Nazywam się Adam Rozbiewski, rocznik 1937. W czasie Powstania Warszawskiego mieszkaliśmy przy ulicy Grzybowskiej 69. Po około dwóch tygodniach, jak Niemcy nacierali, przenieśmy się na ulicę Sienną 88. Tak że moje wspomnienia z Powstania dotyczą ulicy Grzybowskiej 69 i dotyczą Siennej 88.
Nasza rodzina składała się z pięciu osób. To byli rodzice, matka Wacława, ojciec Henryk, nas dwóch synów, Adam i Antoni, Adam to ja, i nasza babcia Feliksa, rocznik 1878. Mieszkaliśmy przy ulicy Grzybowskiej 69 na parterze. Budynek składał się z dwóch części, jedna to była część mieszkalna, gdzie były trzy oficyny mieszkalne i taka część, powiedzmy sobie, użyteczno-przemysłowa. W tym budynku znajdowała się piekarnia pana Szwarca, to był folksdojcz, ale taki, powiedzmy sobie, przyjazny Polakom. Była wytwórnia musztardy pana Matejaka i była wytwórnia wody sodowej. Wspominam o tych trzech wytwórniach… Aha, no i tam jeszcze oprócz tego to oczywiście w tym drugim podwórku były stajnie, ponieważ chleb był rozwożony transportem konnym i też był ten koń do przewozu gorczycy do tej fabryki, można powiedzieć, musztardy pana Matejaka. I myśmy tak w tych dwóch podwórkach, bo tam jeszcze śmietnik był, te stajnie, tak że bywaliśmy, spędzaliśmy czas na tych dwóch podwórkach. Ponieważ nasi rodzice… Ojciec pracował w Zakładach Ursus, z początku na Skierniewickiej, a później w Czechowicach (w obecnych Zakładach Ursus był ślusarzem ojciec). A matka nasza, ponieważ ciężko było bardzo, tak że w czasie okupacji zajmowała się handlem, handlowała na Dworcu Wschodnim papierosami. Sprzedawali te papierosy Niemcom, którzy jechali na wschód i po prostu tam… Oczywiście byli ścigani przez tę służbę ochrony kolei, Bahnschutzów, tak że matka czasami przychodziła i opowiadała, że tam jakiś Bahnschutz w ząbek czesany czy inny, śmiejący… w każdym razie oni dokuczali bardzo tym handlującym. W sobotę matka nie handlowała i pamiętam… w sobotę czy w niedzielę, już nie pamiętam dokładnie, ale w każdym razie był taki lepszy obiad. To pamiętam, ten taki lepszy obiad to była cebula smażona ze smalcem. To był taki obiad właśnie lepszy wówczas, bo po prostu myśmy w ogóle mięsa nie jedli, ponieważ jedyną cenę, jaką pamiętam za okupacji, to było kilo schabu. Kilo schabu kosztowało osiemdziesiąt złotych, a nasz ojciec zarabiał dwieście czterdzieści miesięcznie, tak jak przed wojną. Tak że po prostu mięsa w ogóle żeśmy nie jedli, ale nie cierpieliśmy za okupacji też głodu, bo zawsze był chleb, była marmolada i były jajka wapniaki. Nie wiem dlaczego, ale były wapniaki, to były jajka wapniaki. Tak że głodu nie było, ale jedzenie było takie bardzo, bardzo skromne za okupacji. No i po prostu, ponieważ rodzice się zajmowali swoimi zajęciami zawodowymi, żeby w ogóle jakoś przeżyć tę okupację, to myśmy byli w domu z babcią. Babcia nasza już była dość niedołężna, tak że myśmy w zasadzie sami tam biegali z innymi chłopcami i jak wspomniałem, pomagaliśmy też chłopcom starszym, którzy rozwozili syfony z wodą sodową. Tak że żeśmy jeździli takim wózkiem jednoosiowym z tymi syfonami aż pod Halę Mirowską, w zamian za to później nas brali, mówię, na placu Kercelego żeśmy się kąpali. Ponieważ nie umiałem pływać, to się topiłem, to mnie ratowali. W basenie przeciwpożarowym, na placu Kercelego był duży basem przeciwpożarowy z takimi dość stromymi ścianami, tam dzieci się kąpały. To było lato, ładne dość, to tak to wyglądało.
Nie, nie, to było całkowicie po kryjomu przed rodzicami. [Po kryjomu] żeśmy tam na ten basen przeciwpożarowy chodzili z chłopcami, bo myśmy im pomagali właśnie przy tych syfonach, przy tym rozwożeniu.
To mógł być, ja nie wiem, myśmy mieli sześć, siedem lat, mniej więcej.
Tak, tak, pod koniec okupacji to było, tak.
Podwórkowe, no to tak jak dzieci, już nawet nie pamiętam, jak się bawili, ale pamiętam na przykład taką scenę, że przyszła do nas trójka dzieci żydowskich. Taka dziewczyna dziesięć lat i dwoje młodszych jeszcze. I ona kiedyś mieszkała w tym domu, bo myśmy jej nie znali, ale inne dzieci znały ją, no i pamiętam, głodne te dzieciaki były i miały takie puszki.
Z getta przyszły, tak, i tak nam mówiła ta dziewczynka, że tam taki głód w tym getcie i oni mieli takie puszki mosiężne, ale takie bardzo wypolerowane były te puszki. No i matka zrobiła, jak to się mówiło, parzybroda, to taka zupa z kapusty, i myśmy tam im wynosili to jedzenie, a one spały w tych furgonach do rozwożenia chleba. No, parę dni spały, później dozorca im powiedział, że muszą się wynosić, bo granatowy policjant się tym interesuje. Taki epizod był tam.
No, po prostu gdzieś tam poszły, bo po prostu on już się nie godził, żeby one tam dalej spały w tych furgonach. No i to tak było do Powstania po prostu. Żeśmy po prostu żyli.
