Nazywam się Czesław Świechowski.
11 listopada 1917 roku. Z tym że właściwie to nie jest ścisła data mojego urodzenia, ponieważ urodziłem się w Gagrach na Kaukazie, [dokumenty zaginęły i dokładna data urodzenia nie jest znana] Ojciec mój był tam przedstawicielem Polski na Kaukaz i miał zatarg z majorem Mosidze, zresztą z Armii Białej, a nie Czerwonej, i został wyzwany na pojedynek. W nocy przyszli sekundanci do ojca, ojciec wyszedł do nich, zza sekundantów wyskoczył major Mosidze i strzelił ojcu prosto w głowę. Zabił na miejscu. Później, ponieważ ojciec był przedstawicielem Polski już, była sprawa sądowa, dochodzenia i tak dalej, no ale to był rok dwudziesty i po prostu to wszystko się rozmyło i zamazało.
Ojciec mój był obywatelem ziemskim, miał [duży] majątek […] w guberni witebskiej, dzisiaj Białoruś. W momencie jak była wojna niemiecko-rosyjska, wojska szły, to ojciec zabrał nas, [czyli] dzieci, została tylko matka ojca na majątku, zabrał nas, dzieci i wywiózł właśnie do Gagr, na Kaukaz, bo tam uważał, że będzie najspokojniej. Muszę powiedzieć, że ojciec miał naprawdę głowę na karku, bo będąc już na Kaukazie, zaczął robić dostawy do wojska i w związku z [dobrymi dochodami] zakupił jedną willę piękną w Gagrach na siebie i drugą na mamę. No ale tak jak powiedziałem, został zastrzelony i mama wobec tego zdecydowała, że wraca do Polski.
Mama w podróży do Polski na statku zmarła. Została czwórka dzieci, z których najstarszy, Jurek, brat, miał jedenaście lat i pod jego opieką wracaliśmy. Z tym że na statku zawiązał się komitet opiekuńczy i dali znać do Polski, że statek będzie wtedy i wtedy w Gdańsku (bo jeszcze Gdyni nie było), w związku z tym siostra mamy [Janina Aleksandrowicz], która mieszkała w Warszawie (była żoną adwokata) przyjechała mnie odebrać, a reszta rodzeństwa została przydzielona do babci. Mnie, jak mówiłem, zabrała siostra mamy, która miała już syna Zygmunta, który był trzy lata starszy ode mnie. Tak wychowywałem się u wujostwa, gdzie rzeczywiście, muszę powiedzieć, że opiekę miałem wspaniałą.
Na Koszykowej w Warszawie, na Koszykowej pod trzydziestym, mieszkania pięć. I tam mieszkał wuj z ciocią. Jak mówię, wuj [Stefan Aleksandrowicz] był dla mnie naprawdę bardzo kochany, nawet w momencie, kiedy rozszedł się z ciocią. Pewnego dnia zatelefonował […]: „Słuchaj, Czesiu, wygrałem proces i jest w Celestynowie duży sad, który dostałem jako honorarium. Jeżeli pójdziesz na SGGW, na Wydział Ogrodniczy, sad jest twój”. No, muszę powiedzieć, że [ucieszyłem się], ja już wtedy kończyłem maturę.
W Gimnazjum imienia Rontalera na Polnej. I tam skończyłem to gimnazjum, no i tak jak mówię, że wuj mi obiecał, prawda, ten majątek ogrodniczy, no a ja zdecydowałem się iść na SGGW, na Wydział Ogrodniczy, mimo że tak szczerze mówiąc, nie miałem wielkiego przekonania. No ale majątek jest, nie ma się nad czym zastanawiać.
Trzydziesty szósty rok, o ile pamiętam. No i muszę [przyznać], że studiami nie byłem zachwycony, ale rok po roku zdawałem egzaminy wszystkie i tyle.
