować, stale w pogotowiu któraś z matek była i patrzyła, czy przypadkiem Niemcy nie przychodzą, nie sprawdzają, natomiast na lekcje historii i polskiego chodziłyśmy na plac, bo ta szkoła była na ulicy Mazowieckiej, chodziliśmy na plac Teatralny, tam gdzie teraz jest kościół dla artystów. Tam był klasztor i ogromne podziemia i tam chodziłyśmy na lekcje historii i polskiego. Lekcje się odbywały, już nie pamiętam kto, czy to siostry nam udzielały, czy nauczyciele, ale w każdym razie była ta konspiracja i jak wychodziłyśmy z tych lekcji, to nigdy nie wychodziłyśmy jakoś w grupie, tylko zawsze któraś z sióstr czy matek była na zewnątrz, patrzyła, czy nie ma Niemców, i pojedynczo wychodziłyśmy, tak, żeby nie stwarzać takiego zgrupowania jakiegoś, które by budziło jakieś [podejrzenia]. W ten sposób odbywały się lekcje.
Oczywiście cały ten czas byliśmy w strachu, że Niemcy – nawet jak się szło ulicą, to się wszystko oglądało, czy „buda” nie stoi, bo te „budy” Niemcy [mieli] i łapali, no oczywiście nie dzieci, ale mężczyzn. No na przykład na rogu Marszałkowskiej i Alej na moich oczach „buda” się zatrzymała, zabrali z ulicy tych mężczyzn i rozstrzelali ich.
Całą tę grupę rozstrzelano i tam tablica teraz jest taka, na tym hotelu od strony Alej jest tablica dla tych ludzi.
No tak. Przede wszystkim był strach, ogólny strach, dlatego że Niemcy łapali, tak się mówiło. Łapali wszystkich, zwłaszcza młodych mężczyzn, bo powiedzmy, kobiety nie były taką osobą, którą trzeba, ale mężczyźni byli rzeczywiście bardzo… po prostu te „budy” zatrzymywały się na ulicy, łapali tych mężczyzn i albo na miejscu, albo gdzieś tam wywozili i tam [rozstrzeliwali]. Na Nowym Świecie jest taka tablica i jest w kilku miejscach w Warszawie.
Ja nie byłam, ja tylko wiem, że to robili, ale w samym momencie, kiedy rozstrzeliwali, nigdy w takiej [sytuacji] nie byłam. Tak że to był okres terroru, gdzie nasze życie było zupełnie inne niż normalne. Ale byliśmy młodzi, prawda, lat nam przybywało, miałam towarzystwo, miałam przyjaciółkę (synowa mojej przyjaciółki to jest właśnie Ewa, która jest teraz moją przyszywaną córką) i z tą przyjaciółką, ona mieszkała na rogu Nowego Światu…
Oczywiście, Krystyna Zbrożek. Tam było bardzo ładne mieszkanie, duże, ale jeden pokój Niemcy zarekwirowali, czyli Niemiec jakiś tam mieszkał. No, ale byliśmy młodzi, każdego roku – przecież okupacja trwała parę lat, prawda – lat nam przybywało, a poza tym ta moja przyjaciółka, w Pustelniku jej babcia mieszkała i część rodziny mieszkała (do dzisiaj zresztą tam są domy, jeszcze zostały) i tam z kolei w ciągu lata wyjeżdżaliśmy, bo tam był taki spokój, no i ci młodzi ludzie przychodzili i jak to młodzi, czasami potańcówki robiliśmy, czasami w piłkę graliśmy. No ja niestety nie mogę się poszczycić jakimiś sportowymi osiągnięciami. Tam był stryj, taki wąsaty, siedział i patrzył, jak my w siatkówkę gramy, a ja jakoś tak sportowo to nie byłam taka dobra i tylko ciągle… i on tak wołał: „Klejonka, rusz się do tej piłki!”. No więc to mi zostało do dnia dzisiejszego i rzeczywiście jakoś tam nie byłam… ale ten czas był bardzo miły. Był taki kolega, Wacek. Miał takie piękne, niebieskie oczy, wszystkie się kochałyśmy w tym Wacku, a on się tylko w tej Krysi kochał. Ta Krysia, ta moja przyjaciółka, zbierała te wszystkie… Ci chłopcy to wszystko tylko do niej. No i tam zresztą poznała swojego męża, bardzo byli szczęśliwi, małżeństwo bardzo było szczęśliwe, teraz dzieci są i wnuki. Ale ten okres to był taki okres, kiedy można było zapomnieć, że jest wojna.
Chodziłam do tego gimnazjum, ale to gimnazjum było prywatne. Jak mówię, szkoła mi pomogła, że tam się dostałam, chyba jakoś tak załatwiono, że nie musiałam zapłacić, no ale po tym trzeba było już [płacić] składki, jakieś tam opłaty były. W związku z tym, bieda po prostu była, ta moja ciotka jakoś pracowała w drukarni, ale to wszystko było mało i w związku z tym myśmy z moją przyjaciółką, z tą Krysią, postanowiły piec bułki, bo wtedy było bardzo modne, że gospodynie piekły torty, piekły rozmaite [rzeczy] i to sąsiedzi kupowali, to jakaś taka była akcja, że się pomagało tym wszystkim. No i nie dość, że tą „Klejonką” byłam, to jeszcze i z gospodarstwem tak nie bardzo byłam. Bo zaczęło się od tego, że ta Krysia, która tam właśnie na rogu Nowogrodzkiej mieszkała, bułki upiekła i te bułki sąsiedzi kupili, no i ja wobec tego mówię: „Słuchaj, wobec tego my będziemy takie bułki piekły”. No i pierwsza rzecz, no to dobrze, no to zaczyn [trzeba] zrobić. Ja nieświadoma tego zalałam wrzątkiem drożdże, no więc wiadomo, że już pierwsza próba była fatalna. No, ale człowiek uczy się na błędach, to wiedziałam o tym. Dość na tym, że zaczęłyśmy piec takie bułki i piekłyśmy to w moim [domu], tam, gdzie ja mieszkałam. Jednocześnie chodziłyśmy do szkoły i jednocześnie jednak kochałyśmy się, flirtowałyśmy, no, takie było życie. I te bułeczki takie, tylko myśmy żadnych tam surogatów nie dawały, tylko wszystko było autentyczne – prawdziwe jajka, a nie tam żadna jakaś…
No jakoś kupowałyśmy. Moja ciotka zajęła się kupowaniem tych rzeczy i jakoś były. To były prawdziwe rzeczy, na prawdziwych jajkach, z prawdziwej mąki i z prawdziwego cukru. I tak [zaczęłyśmy] od kilograma, no ale sąsiedzi nie mogli stale tych bułek kupować, no więc moja ciotka, która była dosyć taką energiczną osobą, znalazła taki sklep, który był na rogu Złotej i Żelaznej, bo to chyba Żelazna. Tam prowadziła jakaś pani taki sklep i ona powiedziała, że ona chętnie weźmie takie bułeczki. A to była droga… Bo na Żelaznej ulicy z kolei było parę takich poważnych fabryk, to znaczy może nie zakładów, już w tej chwili nie pamiętam, jakie to były zakłady, dość na tym, że tam pracownicy z Alej Jerozolimskich z autobusu przez tą Żelazną przechodzili i wchodzili do tego sklepu narożnego, który dzisiaj jest, i tam kupowali. Te bułeczki bardzo im smakowały, wobec tego doszło do tego, że ta pani sprzedawczyni mówi: „No, ale to za mało, trzeba więcej”. No to myśmy z dwóch kilogramów robiły, a robiłyśmy to tak, że ja wstawałam rano z ciotką, robiłam zaczyn, no bo trzeba było ten zaczyn zrobić, i Krysia przychodziła gdzieś chyba o siódmej. Robiłyśmy, piekłyśmy te ciastka, a potem już rozprowadzeniem to się moja ciotka zajmowała, bo my już do szkoły musiałyśmy iść. I czasami nie wyszły nam te bułki, bo placki się zrobiły, nie wiem, czy mąka, czy coś, ale muszę powiedzieć, że w tym sklepie ta sprzedawczyni wszystkie zawsze bułki sprzedawała i ciągle mówiła, [że za mało], więc doszło do tego, że na sobotę to myśmy z pięciu kilo mąki robiły te bułki, no więc to była cała…
Oczywiście był zakochany w mojej przyjaciółce przyszły mąż, no to oczywiście [dla niego] najlepsze bułeczki przecież były. Ja się też kochałam w jego bracie, ale bez wzajemności, też dla niego najlepsze bułeczki wybierałam, ale on był nieczuły na to.