Nie, nie widziałem. Raz nam ukradli parę syfonów przy Hali Mirowskiej. Ci chłopcy byli od nas starsi, bo to tak już prawie czternaście lat mieli, a myśmy tak do pomocy tam byli, bo to z tego samego podwórka byliśmy i oni nas akceptowali, więc po prostu to tak było, takie zajęcie mieliśmy. Byliśmy bardzo zaprzyjaźnieni z woźnicą, który gorczycę woził do tego zakładu produkcji musztardy, bo on w takich kręgach gorczycę woził, konia miał i też żeśmy z nim czasami jeździli. To takie zajęcia żeśmy mieli.
Z ulicy warszawskiej to pamiętam jeszcze po rozstrzelaniu. Na Towarowej rozstrzelali ludzi, to zawsze jak rozstrzelali, to kwiaty były i ludzie to rzucali. O godzinie ósmej była godzina policyjna, to żeśmy się bardzo martwili o ojca, bo kiedyś ojciec przyniósł ziemniaki i tak już po tej godzinie policyjnej to nie można było być. Raz matkę aresztowali, była na ulicy Skaryszewskiej przetrzymywana, ale ponieważ ojciec pracował w Ursusie i miał kenkartę, to jakoś udało się matkę wyciągnąć z tego.
Aresztowali w czasie handlu, na dworcu matkę aresztowali.
A to mnie trudno powiedzieć, ale trochę to robili w domu, takie swojaki były, gilzy się kupowało, tytoń i nabijali te papierosy. Taka maszynka była do nabijania gilz.
Nie, nie byłem, nie byłem, nie byłem świadkiem po prostu. No, rodzice tak trochę nas pilnowali, żebyśmy… A jak żeśmy sami chodzili, to też jakoś było. Pamiętam, bo zimą to nas ojciec woził przy getcie, przy murach tego getta zimą, to były sanki, takie oparcie i nas dwóch brał i tam po śniegu nas [ciągnął], przy tym getcie żeśmy widzieli, widziałem tych Żydów, bo oni się komunikowali z tymi z zewnątrz, którzy im tam zaopatrzenie dawali. Jak ten granatowy policjant poszedł w jedną stronę, to im wrzucali wiktuały różne i tam do getta, ale też i strzelali do nich, [to znaczy] nie policjanci granatowi, tylko Niemcy. Ale z zewnątrz, z zewnątrz – nie wolno tym Żydom było rozmawiać poprzez mur, tak to wyglądało. To tak było do Powstania.
Tak, tak, to znaczy jak już mieliśmy pójść do szkoły, to tam uczyli nas z „Elementarza” Falskiego. Tak że w zasadzie umieliśmy czytać, jeszcze przed pójściem do szkoły już umieliśmy czytać, bo myśmy chodzili po mieście i czytali szyldy, i takie ćwiczenia w domu były. Tak że myśmy umieli czytać i już potrafiliśmy.
Szkoła miała rozpocząć się 1 września, tak. A nie, myśmy byli chyba w lipcu z ojcem, bo ojciec chodził do dwóch szkół, nas nie chcieli przyjąć, a tam na Leszno nas przyjęli i mieliśmy pójść 1 września, a 1 sierpnia wybuchło Powstanie.
Zapamiętałem bardzo, bo to była olbrzymia radość. I było tak, że do tego Szwarca, do tego folksdojcza, o którym się mówiło, że był taki dobrze usposobiony do Polaków i pomagał niektórym złapanym na szmuglu czy na handlu, jakoś tam wyciągał tych ludzi, [to do niego] przyjechała taka olbrzymia ciężarówka i kilku Niemców, żołnierzy. No i jak wybuchło to Powstanie, to tam od razu pobiegli do nich, broń im zabrali i tym olbrzymim samochodem chcieli wyjechać z bramy, ale ten samochód był tak wielki…
Tak, Powstańcy chcieli, że w tych odbojach takich żeliwnych, które były w bramie, nie mogli sobie dać rady. Dopiero temu Niemcowi kazali usiąść i on wyjechał. Oczywiście flagi były. U nas administrator naszego domu, nie właściciel, tylko administrator, bo właściciel miał administratora, to on był takim właśnie kierującym wszystkim, bo on tam pilnował, żeby było zaciemnienie, no tak zarządzał z punktu widzenia, powiedzmy, obrony cywilnej. Ja pamiętam, że tam właśnie, jak byliśmy na ulicy Grzybowskiej, jak mieszkaliśmy, tam na trzecim piętrze (chyba na trzecim, mi się wydaje, bo to ostatnie piętro było tego budynku) tam mieszkał nas znajomy, pan Wadas. I myśmy tam czasami na górę chodzili.
Tak, tak, tak się nazywał, bo to też był ślusarz z Zakładów Ursusa. I myśmy tam chodzili i ja widziałem ulicą Towarową, jak jechały czołgi spod Warki. Myśmy obserwowali, bo to teren należał do Powstańców, a przez ten teren przejeżdżały sobie czołgi i to tak dzień i noc, to nie było tak, że tego, że to jakieś incydentalnie czy coś, nie.
Czasami. Jak do nich strzelali, to oni czasami nakierowali lufę i walnął. Tam kiedyś rozbił barykadę, co było blisko nas i tego, ale tak to się nie zatrzymywały, tylko jechały, jechały, jechały. Mówili, że spod Warki te czołgi idą, w kierunku na północ się przesuwały. Tak że to żeśmy widzieli, bo chodziliśmy na to trzecie piętro i obserwowaliśmy te czołgi. Ponieważ z tego naszego budynku, z trzeciego piętra to było dobrze widać ulicę Towarową, bo tu na rogu, na rogu Towarowej i Grzybowskiej, po stronie południowej, to były doły wapienne i po prostu taka bardzo niska zabudowa, więc jak tam były trzy piętra, to było dobrze widać w kierunku Towarowej. Myśmy tam sobie zaglądali z góry, jak te czołgi jadą. No i tam nasz ojciec pomagał, bo tam przyszedł raz Powstaniec, to był [syn] takiego pana Jabłońskiego, on miał sklep, na kartki się u niego kupowało, jego syn, dziewiętnastoletni Powstaniec. On walczył na tym budynku PAST-y i mu się zacinał pistolet. Ojciec mu naprawił, ale zginął ten chłopak, tak że to można powiedzieć… No, byliśmy tam dwa tygodnie.