Tak, tak, to doskonale pamiętam, dlatego że ja byłem wtedy na praktyce, byłem po drugim roku studiów i musiałem zaliczyć praktykę ogrodniczą w Skierniewicach. SGGW miało własny majątek w Skierniewicach i tam właśnie szkoliło studentów. Muszę powiedzieć, że w międzyczasie wuj zmarł, ciocia powiedziała: „Czesiu, pamiętam, majątek jest twój”, ten [sad]. No ale wojna i w pewnym momencie ciocia mi mówi: „Czesiu, to jest twoje, ale ja nie mam z czego żyć”. Powiem szczerze, że z pewną ulgą powiedziałem: „Ciocia, sprzedawaj, nie ma sprawy” […]. Profesor [SGGW] Pijanowski założył nowy oddział, technologii żywności i ja się zapisałem na ten Wydział Technologii Żywności.
To znaczy w czasie okupacji mieszkałem z ciocią, na Kazimierzowskiej, a później na Siennej. [18 września 1940 roku ożeniłem się z Barbarą Bromirską i mieszkałem z żoną i teściami na ulicy Śniadeckich]. […]
Zacząłem pracować, siostra moja Irena była pielęgniarką i zaraz jak Niemcy wkroczyli, to mi [pomogła zatrudnić się w szpitalu], spisywałem chorych i tak dalej, i miałem zaświadczenie ze szpitala Świętego Łazarza, z Książęcej, że jestem pracownikiem. Po pewnym czasie zaproponowano mi, żebym pracował w kolumnach dezynfekcyjnych, to ja się zgodziłem, bo akurat więcej mi płacili, niż w szpitalu Łazarza. No i tam w tych kolumnach dezynfekcyjnych pracowałem, [obsługiwałem pompę ze środkami dezynfekcyjnymi], a później powoli awansowałem nawet na kierownika takiej kolumny dezynfekcyjnej.
W czasie okupacji tak. Zaliczałem niektóre [egzaminy] na SGGW, bo było tajne nauczanie […].
Wiem, że chodziłem na wykłady, później dostawaliśmy literaturę i zdawałem u profesora egzamin, ale to było krótko.
No, z konspiracją tak. Mój szwagier [Mieczysław Dukalski] był przed wojną wielkim działaczem w ONR, później, w czasie wojny, w Narodowych Siłach Zbrojnych. Pewnego dnia przyszedł do mnie i powiedział: „Czesiu, czy nie zechcesz nam pomóc?”. –„No, a co ja bym robił?” – „Ano, twoje zadanie będzie iść na ulicę Świętokrzyską – który numer, to już nie pamiętam – tam będziesz odbierał pakiet. Ten pakiet będziesz zanosił na ulicę Śniadeckich”. A ponieważ ja mieszkałem na Śniadeckich, było [blisko], z tym że miałem powiedziane: „Nikomu nie możesz oddawać tego, tylko zabierasz od tego pana, zanosisz i dajesz panu [na Śniadeckich]. Nikomu innemu nie wolno”. I kiedyś miałem taką właśnie historię, że przyszedłem, a tego pana nie było. Wstał jakiś starszy pan i mówi: „Proszę pana, jego teraz nie ma. Niech pan mi zostawi, a ja mu przekażę, to jest mój syn”. Powiedziałem: „Proszę pana, bardzo przepraszam, ale nie wolno mi tego zrobić”. Muszę powiedzieć, starszy pan uśmiechnął się i mówi: „Dobrze, ma pan rację”. Tak że dopiero następnego dnia oddałem. Pakietu nie chciałem zostawić w domu, bo myślę sobie (jeszcze trzeba powiedzieć, że już byłem żonaty): „Zostawię w domu, jakaś przypadkowa rewizja, no i co?”. I wobec tego zdecydowałem, że wezmę do pracy, a pracowałem w 7. Ośrodku Zdrowia na Grochowskiej. No więc musiałem przejechać przez most Poniatowskiego. Na moście Poniatowskiego rewizja, zatrzymują tramwaje, wyrzucają ludzi, a ja z tym pakietem. Rozerwałem, tam były mikrofilmy. Myślę sobie: „Może połknę” ale gdzie tam połknąć mikrofilm, to nie było mowy. Wobec tego wziąłem, odsunąłem przy oknie w tramwaju drewnianą listwę i tam wsadziłem ten pakiet. […] Przede mną cztery tramwaje, wszystkich [poddano] rewizji, a mój puścili. Ale [miałem problem], nie mogę wydostać tego pakietu. No więc pojechałem na pętlę, poszedłem do tramwajarza i mówię: „Proszę pana, tam mi wpadł taki papier. Czy jakoś mi pan pomoże to wydostać?”. – „Nie ma sprawy”. I rzeczywiście, odkręcił, co tam trzeba było, i wydostał. Ja mówię: „Dziękuję panu bardzo”, a on mi powiedział: „Proszę pana, to ja panu dziękuję. Ja wiem, co tam jest”.