No, ale to, wie pani, myśmy się uczyły, ale jednocześnie był okres… Przede wszystkim uczyłyśmy się, była szkoła, normalne zajęcia, a oprócz tego była godzina policyjna, od godziny, nie wiem, ósmej czy siódmej, więc trzeba było zapełnić ten [czas]. Ale wie pani, rosłam, w międzyczasie zaczęłam grać na pianinie, bo bardzo się interesowałam [muzyką], więc zajmowałam wieczory, to grałam na [pianinie].
Uczyłam się [grać] na pianinie. Poza tym już tak po paru latach miałam takie zdolności do śpiewu i też zaczęłam się uczyć śpiewu.
Tego to już nie pamiętam. Nazwisko pani profesor Comte-Wilgockiej, ona była śpiewaczką, jeszcze przedwojenną, w konserwatorium śpiewała.
Tak, to zaczęło się w czasie okupacji. I ta muzyka, i te lekcje śpiewu to były w czasie [okupacji]. I to w zasadzie jak mówię, młodość ma swoje prawa, więc i były też jakieś potańcówki, były te miłości, no właśnie ta moja przyjaciółka wyszła za mąż. Jak powiedziałam, mój ukochany nie zwracał [na mnie uwagi], mimo że robiłam wszystko, żeby mu się przypodobać. Jak powiedział kiedyś: „Wiesz, w domu sąsiadka tak pięknie »Tango Jalousie« – pamiętam – »Tango Jalousie« zagrała”. No to ja natychmiast usiadłam i zaczęłam ćwiczyć to tango. Tam wstęp był bardzo trudny, no i jak on przyszedł, no to ja usiadłam, [zagrałam] – bez wrażenia, nie zareagował. To są takie przykre [wspomnienia].
Nie, już nie zdążyłam. No i jak mówię, ta nauka nasza trwała, nie, nie, potem to już nie.
Otarłam się, owszem. Towarzystwo męskie, ci nasi przyjaciele, z którymi mieliśmy [kontakt], jakoś tak nie agitowali, oni byli. Przeżyłam tylko taki bardzo [niebezpieczny moment]… Ale to głupota tych młodych ludzi, bo tam właśnie u tej przyjaciółki, która miała, jak mówiłam, większe mieszkanie, takie potańcówki robiliśmy, a w tej chwili była godzina policyjna, wobec tego mogło to być tylko albo do godziny [policyjnej], albo [trzeba] tam nocować. No i kończyła się kiedyś taka zabawa… To były naprawdę takie niewinne zabawy, bo jak teraz słucham, jak ta młodzież się bawi, to oni się śmieją z nas. Pani nie uwierzy, ale ja pierwszy raz się pocałowałam, jak miałam osiemnaście lat, no to teraz w ogóle by wyśmiali. A jak się pocałowałam, to tylko dlatego, że się bawiliśmy w listonosza, bo wtedy była okazja, sprzedawało się te [fanty] i to była okazja, żeby się pocałować. Jak się pierwszy raz z moim ukochanym pocałowałam, to w ogóle szłam ulicą i wstydziłam się głowę podnieść, bo mi się wydawało, że mam wypisane na czole, że ja się pocałowałam z chłopcem. W szkole to w ogóle byłam nieprzytomna przez dwa czy przez trzy dni.
Ale właśnie ten nasz kolega, który miał takie piękne oczy, Wacek… No, trzeba mnie odprowadzić, bo ja na Złotej mieszkam, tam, gdzie mówiłam, Złota 56, no więc kto. „Wacek, no to ty idź”. Już zbliżał się początek godziny policyjnej, pusta ulica i przed nami idzie taka grupa Niemców, dwóch czy trzech, i Wacek do mnie mówi: „Słuchaj, całuj mnie, tak zwróć [się w moją stronę], wiesz, że myśmy tacy zakochani byli, że się całujemy”. No i nie całowaliśmy się, ale rzeczywiście jakoś tam się objęliśmy, a potem mówi: „Wiesz, bo ja…”. Bo on broń ze sobą miał. To jest właśnie dowód takiej lekkomyślności tych młodych ludzi, bo oni nie zdawali sobie sprawy, jakie mogą sprowadzić nieszczęście. No, gdyby taki Niemiec chciał, zaczepił coś, prawda, no mogło się to skończyć tragicznie. To jest taki przykład tej takiej, jak mówię, bezmyślności tych młodych ludzi. Z jednej strony walczyli, a z drugiej strony nie… Nie, pytała się pani, czy mnie agitowano – nie agitowano i dlatego ja nigdy nie miałam takiej… Może to jest moja wina, że ja się nie zainteresowałam, ale jakoś nie miałam takiej okazji, żeby się do jakiejś organizacji zapisać.