A, z tymi Niemcami nie wiem.
Byli, tak, nie wiem. Kilku ich było, nie wiem, pięciu czy sześciu.
Tak, a co się z nimi stało, nie wiem, po prostu wyjechała ta ciężarówka, gdzieś ich tam zabrali, ale gdzie czy coś, to trudno powiedzieć. W każdym razie jeśli idzie o tego Szwarca, to się tam nikt na nim nie mścił. On po prostu był uznany za takiego pożytecznego człowieka, tak że tam nie mieli do niego specjalnie żalu. Bo na ogół z folksdojczami to robili jakieś – ci, co byli, wiadomo, że donosili czy coś, to ludzie brali rewanż na takich folksdojczach, a on miał dobrą opinię wśród tych mieszkańców, tak że jemu nic się nie działo.
Tak, po drugiej stronie naszej bramy był taki punkt, ja nie wiem, jakiś dowodzenia Powstańców czy coś, bo czasami wychodzili na balkon i strzelali właśnie w kierunku ulicy Towarowej, ale tak incydentalnie, nie prowadzili stałego ostrzału, tylko wychodzili na ten balkon i strzelali, to myśmy widzieli ze swojej bramy.
Nie, nie mieliśmy, po prostu. Później, jak żeśmy się przenieśli, bo już podchodzili Niemcy, to już z opowiadania ojca wiem, że ta nasza brama była zabarykadowana i przyjechał czołgiem, walnął raz i sobie opróżnił tę bramę, w ogóle wszystko, rozbił całe te umocnienia, co były, i trzeba się było wynosić. Ale jeszcze pamiętam, że przyszli do nas znajomi, którzy mieszkali na Młynarskiej, rodzina taka zaprzyjaźniona, Zubilewicz, ich było małżeństwo i dziewczynka, i oni byli u nas, ja wiem, dzień czy dwa i poszli na Stare Miasto. Mówią tak: „My idziemy na Stare Miasto”, a ojciec mówi: „Nie, my się tutaj zostaniemy”. I pamiętam, żeśmy ich odprowadzali wieczorem takim późnym i ulicą przez tę stajnię i Wronią, to taki ostrzał był prowadzony – Wronią, ulicą wzdłuż Wroniej. Nie wiem, jak to było, ale tak było, bo oni z trudem przebiegli przez Wronią i oni poszli na Stare Miasto, tam na Starym Mieście później była gehenna. A myśmy jakoś tam, jak ci Niemcy podchodzili, to myśmy się przenieśli na Sienną 88.
Byliśmy, tak, tak, bo nasz ojciec był w tej służbie cywilnej tam i tu, i na Siennej też ojciec budował to. Bo ojciec też był zaprzysiężony w tym AK, tyle że jak poszedł, jak się zaczynało Powstanie, to ojciec miał trzydzieści osiem lat, bo był 1906 rocznik i mu powiedzieli, że ma dwoje dzieci i tego, niech będzie w tej służbie cywilnej. I ojciec był w służbie cywilnej, tak że na przykład na tej Siennej 88 ojciec sam kopał studnię. Mało go tam nie zasypało, ale po prostu sam kopał studnię, bo nie było wody i tego. I żeśmy się przenieśli na tę Sienną.
Całą rodziną żeśmy się tam przenieśli, do tego warsztatu.
No, wzięliśmy to, co żeśmy mieli takiego najbardziej potrzebnego na plecy, i żeśmy wieczorem się tam przemknęli, tak że…
Nie, nie było, nie pamiętam, żeby były jakiekolwiek problemy, żebyśmy tam po prostu się dostali. Ojciec widać tam miał klucze do tego warsztatu, powiedzmy, bo to było zrobione tak, że był jakby warsztat stolarski, taka powierzchnia była, ja wiem, ze sześćdziesiąt metrów, i to sekretne wejście tam do tej przemysłowej, półprzemysłowej…
Bo to było przecież… Oni tam produkowali spirytus i to dobrej jakości, z mąki żytniej i tam właśnie ojciec też pracował, bo miał jedną pracę, a później drugą, żeby jakoś tam przeżyć, i tam produkowali ten spirytus. Jak myśmy tam przyszli, to jeszcze ojciec znalazł około piętnastu litrów spirytusu i przyszli do nas Powstańcy. Nie wiem, jak się dowiedzieli, ale w każdym razie po ten spirytus przyszli i mieli bańkę na mleko, i ojciec tyle, co tam miał, to im odlał tego spirytusu. Oni mówili, że dla rannych, bo to była rzadkość, trudność, ale tam jeszcze trochę zostało tego, bo pamiętam, przyszedł do nas jeden kolejarz i prosił właśnie o trochę tego spirytusu. Ojciec mówi: „Panie, już w ogóle nic nie mam, tylko same fusy”. A on mówi tak: „Panie, ja to przecedzę i z tego będzie likier”. To pamiętam, jeszcze coś matce zapłacił nawet, bo później, jak żeśmy wyszli, to matka miała parę groszy. Tak że przypuszczam, ale taki był właśnie ewenement, że takie coś było.
Myślę, że około dwóch tygodni byliśmy na Grzybowskiej, a po dwóch tygodniach żeśmy się przenieśli na Sienną.