Mieczysław Dukalski [„Zapora” działał w Związku Jaszczurczym i NSZ. W lipcu 1944 roku] został przez Niemców aresztowany […], został wywieziony do Berlina na przesłuchanie do gestapo, a później został wywieziony do obozu koncentracyjnego.
[…] W tym obozie koncentracyjnym pewnego dnia [postanowili zorganizować ucieczkę], no i tam się mój szwagier skrzyknął z [kolegami] i wzięli, wachmana, [kierowcę i konwojentów] związali, [zabrali broń i mundury]. […] Zdecydowali się, że pojadą [samochodem], gdzieś uciekną. No niestety, zostali złapani, no i szwagier dostał wyrok śmierci. Ale ponieważ już się kończyła wojna i to były ostatnie dosłownie godziny, to wyroku nie wykonano i on się wydostał stamtąd. Dostał się do tej tak zwanej Brygady Świętokrzyskiej, która była już po tej stronie, no i tak do końca wojny już z tą Brygadą Świętokrzyską dotrwał.
To w czterdziestym roku, 18 września czterdziestego roku.
A ja nie wiem. […] Tego nie pamiętam.
[Tak jak mówiłem, w końcu lipca 1944 roku] aresztowano mojego szwagra, gestapo aresztowało. W związku z tym ja i wszyscy [z rodziny] dostaliśmy polecenie: „Żadnej działalności, nic”. […]
W Warszawie […] mieszkałem na ulicy Śniadeckich – bo tak jak mówię, działalność konspiracyjna była zakazana w związku z aresztowaniem szwagra – [dopiero] 4 sierpnia był nabór na ulicy Śniadeckich 17. To było gimnazjum „Przyszłość” i tam po prostu żołnierze AK już zajęli, no więc tam zgłosiłem się, że jestem do dyspozycji. Przyjęto mnie od razu, zakwaterowano tam i […] przydzielono mnie do kompanii dyspozycyjnej.
„Czesław”.
Zostałem przydzielony do formującej się kompanii dyspozycyjnej Komendy Placu Warszawa-Śródmieście Południe. Miejscem stacjonowania kompanii był gmach gimnazjum „Przyszłość”, a w końcu sierpnia kompania została przekwaterowana do domu na rogu ulicy Marszałkowskiej i Piusa XI, do pomieszczeń urzędu skarbowego. W tej kompanii służyłem do końca. Jakie były moje zadania? Pełniłem służbę na barykadzie zbudowanej w poprzek ulicy Śniadeckich, przy wylocie na plac przed politechniką. Pełniłem służbę wartowniczą w miejscach postoju kompanii, to jest na ulicy Śniadeckich, a później na ulicy Marszałkowskiej oraz w Komendzie Placu Warszawa-Śródmieście Południe, na ulicy Wilczej.