Nie, nie, nie, proszę pani. To narastało już w koniec lipca, to już nad Warszawą wiadomo było, że coś się dzieje. Przede wszystkim słychać było strzały z Pragi, no to wiadomo było, że armia radziecka zbliża się do Warszawy. A tam było wojsko polskie, prawda, z generałem [sowieckim], ale to wojsko było polskie. Tak że była ta świadomość, że coś jest, że coś wisi, tylko co? Ci ludzie, którzy byli w konspiracji, którzy wiedzieli, że coś, natomiast ci, którzy nie byli, to wiedzieli, że coś się dzieje, to [było widać] już od paru dni. Natomiast sam dzień 1 sierpnia był dla mnie taki wstrząsający, bo szłam ulicą, w Śródmieściu się znalazłam, gdzieś tam musiałam iść. Byłam na skrzyżowaniu Alej Jerozolimskich i Marszałkowskiej i ja byłam oszołomiona tym, co się dzieje, bo tłumy ludzi, mnóstwo młodych ludzi, zupełnie bez żadnego okrycia, widać było, że broń noszą.
Gdzieś w godzinach południowych czy tam wczesnopopołudniowych. Poza tym był taki chaos, były tłumy ludzi, którzy chodzili w rozmaitych miejscach, jakieś fury były, nie wiem, skąd te fury się znalazły tam, ale jeździły takie samochody. Poza tym słychać było strzały, bardzo blisko. Już wiadomo było, że Rosja, wojsko jest, już wchodzi do Warszawy, żeby nas wyzwolić. Paru Niemców widziałam, ale oni jacyś tacy, w ogóle nie wyglądali jak ci zdobywcy, nie, to jacyś tacy w mundurach niemieckich, ale jacyś tacy cisi, jakoś tak chyłkiem przemykali, to wszystko jakoś budziło niesamowite wrażenie. Ja do dnia dzisiejszego widzę, duże przecież, miejsce, to skrzyżowanie i ten ruch, i ci ludzie, którzy właściwie… Ci wszyscy młodzi ludzie, którzy byli w konspiracji, to wiedzieli, że to jest [Powstanie], natomiast wszyscy inni nie wiedzieli, prawda.
Ja byłam zaskoczona tym, co tam w środku w Śródmieściu się działo, a jednocześnie te odgłosy walk, znaczy strzałów, które bez przerwy były, były bardzo takie pocieszające, że już do nas wchodzą [Rosjanie], a są i Polacy. Po co ja tam byłam, to nie wiem, po coś tam musiałam być w tym Śródmieściu. Wróciłam do siebie na Złotą i wtedy zobaczyłam, wtedy już zbliżała się godzina siedemnasta, chyba były jakieś sygnały, jakieś odgłosy, dość o tym, że wiadomo było, że wybuchło Powstanie. W jednym momencie ta ulica zmieniła się, bo w oknach powywieszano flagi polskie. Okazuje się, że w rodzinach były przechowywane te flagi. Raptem ta ulica była w kolorze biało-czerwonym. Wszyscy płakaliśmy ze szczęścia, bo zdawało nam się, że to już jest wolność, [ludzie] rzucali się w objęcia sobie, mężczyźni zaczęli budować barykadę, płyty [chodnikowe] wyciągali i taka euforia opanowała wszystkich, no ale to trwało nie tak długo, bo rzeczywistość przywróciła nas do poziomu. Bo obok tego domu, gdzie ja mieszkałam, było gimnazjum i w tym gimnazjum organizowano szpital, to znaczy, tak jak mi mówiono, że to powinien być taki punkt, bo to nie był szpital do operacji, tylko to w założeniu miał być taki punkt opatrunkowy, ale bardzo szybko to się zmieniło, bo zrobił się szpital, bo tylu przynosili, przyprowadzali ludzi rannych. Poza tym do tego szpitala przychodziło dużo mieszkańców, którzy też byli chorzy, bo wtedy już tak bez żadnego umiaru wojsko, lotnictwo niemieckie, w ogóle bez żadnych zahamowań bombardowało domy.
Proszę pani, ja właśnie tego pierwszego dnia, kiedy zaczęła się taka zbiórka, kiedy tam wiadomo było, że tam będzie szpital i że tam trzeba pomóc w urządzeniu tego szpitala, ja się włączyłam do tych [działań]. Ludzie dawali, przede wszystkim żeby [były] jakieś materiały opatrunkowe. Pamiętam, miałam taką dentystkę, panią Dietrich, ona mi dała cały wór jakichś takich rozmaitych materiałów, które się przydadzą. Ludzie wynosili a to poduszkę, a to materac, żeby do tego szpitala [zanieść], żeby było [na opatrunki]. Szpital, muszę powiedzieć, że bardzo szybko [zaczął działać], tam prawdopodobnie wszyscy, te siostry, które były, to były przygotowane, na pewno były szkolone, prawda, co mają zrobić. Ja mówię, tylko jak to na zewnątrz wyglądało, ze strony cywila, którym byłam. Ale rzeczywiście od tego czasu zaczęły się bombardowania, bo samoloty latały i bombardowali domy, nad dachami latały. Mimo że na tym szpitalu była wywieszona chorągiew z emblematami Czerwonego Krzyża, chyba był nawet wymalowany czerwony krzyż, to to jak gdyby specjalnie jeszcze tych Niemców mobilizowało do tego, żeby bombardować. Na szczęście żadna bomba tam nie padła, natomiast padła obok w dom, tam, gdzie mieszkałam. W tym domu zginęło bardzo dużo [ludzi], bo ludzie chowali się w piwnicach. Natomiast ja zaczęłam zbierać te datki, które ludzie przynosili dla kościoła, swoje do szpitala, to zbierałam się i dołączyłam, oddawałam do tego szpitala. Te pierwsze dni to były takie organizacyjne, więc jakoś tam po prostu starałam się pomóc tym siostrom. Te wszystkie siostry były bardzo zajęte, tym bardziej że właściwie od pierwszego dnia już przynoszono chorych. Pamiętam, pierwszy chory, którego przynieśli do tego szpitala, to był młody chłopiec, który miał poranione nogi, za dwa dni drugiego takiego młodego chłopca [przyniesiono], któryś z nich umarł, ale nie wiem, [który], któregoś jeszcze do operacji [na] te nogi… I ten obraz chłopca, którego na noszach przynieśli, do dzisiejszego dnia [pamiętam] – z tego wszystkiego to został mi [w pamięci] obraz tego chłopca, którego przywieźli jako pierwszego rannego do tego szpitala. Oczywiście zajęto się nim. A był ranny dlatego, że rozpoczęły się walki już przed Dworcem Głównym, to się nazywał Dworzec Główny. Teraz to jest chyba w tym miejscu, gdzie teraz jest ten Dworzec Centralny, w każdym razie tam to była stacja, był Dworzec Główny i tam były wielkie walki i tego młodego człowieka rannego przynieśli właśnie z tamtej walki.