Jak myśmy uciekali, to jeszcze dom stał, jeszcze dom stał, tak, tak, i nie było to…
Trudno mi powiedzieć, bo każdy się ratował, jak mówiłem, prawda?
Tak, tam stały trzy stoły stolarskie. No i później nam dokładali ludzi, bo to jak ci ludzie się wycofywali, uciekali w kierunku Śródmieścia, no to właśnie [dokwaterowali] tego rysownika, tego pana Buzka (z przyjaciółką czy z żoną, nie wiem, jak tam było), i później nam dokwaterowali jeszcze taką rodzinę, która miała jakieś koneksje w Komendzie Głównej AK, bo pamiętam, że jak ojciec rozmawiał, to mówili: „Wariaty, mówią, że jak dobrze pójdzie w Śródmieściu, to na ruskich pójdą”. To były jakieś takie rozmowy właśnie tego typu, że przychodzili do niego. Ale tam właśnie, jak mieszkaliśmy na tej Siennej, to myśmy chodzili do sutereny, bo to był taki dość wysoki parter i ta suterena nie była taka bardzo głęboka, tam po czterech schodkach się chyba schodziło i tam były dwie beczki z melasą, słodka melasa i myśmy tam chodzili na tę melasę, i oni mieli tam radio, Londyn słuchali.
No ci, co tam mieszkali, właśnie w tej suterenie.
Nie, nie, tam tak dużo nie schodziło, tam mieszkali, bo przychodził jeden Powstaniec z takim dużym pistoletem, tam dziewczynę miał i tego, myśmy go tak tam podziwiali, ale myśmy chodzili na tę melasę. No i przy okazji to radio też zawsze tam: „Polacy, trzymajcie się, pomoc nadejdzie” – to pamiętam, jak to radio było, bo nie wolno było mieć radia za Niemców, to oni gdzieś tam po kryjomu to radio ukryli, no i było takie radio, tak że tego.
Słyszałem, tak, słyszałem. Słyszałem też, taki był jeszcze epizod raz, że jak był taki silny ostrzał i wszyscy uciekali do piwnicy, bo też dużo ludzi to się w ogóle nie kręciło, tylko siedzieli w tej piwnicy…
Była piwnica osobna, schodziło się z klatki schodowej, bo do tej sutereny trzeba było wyjść na zewnątrz i jakby pod tym warsztatem, gdzie myśmy byli, to była ta suterena osobna, a [oddzielnie] była piwnica. A ci ludzie tacy bardziej strachliwi to siedzieli cały czas w tej piwnicy, się modlili i po prostu…
A mama… Nie, było tak… Babci to nie pamiętam, bo babcia się słabo poruszała, ale nasza matka, [jak] był taki ostrzał silny artyleryjski, że wszyscy uciekali do tej piwnicy, i ta matka temu panu Buzkowi porwała koszulę ze strachu. A ponieważ on miał tylko jedną koszulę, to tak się strasznie martwił: „Co będzie z tą moją koszulą, pani mi porwała”. A matka go złapała za plecy ze strachu.
Tak, tak, tak, przy drzwiach tak jakoś, bo zanim wbiegli z tego parteru do piwnicy, to tak było, że właśnie matka ze strachu mu porwała tę koszulę.
Właśnie przypuszczam, że tak, przecież goły nie chodził, ale po prostu było, że on tak sobie szkodował, bo oni tak wyszli nadzy i bosy, po prostu uciekali z Woli, to on nie miał się w co ubrać. No, były takie incydenty. Obok nas tam był skład drzewa na tej Siennej 88, w kierunku zachodnim i tam rzucali takie bomby jednokilowe, i z tych bomb spalili całe to drzewo. I ja tam poszedłem i na wierzchu szary popiół był, nie wiedziałem, że nie można nogi postawić, postawiłem tam nogę, a tam pod tym popiołem był żar i mnie bardzo sparzyło nogę. No i nie było żadnych środków leczniczych ani opatrunkowych, ani nic, to matka gdzieś znalazła trochę masła i mnie tę nogę posmarowali, bo ja miałem takie sandałki wykonane ręcznie chyba z opony czy coś, przez szewca, jeszcze na Pradze. Tak że ta noga była słabo chroniona, ja tam wsadziłem tę nogę w żar, tak było. Jakoś się tam wykurowałem, w każdym razie.
Nie, on zaprzyjaźnił się z moim ojcem i po prostu, ponieważ dobrze rysował, no to po prostu była taka propozycja, żeby nas narysował, i on nas wszystkich narysował. Tutaj brakuje jeszcze rysunku mojej matki, który też gdzieś jeszcze powinien się znaleźć, ale to…
On robił nas, tak, trzeba było siedzieć, a on to rysował.
Ja już nie pamiętam.
Brata to bardzo denerwowało. Ja to jakoś tam sobie poradziłem z tym, że [muszę siedzieć]. Nie, nie, to były godziny, on dość sprawnie rysował, bo ile on tam… on nas chyba narysował w dwa dni czy coś tam. Tam są nawet daty na tych rysunkach, jak on nas narysował.
Tak jest, przekazałem, bo po prostu…
Razem z bratem, tak, tak to wygląda. W każdym razie zbliżał się… Bo Niemcy co jakiś czas ogłaszali rozejm, zawieszenie broni między Powstańcami a tą stroną niemiecką i taki był jeden rozejm, to żeśmy nie wyszli, a później drugi rozejm to był sobota i niedziela, chyba 9 i 10 września, no i mieliśmy wyjść w sobotę, bo to trzeba się było [zabrać ubrania] – dzień był taki piękny, ta niedziela, tak jak dzisiaj gorąco było, a myśmy ubrani byli w zimowe palta. Wszystko tam ojciec nam porobił, takie dwa pakunki niewielkie, sam wziął najwięcej i tak żeśmy postanowili wyjść. Mieliśmy wyjść w sobotę, ale moja matka była olbrzymią patriotką i jak żeśmy doszli, to się rzuciła i powiedziała, że nie wyjdzie, bo ci Powstańcy nas prosili: „Rodacy, nie opuszczajcie nas”. I żeśmy wyszli i żeśmy się wycofali. Ale ojciec postanowił, że wyjdziemy, no i w sobotę żeśmy nie wyszli, tylko w niedzielę żeśmy wyszli i poszliśmy do ulicy Towarowej, do Wolskiej, przy kościele Świętego Wojciecha na Dworzec Zachodni i tam żeśmy w pociąg elektryczny wsiedli, to już chyba była, ja wiem, dziewiąta wieczór.