Nadzorowałem pracę jeńców niemieckich, przydzielonych z obozu Niemców w kinie Hollywood na Hożej. Stamtąd braliśmy jeńców i kopali oni studnię. [Z powodu ciężkiej sytuacji żywnościowej dostaliśmy polecenie udania się] po mięso końskie na Czerniakowską. Każdy z nas dostawał dwóch Niemców, [by nieśli worki z mięsem] ja zamykałem kolumnę. [Z powodu ostrzału niemieckiego weszliśmy do kanału czy tunelu], przejścia przez wykop, całkowicie zakryty tunel, usłyszałem za mną szelest, a ja byłem ostatni. [Potem] usłyszałem jakiś szwargot niemiecki. Ile miałem siły, a już zbliżało się światełko, wylot tego tunelu, to wyleciałem z tunelu i ryknąłem: Hände hoch! I wyszło „moich” dwóch Niemców i jeszcze dwóch innych Niemców, bezbronnych, [którzy wołali, że się poddają]. Tak że wyszedłem z dwoma Niemcami, a przyszedłem z czterema. No i w tej placówce Hollywood na Hożej, jak ich przyprowadziłem, to powiedzieli: „O, znalazła się zguba”. Oni urwali się z [takiej jak nasza kolumny zaopatrzeniowej], ale jakoś nie mogli się dostać do [stanowisk niemieckich] i [powtórnie] się poddali. Ale nikt mi nie dał medalu za zdobycie dwóch jeńców niemieckich [śmiech].
Bardzo taka ciężka praca to gaszenie pożarów. To naprawdę straszna była praca. Muszę powiedzieć, że w jednym z mieszkań na Marszałkowskiej, które się paliło, w mieszkaniu zobaczyłem dwa [wartościowe] obrazy, ale już nie pamiętam [jakie], mniejsza z tym. Wyniosłem je i dałem do dowództwa. Te gaszenie pożarów to było zwłaszcza na ulicy Marszałkowskiej i Skorupki. […] Następna praca, którą wykonywałem, to było odgruzowanie ludzi z tych mieszkań zburzonych. To było naprawdę straszne. No ale udawało mi się wydostać żywych ludzi i to była ta pewna satysfakcja, prawda, z tej pracy. A jeden z kolegów mi mówi: „Słuchaj, znowu był nalot na Marszałkowską i wydobyłem panią, którą tyś kiedyś wydobył wcześniej”.
Tak. Komendantem Placu Warszawa-Śródmieście Południe był podpułkownik „Albin”, który zresztą odbierał ode mnie przysięgę, bo myśmy składali na początku samego Powstania przysięgę AK, prawda. To w kinie Imperial na Marszałkowskiej była to przysięga. Po śmierci „Albina”, bo został przysypany, Komenda Placu została zburzona, [dowódcą] został pułkownik „Sławbor”. Dowódcą mojej kompanii, tej wartowniczej, był porucznik „Kobuz”. Jakie były prawdziwe nazwiska, to nie wiem.
Ach! „Uzbrojony”… Jak szedłem po jakieś mięso czy coś, no to dostawaliśmy – znaczy zawsze ktoś miał karabin, [to znaczy ktoś z pozostałych]. Tak samo, jak była służba wartownicza, to jeden karabin musiał być, to już była reguła. Tak że jak państwo widzicie, żadnych bohaterskich czynów nie dokonywałem.
Nie, nie, nie. Po prostu ten odcinek był spokojny poza nalotami.
[…] Na ogół nie miałem tego, żeby ktoś nas zaatakował, nie. Tak że nie mogę się pochwalić jakimś wyczynem bohaterskim, ale wydaje mi się, że ważne jest, żeby wiedzieć, co tacy poszczególni Powstańcy robili, nie tylko ci [walczący w akcjach zbrojnych], tylko [i w szarej codzienności].
Tak, no więc życie codzienne to było takie, że między innymi ja wszedłem na ogródki działkowe i przynosiłem dla całej kompanii warzywa. Jak się trafiło coś innego, to też przecież było to [potrzebne].