No właśnie wie pani, ja tego nie pamiętam, bo jak mówię, ja to byłam taką dochodzącą osobą, ponieważ ja tam nie musiałam nocować, bo to przecież był problem, prawda, żeby znaleźć. Mieszkałam tam obok w tym domu. Wprawdzie jak powiedziałam, ten dom zbombardowano, ale na szczęście naprzeciwko ulicy Złotej kuzyni jacyś moich wujków mieszkali i oni nas do siebie przyjęli, to znaczy do piwnicy, bo wtedy życie się koncentrowało w piwnicy, i tam byliśmy. Ci moi wujowie, którzy wszystko stracili, ta bomba zniszczyła, [byliśmy] tak jak staliśmy, byli zupełnie załamani. Właściwie to dwoje dzieci było, no i musiałam się i nimi też zająć, musiałam się postarać o to, żeby coś do jedzenia było, żeby [była] woda.
Na razie przez pierwsze dni to tak było, jak mówię, a to bombardowanie właściwie stale było, no ale na szczęście, jak mówię, nie trafiło to w ten szpital. Ale były też takie sytuacje, że trzeba było tych chorych z pierwszego piętra znieść na parter czy nawet do piwnicy, no wtedy taka siła pomocna była potrzebna i ja właśnie byłam taką siłą dochodzącą, żeby pomogła. Czasami niektórych trzeba było umyć, trzeba było nakarmić, bo tych chorych było coraz [więcej], tych rannych było coraz więcej, tym bardziej że tam przychodzili ludzie też, jak mówię, mieszkańcy, ranni z tych domów, dlatego ja nie należałam do żadnej partii. No jest mi jakoś nieprzyjemnie, że ja [nigdzie się nie zapisałam], bo mój wkład pracy był naprawdę niewielki. Wprawdzie przez to Powstanie starałam się, jak mogłam, tam w tym szpitalu pomagać, ale wyrzuty sumienia, że się nie zapisałam, jakoś tak mnie skłoniły do tego, żeby jakoś się wynagrodzić, że nie należałam do żadnej organizacji partyjnej. A jak mówię, ten szpital coraz to bardziej był zapełniony, nie tylko Powstańcami, ale też ludźmi, którzy chodzili z tych domów, bo właściwie byliśmy wszyscy absolutnie bezbronni, nad dachami [samolotami] jeździli. Ja tylko dziwię się, że żadna bomba, na szczęście, nie zniszczyła tego szpitala, bo wtedy co zrobić. Ale były takie momenty, że trzeba było z tego pierwszego piętra znieść tych chorych, żeby ich tam zaoszczędzić.
Ja nie wiem, nie miałam żadnego kontaktu. Ja byłam taka sama jedna. Nie umiem pani powiedzieć, nie wiem, czy tam ktoś był. Nawet, wie pani, pamięć już teraz, nawet nie pamiętam, te siostry były takie zajęte, że one każdą pomoc chętnie wzięły, bo czy nakarmić, czy umyć takiego chorego, a miały tych chorych, tych biedaków, no mieli dużo, tak że one… to była jakaś taka minimalna pomoc tym siostrom, tym, które rzeczywiście przez dwadzieścia cztery godziny tam były i tę swoją posługę pełniły. A jednocześnie miałam tych wujków, których, jak mówię, dwojgiem dzieci musiałam się zająć i też się zorganizować, i coś do zjedzenia. Wie pani, każdego dnia sytuacja była coraz gorsza. Był taki moment, że w ogóle nie było co jeść. Jedli tam w tej piwnicy, jednej z tych pań syn walczył, kiedyś przyniósł koninę, no bo zwierzęta padały, bo nie było przecież ich czym nakarmić, no i to było wielkie święto, że kawałek koniny jest i te panie coś tam ugotowały. Wody nie było, to po wodę, wie pani, nawet do szpitala, to trzeba było przynosić, a woda tam zniszczona przez bomby, po wodę chodziłam na ulicę Grzybowską, z Grzybowskiej to kawał drogi. Teraz to się autobusem czy samochodem [jeździ], a ja z kubełkiem tę wodę z ulicy Grzybowskiej przynosiłam, żeby było się czego napić, taka była sytuacja. Tak że ja nie umiem pani [powiedzieć], to była moja po prostu, z mojego serca chęć, żeby jakoś pomóc, ale w ogóle nie spodziewałam się, że będę jakoś… To jest tak niewielka ta moja pomoc w porównaniu z tym, ile te moje rówieśnice robiły, że ja w ogóle nie śmiem nawet do nich się [porównywać].
On był do końca. Wiem, że ten szpital potem był przeniesiony gdzieś do Śródmieścia, ale ja wyszłam już potem, we wrześniu, tak przy końcu, to już tak mniej tam przychodziłam i wtedy kiedy było… Bo pierwszy był taki apel, żeby ludzie wychodzili, natomiast kiedy została już podpisana kapitulacja, dawali termin do wyjścia i wtedy ja wyszłam razem z wujkami. Szpital wiem, że został, ale potem już przeczytałam, że został przeniesiony gdzieś do Śródmieścia i tam był. Natomiast ja wyszłam razem, jak mówię, z tym tłumem ludzi. I taki punkt wyjścia, tam właśnie ze Złotej ulicy, był na rogu ulicy Złotej i Żelaznej. Tam był taki punkt, gdzie Niemcy byli i muszę powiedzieć, że mimo tej tragedii, mimo tej ogromnej tragedii patrzyłam, jak to wojsko wychodziło dumnie, w szyku, no tak jak prawdziwe wojsko. Przykre to było, jak tę broń rzucali, no ale wychodzili. Nawet muszę powiedzieć, że zauważyłam, że jeden Niemiec zasalutował nawet tym naszym żołnierzom. Jak obróciłam się, żeby spojrzeć w tył, to widziałam, że ta ulica Złota stoi już w płomieniach, czyli Niemcy już podpalali – tam gdzie wychodziliśmy, to tam Niemcy podpalali tę ulicę.