Tam nie było, tu jak żeśmy wsiadali – tam dopiero, jak żeśmy przyjechali do Pruszkowa, to jeden „ukrainiec” prowadził nas, taką grupę z dziewięć osób. Księżyc był taki, dobra pogoda była i nas tam zaprowadzili do tych Zakładów Naprawy Taboru Kolejowego. No i tam żeśmy spali, a w dzień to byliśmy jakby przed tymi zakładami. Bo w Pruszkowie byliśmy razem trzy dni, ale tam było tak, że trudno było o jakieś wyżywienie, bo tak, przyjeżdżali, chyba „ukraińcy” to byli, takim olbrzymim wozem, jak się węgiel woziło kiedyś, konnym i oni mieli jakieś kotły z tym jedzeniem, ale ludzie się tak strasznie pchali i było tyle osób w tym Pruszkowie, że jak każdy tam podawał ten swój kubek, żeby mu nalał, to po prostu jeden walił po głowach, żeby się tak nie pchali ludzie, a drugi coś tam nalewał. Ale to po prostu trudno było uzyskać ten posiłek z tego, tak że matka miała trochę kaszy manny i na takich cegiełkach się ugotowało cokolwiek jakiegoś posiłku. I pamiętam też jeszcze latryny, jakie tam były, bo te latryny były na otwartym powietrzu i były z takich paneli ze słomy, to takie charakterystyczne było. Byliśmy tam trzy dni, ojciec mówi: „Trzeba wychodzić”.
Babcia była razem z nami, tak. I postanowiliśmy iść i taki Niemiec był jeden, który segregował ludzi. Pamiętam tego Niemca, był w okularach, w hełmie i miał taką siatkę zamocowaną do tego hełmu, no i rodzice tak uradzili, żeby brat poszedł razem z ojcem, to być może, że skieruje do kobiet i do dzieci. Ale nie, ten Niemiec skierował ojca z bratem do Niemiec na wywózkę, no i ojciec mówi do brata: „Biegnij do matki”, no i on do nas przybiegł. I po prostu zakwaterowali nas do takich wagonów towarowych i jechaliśmy dwa dni do Końskich.
Tam w tych Końskich byliśmy u księdza, który nas zakwaterował w oborze. Moja mama była strasznie zdegustowana tym, że ksiądz nas, uchodźców z Warszawy przyjmuje w oborze, tam nas było ze trzy rodziny w tej oborze. To ja chodziłem rano, pamiętam, do RGO, ta Rada Główna Opiekuńcza, i tam się przynosiło litr mleka.
Nie miał, ja przypuszczam, że nie miał, tak dokładnie nie wiem, bo po prostu… Ale przecież mógł tych uchodźców też gdzieś tam na plebanii jakoś rozlokować, a to, co żeśmy… Ja wiem, dobre trzy dni albo i więcej, i później ci chłopi przyjechali furmankami.
Chodziłem, mleko dostawałem. To była Rada Główna Opiekuńcza, pani Tarnowska, ona tam… I byliśmy ze trzy dni albo więcej w tych Końskich i tam nas wzięli do takiej wsi Starzechowice Górne. No i to w ogóle jakby dwa wieki do tyłu. W ogóle warunki higieniczne i wyżywieniowe mieliśmy… to w ogóle nie można o tym mówić, bo to jest coś strasznego. I tak żeśmy przeżyli pół roku w tych Starzechowicach.
Nie, ponieważ ta wieś była tak strasznie uboga, że każdego uchodźcę do innego gospodarza dawali, żeby im było lżej wyżywić. No bo tam po prostu bieda była niesamowita, to jest nie do opisania.
Nie, każdy był u innego gospodarza.
Tak, wszyscy byli rozdzieleni, żeby im było łatwiej wyżywić tych uchodźców, bo tam niektórzy nie chcieli nawet przyjmować, to tam jednemu sołtys dał po buzi, bo po prostu odmawiali, a on miał taki obowiązek rozlokować tych uchodźców i tak tam każdego do tego… Nie, niektórzy byli bardzo porządni, ci chłopi, chociaż tacy niesamowicie biedni, ale jacyś…
Nie chcieli, chcieli, żebyśmy krowy paśli, ale żeśmy ganiali te krowy, nic się nie uzbierało, powiedzieli, że tacy głupi jesteśmy, że nawet krów nie umiemy paść, i dali nam spokój. Ale babcia nasza gęsi pasła czy coś takiego, pomagała. Jak myśmy przyjechali tam, to akurat były wykopki ziemniaków i nasza mama tam pracowała przy tych ziemniakach, a w czasie Powstania Warszawskiego jak byliśmy, to w ogóle nie było tych ziemniaków. Tu, na Siennej 88 to wszyscy lokatorzy zrobili taką wspólną kuchnię, tak że po prostu tam gotowali dla wszystkich. I pamiętam, był taki barszcz czerwony i ten barszcz czerwony był z kluskami, a tych ziemniaków nie było, a byliśmy przyzwyczajeni do tych ziemniaków. A tam akurat był zbiór ziemniaków i tam był żur z ziemniakami, i to tak nam smakowało, ale to później pół roku się jadło tylko ten żur z ziemniakami, nic innego więcej, bez żadnego tłuszczu, bez niczego.
Tak, tak, spotykaliśmy się, tak, bo to nie tak daleko było. Myśmy się spotykali, tak, tak, ale każdy był u innego gospodarza, że tak powiem, żeby to łatwiej było wyżywić. Niektórzy bardzo porządni ludzie byli, chociaż tacy bardzo ubodzy. Najgorzej to było z higieną, bo tam były straszne wszy. Moja mama co dzień prała i płakała, bo nie szło tego zwalczyć. Taką upraną koszulę się zakładało, a na wieczór już było pełno wszy, to po prostu przy lampie bili te wszy. No, okropne było, straszne, tak że ja to gorzej wspominam ten pobyt właśnie, tę tułaczkę na ziemi kieleckiej, aniżeli samo Powstanie, bo samo to Powstanie to po prostu…
Głodu żeśmy nie przeszli, nie. Ja pamiętam, właśnie ten facet, co rysował, to po prostu żeśmy jedli…
Tak, pan Buzek, to po prostu tam jak ojciec czasami czy znalazł jeszcze jakiegoś tam kielicha, czy coś, to tam sobie we dwóch walnęli, a myśmy jedli, to pamiętam, to był olej rzepakowy z cebulą, tak że po prostu w czasie Powstania to kasza manna była, a później jeszcze wszyscy mieszkańcy tę kuchnię zrobili taką wspólną, tak że głodu żeśmy nie cierpieli. Tak że po prostu pod tym względem gorzej było na tej wsi jak w Powstanie Warszawskie, tutaj u nas. Tak to mniej więcej wyglądało.
Widziałem, bo tam czołg raz podjechał, nastrzelał się, nastrzelał, jak wystrzelał wszystkie pociski, to oni wyszli – czterech tych Niemców wyszło – i ich złapali. Blisko nas, bo tam był rów przeciwczołgowy i oni wpadli w ten rów. Tak że sam osobiście, to jak była ta strzelanina, to nas nie wypuszczali rodzice, żebyśmy tam chodzili, bo w ogóle matka uważała, że najlepiej jakbyśmy siedzieli w tej piwnicy tam, a ojciec uważał, że już jak mamy zginąć, to tak lepiej będzie, [żeby o tym nie myśleć]. Zrobił nam szczudła i takie były krzesła z kołami, takie siedzenia okrągłe i ono ma taki pręt drewniany, był zagięty i myśmy tam z tym popychaczem jeździli. W każdym razie takie jakieś zabawy były, na szczudłach były, tego, żebyśmy tak mniej myśleli o tym, że mamy zginąć. Ojciec nasz był takim zwolennikiem, żeby dzieciaki specjalnie tego nie odczuwały.
Nie, ja powiem, że ja nie miałem takiego uczucia strachu, tak jak moja matka na przykład strasznie się bała. Może sobie nie zdawałem sprawy z tego czy coś, ale [też] ojciec dbał, żebyśmy właśnie nie mieli takiego strachu.
Żeby zająć ten czas, to żeśmy to tutaj poszli, to na tę melasę, to tam te szczudła mieliśmy, to z tymi popychaczami i kółkami żeśmy się bawili.
Z Powstańcami to nie było. Widziałem tych Powstańców, jak oni przychodzili tam do sutereny, do tej dziewczyny przychodzili i tak to się widziało tam, jak chodzili, ale myśmy nie rozmawiali, nie.
No, nastroje to były takie, ja bym powiedział, żeby przeżyć, no naszym w jakiś sposób pomóc, ale co to tam można było? Ojciec pomagał, bo jak była barykada, to budował, to tam chodzili. Myśmy jeszcze byli za mali, żeby brać udział w takiej pomocy czy w poczcie, tak że po prostu byliśmy takimi biernymi świadkami, no ale ojciec kopał tę studnię przecież i budował barykadę, tak że [pomagał].
Nie, tego domu, bo tam nie było takiej komunikacji jakiejś specjalnej, bo na prawo, jak powiedziałem, w kierunku zachodnim to był skład drzewa, myślę, czy tartak, który się spalił po prostu, to drzewo się spaliło w ogóle, tak że z tamtej strony nie przychodzili, jakby od strony zachodniej, a tutaj to mieszkańcy tego domu to w jakiś sposób tworzyli taką społeczność. Samo to, że gotowali obiad dla wszystkich, tak, to już było jakieś takie… No i później tę studnię ojciec kopał.
Taka wspólnota była, tak.
Tak. Mówię, było to radio tam w tej suterenie, to tam słyszeli: „Trzymajcie się rodacy, pomoc nadejdzie”, to takie hasła chodziły tam, ale po prostu raczej myśleli, żeby jakoś swoją skórę tam uratować, dlatego po prostu żeśmy wyszli. To było, mówię, 10 września żeśmy wyszli.
Nie, przypadkowo kiedyś spotkałem na meczu piłkarskim tamtych chłopców, którzy byli ode mnie starsi, z tego domu, a tak to nie spotykałem, bo tam… A, no, tego pana Wadasa żeśmy spotykali, bo on później pracował u braci Jabłońskich na Książęcej w zakładzie samochodowym i tam ojciec pracował też, to tego pana żeśmy znali, ale to nie było takich jakichś większych kontaktów między tymi. Jakoś to się wszystko rozpierzchło.
Z tego pierwszego domu pamiętam, że na pływalni Legii w Warszawie spotkaliśmy pana Matejaka, ojciec mu kiedyś reperował maszyny do produkcji tej musztardy, i pierwsze to takie pytania były: „Słuchaj, chłopcze, a twój ojciec żyje jeszcze?”. Wszyscy się pytali, czy żyje – jak się spotkali po Powstaniu, to się pytali, czy żyje. To tak po prostu jakoś tam przeżyliśmy. Kiedyś tam właśnie mieliśmy jeszcze znajomych z pierwszego piętra i szrapnel uderzył i go tutaj trafił w grdykę, tak strasznie pechowo, i natychmiast tam zmarł po prostu – jeszcze jak na Grzybowskiej mieszkaliśmy, był ostrzał taki. No ale tam ileś ludzi przeżyło.
