Nazywam się Lech Goliński. Urodziłem się 25 maja 1937 roku.
Mieszkaliśmy na ulicy Żelaznej 54/56. Pamiętam numer mieszkania, dwadzieścia. Ojciec zaadaptował część hali przemysłowej z pięcioma czy sześcioma osobami na mieszkania. Budynek był w większej części wybudowany gdzieś około połowy XIX wieku, z czerwonej cegły. Warunki na dzisiejsze czasy były tam właściwie niemieszkalne, ponieważ tych mieszkań prawdopodobnie było ze trzydzieści na tym terenie, ale było bardzo dużo przemysłu, więc winiarnia Trippenbacha, później stolarz, folksdojcz, który miał sześciu synów i najmłodszego miał Adolfa, który był niemowlakiem, dalej mleczarnia, drukarnia, którą zlikwidowano przed Powstaniem, znaczy zaaresztowano tych ludzi, powywożono maszyny, wszystko…
Chciałem jeszcze skończyć, bo ja jako architekt… no mówię, że warunki nie były najlepsze do mieszkania, a było bardzo duże mieszkanie, niestety w złych warunkach, powiedzmy, takich, które dzisiaj byłyby nie do przyjęcia, natomiast mieszkanie było bardzo duże, wysokie. Ojciec urodzony w 1903 roku, mający niespełna osiemnaście lat (właściwie miał tyle co brat, gdy zginął), szesnaście i pół, gdy w dwudziestym roku wstąpił do wojska, do ułanów i sfałszował legitymację, że ma osiemnaście lat. No, niewiele opowiadał, ale z tego, co opowiadał, to nie mówił przede wszystkim, jak go się pytało, czy zabił bolszewika, czy nie, ale wyglądało, że było tam dosyć ciężko, bo jechali taką furką (bo on był później, nie na koniu, tylko jako młody chłopak na takim wozie), więc między Rosjanami i właściwie Rosjanie szli w stronę swojego, tam gdzieś, domu, nierozbrojeni i [Polacy] co jakiś czas, jak widzieli właśnie uzbrojonego, zabierali zamki z karabinów, czyli w ogóle byli sami z tą furką między jakimiś dużymi grupami Rosjan. Czyli zdobywał Wilno i opowiadał, że z okien rzucali tam na nich jakieś różne rzeczy. Właściwie mam tutaj jego zdjęcia, nie wiem, czy to jest ważne. Był do dwudziestego pierwszego roku w wojsku, miał tak zwaną małą maturę i kursy księgowości. Był dosyć zdolnym człowiekiem i zarabiał nawet przed trzydziestym dziewiątym rokiem 700-800 złotych miesięcznie, prowadził samodzielnie rozliczania budów, jakieś podziały gruntów, tak że był bardzo operatywny, no i były te dwie nasze rodziny, Golińskich i Piskorskich ze strony matki, [był] takim jakby szefem klanu, który opiekował się wszystkimi, kierował na jakieś kursy, na jakieś szkolenia.
Moja mama pracowała za młodu, ponieważ później ojciec pracował, natomiast ta sprawa wyglądała w ten sposób, że jedna i druga babcia były wdowami. Tak się złożyło, że jeden dziadek i drugi umarli. Jeden miał wypadek przed I wojną światową, w wieku trzydziestu pięciu lat, tak że ja dziadków nie widziałem i w rezultacie ze strony matki było pięcioro rodzeństwa, a ze strony ojca czworo, no i jakoś te wdowy, nie mając zawodu, utrzymały i jakoś przygotowały do życia, natomiast wcześnie dosyć pracowali. Ojciec był człowiekiem dosyć samodzielnym, tak że po czterdziestym piątym roku prowadził dosyć ciekawą firmę, spółdzielnię pracy.
Ale chcę powiedzieć o ojcu w ten sposób, że on był dosyć taki inteligentny, operatywny, to znaczy ta firma w tym braku w ogóle zaopatrzenia ludności pracowała na odpadach, między innymi na przykład te pasy transmisyjne gumowe przeznaczano na uszczelki, na zelówki, na uprząż końską, spadochrony szyto, tam takie rzeczy czy inne, i ojciec zatrudniał dwieście osób, i był właściwie prezesem (to się nazywało inaczej przez wiele lat) i w końcu po prostu ojciec był dosyć zdolnym, inteligentnym człowiekiem. Wychowywał brata i mnie w duchu bardzo patriotycznym.
Z rodzeństwa miałem brata, w trzydziestym szóstym, ponieważ brat zginął, urodziła się siostra. Miał być brat, jak to planowali, natomiast brat urodził się w dwudziestym ósmym roku i też mu się zdarzyło sfałszować legitymację, o czym nie wiedział jego najbliższy przyjaciel, o dwa lata, tak jak ojciec sobie założył i został przyjęty do „Parasola”. A przedtem tworzył obok pana Staśka Sikorskiego dziesięcioosobową grupę w Szarych Szeregach.
Nie, to znaczy ojciec poszedł w tę rajzę, prawda. No i ja, ponieważ tam bomby upadały, mając dwa lata, miałem jakiś nerwowy tik w oczach, ja byłem dwuletnim dzieckiem, natomiast nikt z rodziny wtedy nie zginął, z dalszej rodziny też nie.
Stale mieszkaliśmy, do 6 października czterdziestego czwartego roku tam, na Żelaznej 54/56.
No, była ta szara strefa i ojciec, księgowy, był potrzebny jednak, żeby to liczyć, natomiast matka moja chodziła, jak to się mówiło, do getta, ponieważ za młodu była przez koleżanki Żydówki nauczona dosyć dobrze, miała jakieś zdolności lingwistyczne.
No, znała ten żydowski, jak to mówiono. Siostra jej młodsza, Maria, ona była chałupnicą kuśnierką i Niemcy w czterdziestym pierwszym roku już kazali Żydom oddawać wszystkie futra, tak że te futra, raczej nie jakieś kożuchy czy jakieś duże, raczej małe futra na kołnierze, na czapki, matka wynosiła, niosąc Żydom. No, w końcu była pożyteczna, niosąc czy walutę jakąś, czy powiedzmy, lekarstwa, czy jakąś żywność. Natomiast trwało to niezbyt długo chyba, ponieważ matkę złapano w getcie i z dużą grupą, jak matka określała, nawet do stu osób, trzymano w Komendzie Głównej Policji przy kościele Świętego Krzyża, dwie albo trzy doby. Mógł to być rok czterdziesty drugi czy trzeci, więc miałem pięć, sześć lat, prawda. No też jakoś z perspektywy czasu oceniam – niezbyt rozsądnie się zachowaliśmy, bo mogliśmy się razem z matką znaleźć gdzieś w Oświęcimiu czy coś takiego, a czekaliśmy na nią, tym bardziej że brat już miał różne materiały szkoleniowe w domu, bo miał tę grupę, którą tworzył już wtedy, bo działał od czterdziestego roku w harcerstwie, w tych Szarych Szeregach. Tak że to matka… Natomiast matka miała dużo wspomnień z tego getta, no i niektóre dosyć drastyczne. Nosiła zawsze jakieś jedzenie tam dla tych dzieciaków i zapamiętałem takie powiedzenie, że: „Pani Golińska, po co pani jemu daje jeść, skoro on nie pożyje długo? Niech pani da temu, bo lepiej wygląda”, czyli takie podejście niepolskie jakieś było. Natomiast kiedyś była ta brukiew, której już nie jadamy, w plasterkach i na wózkach i kosztowało to dwadzieścia groszy, więc te biedne dzieci zbierały po dwadzieścia groszy, żeby coś zjeść, i chłopiec, powiedziała mama (jakoś dbała o mnie, byłem dobrze ubrany, że [miałem] jakieś resztki dobrego ubrania, jak nie inteligenckie dziecko), nie miał na tę brukiew, rzucił się i cały wsadził sobie ten plaster w usta, a Żyd tłukł go odważnikiem po głowie. Więc matka krzyczała na niego „Żydzie parszywy!” i tak dalej, ta koleżanka czy znajoma złapała matkę i powiedziała: „Co pani robi? Przecież panią zaraz tu wydadzą”. Tak że matka była bardzo impulsywna, niesamowicie odważna, tak jak mój brat. (Może będę miał okazję dalej o tym powiedzieć).