A ja byłam w tym tłumie ludzi wychodzących z Warszawy, razem z wujkami doszliśmy do obozu w Pruszkowie. Jak doszliśmy tam do tego Pruszkowa, to oczywiście ogromna kolumna, bo nie tylko ode mnie z tej ulicy Złotej, tylko z rozmaitych ulic tam się łączyły te grupy, i zanim się do tej hali [weszło], bo tam taka olbrzymia hala była, do której wprowadzali tych ludzi, no to staliśmy, czekając, a jednocześnie bardzo dużo mieszkańców Pruszkowa tam mogło stać. Tak że tak jak ja tutaj byłam, w tej kolumnie ludzi, którzy są, wychodzą, a tak naprzeciwko mnie, tam, no, powiedzmy, nie tak blisko, no ale w każdym bądź razie niedaleko, mieszkańcy Pruszkowa przechodzili i namawiali, Niemcy tam niby pilnowali, ale to było przecież tak dużo tych ludzi, że oni tam gdzieś się obrócili, że można było [zrobić] dwa kroki, można było uciec. I mnie bardzo wołali, żebym ja przeszła, ale nie mogłam tego zrobić, nie mogłam zostawić – no ja się uratuję, nie wiedząc, co się z tymi moimi wujkami stanie? – no nie mogłam ich tak zostawić. No i weszliśmy do tej hali, a tam siostry były, które dały jakieś pożywienie, jakąś wodę i w jakimś krótkim czasie załadowano nas do pociągu.
My nie wiedzieliśmy, dokąd my jedziemy. To już był październik, piękna pogoda i pamiętam (oczywiście [jechaliśmy] w bydlęcych wagonach, bo przecież nie dali normalnych), jechaliśmy i przejeżdżaliśmy przez Milanówek, a tam panie na leżakach sobie leżą, odpoczywają i we mnie taka złość się zebrała czy zazdrość, że w takim piekle byłam, dopiero ja i inni się wydostaliśmy z takiego piekła, a tutaj sobie żyją w takim dobrobycie, opalają się i tak żyją. Tymi pociągami nas dowieźli, przed Berlinem jakiś był taki jak gdyby przejściowy obóz, gdzie stamtąd wszystkich do odpowiednich miejsc wysyłali. I tam, muszę powiedzieć, że po tym strasznym [czasie], po tych wszystkich przeżyciach, tam była oaza spokoju, bo była pogoda, było cicho, kwiatki kwitły, ptaszki śpiewały. Jasny Boże, jak to jest możliwe, że z jednej strony takie piekło, a drugiej strony taka przyroda i tak było. No ale oczywiście tam hale były i w tych olbrzymich halach piętrowe łóżka i tam wszyscy jakoś się mieścili. Tam do tego miejsca przychodzili rozmaici przedsiębiorcy, którzy potrzebowali ludzi do pracy. Okazuje się, że wylądowaliśmy tak, że raczej jako pracownicy, nie do żadnego obozu, prawda, bo były takie pociągi, które zawoziły do obozów. Myśmy szczęśliwie trafili tam, mogliśmy spokojnie parę dni w ciszy, spokoju przebyć. No i już mieliśmy dosyć tam po dwóch, trzech dniach, już chcieliśmy wiedzieć gdzieś, bo to olbrzymia hala, piętrowe łóżka, jakoś tam panie gotowały na jakichś…
To znaczy jakieś tam porcje dostawaliśmy, jakiś chleb, ćwiartka chleba na iluś tam, żeby z głodu nie upaść, ale jakiegoś pożywienia takiego nie było. No i ja mówię, musimy się jakoś zdecydować, nie będziemy tutaj [czekać]. I rzeczywiście, przyszedł taki pan, który potrzebował pary małżeńskie dla swojej firmy. No i myśmy tam stanęli, no ale to para małżeńska, a ja jestem sama. No i tak rozmawiamy, za nami też taka trójka była, no i ci państwo mówią: „No, my też mamy tutaj kuzyna, który jest sam, to może niech oni obydwoje jako małżeństwo się zgłoszą”. I tak się złożyło. No i w ten sposób zostałam po raz pierwszy mężatką, bo dostałam dowód na nazwisko Krynkowska (mam zresztą ten dowód) i byłam żoną. No, ten młody człowiek był sympatyczny, miał żonę, miał dziecko, po prostu znalazł się w mieście, jak wybuchło Powstanie, nie mógł dostać się do domu.
Nie wiem, czy był z Warszawy, ale [był w czasie Powstania] w Warszawie. Tak, tak, potem poznałam jego żonę i mieliśmy kontakt. No więc byliśmy w tym, już mieliśmy pracę tam. To była taka mała firma, która zajmowała się szprycowaniem dachów przeciwko pożarom, bo wiadomo, że bombardowali ten Berlin. To było na przedmieściach. Aha, bo zawieziono nas do takiego obozu w Blankenburgu, gdzie rozmaite nacje były; tam był bardzo rozległy obóz, gdzie na piętrowych łóżkach tam się wszyscy [obozowali] i stamtąd jeździli do pracy, gdzie można. Jak mówię, ta moja firma zajmowała się szprycowaniem, to tam niewiele tych małżeństw [było]. Tam z dziesięć chyba par tylko wzięli, ale nikt nie znał języka niemieckiego, natomiast ja znałam, bo się uczyłam w szkole, no i byłam jedyną osobą, która umiała się porozumieć, wobec tego ten szef zadecydował, że ja będę w biurze, że będę taką dolmeczerką, łączniczką z całą grupą. A te takie małżeństwa chodziły po dachach i szprycowały te dachy jakimś tam specjalnym płynem.
I wujostwo tam byli, tam jeździli, tam szprycowali to. Na niewiele to się zdało, bo te bomby padały i pożary [niszczyły], mimo że tam była jakaś taka materia. Natomiast ja w tym biurze byłam, ale to nie znaczy, że usiadłam za biurkiem. Nie, byłam do tego, żeby sprzątnąć tam. Tam pracowało dwoje takich starszych Niemców, byli bardzo tacy życzliwi, nawet przynosił mi książki takie, żebym ja się tego niemieckiego jeszcze nauczyła, nawet od czasu do czasu czymś mnie poczęstował, w każdym razie współczuli, że ja tak jestem. Natomiast ja tam w tym biurze to nie miałam co robić, no tylko tyle, żeby porozumieć się, jak te grupy przychodzą. Właścicielką tej firmy była pani Engelhardt, młoda, bardzo przystojna pani, no i oczywiście mnie wzięła do sprzątania jej mieszkania. Mieszkanie miała bardzo piękne, zresztą Niemcy tam zawsze mieli duże mieszkania, bardzo ładne miała to mieszkanie i miała mamę, bardzo złą, złośliwą babę (przepraszam, że tak mówię), która mnie tam musztrowała. Nie bardzo się dawałam, no ale tak jak kiedyś powiedziała, że teraz wytrzepiemy dywan, to ja się postawiłam, powiedziałam, że ja nie mam siły i dywanu trzepać nie będę. Ona była bardzo zdumiona, że ja w ogóle coś takiego mogłam powiedzieć. Natomiast pani Engelhardt była młodą, jak powiedziałam, osobą, [jej] mąż walczył, w Polsce był, natomiast ona bardzo często urządzała takie przyjęcia dla generalicji, dla wojskowych, no i ja musiałam pozmywać. Stłukłam tam [coś] kiedyś, strasznie się zlękłam, że stłukłam, że co to będzie. No ale kiedyś uległam pokusie, bo piękny fortepian stał i usiadłam, zaczęłam grać na tym fortepianie, a grałam nieźle. No i słyszę, jak ta babcia do tej córki mówi: „Słuchaj, ona gra, ona gra”, tak że to było takie zdumienie, bo im się zdawało chyba, że ci w Polsce to są, no nie wiem, jacyś dzicy ludzie. No i tak to [było]. A jednocześnie ta babcia do Polski przyjeżdżała i kupowała gęsi, i jakiś tam drób przywoziła. No pani młoda, pani Engelhardt, jak mówię, zabawiała tych młodych, no ale to też się skończyło, dlatego że dachy mimo to zaczęły [się] palić i w związku z [tym] nas zabrano do kopania rowów. No i tutaj ciężka była praca, bo tych rowów było dużo, no i kopanie to nie była taka praca dla kobiet, no ale tak to było.