Nie, ja mówiłem, że nie. Jak tak świszczało bardzo ostro, to myśmy szybko uciekali właśnie do piwnicy i mówię, jako przecież taki mały chłopak miałem tak wyczulony słuch, że po świście pocisków wiedzieliśmy, czy to jest jakieś groźne, czy nie.
Czy spadnie daleko, czy blisko. Można w to wierzyć albo nie, ale ja to przeżyłem i mówię, że absolutnie można wierzyć, bo jak tak czasami komuś opowiadałem, to mówi: „A, co tam opowiadasz”. A ja wiem, co opowiadam, bo nie ja jeden takie odczucia miałem, że przez taki długi miesiąc tego ostrzału to tak się człowiek potrafił odróżnić, czy te pociski, padną blisko, czy daleko. Później był powrót z tej tułaczki.
Częściowo ocalał, to pierwsze podwórko nie ocalało.
Nie, nie, o Siennej mówię, o tej Siennej, bo tam kiedyś byłem, ale wejście było z drugiego podwórka, do tej, powiedzmy, przemysłowej produkcji spirytusu to było z drugiego podwórka i tam coś ocalało z tego. Tak że była taka jedna oficyna właśnie tam, tam ubikacje były i tam szczurów było strasznie dużo. To to ocalało jakoś, taka część tej oficyny.
A, o zburzeniu komina. No tak, bo walnął, uderzył pocisk, rozwalił ten [komin] i ojca naszego mało nie przysypało, bo tych cegieł strasznie dużo z tego komina – ja sobie nie wyobrażałem, że komin ma tyle cegieł.
Nie, taki zwykły komin, przecież to były budynki jakieś takie, jak budowali tam od 1905 roku, prawda. To nie wiem, rozwalili ten komin, uderzył w komin. Szczęśliwie nie w budynek, tylko w komin.
Komin był, bo to w drugim podwórku, tam był chyba trzypiętrowy budynek i komin duży, no i w ten komin trafił pocisk.
Nie, nie ucierpiał. Bo widziałem, tam było takich dwóch chłopców, takich trochę nienormalnych, bym powiedział, bo oni wybiegli i krzyczeli. Jakichś takich… Coś tam mieli mentalnie, bo później brat ich spotkał już po wojnie, tam w szpitalu, to właśnie ich rozpoznał, że to są ci chłopcy właśnie.
Właśnie, 24 lutego czterdziestego piątego roku tę wieś kielecką wyzwolili Rosjanie, no i następnego dnia ten chłop, taki pan Pogoński, bardzo przyzwoity człowiek, chociaż taki bardzo biedny, wziął nas na wóz drabiniasty i zawiózł nas, a ostra zima była, zawiózł nas do Końskich i tam w tych Końskich żeśmy się zaczepili do transportu, który transportował amunicję, i na takim pomościku, który jest, matka nas tam usadziła. A mrozu było ze dwadzieścia stopni.
Babcia nie, babcia jeszcze została, tylko my z matką żeśmy wrócili. I pamiętam, taki mróz był, a musieliśmy się trzymać barierki i matka miała taki koc, ale ten koc to był taki lichy, że tam było więcej trocin i wiórów jak tego koca, i myśmy się tak trzymali i pojechaliśmy do Koluszek tym pociągiem z amunicją. W Koluszkach byliśmy dwa dni, bo tylu było, straszne tłumy waliły do Warszawy, tych uchodźców wracających. Myśmy tam spali na poczekalni, to tam jacyś ruscy tacy, taka swołocz, to tam dobierali się do tych repatriantów, żeby tam ich okraść (bo tam był jakiś szpital czy coś, nie wiem), to ci enkawudziści walili do nich z pepesz. To jak wyszedłem tam, tylko „tu, tu, tu”, tam odganiali ich. I jakiś tam kolejarz się nad nami ulitował, i jak w tym ruskim filmie wziął te nasze walizki, wsadził ludziom na głowę, zrobiło się trochę miejsca, przyjechaliśmy do Warszawy. Przyjechaliśmy do Warszawy, przeszliśmy do naszego domu na Grzybowską, a tam nasza ciotka zostawiła taką kartkę: „Jak żyjecie, to przyjdźcie do matki”. A nasza babka mieszkała na Pradze. No i już ciemno było, to nie mogliśmy przyjść, jakaś kobieta się nad nami ulitowała i w takiej suterenie miała kozę taką, zrobiła herbaty i myśmy się tam u niej przespali. I rano poszliśmy na Pragę. Pamiętam, tym mostem tak wpuszczali: wojsko w jedną stronę, cywili w drugą stronę, wojsko w jedną i tak na cztery, trzeba było długo czekać, żeby przejść po moście.
Nie, ja powiem, że ja nie miałem specjalnego odczucia, żebym się tam coś litował czy coś. Po prostu nie miałem takich uczuć, ja tego nie czułem. W każdym razie żeśmy przyszli, byliśmy tak zawszeni, że rozebrali nas do naga, stryj nam ogolił do gołej skóry brzytwą głowy, w balii nas wykąpali, babka zrobiła pierwszy posiłek taki, jaki od pół roku, jakiego nie jedliśmy, i położyli nas spać, i tak się skończyło. I później już po prostu inne życie było.
Nie, nie było, ponieważ budynek był zniszczony, tak że to, co tam ciotka zastała, to fasada tego budynku. Tam zostało jeszcze kawałek ściany jakiejś, bo tam ludzie kartki nalepiali, że tam „jestem, żyję” czy coś. Na przykład nasza ciotka umieściła: „Jak żyjecie, to przyjdźcie do matki”, czyli do naszej babki.
Tak, drugiej, drugiej babci, bo tamta się została, od ojca ta matka, to się została tam. To ojciec ją dopiero przywiózł w czerwcu, bo ojciec spędził, był wywieziony z Powstania do Swinemünde, to Świnoujście. W Świnoujściu był i wrócił chyba pod koniec maja albo na początku czerwca i pojechał po swoją matkę.
Nie, nie było.
Tak, raz dostaliśmy kartkę chyba, jak byliśmy tam właśnie w tych Starzechowicach na tym wygnaniu, chyba dostała raz, ale tak pewny do końca, to nie pamiętam.
Na jaki adres to wysłać. No, ja nie wiem, było jakieś takie biuro poszukiwań, bo mój stryj w Anglii pracował w takim biurze poszukiwań i odnalazł swoją siostrę, tak że coś tak poszukiwali, ale to chyba już po wojnie było, po wojnie chyba było.
Ojciec wrócił albo przy końcu maja, albo na początku czerwca, to już tak dokładnie daty nie pamiętam, ale mniej więcej w tym czasie wrócił i pojechał po swoją matkę tam, do tych Starzechowic Górnych.
Mieszkaliśmy u babki naszej.
Na Pradze, na Brzeskiej. No bo po prostu nie było gdzie, to mieszkaliśmy u babki.
Katastrofalnie. Matka zmarła tragicznie w czterdziestym szóstym roku, w kwietniu.
Było zatrucie strychninami, ale zatruły się dwadzieścia cztery osoby, bo mięso było w sklepie kupione, tylko że widać drań nie miał kontroli sanitarnej tego mięsa. I matka widać była tak osłabiona, bo dwadzieścia cztery osoby się zatruły, u nas w domu trzy, babka i jeszcze moja ciotka, a moja matka jedna jedyna zmarła, tak że miałem dziewięć lat, jak straciłem matkę.
Ciotka, mojego ojca siostra, tak że ciotce zawdzięczam dużo.
Tak, tak, poszliśmy do pierwszej klasy. Byliśmy opóźnieni o rok, bo żeśmy stracili ten rok, ale później było tak, że ojciec nas wysłał tam na trzy miesiące do Danii w czterdziestym szóstym roku, od maja byliśmy tam chyba do sierpnia, a jak żeśmy wrócili, to ojciec zdecydował, że od razu [pójdziemy] do trzeciej klasy, bez drugiej. No i poszliśmy do trzeciej klasy. Z początku było [trudno], ale dawaliśmy sobie radę, no i już później normalnym kursem kończyłem kolejne, i liceum, później politechnikę skończyłem, tak że nie miałem kłopotów.
Tak, tak, tak.
Byłem inżynierem-mechanikiem, specjalność moja to były maszyny budowlane. Całą tę karierę zawodową, pięćdziesiąt lat, przepracowałem, tak że pracowałem, tak jakoś się już lepiej życie układało.
Nie, to raczej było zamkniętym rozdziałem, natomiast strata matki to była…
Dobrze wspominam, tak?
Chyba nie. Nie wspominam, nie było dobrych czasów.
No, ja się w ogóle interesuję historią, więc po prostu takie wszelkie szczegóły mnie bardzo interesują. Powstanie musiało wybuchnąć, no po prostu, to przecież profesor Kieżun pisał, że 28 lipca Gauleiter Warszawy, Ludwig Fischer, zarządził, że sto tysięcy ludzi od szesnastego do sześćdziesiątego roku życia miało się stawić do kopania umocnień, bo to miało być Festung Warschau, no to po prostu nikt się nie stawił, to przecież Niemcy by nie wypuścili takiego czegoś. A poza tym gdyby Warszawa była tym Festung, no to by zniszczyli Warszawę tak jak Mińsk litewski czy coś innego. To po prostu ktoś, kto nie był… To ja jako dzieciak to czułem, że to musi być. Po prostu była taka nienawiść do Niemców i taka radość, że wreszcie ten dzień wolności, że wszyscy się tak cieszyli. Przecież ja pamiętam, nie wiem, czy tu wspomniałem, czy się nie powtarzam, ale ten pierwszy dzień Powstania, jak do nas z tej firmy, z browaru Haberbusch i Schiele, bo to niedaleko było, to przynieśli beczkę piwa, postawili na takim taborecie i wszyscy mieszkańcy się cieszyli. To był pierwszy dzień Powstania i było to piwo z tej beczki i ucieszyli się, że jaka radość była, te opaski biało-czerwone. Mnie się wydaje, że tak musiało być, to było nieuniknione. Jeśliby powiedzmy, nie zdecydowali, tamte nasze władze wówczas, to i tak chyba by ludzie powstali przeciwko tym Niemcom. Przecież tam nie było jakiejś świadomości politycznej, gros ludności nie miało, miało po prostu nienawiść przeciwko Niemcom za te rozstrzelania, za te łapanki, za to wszystko, więc po prostu odwetu szukali, a to była taka okazja do tego odwetu, więc po prostu to musiało wybuchnąć. Tak że takie spekulacje, że tam źle zrobili, że tego, że Powstanie zrobiono – ktoś, kto nie żył w tamtym czasie, to tego nie czuł w ogóle. Przecież ja pamiętam, jak za okupacji mówili, że najsampierw skończą z Żydami, a później z nami. To tak jak tutaj słucham, jak mówią o tym, wypisują… Dla Żydów było współczucie. Przecież ja pamiętam, jak nasi rodzice mówili, że najsampierw skończą z Żydami, a później z nami. Po prostu trudno to opisać, ale atmosfera była taka, ja bym powiedział, bojowa, szczególnie tych młodych ludzi, to przecież to było tak, że to się tak musiało skończyć.
Warszawa, 1 września 2016 roku
Rozmowę prowadziła Hanna Dziarska