Na Polu Mokotowskim. Bo to ulica Śniadeckich i zaraz na Pole, tak że na Polu Mokotowskim i tam żeśmy brali. Miałem jeden moment taki, że z dwoma kolegami jestem, zbieramy warzywa, owoce i raptem widzę patrol niemiecki. Przyznam szczerze, że [byliśmy] z jednym czy dwoma rewolwerami i sidolkami, więc [położyliśmy się na ziemi]. No i na szczęście patrol przeszedł niedaleko, ale przeszedł. Ale to był taki moment bardzo trudny.
Tak, woda była w kranach, tak. A poza tym były studnie kopane i w tych studniach zawsze ta woda była, tak że z wodą to nie był problem.
W urzędzie skarbowym miałem siennik i z domu przyniosłem kołdrę, tak że tutaj to miałem luksus.
Tak, tak. Później spotykaliśmy się, prawda, tego. Tylko już nie wiem, czy nie ja jeden zostałem.
Z mojego domu to był Zieliński, nie pamiętam imienia. Później był „Czapla”, to z nim się komunikowałem jeszcze niedawno. Maciński Bronek chyba.
No w zasadzie tak, naokoło ludzie byli, mieszkali.
Na początku na rękach nas nosili – później to było gorzej, ale początek to dosłownie na rękach nas nosili. No, później to już wiadomo, i [braki] zaopatrzenia, i trupy naokoło, te bombardowania niemieckie przecież, samoloty. No, jaka obrona? Żadna.
Znaczy akurat w moim rejonie na pewno nie, natomiast to, co na Woli, to wiadomo. W moim rejonie nie, bo Niemcy nas nie zdobyli. Ja byłem cały czas w Śródmieściu.
Tak, tak, tak. Żona [Barbara i teściowie Antoni i Elżbieta Bromirscy] mieszkali na Śniadeckich, a ja byłem na Marszałkowskiej lub Piusa, to starałem się od czasu do czasu [ich odwiedzić].
[…] Brat to nie, bo jako kapitan żeglugi wielkiej był na morzu, ale obydwie siostry były w Warszawie. Jedna, [Irena] pielęgniarka, to mówiłem, no a druga [Aleksandra] była nauczycielką wychowania fizycznego z zawodu. Między innymi właśnie przysposobienie wojskowe prowadziła […]. [Brała udział w Powstaniu. Bratowa Lucyna Świechowska pseudonim Czerska, podporucznik Armii Krajowej, brała udział w Powstaniu jako pielęgniarka i łączniczka].
Trudno mi powiedzieć, w każdym razie na pewno bombardowania […].
W oddziale były bardzo dobre nastroje.
Mało tego, jak przyszła wiadomość o kapitulacji, to jeden z moich kolegów [próbował popełnić] samobójstwo, nie mógł tego [znieść]. Na szczęście niedokładnie trafił, tośmy go odratowali i później był w niewoli ze mną. Ale my tu w Śródmieściu tośmy nie mieli tych strasznych [przeżyć], jak Wola, to nam się wydawało, że jeszcze można [walczyć], a na pewno przyjdzie Mikołajczyk czy kto [inny] i sprawę załatwi. Tak że pod tym względem to morale było dobre, tylko nie bardzo realne.
Chyba 5 [października], trzeci, piąty, coś takiego.
Znaczy wyszedłem i cała kompania szła do niewoli, i ja z kompanią. Dowódcy nasi, wszystko, w szeregu. Dostaliśmy takie atrapy broni, żeby to wyglądało. Tak że do niewoli szliśmy krokiem [żołnierskim] i uzbrojeni w kawałek czegoś [przypominającego broń].
To był jakiś czwarty czy piąty, początek [października].
Znalazłem się w Stalagu X B w Sandbostel.
Niemcy pociągami nas wozili. Pociągami nas wozili, z tym jednym, że zrobili nam na początku kąpiel. […] Nasze ubrania i wszystkie rzeczy zostały przepatrzone. Kolega wiózł taki obraz zwinięty, wszystko poszło.
To niedaleko… Bo to był Stalag X B [w Sandbostel], a później myśmy [poszli] do Westertimke, a to Westertimke to było już tak bliżej morza.
Głód. To powiem. Dostawaliśmy bochenek chleba na sześciu. Później zmienili bochenek chleba na trzech. Zaraz, zaraz, to odwrotnie. Bochenek chleba na trzech, później zmienili na sześciu. Wojna się kończy, ale my jeszcze nie wiemy. Ogłaszają Niemcy: „Od dzisiaj bochenek chleba na dziewięciu”. I szał radości, bo jak był bochenek chleba na sześciu, to jeden z kolegów wstał i powiedział: „Słuchajcie! Jak będzie bochenek na dziewięciu, to będzie koniec wojny”. Więc jak myśmy usłyszeli, że od dzisiaj bochenek chleba na dziewięciu – „Brawo!”. A Niemcy myśleli, że myśmy zwariowali. Ale prawda była, to już były końcowe [dni].
To zależy. Na przykład taki jeden z wachmanów miał żonę Polkę, to on prześladował Polaków, bo chciał pokazać swoim, że [to nie ma znaczenia]. Nie mogę powiedzieć, że jakichś specjalnie prześladowali czy coś, nie. Ale tak jak mówię, to jednostki. Ten, który miał żonę Polkę, to człowiek tylko patrzył, żeby się nie dostać w jego rejon.
Ten stalag? No, jak weszły wojska amerykańskie, bo do nas weszły wojska amerykańskie.
9 czerwca dotarłem do Warszawy, czyli co najmniej dwa tygodnie wcześniej albo więcej nawet. Nas odbili Amerykanie.
Tak, tak, tak. No bo mieliśmy przecież musztrę. Żeby generała amerykańskiego przywitać, to mieliśmy musztrę, no i taką paradę przed panem generałem. No a poza tym jedzenie było. Jedno tylko, to Amerykanie przestrzegali, że dawali porcjami. Bo jak ktoś zjadł więcej, to mógł nawet i do Bozi się przejechać – dostawał skurczy takich. Mieliśmy taki przypadek.
Tak jak pani mówiłem, ja nie wiedziałem, czy żona nie jest w ciąży. Tak że koledzy uważali, że jestem idiota, pojechali do Andersa, do Włoch, a ja, idiota, tutaj do ruskich. Ale uważałem, że nie mogłem inaczej. I od razu po przyjeździe… A, jeszcze. Jak dojechałem do Frankfurtu, to nas z wagonów wyciągnęli i kazali robić załadunek na wagony towarowe, które podstawiono, no więc jeszcze tam się napracowałem, gdy te wagony [ładowałem]. […] Później to już przejechałem granicę i od razu na wstępie wielki napis: „AK – zaplute karły reakcji”. Tak się „ucieszyłem”, że jestem zaplutym karłem reakcji, że zeznałem, że nie byłem w żadnym AK, że po prostu zostałem wywieziony przez Niemców na roboty – jak Warszawa padła, Powstanie było, to Niemcy mnie wywieźli na roboty. I ponieważ znałem trochę tych wiosek, to mówiłem: „A, byłem w Brühl”, a byłem tu, a byłem tam. No i szczęśliwie chyba do Gierka nie przyznawałem się […]. Wtedy te wszystkie papiery wyrobiłem i przyznałem się, że byłem [w AK]. Ale muszę powiedzieć, że nie miałem z tego tytułu jakichś kłopotów.
Straszną. Proszę pani, ja wychodziłem do niewoli z domu na Śniadeckich 9, mieszkania 111, gdzie nawet jedna szyba nie była stłuczona, naprawdę. Jeszcze teściowa mówiła: „A, jak ruscy wejdą, niech wiedzą, że tu inteligencja i ludzie dobrze wychowani mieszkali”. Wypucowała mieszkanie, a ja przyszedłem [z Niemiec], zastałem ruiny, wszystko zwalone, spalone i w pewnym momencie [dojrzałem] kartkę: „Czesiu, jesteśmy w Rokiciu koło Płocka”. To ja już wiedziałem. No ale teraz dostać się do tego Rokicia… Ale jakoś załatwiłem wszystko i [dojechałem].
Proszę pani, zacząłem pracować na Chocimskiej w Państwowym Zakładzie Higieny, w dziale badania żywności jako kontroler żywnościowy. Mieszkałem na strychu, położyli siennik dla mnie i dla żony, no i tak żeśmy początkowo mieszkali. Później [mieszkaliśmy w willi przy ulicy Karwińskiej na Mokotowie, gdzie stłoczono kilka rodzin]. Później pracowałem w Zjednoczeniu Przemysłu Cukierniczego, no i tam przepracowałem ponad pięćdziesiąt lat. Tak że muszę powiedzieć, że stamtąd dostałem to mieszkanie [przy ulicy Kolberga], z tym że akurat jeszcze była historia [z tym] mieszkaniem. Ja już zacząłem pracować tak na stałe w Zjednoczeniu Przemysłu Cukierniczego i mają oddawać mieszkania, a ja się dowiaduję, że drugi sekretarz komitetu zakładowego rozszedł się z żoną i potrzebuje mieszkania, i on ma dostać to mieszkanie. Natychmiast usiadłem, napisałem prośbę o natychmiastowe zwolnienie z pracy. Wezwał mnie personalny i powiada: „Kolego, wy nie będziecie nas tutaj straszyć”. Ja mówię: „Ja nie straszę, tylko myślę, że znajdę sobie jakąś firmę, która mi da mieszkanie, bo ja nie mogę tak mieszkać, jak mieszkam”. No i dostałem to mieszkanie.
Może zacznę od tego, że może pani słyszała przed wojną o wyprawie jachtu „Dal” przez Atlantyk. Właśnie uczestnikiem tej wyprawy był mój brat [Jerzy Świechowski], wtedy jeszcze podporucznik, [wraz z Bohomolcem i Witkowskim]. No i właśnie tym jachtem „Dal” [udali się w rejs z Gdyni do Chicago] przez Atlantyk. W czasie wojny [brat] pływał na statkach, w konwojach, został aresztowany przez Pétaina, jak przybił do Francji, no i wraz z marynarzami i załogą zdecydowali się, nie mając żadnych przyrządów, bo wszystko im zabrali, wypłynąć i dobić do aliantów. [Akcja się] udała i w związku z czym król angielski dał medal Imperium Brytyjskiego bratu za te wyczyny. Muszę powiedzieć, że [brat] był kilkakrotnie w Polsce. Któregoś dnia do mnie przyszła pani [z bezpieki i powiedziała, że] chcą zaproponować [bratu] pracę w Polsce. Praca, jak się później dowiedziałem, miała polegać na tym, że byłby komendantem portu, chyba w Gdyni. Brat przyjechał, rozejrzał się tu i koledzy marynarze powiedzieli: „Idioto, idioto, siedź tam, jak ci dobrze – bo [mieszkał po wojnie] w Afryce Południowej, w Cape Town – bo tu nigdy nic nie wiadomo. Ty jutro możesz być aresztowany”. No i on wobec tego nie zdecydował się na powrót do kraju. Tym niemniej kilkakrotnie tutaj przyjeżdżał.
Warszawa, 27 lipca 2016 roku
Rozmowę prowadziła Elżbieta Trętowska
* Fragmenty umieszczone w kwadratowych nawiasach nie występują w nagraniu, wprowadzone na prośbę rozmówcy.