Tam byliśmy… Jeżeli ja w październiku tam byłam, to myśmy stamtąd… Armia rosyjska tam weszła chyba w styczniu, na początku. Parę miesięcy tam byłam. I tam w tym obozie w Blankenburgu, gdzie byłam, tam pierwsza linia frontu zrobiła się w ataku na Berlin. Oczywiście to wojsko rosyjskie, które przyszło, to są tacy „kałmucy”, tacy dzicy ludzie, oczywiście gwałcili tamte kobiety, zabierali wszystko, co tam było, to był to strach.
Nie, te z obozu, bo tam ludzie z rozmaitych krajów byli, więc były takie gwałty. Grabili, no przede wszystkim grabili. No ale po paru dniach postanowiliśmy, że jedziemy w kierunku Warszawy, znaczy wracamy do Polski, tylko grupami, bo samemu nie można. I tak grupami szliśmy, z tym że szliśmy pieszo. Niemców już nie było, więc nocowaliśmy w jakichś tam domach, ale też tak było, że ci Rosjanie wpadali i zabierali, już przystawiali broń do głowy i zabierali [kobiety]. Zabierali po to, żeby się zabawić, żeby skrzywdzić. Taka nasza grupa, chyba z dziesięć osób liczyła, tak mniej więcej tyle, i były dwie młode dziewczyny. Oddaliły się, panowie mówili: „Słuchajcie, razem żebyśmy [się trzymali]”, oddaliły się no i „zaopiekowali” się nimi. Spotkaliśmy się na drugi dzień chyba, one z płaczem, bo je zgwałcili, panowie tam chodzili, żeby je uwolnić, oczywiście nikt nie słuchał takich rzeczy, więc w takich warunkach byliśmy. Jak to mówię, nocowaliśmy w tych domach i w jednej takiej wiosce w kilku domach się tam zostało. I ja też wyszłam na taką uliczkę, bo to była tak jakby u nas powiedzieć, no takie willowe uliczki, i ja wyszłam na ulicę, bo ta moja ciotka była gdzieś tam dalej, i dopadł do mnie taki „kałmuk”, taki żółty, taki okropny i przystawił mi karabin do skroni, żeby z nim iść. Ciemna noc, no co ja mogę mu zrobić. Ale skręciłam jakoś – nie wiem, nie umiem tego wytłumaczyć jak – dość na tym, że do tego domu, gdzie byłam, tam wskoczyłam. On za mną, a na parterze była rodzina chyba z dziećmi, tam było kilkanaście osób z małym dzieckiem i oni mnie wyrzucili, bo ten „kałmuk” za mną wszedł, no i się bali, że on pozabija ich wszystkich, no i w obronie swojej wyrzucili mnie z tego [domu]. No i ja tak już byłam przekonana, że to już jest koniec mojego życia, ale na szczęście ja ciągle z tym karabinem przy skroni, tak mnie wyprowadził na ulicę i zobaczyłam raptem, że moja ciotka idzie, bo ona poszła do tego domu, żeby tam coś… nie wiem, tam coś było. Ja zawołałam i okazuje się, że tam jakiś oficer razem z nią szedł i jak ja krzyknęłam, to ten „kałmuk” uciekł, bo ten żołnierz to był jakiś oficer radziecki i on jakoś krzyknął i dzięki temu uratował mi życie. No więc to była tego rodzaju wędrówka. Ale to wszystko było wojsko rosyjskie, my ciągle nie wiedzieliśmy, co to wojsko polskie, gdzie będzie. No ale w końcu doszliśmy na pieszo do granicy, w każdym razie tam, gdzie już było wojsko polskie, gdzie znaleźliśmy ich, gdzie oni się nami zaopiekowali i wsadzili do pociągu, który zawiózł mnie do Warszawy.
I ten pociąg od strony Grochowa, tam chodzi pociąg, z tyłu Terespolskiej gdzieś taki jest, no i tam się zatrzymał ten pociąg i myśmy wyskoczyli i na pieszo doszliśmy do ulicy Ząbkowskiej, tam, gdzie moja ta druga ciotka mieszkała. Jak już tam doszliśmy, oczywiście płacz i radość, że przyjechali, że jesteśmy, no i zaczęliśmy już inne życie.
Kiedy było podpisanie?
To w maju już byłam w Polsce, to musiał być marzec, kwiecień, kiedy myśmy dobrnęli do domu, bo już pamiętam, na ulicy Ząbkowskiej były race, podpisano pokój, że jest i już tam zaczęło się inne życie.
To znaczy, wie pani, tak, okazuje się, że ta ciotka, która na Pradze mieszkała…
Tak, tak, to ona. Zresztą mój brat zginął tragicznie, bo wpadł pod tramwaj.