Tak jest.
No więc ja tutaj mam różne materiały, to znaczy udało mi się, kiedy urwały się kontakty w czterdziestym piątym roku z tymi kolegami, ponieważ oni byli aresztowani, byli po prostu prześladowani przez komunę… W każdym razie pierwszym takim dojściem do nich to było wydanie książki „Parasol” przez pana Piotra Stachiewicza, do którego chodziłem, uzupełniałem i zbierałem przez parę lat wspomnienia, to znaczy mam tutaj to wszystko, gdzie brat należał i co robił, to wszystko jest opisane, mogę te materiały zostawić, bo zbieraliśmy z tym…
Nie, osobiście i podpisane.
Nie, to nie rodzinne, on to trzymał w tajemnicy. Rodzice wiedzieli, że on ma broń, nawet jak był młodszy, to tam mi pokazywał pewne rzeczy i powiedział, że w tajemnicy, no to od razu go wydałem, bo oczywiście człowiek był dzieckiem, bo przecież w czterdziestym pierwszym, no to różnica dziewięciu lat. W każdym razie było to tak: wstąpił, kiedy byłem jeszcze dzieckiem, więc w rezultacie oni opowiadali. Na ogół byli to technicy, nie mieli wykształcenia i jeden z tych kolegów Zbyszka, który był jego podwładnym, był zwerbowany, został wysłany do lasu, bo była wsypa, no i tutaj później były te sprawy z tym Staśkiem Sikorskim, który z nim się serdecznie przyjaźnił, i miał swoich brata i siostrę, dosyć liczących się w prawicowych organizacjach. Był redaktorem ten brat, studiował prawo przed wojną, więc oni zginęli, a on powiedział mi, że śmierć Zbyszka przeżył bardziej niż tamtych. On uciekał z Aleksandrowa Kujawskiego, gdzie Niemcy z listą wyłapywali wszystkich i oni uciekli, znaczy cała rodzina przez ogród do Warszawy. W każdym razie te wspomnienia jego wydusiłem, dopiero to się zbierało. Ja zbierałem gdzieś w osiemdziesiątym drugim, a on dopiero po śmierci matki ze mną się spotkał, w osiemdziesiątym szóstym, tak że on w ogóle wspomnień nie publikował i nie mówił swojej rodzinie, natomiast był w Powstaniu bezwzględnie bohaterem.
Tak, serdeczny przyjaciel.
Tak, i oprócz tego przyjaźnił się z Leszkiem Dąbrowskim, z którym budował, no, chłopiec młody przecież, piętnaście czy szesnaście lat, budowali obaj żaglówkę (tutaj mam typ podany).
No więc w czterdziestym pierwszym roku, tutaj mam podane te nazwy, nie pamiętam tego dokładnie. Ja to zostawię pani, bo nie pamiętam dokładnie, natomiast te rzeczy udało mi się zebrać od pana Matyjaszkiewicza. Cała struktura, którą oni robili, to znaczy oni robili szereg różnych takich dywersyjnych rzeczy, to znaczy malowanie tych napisów, tak że mój brat wziął udział, ponieważ on się wyróżniał razem ze Staszkiem i byli tymi sekcyjnymi, powiedzmy, czy jak tam oni się nazywali, wzięli udział w napadzie na wytwórnię lornetek i dużo wynieśli stamtąd. Mój brat szczególnie tam…
Tak, w Warszawie. Wszystko w Warszawie się działo. Osobnym tematem było to rozbrajanie, później właściwie… Ale różnego rodzaju [akcje] – no, wybijali szyby u fotografów, gdzie byli Niemcy na zdjęciach, tak że po prostu szyb nie było, to nawet niektóre te wystawy były bez szyb do Powstania. Tak że tutaj to wszystko mam opisane przez trzech kolegów.
To były krótkie wspomnienia, ten Matyjaszkiewicz to całą strukturę podał, tam był na czele nawet „Zośka” Zawadzki. Mam tutaj to wszystko, musiałbym przeczytać, bo nie pamiętam dokładnie, dawno tego nie wyciągałem, a teraz staram się to opisać, tak że to mogę zostawić oczywiście, bo tu mam nawet podwójne egzemplarze. No i to wspomnienie, dosyć dramatycznie on z siebie wydusił, pan Staszek. Żona z synem wyjechała na wakacje, tych spotkań było z pięć i w końcu mi to podpisał i zgodził się na to, żebym dał to właśnie do tego archiwum harcerskiego na Krzywe Koło.
Tak, tak. Oni rozbrajali nawet majora lotnictwa, więc to są takie jakieś dramatyczne przejścia. Pierwsze rozbrojenie to było… Najdziwniejsze, że oni to robili… Na Powiślu mieszkał pan Staszek, a Zbyszek tutaj, jak mówiłem, na Żelaznej, i oni to robili w pobliżu domów. Ja się tak dziwię, zastanawiam przez tyle lat, że przecież Niemcy mieli psy, prawda, że oni się z tym nie liczyli. W każdym razie pierwsza broń była zdobyta w dosyć taki przedziwny sposób, bo siedzieli w krzakach przy moście kolejowym na nasypie i tam na półce siedział jeden Niemiec, prawdopodobnie w wieku ojca, brata, tu chłopcy młodsi, poczekali, aż poszedł załatwiać swoją potrzebę, twardą, że tak powiem, i wyskoczyli ze scyzorykiem do niego i zabrali mu ten karabin. Później ten karabin wrzucili tam do tych ogródków, które są tam przy budynkach, takie ogrody, do dzisiaj zostały, i odebrali to wieczorem dopiero, przed godziną policyjną, później skrócili go i to był element szkoleniowy dla tych grup.
To było przy dworcu kolejowym od strony Warszawy. W każdym bądź razie to było pierwsze rozbrojenie. No, tych rozbrojeń było pewnie z sześć. Później posługiwali się bronią, która była wypożyczana na szkolenia tych chłopców. No, było to nielegalne, nie było zgody na to, no i w końcu skończyło się postrzeleniem dwóch tych szupowców, czyli tych policjantów niemieckich w takich charakterystycznych czapkach. Jeden miał teczkę jakąś i oni ich chyba na Grzybowskiej (nie pamiętam dokładnie) zastraszyli bronią, ale nie zauważyli, że za winklem, że tak powiem, za rogiem budynku, siedziało dwóch strażników uzbrojonych, niemieckich i zobaczyli, że na twarzy się oni zmieniają nagle i że sięgają po broń, więc oni strzelili do nich, ranili ich, ciężko, zdaje się, tamci zdębieli, ci dwaj z bronią w ręce, nie oddali strzału, oni przebiegli tam obok policji granatowej, tak że to była w ogóle niesamowita szarża jakaś. I w rezultacie to się wydało w jakiś sposób i mieli dostać jakąś reprymendę, natomiast nie było jakichś tam konsekwencji z rozstrzeliwaniem zakładników. I ponieważ trzeba było do „Parasola” takich ostrych chłopaków, więc ich przyjęto, przy czym mój brat, którego pan Staszek podziwiał za inteligencję, na pytanie: „A ile wy, chłopcy, lat macie?” – odbywała się ta rozmowa przy Wiatracznej – brat od razu powiedział: „A ile potrzeba?”. Natomiast też przytacza w tych wspomnieniach (to zostawię państwu), że zostali zatrzymani obaj i wzięci do bramy, [to znaczy] była wacha tutaj na rogu Chłodnej i Żelaznej, blisko był most, ten drewniany, nad Chłodną i tam strzelał Ślązak do Żydów. Tutaj do tej wachy, która miała złą sławę, wzięli ich i brat miał paczkę w ręce, która była takim składem szkoleniowym minerstwa (Staszek tu [wspominał, mówił] z zachwytem, bo uwielbiali się wzajemnie, bardzo się kochali jako przyjaciele), tę paczkę Niemiec dostał w ręce i brat tam coś szukał, a ten tę paczkę rzucił na ziemię, zrewidował ich, [po czym] brat podniósł tę paczkę. Więc mój brat był takim spryciarzem-warszawiakiem (jak to pisał Staszek), który był lubiany przez tych kolegów. Oni byli podziwiani obaj, niesamowicie odważni. Moja matka, która chodziła do getta, była wariacko w ogóle odważna, natomiast ojciec był stateczny.
Zbigniew Wojciech.
No więc mój brat i Staszek zostali, tak jak powiedziałem przed chwilą, przyjęci do „Parasola” po tych swoich wyczynach i dostali bardzo poważne zadanie, tak im powiedziano. Mieli się udać, właśnie tu na tej mapce to widać, w okolice Mszczonowa i mieli dokonać pomiarów oraz wejść na teren młyna. I w tym młynie był folksdojcz. Folksdojcz zgłosił do tej szkoły policyjnej w Rzeczkowie (widać ten dworek na rysunku z tej książki), to był dworek państwa Kacperskich i tam w zabudowaniach folwarcznych była ta szkoła, tam było ze czterdziestu policjantów ochotników, wiejskich chłopaków, głupoli takich, karierowiczów. Brat i Staszek mieli kontakty z synami policjantów i nawet tutaj z policjantami w Warszawie [mieli] dobre kontakty, nie spodziewali się tego. Więc oni łazili tam po tym terenie, ten zgłosił po pracy już i ci dwaj ochotnicy z tej szkoły spytali się, czy oni mogą tam pójść, więc ten powiedział: „Sobie idźcie” – on współpracował z AK, ten ich dowódca, tak że to była zupełnie absurdalna śmierć tutaj. I ci nadgorliwcy krzyczeli Hände hoch! , z karabinami. Oni [brat i Staszek] mieli broń, której nielegalnie w stosunku do swoich przełożonych [używali], tę zdobyczną, więc oni byli zupełnie tacy samowolni, prawda, no ale mieli tych chłopców pod sobą, odważni, tak że tutaj to byli częściowo rozgrzeszeni, bo do „Parasola” się dostali. Więc w rezultacie było tak, że strzelali z odległości 150 metrów z karabinów, celując, więc byli zaskoczeni, że oni naprawdę do nich strzelają, że chcą ranić. Brata ranili w nogę i w rękę, skręcili w zboże, to oni się zbliżali i krzyczeli Hände hoch! i tam w ogóle jeszcze inne jakieś rzeczy. W każdym bądź razie brat powiedział: „Ja mam tutaj dokument, że ja mam kupić mąkę – worek mieli ze sobą, więc mówi – uciekaj…” i oddał mu broń. [Staszek] w nocy przyszedł do domu i równocześnie z tego dworku w Rzeczkowie pracownik na tym dworze przyszedł, niezależnie od tego Staszka, to znaczy on przyjechał pewnie, prawda, [czyli] byli już u rodziców. Ponieważ brat wyrzucił dowód osobisty i klucze, więc te klucze złapał ten Dłużniak (Dłużniak się nazywał, Dłużniak, ten taki gorliwszy z tych dwóch, drugi Kaczorowski), no i oni opatrzyli brata, i przekonywali go ci dziedzice i pracownicy, żeby on darował, przecież tutaj po tę mąkę… „Nie – mówi – bo to są z organizacji podziemnej” – się uparł. Przyjechali żandarmi właśnie z Woli Pękoszewskiej i tutaj jest trochę niejasne wyjaśnienie, bo albo tego samego dnia, albo rano brata wywieźli do lasu i dobili go tam. Natomiast już rodzice zorganizowali samochód i tam byli następnego dnia w Woli Pękoszewskiej, w tym drugim dworze i matka się wyrwała, pobiegła do tych żandarmów, bo oni byli w takiej budzie (opowiadali mi ci miejscowi, jak tam pojechaliśmy później z siostrą, zrobiliśmy taką wycieczkę), i rzuciła się z pazurami na Niemca, który otworzył drzwi i powiedział: „Syn pani umarł z upływu krwi”. Ona z pazurami, on ją popchnął i zamknął drzwi, folksdojcz, po polsku mówił. Więc w rezultacie w domu później było tak, że przyjechało naczalstwo jakieś (tam jest podane w tych wspomnieniach), to znaczy ci słynni w ogóle z „Parasola”, starsi od tych dwóch chłopców, że pojadą i rozwalą tych żandarmów tam, natomiast zabronione im było, szykowała się ta akcja „W”, to wszystko [miało miejsce] dwanaście dni przed Powstaniem.
Brat zginął 18 lipca, czterdziestego czwartego roku oczywiście. Tam było do Skierniewic dwadzieścia cztery kilometry, no więc pamiętam, że matka koniecznie się tam dobijała… No, mama była niemądra w tej sytuacji, ona nigdy by tego nie przeżyła, była szalona. W każdym bądź razie brała mnie, jechaliśmy samochodami niemieckimi. To właśnie byli ci głównie Rosjanie jacyś czy Ukraińcy i oni brali ludzi chętnie do tych ciężarówek, bo tam były lasy i w tej sytuacji partyzanci nie atakowali ich. Więc jeździliśmy tam do tego dworku, ci ludzie byli wystraszeni, a organizacja była silna, łącznie z tym komendantem policji oraz leśniczy zaznaczał te – ci żandarmi dużo tam narozstrzeliwali różnych ludzi – zaznaczał łuskami w drewno i tam czymś drzewa, te miejsca grobu. Dopiero brata stamtąd przełożyliśmy do trumny już po tak zwanym wyzwoleniu. Przyjechaliśmy tam furą, oczywiście pieniądze nie były wtedy ważne, więc bimber i tak dalej, i mnie kazano siedzieć na wozie, matka biegała, wyła po prostu i miała w ręce wystrzeloną szczękę, a ja się wyrwałem i pobiegłem tam, i zobaczyłem gdzieś spod takiej głębokości czterdziestu centymetrów dziurę wyżartą przez dziki, rozwleczone były te jelita, tak że to jest najgorsze, co mnie w życiu spotkało już po wojnie, prawda. Czyli mówię, to wszystko trwało dłużej. Tak że tak to wyglądało. No i to jest ta moja trauma największa, właśnie to. Natomiast mam kolegę, który po prostu wymazał z pamięci przeżycia i nie mówi o tym, nie może mówić w ogóle i działa jako architekt, lepszy ode mnie nawet, bym powiedział, mój przyjaciel serdeczny. Wysłuchiwał, jak gadałem (piło się wódkę, jak byłem młody, to opowiadałem na okrągło), a on nigdy nie wspomniał i dowiedziałem się od jego brata, jakie oni mieli przeżycia. W każdym razie ta trauma była niesamowita, tak że ci koledzy nie chcieli o tym mówić praktycznie, musiałem wyciągać z nich, z bebechów, te wspomnienia.
A, to jest ważne bardzo. To jest bardzo ważne przeżycie dziecka, czyli moje. To znaczy tak, ja się bałem, że mój brat, harcerz, prawda, uważał mnie za ciapę, pewnie słusznie, i starał się mnie wychować na dzielnego, no więc w tych korytarzach, w tej dobudówce, długich, ciemnych, straszył mnie. Więc matka stale opowiadała, że on jest, że on nią kieruje, stale też opowiadano, kogo zabili, jak zabili, nic się przed dzieckiem nie ukrywało, więc trudno powiedzieć, że było to normalne, bo dzisiaj by się tak nie robiło, no ale takie czasy były. W każdym razie zostałem wywieziony do kuzynów ze strony matki na daleką Wolę. Oni mieli córkę czteroletnią i matka mnie odebrała – to był też cud wielki w ogóle, to mówiła, że to Zbysio i tak dalej – odebrała mnie przed Godziną „W”. I z tą ciotką, właśnie tą kuśnierką, z Mietkiem, rozmawialiśmy na rogu Żelaznej i Grzybowskiej, a zaczęli od tej wachy z Chłodnej strzelać nam nad głową. To była Godzina „W”, tak mnie zastało Powstanie. I dopiero zobaczyłem ciotkę z Mietkiem w czterdziestym szóstym roku, po tym obozie, ona pracowała tam. To był jakiś taki rodzinny obóz, bo później, już po kapitulacji, to inaczej postępowali, zabierali z rodziców jedno do wyboru, a dziecko oddawali drugiemu. […] No więc tak jak powiedziałem, że dopiero po czterdziestym szóstym roku odszukałem w Jeleniej Górze ich i oni dostali tam… To też ciekawe jest, bo to jest los mojej dalszej rodziny. Ciotka pracowała, a Mietek mógł chodzić po mieście, no i ponieważ nienawidził tych Niemców, więc tam nauczył się kraść różne rzeczy, pod koniec wojny dostał przydział na mleko, przy czym to mleko mu rozbijali ci sami chłopcy, więksi od niego, starsi. No i jak pojechałem w czterdziestym szóstym do Jeleniej Góry, to tych dwóch chłopców, tam było ich więcej pewnie, ale tych dwóch zobaczyliśmy, o, dryblasy, z kolegą Mietka, no i chcieliśmy im przyłożyć, ale byliśmy przecież mniejsi, no więc się na nas rzucili, ledwo uciekliśmy [śmiech], nie przyłożyliśmy im (zresztą ja nie bardzo umiałem się bić). W każdym bądź razie ciotka dostała w rynku, ten rynek później się zawalił, przez brak konserwacji to się ten rynek renesansowy zawalił, domy dookoła, został rozebrany przez niereperowanie dachów. Tam wszystko było prowizorką jakąś, bo ludzie myśleli, że będzie wojna i że to zabiorą. Więc w każdym bądź razie dostała w rynku sklep olbrzymi na kuśnierstwo, ona się do tego nie nadawała, bo ona była dosyć prymitywną kobietą, natomiast także dostała pięciopokojowe mieszkanie na dwójkę, później przyjechał ten wujek, też z Warszawy, to na trójkę, po jakimś esesmanie, z całym wyposażeniem. Było strasznie dużo pluskiew, pamiętam, no i przyjechała do Warszawy, i pracowała właściwie prawie fizycznie, czyli taki był koniec. Matka z ojcem jakoś inaczej się w życiu ustawili i ojciec był o dużej inteligencji.
W czasie Powstania to właściwie tylko chrzestną matkę widzieliśmy. Dalsza rodzina była albo na Pradze, to razem mogło być mniej niż trzydzieści osób, to ci tam mieli raczej spokój, natomiast dalsza rodzina, to znaczy jeden brat na Pradze, drugi Piotr, nie zobaczyliśmy go żywego, umarł na gruźlicę, też ofiara wojny, na początku czterdziestego piątego roku. Natomiast siostra matki starsza z córką były na Woli, ale jakoś w kuchni dla Niemców pracowały i przetrwały jakoś w czasie tej rzezi. W każdym bądź razie takie były różne losy. Ale najważniejsza sprawa była z młodszym bratem ojca, Tadeuszem, który był na Woli, tam gdzie była ta rzeź, i wyszedł z domu i nikt go już więcej nie widział, został zabity. Czyli to była konkretna ofiara.
Z rodzicami.
Nie. Ojciec był komendantem cywilnym do 8 sierpnia, kiedy to mieszkanie nasze zostało przez „krowy” zniszczone i spaliło się. Część rzeczy przeniesiono do piwnicy, [przenieśli] ci wszyscy sąsiedzi z tej części budynku (tam było pięć, sześć mieszkań) i tam jakoś udało się to schować. W tych piwnicach prawdopodobnie były przebicia w stronę dzisiejszego Pereca, bo tam były jakieś [rzeczy] niezbyt nadające się do odżywiania poważnego, takie jak jakieś ketchupy, jakieś korniszony czy coś, natomiast gros jedzenia było u Haberbuscha. No, oczywiście konie mogły się trafić, ale świnie i krowy, no to w centrum Warszawy, jakby nie było, to jest bliskie centrum, prawda… No więc jadło się tę kręconą na młynku do kawy pszenicę i robiło się z tego tak zwaną zupę pluj, wypluwało się te łuskwiny, natomiast z mięsem, no to konie mogły być, to się skończyły pewnie zaraz. Już mówię o tym, jak się przenieśliśmy dalej. No, pewnie psy i koty.
Do wody było daleko i właśnie może o „gołębiarzach” bym tu powiedział. Znaczy jeszcze tak powiem: w czasie tych ośmiu dni to była ta rzeź (osiem dni, no to cała ta rzeź), to tutaj dużo uciekinierów było na tym podwórzu, ojciec musiał ich organizować, jedzenie i tak dalej.
Żelazna 54/56, tam były ogromne piwnice, takie pół walca i to było połączone w jakiś sposób, później poprzebijano tam dziury, czworobok, Ceglana, dawna Pereca, Żelazna, Grzybowska, Waliców.
Między innymi była taka sytuacja, że ojciec musiał rozdzielać żywność, zajmować się tymi chorymi, rannymi, to było organizowanie tych ludzi w jakieś grupy. Ojciec był dobry w tych sprawach, ale było to tylko osiem dni, natomiast działy się tam różne rzeczy w tym czasie. Tam było takie połączenie, był pomost kryty, powiedzmy, między oficyną a budynkiem od Żelaznej, było takie przewężenie i tam na wprost naszych okien, niestety, były te pokoje, dosyć duże, wysokie, ale niezbyt to było zgrabne (tak jak jako architekt patrzę), więc w rezultacie mieszkał na wprost nas, miał warsztat stolarski folksdojcz, który miał sześciu synów, w tym najmłodszego niemowlaka Adolfa. On przed wojną tam był i dobrze wiedział, co się u nas dzieje, bo obok niego… Bo tam było tak, że był budynek tej oficyny i ten budynek zewnętrzny od Żelaznej i tam był taki pomost kryty, który przypominał jakby autobus zawieszony w powietrzu i musiało się obok niego chodzić. Więc latem okna otwarte, w niedużej odległości, więc on słyszał tych ludzi, raz tam nawet padł strzał w sufit – więc tam były i zebrania, i szkolenia, i przygotowania do matury (brat małą maturę zdążył zrobić, ze Staszkiem zrobili), więc to wszystko się tam działo i on matce mówił: „Pani Golińska, niech pani powie chłopakowi, żeby on uważał, bo ja wiem, co się dzieje, ale nie chodzi o mnie, tylko do mnie różni ludzie przychodzą”. Była taka sytuacja, że sąd powstańczy przesłuchiwał jego żonę, natomiast nie było tam już tych dzieciaków jego, być może, że były w obozie albo może gdzie indziej byli trzymani, albo tam gdzieś, w każdym bądź razie była duża odległość do tej przesłuchiwanej i do ojca, tak że ojciec mówił, że takie sytuacje były. Bo też mówił o bracie, nie wiedział, że w „Parasolu” i tak dalej, ale mówił ogólnie, że przecież zginął, o tym wszystkim i że on ostrzegał matkę, więc bronił go. A oni powiedzieli tak: „Proszę pana, folksdojcze tak się zachowują tam, gdzie mieszkają – oni mieszkali między ludźmi przecież i pracowali – ale że tak powiem, pracowali społecznie, prawda, w innych dzielnicach i my mamy tutaj dowody na to, że był zbrodniarzem w innych dzielnicach”. I on został rozstrzelany później. Natomiast to miejsce zatrzymania tej pozostałej rodziny zostało zbombardowane i ten mały Adolfek został zabity. Mówiono, że w Pruszkowie ta żona poznawała rzekomo – nie wiem jakich, no, ale nie tych sędziów, żołnierzy akowskich – poznała pięciu mężczyzn i ich rozstrzelano, ale nie wiem, czy to jest prawda. W każdym bądź razie nie wiedziała, co ojciec mówił, pewnie by pokazała na niego.
Osiem dni był ojciec, to znaczy od 1 do 8 [sierpnia] i wtedy poszliśmy dalej do ciotki na Sienną i tam było takie wydarzenie dosyć ciekawe z matką, że ona jakoś przewidziała to.
Nie, w każdym bądź razie pamiętam, widzę to podwórze. Po obu stronach były oficyny prostopadłe do Siennej i w jednej mieszkała na pierwszym piętrze ciotka z babcią, starsza siostra ojca Irena i matka ojca. My już byliśmy wtedy, że tak powiem, dużą grupą, bo był ten szwagier rodziców, Stefan Cieślicki, ojciec Mietka, rozdzielony tą wojną, tym Powstaniem, ale dołączyło też dwóch kelnerów. Ojciec lubił dobrze zjeść i popić też, ale sam nie pił nigdy całe życie, tylko z kimś zawsze – po prostu ci kelnerzy byli starymi kawalerami. Tak że byliśmy dużą taką grupą do końca Powstania, czyli było trzech mężczyzn, kobieta i dziecko. Ciotka się przeraziła, że u niej chcemy mieszkać, ale okazało się, że tam po przeciwnej stronie była druga oficyna jej mieszkania i tam była drukarnia w suterenie, no więc było świetne miejsce. I to, co się nieraz zdarzało później, że ona… Zbysio i tak dalej, widzi… więc pupą się oparła o ścianę, ja się wtuliłem jej pod piersiami, oni, ci mężczyźni, raźno tam pohukując, sprzątają, wyrzucają te graty różne, no pięknie jest w ogóle, dobrze oświetlone, idealnie, a matka mówi: „Ja tu nie będę, ponieważ ja tu czuję trupa”. Tak się wyraziła. No więc: „Co ty opowiadasz, gdzie my pójdziemy?”. „Pójdziemy do Leona… Nowosielskiego” chyba, jeśli nie przekręciłem nazwiska. On nie był jakiś zaprzyjaźniony z ojcem, a poza tym robił interesy z Niemcami. Niemcy kombinowali tam mocno i łapówkarze byli. No więc mieszkał w kamienicy luksusowej bardzo, było tam cztery, pięć pokoi i tam chcieli mu chyba dokwaterować ludzi, tych uciekinierów, tak że nawet radośnie nas przyjął, serdecznie. Oni byli w ogóle mili bardzo, mieli dwie córki, starsze trochę ode mnie, na Złotej to było. Dom ten przetrwał wojnę w dobrym stanie i nie wiadomo, dlaczego go rozebrali, ekskluzywna kamienica bardzo.
Nie. To było oczywiście od strony Ochoty, prawda, od tej strony tutaj, to znaczy blisko [ulicy] Emilii Plater. Jakby patrzeć na Wisłę, to po prawej stronie. Tam było przeważnie spokojnie. To znaczy dwie te „grube berty” spadły jednak na środek (jeszcze woda była, wylało), w jezdnię uderzyły, w Złotą oraz w budynek wielopiętrowy i tam była młoda kobieta zasypana. Sytuacja była beznadziejna, bo w jakiś sposób tam „gołębiarz” strzelał chyba – było tam dużo tych „gołębiarzy”, plagą byli i strzelali do ludności cywilnej. W każdym bądź razie Stefan Cieślicki tę dziewczynę z narażeniem życia – nie od „gołębiarzy”, ale to w ogóle wszystko wisiało tam – wydobył, po czym okazało się, że znajomy (chyba porucznikiem on był, on się jąkał jakoś tak, pamiętam, taki nieprzyjemny facet, z AL-u był, tam tych AL-owców było chyba dwudziestu, ze trzydziestu w Śródmieściu) przyszedł z medalem i powiedział, że on dostał właśnie za [to]: „Dziewczynę uratowałem”, jak to sprecyzował. To się okazało, że tu chodzi o tę dziewczynę, którą ratował mój wujek, czyli to było takie wydarzenie. No, oni chodzili po tę wodę właśnie daleko, pod obstrzałem, no i pewnie, że tak powiem, do śmiechu, „gołębiarz” przestrzelił ojcu kubeł, bo przecież mógł go zabić. Drugi taki „gołębiarz” zachował się już, że tak powiem, niezbyt dowcipnie. Matka chodziła do koleżanki, ulica była równoległa, nie pamiętam nazwy, równoległa do Alej Jerozolimskich. W Alejach Jerozolimskich jest taka wieża, na dole lub przy niej jest sklep z kartografią wojskową. Na tej wieży siedział „gołębiarz” i matka przechodziła, w ogóle myśleli wszyscy, że tam nie ma jakiegoś obstrzału, bo to było kryte przez górkę, a ten miał tę wieżę tam, gdzie tam siedział. I przechodziła, słońce było ładne, do tej koleżanki, która miała raka i później umarła zresztą. I siedziała kobieta na krześle i matka zobaczyła nagle, że tryska z jej piersi krew, wytryskuje po prostu, i ta kobieta powiedziała: „Dlaczego pani mnie bije?” i umarła. Takie miała przeżycie matka moja. No więc zorientowała się, uciekła jakoś, schowała się, natomiast tak to wyglądało z „gołębiarzami”. Trzecie takie doświadczenie z „gołębiarzami” to było takie, że na tym podwórzu (jeszcze w ciągu tych ośmiu dni tam się dużo działo) przy bramie od Żelaznej na środku była taka górka, gdzie był magazyn (nie wiem, czy już o tym mówiłem). Nie wiem, co tam było, to jeszcze z czasów carskich pokryte te brzegi były brukowcami, a na górze był trawnik, drzewa i tam był cmentarz, tam był cmentarz cywilów i Powstańców, dużo było grobów. To było jakieś szersze miejsce między murami a tą górką i tutaj zawsze były jakieś zbiórki, rannych opatrywano i tak dalej. No i ja tam też byłem w tej grupie, było spokojnie, słoneczko i strzelił „gołębiarz” z Waliców, ta kamienica stoi do dzisiaj, pięciopiętrowa. Strzelił i ten pocisk upadł niedaleko ode mnie – ale nie we mnie celował, trochę dalej, parę metrów – i ten pocisk mi dano w prezencie. Jako dziecko byłem zachwycony, bo był jeszcze ciepły. O tym „ukraińcu” z RONA, rozstrzelanym, to nie mówiłem?
No więc była taka sytuacja, że właśnie w pobliżu Wroniej gdzieś tam, bo to były takie bezpańskie tereny trochę, byli Powstańcy i ten ruskojęzyczny, że tak powiem, ten z RONA (to Rosjanie przecież byli, nie Ukraińcy, mówili zawsze Ukraińcy na nich, to nie byli Ukraińcy), zupełnie pijany podoficer wyszedł na środek ulicy i wygrażał Polakom. Więc oni mówią do niego: „No, to chodź tutaj”, no to przyszedł. Ale przedtem go postrzelili w nogę – przynieśli go na noszach, opatrzyły go dziewczyny. Ja to wszystko obserwowałem właśnie z tego krytego pomostu, miałem tam dobre widowisko, no więc różne takie rzeczy widziałem lub schodziłem tam na dół przez te osiem dni. Dużo tam się działo wtedy, tych ludzi dużo przechodziło.
No, Powstańcy tu szczególnie byli bardzo czynni, bo to była taka forteca i do końca była niezdobyta. Tutaj barykady [były, jak] jeszcze przyjechaliśmy, bo my wyszliśmy 6 października, czyli ostatniego dnia… Ale tutaj jeszcze chcę skończyć. Więc opatrzyły tego Rosjanina. Z góry patrzyłem, że jest jakieś tam dziwne poruszenie. Okazało się, że on miał cały chlebak biżuterii i zegarki na obu rękach. Otrzeźwiał w ogóle, no i zanieśli go na noszach w głąb, tam był taki spalony garaż, tam Rosjanie rzucili bombę zapalającą kiedyś, od strony Waliców, no i tam widziałem tę grupę trzech Powstańców… Na szczęście na pewno nie widziałem rozstrzeliwania, bo się gapiłem, i po prostu ci trzej – widziałem tych rozstrzeliwujących, a jego nie widziałem. I rozstrzelonego później nieśli na noszach, przykryty był tekturą jakąś taką brudną i mózg mu wyciekał, to widziałem. Przebiegłem na drugą stronę i widziałem, że go zanieśli na getto, ale okazało się, że ojciec jako ten komendant cywilny, nie zgodził się, żeby go pochować między tymi Polakami; traktowano go jako bandytę, który tyle nakradł się i namordował, tego złota i tych zegarków. No więc to było takie przeżycie.
Właściwie getto było już rozebrane, to małe getto przy Pereca. Była tam chyba szkoła handlowa, taka solidnej konstrukcji, i stamtąd też skutecznie strzelał – tam ludzie też się kryli – strzelał stamtąd właśnie też ten „gołębiarz”, ale skutecznie, właśnie mówili o tym. I przypuszczam, że na pewno byli tacy, którzy chowali się gdzieś na strychu, w jakichś skrytkach, tylko oni schodzili do ludzi, to byli folksdojcze, mówiący po polsku. To było w tych pierwszych dniach tak. To może jest jakiś szczegół ważny. Tak odbieram to, ale nie mam pewności.
W Powstaniu czy po?
Tak, w towarzystwie starszych. No, były te dwie panienki, które raczej [były osobno, bo] to dziewczyny, a tu chłopak, no to tak nie bardzo.
To znaczy, my nie schodziliśmy do piwnic, [chyba że] musiały być jakieś naloty, bo i Rosjanie bombardowali, jak popadło. Natomiast tutaj wycelować akurat, bo były dosyć blisko Aleje Jerozolimskie od tej Złotej, prawda, więc musieli precyzyjnie z tego działa kolejowego wycelować, żeby umieścić tutaj te dwie „berty”, bo to było wielkie takie. [Później] wybierano z tego, trotyl chyba był, taki żółty i robiono z tego granaty, z tych niewypałów. Co tu jeszcze dodać do tego, co tu jeszcze ciekawego było… A, tutaj jeszcze takie wspomnienie było wielkie, bo w piwnicy znaleziono takie bardzo pogniecione, już kiełkujące kartofle. Było sześć, po dwa rozdzielono te kartofle. Ale później przenieśliśmy się na Sienną, tam gdzie ciotka była, i ją zabrali jako siła [robocza] wcześniej, przed 6 [października], no i tam już kartofle puree zjedliśmy, nie wiem skąd, już ludzie poruszali się, przynieśli.
Jedzenie było przedziwne, trudno powiedzieć, co my naprawdę jedliśmy. No, był głód, prawda, ja miałem czerwonkę i przyszliśmy do babci i do ciotki na Sienną (nie wiem, czy ze Złotej, czy z Żelaznej, tego nie pamiętam) i babcia mówi: „No, jest kotlecik mielony”. Nie wiemy z czego, prawda? A mama mówi: „On ma czerwonkę, mama nie daje”, no i ja się rozpłakałem, wyłem i zeżarłem ten kotlecik i mi nie zaszkodziło. Nie wolno jeść mięsa na czerwonkę, a wyzdrowiałem jakoś.
W każdym bądź razie stamtąd wyszliśmy 6 października, w ostatni dzień. Wpadli Niemcy i krzyczeli: „Pięć minut! Pięć minut!”. Byliśmy przygotowani oczywiście do wyjścia i szliśmy Żelazną do Alej Jerozolimskich, później doszliśmy do Narutowicza, na schodach kościoła Świętego Jakuba leżała zabita kobieta z dzieckiem. Matka mówiła, że nie, mnie się wydawało – już te ciała były jakby nadgniłe, ale matka mówiła, że to nieprawda, czyli różnie to zapamiętaliśmy. Później prowadzili nas bocznymi ulicami do Dworca Zachodniego, pieszo i szliśmy przez tereny, gdzie śmierdziały trupy spalone na Ochocie, bo tam też mordowano przecież w tych pierwszych dniach i później. Byliśmy dowiezieni do obozu w Pruszkowie pociągiem osobowym z Dworca Zachodniego i tam od razu rozdzielono tych czterech mężczyzn od nas. Pamiętam, że ojciec był tam w dużej odległości ode mnie i ja przez jakąś dużą przestrzeń przebiegałem do niego parę razy, w końcu na mnie Niemiec ryknął i przerażony uciekłem. No i później były tam bardzo złe warunki, [wprawdzie] RGO było, to jednak była ta opieka, ale było dużo chorych, starych ludzi…
Chyba koło tygodnia albo krócej. W każdym bądź razie wywieźli nas do Skawiny. Ale tu były bardzo ciekawe rzeczy i bardzo istotne. Znowu mama wystąpiła tutaj w roli jakiejś, no nie wiem, też że „Zbysio…”, zawsze tak mówiła później. W każdym bądź razie ojca i tych trzech pozostałych [mężczyzn] oddzielono, do ojca biegałem i później oni byli wiezieni do Niemiec, matka ze mną. Już nie było tak, że wieźli jak ciotkę z Mietkiem na początku, [czyli] do roboty z dzieckiem. Natomiast jak ich prowadzili, jakaś koleżanka matki, to znaczy jakaś znajoma nawet z tego handlu, mówi: „Panie Goliński, gdzie pan idzie?! Przecież was wywiozą do Niemiec!”. A tam jakiś Niemiec szedł z karabinem, gdzieś tam daleko, druty kolczaste wiszące były takie na słupkach, wie pani, byle jakie, i ten tłum taki już zrezygnowany, nikt nie miał gdzie uciekać i do kogo, ale [mówi]: „Niech pan tu idzie do nas”. Podniosła te druty i tych czterech mężczyzn przeszło. Jeden z tych kelnerów był taki niemrawy, zahaczył nawet tym plecakiem, jakoś go tam wyciągnęli, no i przeszli na naszą stronę. No więc siedzimy tam i byliśmy chyba niedługo, może dzień czy coś, trudno mi powiedzieć w tej chwili, no i była druga selekcja. Zza rogu wyszliśmy, patrzymy – jest selekcja. Co lepsze, ładniejsze walizki jakieś… my mieliśmy kiepskie, takie jakieś plecaki jeszcze harcerskie Zbyszka, [poza tym] nie mieliśmy pieniędzy w ogóle tam, nic nie mieliśmy, jakieś fotografie matka zabrała na przykład. Widziałem, też taką bardzo ładną dziewczynę jakąś sobie zabrali też tam, folksdojcze się kręcili, też po polsku mówili i Niemcy, i tutaj było dużo tych paczek lepiej wyglądających. W każdym bądź razie pytałem się matki, jak ona to zrobiła, ona powiedziała: „To Zbysio kierował”. To było tak, że ojciec ucharakteryzował się, ojciec był siwy wcześnie, włosy opuścił, plecak na plecy, na to palto, szedł zgarbiony; wujek miał rękę źle zrośniętą, to tak wyjął, no to tak [źle] wyglądało (on ruszał tą ręką, działała), a tych dwóch kelnerów wyglądało marnie, bo byli mocno przepici, szczególnie ten żółw. Ja ojca przeprowadzałem, bo ojciec był tak jak ja, był taki mocno zbudowany, ta głowa, grube nogi, to mieliśmy największy wymiar czapki, to taka budowa po ojcu. Więc wyglądał zdrowo, miał czterdzieści parę lat, nadawał się do roboty. No więc ja ojca przeprowadziłem, on szybko wskoczył do węglarki, węglarka z takimi ponad dwumetrowymi burtami, no i nagle słyszę ryk matki: „Gdzie moje dziecko?! Gdzie moje dziecko?!”, to ja [krzyczę]: „Mamusiu kochana! – ja nie byłem przygotowany do tego. – Mamusiu kochana!”. I biegnę do niej i ją złapałem, a Niemiec: Raus! Raus! i pogonił matkę do tego [wagonu]. Tak że wszyscy znaleźliśmy się w tym wagonie, szczęśliwi.
No, jakieś tam drobne zupełnie pieniądze, po drodze jacyś chłopcy biegali, jeden nieszczęśliwy nie dobiegł, tam jakoś kupowali nam jedzenia, którego przecież nie mieliśmy przez dwa miesiące. No i w rezultacie dojechaliśmy do Skawiny. W Skawinie cudowni ludzie, przyjęli nas kolejarze, no i mnie ten mleczak bolał akurat strasznie, nie mieliśmy pieniędzy, więc mówi: „To ja pójdę do kolegi”. Tam felczer [był]. No, on zaczął mi ten ząb wyrywać i w zasadzie został na żyle i mówi: „Ja nie mogę, bo on tak płacze i krzyczy”, więc zaprowadzili mnie do prawdziwego dentysty. Pieniędzy nie było, więc w rezultacie ten dentysta innych ludzi odsunął i mi to zrobił za darmo. No i w ten sposób pojechaliśmy z tej Skawiny do Skierniewic, gdzie byli dalecy kuzyni i tam oni mieli restaurację w centrum, na Batorego.
Musiałbym policzyć. Czyli po 6 [października] był ten obóz, no nie wiem, tydzień, do Skawiny to szybko nas wyekspediowali, to kolejarze tam nas jakoś przewieźli, więc w rezultacie myślę, że to po 6 [października] musiało być tydzień czy dziesięć dni. Tam nas przyjęli serdecznie w swoim takim domu drewnianym, zresztą ta restauracja też była parterowa i drewniana. […] W Skierniewicach dostaliśmy mieszkanie, też na Batorego, dalej tam od tej restauracji, i tam byli ludzie ze wschodu. No, wszy były potworne, była taka mykwa pożydowska przy bożnicy, gdzie z ojcem chodziliśmy; świerzb, jakieś zapalenia oczu – było tego pełno, takich świństw. Wrzody też, to było wtedy… Później było to tak zwane wyzwolenie i znowu tam się trochę dorobiliśmy… To znaczy było tak, że ciotka dała złote rzeczy, powiedziała: „Ja nie będę żyła” i tak dalej. Matka rozkręciła interes z tymi futerkami jakoś, ojciec przypinał tam, to trzeba było rozpinać na deskach te kołnierzyki, robili to razem i jakiś pieniążek zrobili w krótkim czasie, bo przecież od października do stycznia, tak? No to już się rozkręcili, no więc chciała pójść, nagle, jak się lepiej poczuła, to chciała tych pieniędzy, więc matka tam to wszystko jej oddała, niemniej jakieś pieniądze nawet zostały w tych „młynarkach”, a to wymieniali po pięćset złotych, czyli byli ludzie tacy dosyć obrotni, jak to się mówiło, oboje. No, ojciec był człowiekiem dosyć inteligentnym, no i nas wychował w patriotyzmie, mnie i brata, prawda?
W każdym bądź razie czołg stanął przy tym domu (tam się dorobiliśmy, jak powiedziałem) i od strony kościoła, tam gdzieś dalej… My byliśmy na wprost koszar, na końcu był przedwojenny kościół garnizonowy, który zamieniono na magazyny, tam później ludzie się rzucili. Z jednej strony wchodzą ruscy, a tam ludzie to wszystko wyciągają stamtąd, co tam było. W każdym bądź razie od strony tego kościoła była jakaś grupa nie za duża i przy dworcu były jakieś grupy osłonowe, strzelało działko przeciwpancerne i rąbnęło w czołg, który prawie że dotykał naszych okien, tego parterowego budynku, no i ten pocisk był taki jakiś rozpryskowy, w rezultacie pełno było tego śrutu we wszystkim. Szynkę matka kupiła nawet…
No, jakieś przeżycia były anegdotyczne, bo zetknęliśmy się z tymi wyzwolicielami i dali nam na kwaterę starszynę, to sierżant zaopatrzeniowiec, taki na ich warunki cwaniak, jakiś taki politruk, oraz lekarz. Więc ten był kombinator, więc mówi do tego lekarza: Bieri, mieszok, do niego, interesy z nim załatwiał, więc temu lekarzowi nosić worek kazał. W każdym bądź razie zobaczyliśmy, że oni w ogóle są jacyś dzicy strasznie. Ja siedziałem sobie tutaj, z boku, natomiast matka mi postawiła cukier, jedzenie normalne, tę przestrzeloną szynkę i tak dalej, więc oni to wszystko rąbali, natomiast patrzę, że oni sypią pół szklanki cukru i jeden do drugiego pokazuje, żeby więcej, tak jakby nie było w ogóle. W każdym bądź razie oni tam zaczęli później jakieś interesy robić, coś tam kombinowali i właściwie trudno powiedzieć, co tam dalej się działo, natomiast doświadczyliśmy tego wszystkiego już od razu.
Tak że ojciec pojechał do pracy, do Warszawy, tam znalazł dobrą posadę i kupił róg przy Kobielskiej, prawie przy rogu Wiatracznej, budynek, na którego strych Rosjanie rzucili zapalającą bombę, i to mieszkanie wyszykował, pokój z kuchnią.
My się przeprowadziliśmy w czterdziestym szóstym tam, no i była ekshumacja brata tutaj właśnie, to ja opowiadałem już o tym. No więc ja jeszcze w Skierniewicach, też chyba wspomniałem, w ciągu roku zrobiłem te trzy klasy, nauczycielka korepetycji mi udzielała, już ojciec zarabiał dobrze, no i poszedłem do szkoły, i tutaj ojciec to wyszykował. No, z Mietkiem była ta historia, że on zdeprawował się tam przez to, że mógł tam chodzić wszędzie, podkradał.
To był mój cioteczny brat. To, że ojciec ich tam zostawił w ogóle i uciekł… Ona by nie wlazła na ten garaż, a on był chory, też by nie weszli, a tamci już włazili, więc nie miał żadnego autorytetu w rodzinie i tak oni źle żyli ze sobą. W rezultacie ona przyjechała tu do Warszawy i w zasadzie zostawiła ten majątek cały, tam ludzie nie wierzyli, że to jest na stałe, czyli tacy nieszczęśliwi, poumierali wcześnie dosyć wszyscy. I ten brat mój [cioteczny] też wdał się…
Tam było bardzo dużo na Grochowie bandytów nawet, ja miałem jedyny tam, ojciec kupił mi piłkę futbolową, ja nie lubiłem grać w piłkę, no więc bałem się, czy mi ukradną, to stałem na obronie. Tam były nawet wyroki śmierci, a złodziejaszków to tam było dużo bardzo. W każdym bądź razie on się zadawał z nimi, a mnie się jakoś udało nie wejść w to (chyba [pomogło mi] to wychowanie patriotyczne). Ale ta deprawacja była jednak bardzo duża po wojnie, dużo było ludzi takich. Też szły pieszo różne jakieś nienormalne kobiety, tam też były gwałcone przez tych łobuzów, bo tam były takie pola puste, gdzie były stanowiska po działach, okopy jakieś między końcem Kobielskiej a gdzieś nawet do Kordeckiego – to są zabudowane te tereny, ale tam było pełno jakichś takich dołów i tam się różne rzeczy działy, no i tutaj jeden z tych właśnie dostał karę śmierci za zabójstwo, z tych, którzy grali moją piłką. Tak że jakoś udało mi się, a złodziejaszków było pełno tutaj, łobuzów takich, [na szczęście] udało mi się nie związać z tym towarzystwem. Mietkowi nie można było pomóc, był bardzo sympatycznym, inteligentnym chłopcem, tylko że ta inteligencja poszła w drugą stronę. Pokażę zdjęcia.
No więc ja byłem pierwszy właściwie w rodzinie, który skończył wyższe studia. Ojciec, tak jak mówię, no, można mówić o jakiejś karierze, to znaczy ta szara strefa była w okupację duża, natomiast też ja nie mogę się nadziwić, że te dwie biedne wdowy utrzymywały taką ilość dzieci, nie korzystały z jakiejś pomocy społecznej. Nie, nie wiem, jak to możliwe było.
Mieszkałem długo na Grochowie, z tym że później w pobliżu placu Szembeka [mieliśmy] większe mieszkanie, bo tutaj wucet był tylko, duży wucet, tam wanna się nie mieściła jakoś, natomiast tutaj mieliśmy z wygodami, były te piece węglowe, takie wieżyczki. No i później ojciec kupił budynek segmentowy przy Olszynki Grochowskiej i stamtąd poszedł na emeryturę. I była tak zwana deglomeracja, [to] był pretekst, bo to zawsze Warszawę chcieli ograniczać nasi okupanci przed rozwojem, żeby za dużo buntowników tu nie było, były ograniczone zameldowania i tak dalej, czyli ta wielobranżowa spółdzielnia zatrudniająca dwieście osób została rozparcelowana, praktycznie została gdzieś tam przemieszczona i właściwie się rozpadła, natomiast dużo zakładów zniszczono, hamowano rozwój Warszawy.
No, mój ojciec był… nazywało się to prezes, ale to był szef zarządu i naczelny (tak tutaj mam napisane, nie pamiętam), ale mówiło się prezes po prostu. Był jedynym takim właśnie prezesem spółdzielczości pracy w województwie warszawskim, który był bezpartyjny. Natomiast polegało to właśnie na tym, jak wspominałem, że robili oni różne rzeczy z odpadów przemysłowych i trzeba było wymyślać tam, prawda. Zaopatrzenie było bardzo kiepskie w takie przedmioty użytkowe, no i ojciec był tam bardzo szanowany, lubiany.
Ja kończyłem gimnazjum i dostałem się na architekturę. Specjalizowałem się w urbanistyce, ale później zrezygnowałem, bo to jakoś nie miało przyszłości. Zmieniałem dużo razy, bardzo często, pracę, aż szesnaście razy. Nikt się nie pytał, dlaczego to robię, po prostu byłem skuteczny, trzeba było zatwierdzać, te zatwierdzania były męką niesamowitą, inni sobie nie radzili. Byłem architektem w Piastowie przez dziesięć lat, najdłużej tam pracowałem. To znaczy żeby robić projekty w domu, to trzeba było gdzieś pracować, w jakiejś spółdzielni projektowej. Jakieś były profesorskie praktyki prywatne jakichś tam ustosunkowanych, więc oddawało się połowę zarobku właściwie, ale i tak się to opłacało, bo to było więcej niż pensja. W każdym bądź razie dziesięć lat, od dziewięćdziesiątego pierwszego roku… W dziewięćdziesiątym roku zostałem architektem całej Ochoty przed podziałem, no ale tam trudno było wytrzymać, tam się bili między sobą, kłócili i przeniosłem się do tego Piastowa. Zresztą tych burmistrzów poznałem ze sobą obu, no i pracowałem z solidarnościowcami, którzy mieli do mnie pełne zaufanie, normalnie się parafuje, a ja nie musiałem, nie byłem z nimi jakoś spoufalony, tak że była to doskonała praca. Pracowałem nie na cały etat, tak że burmistrz powiedział… Bo tam nie miałem kiedy na Ochocie robić tych projektów, nie mówię o tym, że może by mi nie dali, a tu burmistrz powiedział: „Pan może projektować, bo wolę pozwolić albo nie, wolę, żeby pan projektował, niż pan ma brać łapówki”. I tak współpracowaliśmy
Ja w ogóle patrzę na powstania polskie w taki sposób, że mam bardzo duży zbiór powstania styczniowego, poważnie liczący się. Jestem kolekcjonerem i zbierałem rzeczy [z nim związane]. Właśnie, może o tym jeszcze powiem, bo ojciec brata… jest takie zdjęcie, bardzo ładnie ubrani są, brat jest w harcerskiej czapce przed Muzeum Narodowym. I ojciec w czterdziestym szóstym roku zawiózł mnie do Muzeum Narodowego, gdzie była wystawa „Warszawa oskarża”. I co ja tam zobaczyłem, to wbiło mi się w głowę, bo byliśmy przekonani, że rzeczywiście ci Niemcy są tacy lepsi od nas, prawda? A ja zobaczyłem tam książki z biblioteki na Okólniku, starodruki, które stały, a były popiołem, tak zachowali to. Spalili biblioteki nasze, przecież palili, nie tylko to, Załuskich też, prawda, ci kulturalni. A, i leżał tam, był powieszony obraz Reytana, złożony w kostkę u bauera był. Przecież ludzie ryzykowali życie, wywożąc i chowając „Bitwę pod Grunwaldem”. No więc zbierałem rzeczy właściwie muzealne, to znaczy nie takie szablonowe, i uważałem, że pewne rzeczy są ważne dla muzeów i z tymi muzeami miałem kontakty. Po emeryturze jestem zaprzyjaźniony od początku z Andrzejem Osełko z „Lamusa”, on mnie tam nawet ustawił… Ten sklep był na terenie Muzeum Warszawy i tam zabrali ten sklep, bo były dwa naprzeciwko siebie, przy Nowomiejskiej, [która] od Barbakanu idzie… Więc ze względu na moją wiedzę z dziedziny grafiki…No, teraz są komputery te wszystkie, nie korzystam z tego, nie załapałem się, natomiast miałem wiedzę wtedy przedkomputerową, dosyć dobrą, bo siedziałem w tym długo, no i tutaj fotografii starej, na przykład powstanie styczniowe zdjęcia, mam duży zbiór, ale i innych pamiątek i właściwie patrzę na to trochę inaczej. Wszyscy zbierają na przykład ozdobne pasy, jak gdyby klamry, prawda, jakieś tego rodzaju rzeczy, ja stawiam na tę martyrologię, na to cierpiętnictwo, na drobne objawy jakiegoś patriotyzmu takiego przypadkowego człowieka, prawda, hafty jakieś drobne czy… ale mam dużo tych zdjęć przede wszystkim, bardzo dobrych, ważnych, tak że to jest licząca się kolekcja. Może zrobię wystawę, bo nigdy nie robiłem wystaw i nic nie pisałem nigdy. […]
Warszawa, 13 lipca 2016 roku
Rozmowę prowadziła Elżbieta Trętowska
* Nagranie zrealizowane w formacie audio.