Fabiana Teresa Karpik

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Fabiana Teresa Karpik, z domu Rzodkiewicz. W czasie okupacji mieszkaliśmy w Śródmieściu przy ulicy Śliskiej, w pierwszej połowie okupacji, następnie mieszkaliśmy na Woli przy ulicy Dworskiej 30.

  • Co pani pamięta z okupacji? Pani była małą dziewczynką, jak wybuchła wojna. Czy pani pamięta wybuch wojny?


Wojny to może nie, pamiętam od pewnego okresu czas okupacji, kiedy nas właśnie ze Śródmieścia wyrzucono, z naszego mieszkania. Dosyć długo, koło dwóch miesięcy, tułaliśmy się po ulicach Warszawy, bo nie mieliśmy mieszkania, aż moja mama znalazła, no można powiedzieć, zaadaptowaną piwnicę na mieszkanie przy ulicy Dworskiej, to jest naprzeciwko szpitala, dawniej się nazywało na Czystem, teraz przy ulicy Kasprzaka.

  • Dlaczego państwa wyrzucono z domu?


Mieszkanie zostało zajęte przez Niemców na jakieś ich cele, bo to było duże mieszkanie, więc pewnie im się przydało, a nas po prostu wyrzucono na ulicę. To znaczy „nas”: mnie, brata trzyletniego, o trzy lata młodszego ode mnie, i moją mamę, bo mojego ojca, którego złapano w czasie łapanki w Warszawie w czasie okupacji, już dużo wcześniej, wywieziono do Niemiec,.

  • Czy pani zdawała sobie sprawę z grozy, z tego, co się dzieje na ulicach, że Niemcy, że można stracić rodzinę? Czy to do dziecka docierało?


Powiem takie odczucia, które dzisiaj mnie nachodzą, raczej grozy, skąd i dlaczego, to nie wiem, czy tak bardzo. Na pewno się bałam krzyków. Pamiętam do dzisiaj ten tupot niemieckich butów, oczywiście to pamiętam, natomiast bardziej mnie jako dziecku i mojemu bratu, pamiętam, dokuczał głód, zimno, bo mieszkaliśmy na ulicy, jak nas wyrzucili, a później bardzo złe warunki w tej piwnicy, gdzie, można powiedzieć, to nie były warunki mieszkalne, tylko raczej dla zwierząt takich właśnie piwnicznych, szczurów i myszy.

  • W tym mieszkaniu zastało pani rodzinę Powstanie?


W tym mieszkaniu, tak, zastało nas Powstanie i to pamiętam, bo to wielokrotnie się powtarzało, to był piękny, taki słoneczny dzień, to był 8 sierpnia, gdzie rano, o godzinie gdzieś dziesiątej był straszny wrzask, oczywiście jacyś Niemcy wpadli i krzyczeli słowa raus! i schnell! – to pamiętam też do dzisiaj. No i wyrzucono wszystkich mieszkańców z tego… To był dosyć wysoki, chyba czteropiętrowy budynek, już nie pamiętam dokładnie, wszystkich wypędzono i prowadzono przez Wolę aż do obozu w Pruszkowie.

  • Na piechotę?


Na piechotę. I żeśmy szli, można powiedzieć, między trupami, po porozrzucanych różnych rzeczach ludzi. I tam w tym Pruszkowie, nie pamiętam, ile byliśmy, jaki był okres czasu, ale pewnego dnia wywieziono nas –wtedy już koleją – wywieziono nas właśnie do Breslau.

  • Jeszcze wrócę do Warszawy. To było takie groźne spotkanie z Niemcami. Czy pani wcześniej, jeszcze w czasie okupacji, miała kontakty z Niemcami, z niemieckimi żołnierzami?


Tak, w czasie okupacji właśnie, jak zamieszkaliśmy przy ulicy Dworskiej, moja mama podjęła pracę w szpitalu, który był najpierw polskim szpitalem, a później przez Niemców opanowany, ale tam pracowali oczywiście Polacy i moja mama pracowała tam jako pomoc kuchenna. Pamiętam właśnie okres, bo myśmy w tym czasie dosyć długo mieszkali, chodziliśmy nawet do przedszkola, brat i ja chodziliśmy do przedszkola…

  • Pamięta pani, gdzie było to przedszkole?


Tak, tak, to jest przy Wawelberga, w tym domu Wawelberga, słynnym domu, tam było przedszkole i tam była też szkoła. I tam właśnie przechodziliśmy przez ulicę Wolską, bo Dworska jest po drugiej stronie, przez ulicę Dworską, to już ja zajmowałam się przeprowadzeniem młodszego tego brata zawsze do tego przedszkola. A wieczorem, kiedy wiedzieliśmy, że mama wraca z pracy, zawsze codziennie czekaliśmy przed bramą na mamę, która, powiem szczerze, wynosiła, przenosiła różne rzeczy do jedzenia. Ale z tego momentu pamiętam właśnie tych żołnierzy, którzy pilnowali wejścia do szpitala. Powiem szczerze, że po iluś tam pewnie dniach zaprzyjaźnili się z nami, mimo że oni się zmieniali, ale już nas znali do tego stopnia, że zapraszali nas do tej budki, bo tam była taka budka drewniana, i jak im przywożono jedzenie, bo im przywożono jedzenie, to nas zabierali do tej budki i też nam dawali tę miskę, bo pamiętam takie blaszane miski, miskę zupy, marmolady i nas częstowali, po prostu nas przykarmiali. Nie odpędzali nas, nic nam nie grozili. Powiem szczerze, tak ogólnie rzecz biorąc, jeżeli chodzi o groźbę od Niemców, no to na pewno w tym wypędzeniu to strach na pewno był wielki, bo to był płacz, krzyk ludzi, krzyk Niemców w różnych słowach…

  • Pamięta pani, czy były też psy?


Nie, nie widziałam.

  • Ma pani różny obraz Niemca niż ten, który pani miała do tego momentu, bo…


No tak, tak. No najbardziej to był ten okres… I w tym Pruszkowie, no to pamiętam, bardzo złe warunki były, okropne to były warunki i też ciągle krzyki jakieś takie, bo ludzi zabierali, jednych przywozili, jednych przypędzali, a drugich zabierali, więc to ciągły był taki właśnie ruch. Dla dziecka na pewno to było stresujące, więc w jakiś taki sposób to pamiętam.

  • Czy pani zabrała coś ze sobą z domu? Czy ma pani jakąś pamiątkę z domu, w którym pani mieszkała?


Nie, nic. To było, nie wiem, czy było pół godziny czasu, nic. Mama pewnie jakieś rzeczy wzięła, nie pamiętam. Nie, my nie, żadnych laleczek, żadnych… Nie, nie.

  • Potem po tych godzinach czy dniach spędzonych w Pruszkowie…


Dniach.

  • Pani rodzina została wywieziona do Wrocławia, tak?


To znaczy, my byliśmy, bo już wtedy ojca nie było, prawda, bo ojciec już w pierwszych dniach okupacji został zabrany do Niemiec.

  • To była taka łapanka uliczna, tak?


Tak, łapanka uliczna. Natomiast my w Pruszkowie byliśmy jakiś tam czas, nie pamiętam ile i powiem szczerze, że jakoś tak się nie rozmawiało w domu, ile tam czasu spędziliśmy, a później nas wywieziono właśnie do Wrocławia.

  • Czy pani miała w ogóle świadomość, że wybuchło Powstanie 1 sierpnia? Czy coś się zmieniło w otoczeniu?


No tak, tak. Przede wszystkim to, że widziało się wojsko niemieckie… to przecież się widziało, jak przechodziłam do przedszkola z bratem przez Wolską…

  • Ale jeszcze 1 sierpnia pani poszła do przedszkola?


Dużo wcześniej, kilka [razy] tam chodziliśmy, [właściwie] przeszło rok.

  • Rozumiem, ale czy 1 sierpnia rano pani też poszła do przedszkola?


Nie, nie, nie, właśnie nawet moja mama wtedy do pracy nie poszła. Nie wiem, czy miała iść na drugą zmianę, czy coś, ale właśnie nie poszła albo już nie wypuszczali, trudno mi powiedzieć, w każdym bądź razie nikt nie wychodził z tego domu tego pierwszego… To nie był pierwszy, tylko 8 sierpnia, mówimy o naszej…

  • Ja mówię o wybuchu Powstania.


A, o wybuchu Powstania. To moja mama jeszcze chodziła do pracy i był taki incydent, że przy ulicy Skierniewickiej, w pewnym domu też się osiedlili Niemcy, tam było jakieś ich biuro. I 1 sierpnia, kiedy wybuchło Powstanie, to chyba 2 sierpnia… Nawet jako dzieci widzieliśmy uciekających Niemców, no w ogóle na ulicy, oczywiście. A 2 sierpnia, to pamiętam ten fakt, jak bardzo, bardzo dużo ludzi do tych opuszczonych domów przez Niemców [chodziło], po prostu tam różne rzeczy grabili: jakieś meble, jakieś coś przenosili do swoich domów. To pamiętam i to tak się kojarzy właśnie z tym uciekaniem Niemców, właśnie w czasie tej okupacji, no i taka nadzieja tych Polaków, że mogą się zagospodarować na nowo.

  • Czy widziała pani Powstańców, czy gdzieś tutaj w tych okolicach…?


Nie, nie przypominam sobie, nie pamiętam żadnego takiego faktu.

  • Pamięta pani nasze muzeum z tamtego czasu? Wtedy to elektrownia tramwajowa?


[…] Nie, nie pamiętam.

  • Do 8 sierpnia nikt nie wychodził z domu, tak? Czy przez te pierwsze dni…


Nie, nie, to znaczy wychodzili, tylko 8 sierpnia już rano nikt nie wychodził z tego domu, bo właśnie nie wiem, czy Niemcy od rana opanowali ten dom i już wiedzieli, że będą ewakuować ludzi i nikomu nie pozwolili wyjść, tylko właśnie na rozkaz, że mamy wszyscy opuszczać, to wtedy od góry do dołu Niemcy latali i tam krzyczeli, żeby wychodzić, oczywiście po niemiecku.

  • Proszę powiedzieć, jak rodzina pani dojechała tam na miejsce? Czy pani pamięta samą podróż, jak to wyglądało?


Do Breslau?

  • Tak.


Dzisiejszego Wrocławia. No tak, pamiętam. Z dworca żeśmy szli pieszo…

  • Ale z Pruszkowa. Z Pruszkowa do wagonów, tak? Czy to była jakaś selekcja, czy pani…


Nie, to było blisko, w Pruszkowie to było blisko stacji, więc od razu nas do takich wagonów… To były takie zwykłe towarowe jakieś wagony. A później wysiedliśmy na dworcu w tym Breslau i żeśmy szli pieszo. I nas, kobiety – akurat nie wiem, czy to cały transport taki z Warszawy był, ale byliśmy wyselekcjonowani – kobiety z dziećmi, tam były tylko kobiety z dziećmi. Żeśmy szli, doszliśmy (dzisiaj to się nazywa osiedle, a kiedyś to nie wiem) na Psie Pole i tam właśnie był bardzo ogromny plac z budynkami, to były budynki parterowe, ale z bardzo ogromnymi salami, bardzo ogromnymi. Tam nas zapędzono i tam od tego sierpnia, to tak jak ja, to byłam do października.

  • Tam na Psim Polu?


Tak, na Psim Polu.

  • Jakieś łóżka, prycze?


Nie, nie, to były sienniki, jedno przy drugim. Nie było nawet miejsca, żeby przejść obok, tylko się wchodziło od środka. Siennik przy sienniku i cały, na przykład… No na tej sali, bo tam było kilka sal, ale na tej sali, co myśmy byli, to właśnie te matki z dziećmi były. Dzieci nie miały chyba swojego siennika, tak żeby każde dziecko miało, tylko ja z bratem jeden i mama obok drugi. I tak właśnie naokoło ścian, a środek był pusty.

  • Pamięta pani, co pani jadła, gdzie się pani myła?


Wszystko się odbywało na dworze, były jakieś takie krany na dworze, ponieważ to było lato, no do października jeszcze tak było. Jedzenie, przypominam sobie, też było na tym placu. Nie przypominam sobie, żeby była stołówka. Może jak ktoś dostał to jedzenie na placu, to brał ze sobą na siennik.

  • Żołnierze pilnowali, to był ogrodzony teren?


Tak, tak, to był ogrodzony teren. Matki – ja mówię o swojej mamie – dopóki były z nami matki, chodziły do pracy. Wychodziły rano, zawsze po śniadaniu wychodziły, no to śniadanie dla nich było bardzo wczesne. Dla dzieci były albo późniejsze… już tak nie pamiętam, albo późniejsze te śniadania, albo drugie śniadania.

  • Wszystkie dzieci zostawały same.


Dzieci zostawały same, wszystkie matki szły, chyba że któraś była bardzo chora, ale dzieci zostawały same. Taki był fakt, że dzieci mogły wychodzić poza to ogrodzenie i myśmy, takie te starsze dzieci, bo te malutkie… Co prawda ja z bratem chodziłam zawsze, trzymałam go za rękę – mimo że był trzy lata młodszy, ale ja zawsze z nim chodziłam. I myśmy wychodzili. No powiem szczerze, że chodziliśmy pewnie tam oglądać, ale nie to było naszym głównym celem, a raczej zdobycie może żywności. Wprawiliśmy się tak, można powiedzieć, ale to na terenie ścisłego tego Pola, tego osiedla, na Psim Polu, bo tam było takie dosyć duże osiedle i taka grupka nas się utworzyła właśnie tych starszych dzieci, takie ośmio-, siedmio-, sześcioletnie, nie było starszych, od dziesięciu lat starszych to nie było. To żeśmy się tak, można powiedzieć, wycwanili, że chodziliśmy od drzwi do drzwi po tych właśnie blokach niemieckich, bo tam sami Niemcy mieszkali, i prosiliśmy o jedzenie, o ubranie. Ale prosiliśmy tylko wtedy, kiedy nam otwierały kobiety, a kiedy otwierali mężczyźni, oczywiście których żeśmy się – właśnie tutaj taki był u nas odruch bania się mężczyzn, który kojarzył się niezbyt pozytywnie – no to mężczyzn, nawet jak nam otworzyli właśnie te drzwi mężczyźni, to pytaliśmy, do dziś pamiętam, nie wiem, czy dobrze powiem: Bitte Herr, wie spät ist es? To znaczy: „Proszę pana, która godzina?”. Tak miało to znaczyć, ktoś nam tak podpowiedział pewnie.

  • I też nauczyliście się tych słów, które dotyczyły żywności i ubrań?


Tak, tak. Żadna kobieta nam nie odmówiła pomocy, wręcz przeciwnie, wpuszczały nas do środka, nakarmiały i ubierały, i… Nie mówię o zabawkach. Tak że pod tym względem mam takie właśnie wspomnienia.

  • Jak się zachowywali niemieccy strażnicy?


Dzieci, w ogóle ich, można tak powiedzieć, jakby nie obchodziły. To znaczy pozytywnie, bo wychodziliśmy i wchodziliśmy, kiedy chcieliśmy. No, oczywiście nie późną porą, oczywiście nie. Zresztą myśmy się chyba nie odważali [chodzić] tak późno, po ciemku.

  • Mówiła pani: „Dokąd byliśmy z mamą”. To co potem się stało?


Tak, pewnego dnia, ale nie pamiętam, być może, że to było, bo kilkanaście… Pamiętam, że jakiś czas byliśmy razem z mamą. Myślę, że to było we wrześniu, rano przyszedł taki Niemiec, który wyczytał nazwiska kobiet i te kobiety miały się stawić przed tą halą, właśnie na tym placu obozowym. Oczywiście każda matka zabierała ze sobą dzieci i trzymała je kurczowo. Moja mama brata wzięła na rękę i ja przy niej. Jak tylko wyszliśmy, to już wiedzieliśmy… To znaczy nawet już ja chyba się zorientowałam, o co chodzi, bo stały takie, nazwane nieładnie, „suki” więzienne, z takimi małymi zakratowanymi okienkami i każda kobieta, która była wyczytana, odsuwano od niej dzieci, a ona wchodziła, to znaczy ją wpychano do tego samochodu. To samo było z moją mamą, którą zabrali.

  • Zabrali jej dziecko, brata?


Nie, nie, dziecko właśnie wyrwali jej z rąk i postawili przy mnie, mnie też odtrącili, no a mamę wepchnęli… Odbywało się to w szokujących sytuacjach, takich, że te matki krzyczały, dzieci krzyczały, było… No niesamowity obraz to był, ten obraz pamiętam bardzo, bardzo mocno.

  • Co się potem z panią stało?


Potem właśnie te… Dosyć jakiś taki okres czasu, no niedługi, bo nas zabrali z powrotem, zabrali nas do… w październiku, więc to od września… Mamę musieli zabrać gdzieś w drugiej połowie września, to było tak kilkanaście dni, kiedy byliśmy sami.

  • Co mama tam robiła, jak musiała chodzić do pracy?


To było sprzątanie. Wiem, że mówiła, jakieś tam mycie okien, sprzątanie… drzwi, ale gdzieś…

  • W mieszkaniach?


Nie, nie, gdzieś w fabrykach. No i myśmy już…

  • Państwo zostaliście sami.


Tak.

  • Nie było tam nikogo, kto by nadzorował te dzieci?


Nie, nie było, myśmy już zostali sami. Te osoby, te kobiety, które jeszcze zostały, bo nie wszystkie matki były wzięte od razu, bo to stopniowo, oni stopniowali, te matki pewnie nami się trochę jakoś tam opiekowały. Ja na tyle byłam… Bardzo chyba już dorosłam, ale już dużo wcześniej, bo w czasie okupacji ja już miałam tę dorosłość taką opiekuńczą nad swoim bratem, gdzie mama jak chodziła do pracy, to ja opiekowałam się nim bardzo tak jak opiekunka.

  • Jak siostra?


Dokładnie. Więc ja już to miałam we krwi, znaczy zaliczone. I ja nim się opiekowałam, wszystkie jakieś takie rzeczy, bo ja bardzo dużo uciułałam z tej żebraczki takiej, wszystkie rzeczy wymieniłam na suchy chleb, na chleb, od dzieci, które miały jeszcze matki. A każdy miał jakiś zapas jedzenia, bo każdy sobie ciułał, bo już wtedy…

  • Gdzie się to chowało?


A takie woreczki były, woreczki jakieś czy jakieś robiło się woreczki z bluzek i się trzymało przy sobie… Wszystko się odbywało na tym sienniku. Ale ja powymieniałam wszystkie rzeczy takie właśnie, szczególnie zabawki, że jak mi przyniósł kawałeczek chleba, to oczywiście ja mu dawałam jakąś zabawkę czy buty, bo pamiętam, miałam też kilka par tych butów, a niektórym mamy nawet chciała, ale nie dziecinne nawet, tylko takie trochę doroślejsze niż myśmy byli, to powymieniałam na chleb i z tym chlebem wyszłam z tego…

  • Proszę powiedzieć, jaka to była ilość chleba za taką zabawkę?


Nie, nie, nie. To nie było… Wystarczy, że przyniósł…

  • Bochenek?


Nie, nie, nie. Wystarczył kawałek chleba, kromka chleba wystarczyła. Chyba nie miałam takiej aż mentalności, żeby to klasyfikować ilością. Nie, nie, nie. Wystarczyło, że kawałek chleba, albo żeby mi starczyło… Bo już czułam, jakoś psychicznie czułam, że może mi tego chleba – dla mnie, dla brata – zabraknąć, no i przedstawiałam to ponad wszelką wartość – kawałek chleba.

  • Czy była w tym obozie jakaś opieka lekarska?


Nie przypominam sobie.

  • Pani była przez cały czas zdrowa?


Ja byłam zdrowa, ale brata zabrałam chorego, który… Ale to przeziębieniowo. Pewnie Opatrzność jakaś też czuwa nad ludzkością, że mimo takich warunków… […] Oczywiście, pomoc jakaś taka była, były rozmowy, ale żeby tak się interesować, co komu, dlaczego, po co, to takich rzeczy nie było. Każdy przeżywał to, że jest na wygnaniu, co z nim będzie, bo to było pierwszym tematem naszych starszych osób. Tak że nie wiem, nie pamiętam opieki. Znając Niemców, to myślę, że może były, bo przecież oni się bali różnych zarazek.

  • Co potem się działo z panią i z pani bratem?


Pewnego dnia, już też nie pamiętam, ale odbyło się to wieczorem, kiedy kazano mi zabrać jakieś takie moje bliskie rzeczy, więc ja ten woreczek z chlebem przede wszystkim wzięłam, nawet nie ubranie, tylko w tym, co byłam ubrana, a… I brata, i ten woreczek. Wtedy właśnie mój brat, bo właśnie zaczął chorować, bardzo był przeziębiony… Jego wzięłam i ten woreczek i wyprowadzono nas na dworzec z tego obozu. To tam później się dowiedziałam, że to było sześćdziesięcioro dzieci, bo w parze żeśmy szli – na dworzec i pociągiem przejechaliśmy do Chrzanowa.

  • Kto eskortował te dzieci? Czy to byli żołnierze, czy jakieś kobiety?


Nie, to byli cywilni ludzie i to było… To nie była noc, ale to był październik, więc już było ciemno wieczorową porą, ale nie było to w czasie dnia, tylko było już bardzo ciemno, więc to musiała być godzina naprawdę po dwudziestej, ale nie było to w nocy, tam pierwsza czy druga, nie, nie, nie. Bo nawet jak przyszliśmy na plebanię, bo nas zawieziono, [właściwie] nie zawieziono, tylko doprowadzono na plebanię w Chrzanowie, [to] tam już czekał ksiądz i czekali mieszkańcy Chrzanowa i okolic, którzy rozbierali te dzieci.

  • To byli Polacy, ci ludzie, którzy tam mieszkali?


Tak, to byli mieszkańcy Chrzanowa, Polacy. Mieszkańcy Chrzanowa i okolic.

  • Coś wam wytłumaczyli, dlaczego?


Nie, nie, nie – to nie, tylko każdy… Wiem, że ta gromadka to już w ogóle ścisnęła się w kącie, bo już w ogóle nie wiedziała, co z nią jest, nie wiem, czy nawet docierało… Na pewno żeśmy się nie cieszyli, że nawet mówią po polsku, bo nie wiedzieliśmy, co z nami może być. Nie, nie, aż takiej świadomości to te dzieci nie miały. W każdym razie byliśmy wszyscy ściśnięci w taką gromadkę, ale ja na przykład widzę ten widok, jak ksiądz każdą osobę, która przychodziła, która była i chciała dziecko, no to tak wybierali: „Chcę dziewczynkę, chłopca, chcę młodszego, chcę starszego” i tak wszystkie dzieci zostały wybrane przez tych parafian.

  • Do kogo pani trafiła?


W tej grupie, w której ja byłam, my byliśmy jedyną parą, parą rodzeństwa. I jeżeli ktoś chciał wziąć albo mojego brata, albo mnie, to absolutnie ja mówiłam, że nie, nie. Oczywiście tak już drastycznie mówiłam: „Ojca mi zabili, matkę mi zabili – bo przecież nie wiedziałam – ale brata to ja już nie zostawię samego, najwyżej razem z nim”. Coś takiego padało z moich ust. I pamiętam, wszyscy byli „rozebrani”, a my we dwoje siedzieliśmy w tym kąciku, i została taka para, długo debatowała z tym księdzem, w końcu powiedzieli, że nas biorą razem, i myśmy poszli razem do jednych państwa. Okazało się, że mieliśmy szczęście, bo to byli może nie najbogatsi, ale jedni z bogatszych ludzi w Chrzanowie, mieszkali na rynku w Chrzanowie, mieli zakład rymarski w Chrzanowie, cały czas, nawet w czasie okupacji, go prowadzili, więc nie byli to ludzie biedni. Mieli sami czworo dzieci własnych, ale już takich [starszych], troje dorosłych, a jeden chłopiec był o dwa lata starszy ode mnie. No i właśnie u nich byliśmy.

  • Jak tam wyglądało życie? Poszła pani do szkoły?


Powiem szczerze, że dla nas to było jak niebo i ziemia po prostu, przejście tutaj nawet z tego życia w Warszawie, z tych warunków – tam było piękne mieszkanie, mieliśmy swoje łóżeczka osobne. Na początku przy mnie leżał worek z chlebem, którego nie pozwoliłam wziąć, ale po jakimś czasie przekonałam się, że już mi nie jest potrzebny, i ci rodzice… Bo myśmy ich nazywali rodzicami, tych państwa. Najpierw mój brat zaczął nazywać, no a później i ja, zaczęliśmy. Byli dla nas bardzo dobrzy, bardzo. Mieliśmy bardzo dobrze. To była rodzina, którym się nieźle powodziło i po prostu nie odczuwaliśmy, że jesteśmy nie ich.

  • Nie tłumaczyli nic, że wzięli was, bo byliście sierotami?


Nie, nie, takiej rozmowy nie było, chociaż byli ludzie, którzy mieli takie szerokie grono swoich przyjaciół i rozmowy to się odbywały, oczywiście, to żeśmy słyszeli, ale z nami, że my jesteśmy… rozmowy były później. Oczywiście ja poszłam do szkoły tam i chodziłam do pierwszej klasy, a brat nie chodził nigdzie – do przedszkola nie chodził, tylko wychowywał się razem z tym… No, ten ich najmłodszy to chodził już do szkoły wcześniej. Mój brat się wychowywał przy domu.

  • Czyli wreszcie znalazła pani takie dobre warunki, tak?


Bardzo dobre.

  • Jak długo to trwało?


Myśmy tam byli do grudnia czterdziestego piątego roku, to jest od października czterdziestego czwartego do grudnia czterdziestego piątego roku. Opowiem tylko taki fakt, jak mi było u tych ludzi, bo to jest bardzo znamienne, nie mówiąc o wszystkich innych dobrociach, ale o odczuciach i zaangażowaniu się tych ludzi w nasze położenie. Opowiem tylko taki mały fakt: mój brat był jak jako chłopiec i ten właśnie przybrany ich synek najmłodszy, taki młody. Miał taki pistolet drewniany i oczywiście jak to chłopcy, się bawili. Kiedyś tamten był w szkole i mój brat wziął ten pistolet – to nie był pistolet, przepraszam, to był taki karabin, jakoby maszynowy – wziął i się nim zaczął bawić. Jak tamten chłopiec przyszedł ze szkoły, bardzo był niezadowolony, że ten wziął ten jego, akurat ukochany pewnie, no i zaczął mu wyrywać, a mój brat nie chciał mu oddać. Wywiązała się między nimi taka bójka i sprzeczka. No, oczywiście ja wtargnęłam w to, oczywiście odpędziłam tego starszego, mojego przyrodniego, można tak powiedzieć, brata. Nie wiem, nawet go, powiem szczerze, że chyba uderzyłam dość mocno, bo zaczął płakać, no i poleciał do domu. Ja z bratem żeśmy gdzieś zaczęli się chować na ulicy, bo ja zdawałam sobie sprawę, co ja zrobiłam, że ich dziecko uderzyłam do tego stopnia, że płacze, no i jakoś tam tego, więc bałam się sankcji absolutnie, bałam się bardzo. Ale wieczorem, no nie tak późnym wieczorem, nie, nie, to by tak trwało może, nie wiem, ileś tam, godzinę czy ileś, przyszłam do tego domu i zastałam taką właśnie sytuację, że siedział ten przybrany mój tata, ten właśnie jego synek też siedział i on nas zawołał, mówi: „Chodźcie, chodźcie tutaj do mnie”. Wziął nas, znów nas posadził właśnie też przy tym stole i mówi do tego właśnie swojego synka: „Jak ty mogłeś w taki sposób się do tego małego dziecka, które tyle przeżył, tyle przeszedł, nie ma swoich zabawek i jak ty mogłeś? Pamiętaj, żebym ja nie słyszał o żadnej takiej sprawie, że ty robisz im przykrość”. Nam nic nie powiedział. To jednoznacznie znaczy, jak nas po prostu traktowali.

  • Czy pani miała kontakt z innymi dziećmi z tego obozu?


Nie, każde… Bo w czasie okupacji, bo jeszcze trwała okupacja do stycznia, to wiedzieliśmy tylko, że jeżeli gdzieś na horyzoncie ukazał się jakiś Niemiec, to my mieliśmy taki schowek i chowaliśmy się na tym, i po prostu po mieszkaniu żeśmy nie chodzili. I tak każde dziecko miało, to już było wyuczone, żeby się Niemcom nie pokazywać. Ale nawet tych Niemców w Chrzanowie na tym rynku [nie było]. Do kościoła chodziliśmy… No, nie przypominam sobie.

  • Nie było.


Tak. No, byliśmy ładnie ubrani, tak że nie odróżnialiśmy się tak od ludzi, ale na pewno ci ludzie bali się, żeby nie było to takie jawne, że oni przechowują warszawskie dzieci, bo wiadomo było, że co warszawskie, to jest do potępienia.

  • Czy pani opowiadała tym ludziom, co działo się w Warszawie?


Tak, tak, opowiadałam im, tak. Ja zawsze opowiadałam i powiem szczerze, że bardzo to przeżywałam. Taki jeszcze fakt przytoczę, że jak chodziłam do szkoły, do pierwszej klasy, to bardzo krótko trwały te lekcje. To jeżeli ja przeczytałam, że było kino tam w tym Chrzanowie, że idzie film wojenny, taki wojenny właśnie o obozach, to ja szłam na ten film. Różnie to bywało: czasami miałam jakieś pieniążki, a czasami… Bo dostawałam pieniądze na zakupy zeszytów, ołówków do szkoły. Ale czasami też prosiłam, żeby mnie wpuścili na ten film i wpuszczali mnie.

  • Dlaczego pani chodziła?


Chodziłam, bo te filmy, to pamiętam… Kilka filmów takich obejrzałam, gdzie były pokazane obozy. W tych obozach ludzie za kratami tych obozów. I tam, gdzie były pokazane kobiety, to ja w każdym widziałam, w każdym filmie moją mamę – gdzieś tak w tym tłumie tych więźniów.

  • Pani tak naprawdę chodziła szukać mamy do tego kina.


Tak, dokładnie tak. Bardzo tęskniłam za mamą i no właśnie te moje pójścia do tych kin to były tylko w kierunku, że ja tam odszukam tę mamę. Oczywiście ja nic nie wiedziałam, że moja mama jest w Szwecji, bo moja mama… Moją mamę właśnie wtedy z Breslau wywieźli do Ravensbrück i moja mama przeszła obóz Ravensbrück, a później została wyzwolona przez Szwedzki Czerwony Krzyż i znalazła się w Szwecji, w miejscowości Malmö i tam była przez jakiś okres czasu, prawie rok. A w grudniu wróciła do Polski nas szukać, bo szwedzki Czerwony Krzyż nie mógł jej powiedzieć, czy my żyjemy, czy nie żyjemy, gdzie jesteśmy. Nawet tutaj ten polski Czerwony Krzyż też nie wiedział. Jak moja mama wróciła do Warszawy ze Szwecji, to zwróciła się do Czerwonego Krzyża w Warszawie, czy my żyjemy, co się z nami stało. Powiedziała fakty, gdzie zostawiła tylko. No to wiedzieli, tylko taka informacja, że gdzieś nas wywieziono pod Kraków, no bo to jest między Krakowem a Katowicami.

  • Czy pamięta pani, jak żołnierze radzieccy tam wchodzili?


Tak.

  • I jakie pani ma wspomnienia?


Jak było wyzwolenie i przejeżdżali żołnierze radzieccy, moja mama, ta przybrana oczywiście, dała mi taki bukiet polnych, zerwanych…

  • Ale to była zima, bo to w styczniu.


Ale to nie było od razu, to musiał być maj.

  • Aha, już koniec wojny.


Właśnie, tak, to musiał być maj, bo to było ciepło, piękne słońce było i właśnie moja mama bukiecik kwiatów, tych takich polnych, mi dała i mówi: „Idź, bo tam będą przejeżdżali ci żołnierze”. Co prawda, chyba nie mówiło się o żołnierzach radzieckich, tylko o polskich też, ale może to byli razem, ja nie wiem. W każdym razie na czołgach jechali żołnierze, tak, oczywiście i mieszkańcy tego Chrzanowa, bardzo dużo mieszkańców się ustawiło po jednej i po drugiej stronie, jak ktoś miał jakąś wiązankę, to rzucał na te czołgi. I tak się złożyło, że ja wrzuciłam ten bukiecik takich polnych kwiatów, a żołnierz, ale to nie ten oczywiście, tylko jakiś inny, odrzucił mi piękny bukiet róż. I tak mi było szkoda tych róż, że ja te róże przyniosłam do domu dla tej mamy.

  • Czyli żołnierzy pani pamięta już z maja, z końca wojny?


Tak, ja z maja, tak. […]

  • Kiedy pani dostała jakieś informacje o rodzicach? Bo pani była za mała, żeby sama szukać rodziców.


To znaczy tak: ci moi rodzice też wcześniej dowiadywali się o moich rodziców – mówię rodzice przybrani – o moich rodzicach biologicznych, ale nie uzyskiwali żadnej informacji, nie wiadomo było, gdzie, co, nie było żadnego słuchu i byli zdecydowani nas u siebie zatrzymać, mnie i brata u siebie zatrzymać, byli zdecydowani. Ale właśnie tak się stało, że w grudniu, kiedy moja mama wróciła ze Szwecji, zaczęła nas szukać. Jak przyjechała do Warszawy, to tylko w Czerwonym Krzyżu taką informację uzyskała: „Niech pani jedzie pod Kraków, do Krakowa, tam bliżej, może powiedzą, tam ludzie wiedzą, bo tam coś wiemy, ale nie wiemy dokładnie co”. I nie wiem, czy tutaj opowiadać, bo sama po prostu aż wierzę i nie wierzę, ale wiadomo było, jaka była podróż tuż powojenna, prawda, że pociągi jechały tygodniami do różnych miejscowości, że się zatrzymywały, że stały trzy czy kilka dni, bo dalej te tory były jeszcze nieczynne. Moja mama tak relacjonowała i tak się ponoć stało, że pociąg właśnie z Warszawy zatrzymał się w Trzebini, Trzebinia to jest niedaleka odległość do Chrzanowa. I tam kolejarze powiedzieli: „Proszę sobie zwiedzić to miasto, bo my tu kilka dni będziemy stali, bo dalej nie jedziemy”. Więc ludzie i w poszukiwaniu wody, i w poszukiwaniu jedzenia pewnie, wyruszyli. Moja mama z taką właśnie znajomą, też ze Szwecji, która synka swojego też szukała, wybrały się do centrum Trzebini i tam chodziły sobie, oglądały. Ale kogo tam właśnie spotykały, a wiedziały, że to są tubylczynie, mieszkańcy tej Trzebini, to się pytały: „Czy pani nie wie, czy tu warszawskie dzieci…”. I tak, bo to było nagminne, że tak się pytały wszystkich. I ktoś tam im powiedział, żeby do Chrzanowa podjechały, że w Chrzanowie właśnie coś tam, kogoś… A powiedział: „Niech pani idzie na plebanię, to ksiądz wszystko powie”. No i moja mama z tą właśnie panią znajomą, już nie wiem, czy przyjechały, czy… Jak przyjechały, ale myślę, że tym pociągiem przyjechały do tego Chrzanowa, bo pociąg też się zatrzymywał w Chrzanowie, no i wyszły. Oczywiście jak się idzie z dworca (ja już to pamiętam), to się przechodzi koło kościoła, tak ulicami i tam był z boku zakład fotograficzny. W tym zakładzie fotograficznym na wystawie było zdjęcie z bierzmowania, z uroczystości, kiedy było bierzmowanie dzieci chrzanowskich i przyjechał biskup, nie wiem, jaki. Ja byłam zawsze mała i taka wścibska, i jestem tuż przy tym właśnie biskupie, przy jego samochodzie i jestem na tym zdjęciu. I moja mama zobaczyła to zdjęcie u fotografa. Oczywiście nawet mówiła, że poczekała, aż ten zakład fotograficzny będzie czynny i zapytała, skąd… Że ta fotografia… Skąd się dowiedzieć, gdzie ta dziewczynka, bo tu jest na tej [fotografii]. I on powiedział: „Proszę iść na plebanię”. No i z plebanii się dowiedziała, że my jesteśmy u tych państwa Chmielów, bo tak się nazywali. Podał adres i moja mama… Akurat to była niedziela, myśmy jedli śniadanie. Na śniadanie zawsze było kakao, oprócz kanapek ciasto drożdżowe, na które czekaliśmy niesamowicie, zawsze. I myśmy to właśnie jedli, ale tylko był właśnie ten mój przybrany tata, ten synek jego i my, bo moja mama wyjechała, ta przyrodnia oczywiście, do swojej córki, do Katowic, w odwiedziny jakieś. No i moja mama puka, otwierają się drzwi, moja mama wchodzi z tą drugą panią, i mnie w gardle staje kęs…

  • Poznała pani mamę.


No tak, oczywiście. Kęs staje mi w gardle i już… I po prostu jak gdyby zesztywniałam – ani nie lecę, ani nie… Łzy mi się oczywiście pokazują, ale mój brat leci do tego właśnie przybranego taty i woła – też poznał, bo jeszcze nie padło żadne słowo – też poznał i woła: „Tato, nie oddawaj mnie tej mamie”. Oczywiście jak weszły – przywitanie, szloch i tak dalej. I takie było przywitanie w Chrzanowie.

  • Wróciła pani do Warszawy wraz z mamą?


Nie. Moja mama… Bo tam w Chrzanowie był Czerwony Krzyż, tak jak wszędzie te czerwone… Więc tam się zgłosiła do tego Czerwonego Krzyża i ten Czerwony Krzyż tak się po prostu jakoś zajął, oczywiście o nas wiedział…

  • Były jakieś dokumenty zapisywane.


Tak, tak.

  • A pani znała swoje nazwisko?


Oczywiście. I załatwili mamie jakiś taki pokój, żeby sobie zamieszkała, chcieli starać się o pracę, żeby mama tam pracowała, i chcieli, żeby po prostu tam została, że tak jak my tu już jesteśmy, ja chodzę do szkoły, żeby tam została. Ale moja mama była tylko miesiąc chyba, jakoś tak, chyba niecały, że myśmy na święta – no to niecały była – na święta tutaj wróciliśmy, przed Bożym Narodzeniem, do Warszawy.

  • Gdzie wtedy pani rodzina zamieszkała?


Przy ulicy Młynarskiej moja mama znalazła… Przepraszam, już rodzice, bo wróciliśmy najpierw do ciotki, która mieszkała na Pradze, to przy Targowej i tam się zgłosił… Bo żeśmy zamieszkali u [ciotki], chociaż też w takich ciężkich warunkach, i zgłosił się tata, jakoś się znalazł i tutaj szukali, ale już w Warszawie, tu na… Jakoś szukali w Warszawie mieszkania i znaleźli na Woli mieszkanie przy ulicy Młynarskiej 25B mieszkania 1, na parterze.

  • I już pani życie się unormowało?


No, to się dopiero życie takie zaczęło… Bo to było mieszkanie bez sufitu, bez podłogi, bez okien, bez drzwi, bez ścian, to były same cegły wypalone, bo to dom był wypalony. Taki przedwojenny, wypalony dom, bez niczego, więc wisiały różne szmaty, różne kartony w drzwiach i w oknie. Jeżeli chodzi o jakiś dobytek, to wszystko było z gruzów wyjmowane, myśmy nie mieli nic. Nic – wszystko było z gruzów.

  • Czy pani utrzymywała jeszcze jakiś kontakt z tą rodziną z Chrzanowa?


Do dzisiaj, do dzisiaj mam, tak, bo rodzice już oczywiście, ci przybrani, nie żyją. Już nawet nie żyją ich dzieci, jeden tylko został ten syn, ten, co był najmłodszy, co był dwa lata starszy ode mnie, to on został. Tak, utrzymuję kontakt, ale utrzymuję nawet kontakt z wnukami właśnie tych [państwa].

  • Pani została w czasie Powstania bardzo poszkodowana. Co pani myśli teraz, jako dorosła osoba, o wybuchu Powstania Warszawskiego, w ogóle o Powstaniu Warszawskim?


To znaczy jako dziecko to na pewno przeżycie jakieś negatywne, że to mnie spotkało, ale jeżeli w pani pytaniu mam wyczuć pytanie, czy to było dobre, czy złe, że wybuchło…

  • Jak pani ocenia teraz decyzję o wybuchu Powstania?


Ja uważam, że każda rzecz, każde działanie, które miało na celu prowadzenie do wyzwolenia, było cenne.

  • Mimo tego, co pani przeszła.


Mimo tego, co człowiek przeżył. Bo jeżeli mogę tak porównać, ci, co wyjechali na Syberię, nie przeżyli Powstania, a ja bym nie chciała Syberii przeżyć.

Warszawa, 1 września 2016 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek

Fabiana Teresa Karpik Stopień: cywil Dzielnica: Wola

Zobacz także

Nasz newsletter