Nie, już kiedy myśmy wrócili. Młody chłopak. Na ulicy Grochowskiej, tam gdzie tramwaj chodzi, to były takie słupy długie, a to młodzi chłopcy, nauczył się, na korepetycje języka poszedł i jak to chłopcy – takie były tramwaje, gdzie się czepiało tak z tyłu na tramwajach… Teraz to jest wszystko oszklone i zamyka się, ale wtedy to było otwarte, balkony, tak to można nazwać, i młodzież to tam skakała, bo to była taka chęć pokazania się, prawda. No i on też tak wskoczył z kolegami i całe nieszczęście, że akurat ulicą przechodziła dziewczyna, jego koleżanka, zawołała: „Zenek!”, on obrócił głowę i głową uderzył właśnie w taki słup, który między tymi blokami był, no i niestety obcięło mu obydwie nogi. Zawiadomili nas, u wujków mieszkaliśmy, przyszedł ktoś z wiadomością taką. No, myśmy zaraz tym samym tramwajem, gdzie mój brat tam uczepił się, to wracaliśmy, no i do szpitala weterynarii, to na Grochowskiej ulicy. Teraz tam jest siedziba Sinfonia Varsovia, ale tam był znany szpital dla zwierząt i tam widok był okropny, kiedy zobaczyłam, kiedy z sali operacyjnej takie dwie nogi wynieśli, no straszne. No i tak. Mój ojciec, który się o tym dowiedział – w międzyczasie ta siostra zajęła się nim, kiedy się o tym dowiedział – z rozpaczy zniknął, nie mogliśmy go znaleźć. Długi czas nie mogliśmy go znaleźć, tak przeżywał tę śmierć syna swojego, no ale w końcu go tam po jakimś czasie wreszcie znaleźliśmy, a on tak to przeżył. Tam moja ciotka… Wie pani, Warszawa była opróżniona, przecież mnóstwo Żydów mieszkało, dużo mieszkań było żydowskich i po prostu ludzie zajmowali takie mieszkania. I rzeczywiście, na ulicy Czerwonego Krzyża koleżanka przyszła do tej mojej cioci Jasi i mówi: „Słuchaj, jest takie mieszkanie na Czerwonego Krzyża, dwa pokoje z kuchnią”, no to ciotka mówi: „To słuchaj, to ty tam siedź, ja ci będę przynosiła jedzenie, tylko ty pilnuj tego mieszkania, a jak oni wrócą, to żeby mieli gdzie mieszkać”. No i tak się stało, że jak myśmy wrócili, to było to mieszkanie, to znaczy nie całe, bo ta ich koleżanka jeden pokój miała, a myśmy drugi mieli, na Czerwonego Krzyża przy szpitalu było. No i tak pomału zaczęło to życie się jakoś tak układać.
Zrobiłam maturę, potem zaczęłam studia, zaawansowane miałam, no ale się zakochałam i to kolidowało ze studiami.
Na prawie byłam, no ale niestety przez swoją głupotę, bo nie najszczęśliwiej się to ułożyło wszystko i nie warte to było tego mojego poświęcenia, no ale tak się stało. No i tak w skrócie to jest taka historia, nie wiem, czy nie za nudna dla państwa.
No muszę powiedzieć, że w tej biedzie to pomagali sobie ludzie. To nie było tak, że każdy tam dla siebie, więc ja nie doświadczyłam czegoś złego. No, faktem jest, że teraz jest zupełnie inny stosunek ludzi, ale wtedy przede wszystkim wszyscy się cieszyli, że wreszcie jest Polska. I jaka ta Polska była, no to wiadomo było, prawda, więc jak gdyby z jednej niewoli wpadliśmy w drugą. Te czasy były ciężkie dla wszystkich, ale jednak uważam, że my Polacy jakoś staraliśmy się przeżyć to wszystko, jakoś znaleźć dobre strony tego wszystkiego, a żyć trzeba było. Cieszyło nas to, że Gierek wprowadził takie zmiany, że było już lepiej.
Ja teraz myślę, że to była zbyt pochopna decyzja. Wprawdzie pokazaliśmy, bo Polacy zawsze słynęli z tego, że swoje bohaterstwo pokazali, przecież mieliśmy wiele tych powstań, wszędzie walczyliśmy, no, ale zdało się to na próżno. Ja myślę, że to była nieprzemyślana decyzja, bo kosztowała nas życie tysięcy młodych ludzi, zniszczona cała Warszawa.
I wie pani, jak się patrzyło, przechodziło po ulicy Kruczej, to do kolan były gruzy, tak to wszystko było zniszczone, popalone, ja w ogóle nie wierzyłam, że odbuduje się ta Warszawa. I jak na Czerwonego Krzyża mieszkaliśmy, to życie zaczynało kwitnąć. Centrum to były Aleje Jerozolimskie i Marszałkowska. Oczywiście nie było pociągów, nie było tramwajów, nie było nic, ale naokoło stały budy, takie ciężarowe, bo na Pragę most był zniszczony jeszcze, nie było jeszcze odbudowane, to tak wołali: „Na Pragę! Na Pragę!”, no i myśmy na Pragę jeździli z tymi budami. Gdziekolwiek się chciało jechać, to tylko ta lokomocja, prywatne samochody.
Ja nawet skorzystałam z takiej jednej… No bo tak jak już te pierwsze wrażenia spłynęły z człowieka, no to młodość się odezwała, no i przypominam sobie, że moja nauczycielka muzyki, pani Delfina, młoda osoba, mieszkała w Bydgoszczy (tak, to chyba była Bydgoszcz) i miała męża, który, no tak nieładnie, bo tak usiłował mnie tam jakoś tak trochę, jakby to powiedzieć… jakieś takie kroki robił, jakieś takie… No ale oczywiście ona chciała wybadać, czy mąż jest jej wierny, wobec tego jeszcze uczyła mnie: „Tak, ty weź tego, jak on tam ciebie tego…”. No i rzeczywiście doprowadziła do tego, że ja się umówiłam z tym jej mężem. Przyszedł do domu, no ale wiadomo, po co on przyszedł, więc skończyło się, dostał po buzi, no i na tym się to skończyło. To nawiasem [mówiąc], taka [historia], jak to ludzie, no ale mężczyźni tacy są, niestety wykorzystują – mimo że miał wspaniałą żonę, to myślał, że młode dziewczę to od razu. Ale [pojechałam] do tej swojej pani nauczycielki, ona mieszkała w Bydgoszczy, no więc chciałam ją odwiedzić, wobec tego do takiej budy wsiadłam.
Zakończyło się w czterdziestym piątym roku, prawda? To był czterdziesty piąty rok, tylko na jesieni, bliżej jesieni. Dojechałam do tej Bydgoszczy, ale już była noc, a to była rodzina jakaś, ojciec z synem, jeszcze ktoś, no i ja nie znając tego miasta, ja mówię, nie wiem, gdzie to jest w ogóle, ta ulica. „Niech się pani nie martwi, to syn panią odprowadzi”. I rzeczywiście ten syn mnie tam doprowadził do takiego budynku, gdzie nie było bramy. My tutaj w bramę wchodzimy, a tam nie było, zamknięte. Więc dzwonię i na parterze pokazuje się głowa w takiej szlafmycy, jak to w filmach pokazują, z takim pomponem, jak to dawniej mężczyźni mieli. Wie pani, jeszcze o czym tam mówię, z takimi jak to teraz to my się śmiejemy, taka głowa się [pokazała]. „A co pani chce?”, ja mówię: „Bo ja tu właśnie przyjechałam do państwa” i mówię (już nie pamiętam ich nazwiska). No to on mi otworzył i ten człowiek mnie pożegnał i ja na klatce schodowej się znalazłam. Dzwonię do tego mieszkania – cisza głucha. Dzwonię drugi raz – cisza w dalszym ciągu. No byłam zrozpaczona, bo wyjścia nie miałam, czarna noc, wobec tego usiadłam na schodach, płakać zaczęłam, no i tak siedziałam. No ale w pewnym momencie posłyszałam, że kroki jakieś [słychać]. Popatrzyłam, jakiś mężczyzna w wojskowym mundurze, idzie piętro niżej, bo tak ja gdzieś na drugim, wyżej usiadłam, no to zdobyłam się na odwagę, mówię, to pójdę do niego, może on mi jakoś [pomoże] (nie wiem, co chciałam). No i stukam do niego, otwiera mi człowiek, zdumiony. Zaczęłam się nie bardzo jasno [tłumaczyć], że ja tu właśnie do sąsiadki, ale nie mogę. Myślał, że ja jakoś… ja nie wiem, czy może ja na podryw, w każdym razie dobrze chyba o mnie nie pomyślał, no bo w nocy i taka młoda osoba, no bo wtedy to ja już miałam dziewiętnaście lat chyba, no to już byłam panienką, prawda. On mówi: „No to chodźmy, to sprawdzimy”, no i poszliśmy tam, dzwonimy i rzeczywiście nikt nie odzywa się, więc on stwierdził, że mówię prawdę. No i mówi: „No to niech pani tutaj na tej kozetce się położy, tylko ja uprzedzam, że rano to ja wychodzę”. – „No dobrze, to ja rano…”. Położyłam się, ale truchlałam, co on zrobi ze mną, że to w ogóle jest taka… No, ale na szczęście usnęłam. On mnie obudził, schodzimy i jak po schodach, on mówi: „Tylko proszę pani, będziemy jednym krokiem schodzili – bo na dole była piekarnia – żeby tam w piekarni nie zobaczyli, że jakaś kobieta u mnie nocowała”, wobec tego, żeby nikt nie zwrócił uwagi, to schodziliśmy. No i tak wyprowadził na ulicę i on w jedną stronę, ja w drugą stronę. No ale wróciłam do tego domu, no i okazało się, że oni nie słyszeli, że oni tam byli, tylko nie słyszeli, dlatego że gdzieś tam w końcu była ich sypialnia i dzwonka nie słyszeli, tak że sprawa się wyjaśniła. To są takie śmiesznostki, takie wrażenia, jak wtedy było. A zdumiało mnie to w tej Warszawie, jak mówię, ten środek tego miasta, centrum. Naokoło przecież ruiny, a na rogu, gdzie teraz hotel jest, była piękna kwiaciarnia i prowadził to Francuz jakiś, bardzo piękną miał żonę i wie pani, ta kwiaciarnia i te kwiaty – jak on to robił, jak on sprowadzał [te kwiaty], to nie wiem.
Wśród tych ruin to było coś tak wręcz nieprawdopodobnego, no, ale było, to życie się jakoś pomału [normowało]. Poza tym była kawiarnia Fogga, Fogg śpiewał przecież. No i pomału tak to życie zaczęło się tak rozwijać. A muszę powiedzieć, że to, co się o Polakach mówi, że są bardzo przedsiębiorczy i potrafią – no potrafiliśmy się z tego podnieść. Jak ja, wie pani, teraz słyszę, w ogóle w głowie mi się nie mieściło, że w ogóle to morze ruin może zaistnieć [jako] miasto. Jak teraz słyszę, że taka ruina jest, że Warszawa to ta ruina, to wie pani, to we mnie, przepraszam bardzo, może pani inaczej myśli, ale boli mnie to i w ogóle nie mogę zrozumieć, jak można nie widzieć tego, co ta Polska zrobiła, co ci ludzie zrobili, że ta Warszawa jest taka piękna, ja się zachwycam Warszawą. Teraz jak się jeździ, te rozjazdy, to wszystko to jest… Bo jeździłam trochę, teraz to już nie jeżdżę, widziałam trochę tych miast i wcale tak nie jesteśmy gorsi od tego, co jest.
Oczywiście, ale to był obowiązek. No może częściowo był obowiązek, ale myśmy z własnej woli chodzili. Nie było wolnych sobót przede wszystkim, wobec tego pracowało się, ale myśmy w niedzielę wszyscy [chodzili], bez żadnych nakazów umawialiśmy się i chodziliśmy odgruzowywać tę Warszawę. Bez takiego aktu współpracy mieszkańców to chyba nie dałoby się tak zrobić. W każdą niedzielę to całe grupy były.
Działałam, tam Jak się nazywa [miejsce], gdzie taki kościół, co jest taki na wzgórku, jak się jedzie?
Taki kościół, znany jest, taki na górce, cmentarz jest koło tych, jak się jedzie do Małgosi, jak można.
[Kościół Świętej Katarzyny]. Pamiętam, że te rowy tam robiliśmy, między innymi tam chodziliśmy, tam nas kierowano.
Odgruzowanie było zorganizowane, każdą grupę [wysyłano] gdzieś indziej, bo nie tylko tam, tylko gdzie indziej także chodzili, ale w każdym razie muszę powiedzieć, że naprawdę społeczność, warszawiacy – zresztą nie tylko, bo przyjeżdżali ludzie z całej Polski, żeby odbudować Warszawę – przychodzili i bez nakazu, wszyscy chętni odgruzowywali Warszawę. Tak że właściwie to jest taki czyn może z całej Polski, bo z innych miast przychodzili też. Żal było patrzeć na tę ścianę Zamku, gdzie tylko jedna ściana była, ale pomału to wszystko zrobiono i dla mnie to prawie graniczy z cudem, że myśmy z tego wszystkiego mogli znów odtworzyć tyle pięknych rzeczy. Ten Zamek jest taki piękny, tak mówię o Zamku, teraz były koncerty w Zamku na dziedzińcu, więc tam chodziłam na te koncerty, no ale zawsze ten rynek i to wszystko, no to jest w ogóle cudo. Z tym że tam na tym rynku jest taki jeden pomnik, który dla mnie jest najpiękniejszym pomnikiem w ogóle, takiego małego Powstańca, to na Podwalu, dla mnie to jest tak piękny pomnik. Oczywiście Mickiewicz, Chopin i tak dalej, to wszystko nie, ale to jest najpiękniejszy pomnik, bo mówi o całej naszej historii.
Warszawa, 12 września 2016 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna