Zdzisław Zaborski „Błyskawica”
Zdzisław Zaborski, urodzony w Pruszkowie 5 lutego 1925 roku. Byłem żołnierzem Armii Krajowej VI Rejonu VII Obwodu „Obroża” Okręgu Warszawskiego. Mój pseudonim „Błyskawica”. Należałem do drużyny dyspozycyjnej sztabu rejonu w Pruszkowie. Pełniłem służbę łącznika. [Mój] stopień to strzelec.
- Proszę powiedzieć coś o latach przedwojennych. Pan mieszkał od początku w Pruszkowie?
W Pruszkowie urodzony. Skończyłem dwie klasy gimnazjum Zana. Później uczyłem się w czasie okupacji na kompletach...
- Ale chodzi mi na razie o lata przedwojenne. Czym się zajmowali pana rodzice? Czy miał pan rodzeństwo? Jak Pruszków wyglądał przed wojną?
Rodzina była duża. Zawsze były utrzymywane stosunki... Ojciec był dyrektorem fabryki ołówków i tam się koncentrowała [jego] bardzo rozwinięta działalność społeczna, tak że w domu było społeczne podejście do życia i do polskości także. Patriotyzm wyssałem właściwie z [życia] rodziny, mając głębokie tradycje [rodzinne]. Ojciec działał w konspiracji już w czasie pierwszej wojny w POW, przedtem był w strzelcach we Lwowie. Następnie pełnił bardzo dużo różnych funkcji społecznych w czasie międzywojennym. Był prezesem miejskiego komitetu LOPP-u, to dawniej była organizacja popularyzująca nie tylko lotnictwo, ale również obronę przeciwlotniczą. Byłem wciągany do tych rozmaitych działalności, nawet do tego, że pieczęcią przybijałem legitymacje, które ojciec wydawał kursantom przeszkolonym w obronie przeciwlotniczej. Odbywały się różne ćwiczenia. Pamiętam na przykład, [że] w domu harcerze pełnili służbę przy telefonie, jak były te ćwiczenia. Przed wojną sprawa obrony przeciwlotniczej była bardzo popularna. Spodziewano się nalotów i wobec tego [były szkolenia] sanitarne i przeciwgazowe... Mieliśmy też zresztą w domu maski na wszelki wypadek. Oczywiście nigdy nawet nie mieliśmy okazji tego spróbować.
- Czy takie kursy miedzy innymi odbywały się też u pana w domu w Pruszkowie?
Nie, nie, to było w lokalu fabrycznym fabryki ołówków, tam gdzie ojciec był dyrektorem, gdzie była i Liga Morska, i LOPP, i rozmaite kulturalne i sportowe imprezy, tak że życie społeczne bardzo mnie wtedy interesowało i w dalszym ciągu została ta iskierka. Właściwie do tej pory działam w Światowym Związku Żołnierzy Armii Krajowej.
- Czy w Pruszkowie była duża społeczność żydowska przed wojną?
Pruszków miał dwadzieścia pięć tysięcy mieszkańców, z czego było dziesięć procent Żydów. Byli zgrupowani właściwie w [jednej] dzielnicy przy kościele. Dość szybko zostali umieszczeni w dzielnicy pruszkowskiej, a później wywiezieni do getta warszawskiego.
- Jak się układały stosunki między Polakami a Żydami w Pruszkowie?
Zupełnie dobrze. Nie było żadnych ekscesów, jakkolwiek była taka propaganda, żeby popierać polskie sklepy, a nie żydowskie.
Miałem pięcioro rodzeństwa. Jestem najstarszy.
- Gdzie w Pruszkowie pan mieszkał przed wojną?
Mieszkałem na rogu Kościuszki i Chopina, czyli w samym centrum. Naprzeciwko miałem park Sokoła, w którym się odbywały sokolskie zawody sportowe. Sam zresztą miałem piękną czapkę z piórem i przyjaźniłem się z ludźmi od Sokoła.
- A później był wybuch wojny, wrzesień 1939 roku.
Zastał mnie, jak skończyłem dwie klasy gimnazjum Zana. Była to dla mnie wielka atrakcja, bo [zaczęło się dziać] to, z czym miałem styczność. Nagle przylatują samoloty, zaraz w radiu meldunki: „Laka 24, uwaga!”. To nas bardzo podniecało, jako młodych. Wtedy miałem czternaście lat. Później ojciec jako działacz musiał być ewakuowany, więc żeśmy trafili na wschód. Stamtąd dopiero w listopadzie udało się nam wrócić do Pruszkowa. Mieliśmy dużo rozmaitych przygód po drodze, łącznie z aresztowaniem ojca.
- Proszę opowiedzieć o tych przygodach.
Pojechaliśmy do majątku znajomych pod Wołkowyskiem. Był już 7 września, kiedy nastąpiła ewakuacja mężczyzn. Z fabryki ołówków były akurat dwa czy trzy samochody i pojechaliśmy do tego majątku. Jak 17 września bolszewicy zaatakowali Polskę, to trzeba było z majątku uciekać, żeby nie być [tam, kiedy przyjdą]. Chcieliśmy się dostać do Grodna, więc jechaliśmy samochodami przez miejscowość Łunna, gdzie był most na Niemnie. Po drodze mijaliśmy wieś, która ostrzelała jadący przed nami na wozach tabor wojskowy. Z tego nastąpiła bitwa. Ci ludzie nawet nie umieli [strzelać]. To byli tamtejsi mieszkańcy, którzy zabrali broń policjantom i żołnierzom, którzy się gdzieś tam włóczyli i ostrzeliwali właśnie z tej broni dużą kolumnę wozów taborowych. Myśmy w związku z tym znaleźli się na końcu tego taboru. Jak strzelali, to wiadomo, że [jak] trzy samochody jechały, [to] żadnego nie trafili. Natomiast przed mostem na Niemnie była położona kłoda. Jak żeśmy podjechali, zaczęto do nas strzelać z mostu. To już była noc. Zatrzymaliśmy się po ciemku – co chcieliśmy zawracać, to strzały. Nie można było zawrócić, więc mężczyźni obrócili samochody z powrotem, ale nasz samochód utknął w piasku przy moście. Jak dwa pierwsze pojechały, to już byliśmy otoczeni i strzelali do nas. Oczywiście ojciec zaczął pertraktować. Ponieważ dobrze znał rosyjski, więc [rozmawiał] z tymi Białorusinami po rosyjsku, żeby do rana zaczekać. Okazuje się, że spodziewając się tej wojskowej kolumny, komuniści rozebrali most. Trzeba było ten most z powrotem zmontować. Nas zabrali, ojca zamknęli w posterunku policyjnym w miejscowości Łunna. Umieścili nas u Żydów, co się zresztą bardzo dobrze nami opiekowali, ale mieliśmy kłopoty. Ciekawe zresztą, bo był tam młyn, a przy nim elektrownia z silnikiem. Został złapany inżynier z taksówką. W młynie zepsuł się silnik gazowy, który napędza tamtejszą lokalną elektrownię, więc koniecznie inżynier jest potrzebny do naprawy. Zepsucie było tak poważne, że już nic nie dało się naprawić, ponieważ nie było żadnej obsługi, tylko miejscowi. Tu muszę powiedzieć, że fantastyczną pomoc dawała nam cała ludność polska, która tam była. Ale to były okresy zupełnie przejściowe, ponieważ akurat szedł tamtędy kawałek kawalerii „Hubala” – szedł i nas mijał. Zorientowali się, że coś się z nami stało i wysłali patrol. Następnego dnia ten patrol podjechał pod most na Niemnie i się okazało, że nas nie znaleźli, a dalej nie [pojadą], więc wrócili. Ale jest jakiś straszny popłoch! W miasteczku [są] czerwone flagi, konie mają czerwone kokardy, kury też miały czerwone wstążeczki. Tam gdzie nas umieścili u Żydów – flaga czerwona. A tu nagle tego ranka popłoch straszny – wszystkie flagi likwidują i biało-czerwoną [wieszają]. Okazuje się, że właśnie ten patrol kawalerii podjeżdżał. To takie wrażenia, które zostają właściwie do końca życia. Myśmy z trudem w jakiś sposób przekroczyli granicę i wróciliśmy.
- Czy „Hubal” tam osobiście wjechał?
Nie, nie, on poszedł na Kielecczyznę, a spotkaliśmy go w majątku Białawicze. Tam się zatrzymał [na] jedną noc, nocował w tym majątku.
Nie pamiętam. Było dużo żołnierzy i trudno było mi... Był z nimi oficer. Byłem wtedy czternastoletnim chłopcem. Starsi z nimi rozmawiali o polityce i tak dalej, bo wtedy już był ten okres, kiedy Rosjanie weszli i nie wiadomo, co [będzie]...
- Skąd wtedy można było przypuszczać, że „Hubal” będzie taką legendą.
Tak.
- Proszę powiedzieć, jak panu się udało wrócić z rodziną do Polski, przejść granicę bolszewicką.
Myśmy się dowiedzieli, że w jakieś dni jest otwierana granica pod Małkinią. To są Zaręby Kościelne, po tej stronie. Ponieważ nie byliśmy pewni – w każdej chwili mogli nas aresztować, byliśmy w każdym razie obserwowani. Któregoś dnia wczesnym rankiem wynajęliśmy furkę do maleńkiej stacji kolejowej (nie pamiętam, jak się nazywała). Dojechaliśmy do Grodna. Z Grodna w kierunku Małkini do Zaręb Kościelnych drugim pociągiem. W Zarębach Kościelnych wysiedliśmy, a tam już byli Rosjanie. Przeprowadzili rejestrację wszystkich, którzy chcą przejść na tamtą stronę. Trwało to cały dzień, więc już się ściemniało, jak nam pozwolili iść. Kazali przejść granicę jeszcze przed zmrokiem, żeby nie po ciemku. To był bieg kilka kilometrów. Mieliśmy jeszcze walizki, rozmaity bagaż – żeśmy taszczyli to wszystko przez jakieś łąki, strumyki, mostki, aż wreszcie strażnicy niemieccy nas przejęli i odprowadzili na stację w Małkini. Było już ciemno, zimno, więc rozpalili tam ognisko. Nocowaliśmy przy [nim]. Rano zaraz przyszli żandarmi niemieccy, zabrali wszystkich Żydów i wysłali z powrotem przez granicę na wschód, a nam pozwolili wrócić do Warszawy pociągiem.
- To znaczy, że część Żydów chciała się przedostać na stronę niemiecką?
Tutaj mieszkali, po tej stronie Bugu, ale Niemcy nie chcieli [ich] wypuścić, kazali im wracać. Tylko tyle, taka segregacja. Pierwszy raz też widziałem, jak kolbami popychali Żydów.
- Ale w sumie to paradoks, bo ci Niemcy uratowali im życie.
Tak... Wtedy jeszcze widocznie nie było tych rozmaitych instrukcji, bo przecież koncepcja wymordowania narodu żydowskiego powstała wcześniej. W perspektywie zresztą i Polaków mieli ochotę [wymordować], tylko najpierw na Żydów kolej wypadła. Ten
Drach nach Osten był bardzo reklamowany wówczas. Myśmy stali i jak kiedyś któryś powiedział... Himmler... Siedemset lat czekali na to, żeby otworzyć sobie drogę na wschód i wszyscy Polacy [im] przeszkadzali.
Przyjechaliśmy do zburzonej Warszawy, pociąg ledwo dojechał na Dworzec Wschodni. Później jakąś furką przyjechaliśmy – od granicy miasta chodziły pociągi EKD, więc myśmy jakoś się tam dostali i wróciliśmy do Pruszkowa. Co później? Młodzi przede wszystkim chcieli się uczyć, więc pierwsze było ogłoszenie, że gimnazjum zostanie otwarte. Z [wyznaczoną] datą i godziną zgłosiliśmy się do gimnazjum. Dyrektorem był [pan] Ostrowski, tak zwany Baran, bo był srogi. Wszyscy uczniowie się [go] bali – on rygorystycznie: mundurki, zawsze tarcza musi być i czwórkami żeśmy chodzili do kościoła w niedzielę. To zresztą było znane gimnazjum i bardzo dużo ludzi, którzy [je] kończyli, dostawało się na wyższe uczelnie. Zjawiliśmy się tego dnia na dziedzińcu gimnazjalnym, a tutaj zajeżdżają samochody niemieckie, wszystkich –
Raus! – wyrzucają i zajmują budynek szkolny. To było połączone z całą likwidacją tego budynku, [który] Niemcy zajęli dla siebie. W ciągu kilku dni powyrzucali ławki i [wszystkie] pomoce naukowe na dziedziniec. Kto mógł, to coś ratował. Bibliotekę udało się gdzieś schować. Rodzina dyrektora Ostrowskiego i przyjaciele, absolwenci liceum pruszkowskiego zaopiekowali się i te kilka tysięcy książek kursowało później wśród uczniów kompletów. Wkrótce mianowicie niektórzy nauczyciele zaczęli [uczyć], ale Niemcy [im tego] w ogóle zabronili. Dyrektor Ostrowski dostał pismo, gdzie zabraniało się udzielania lekcji. To było założenie niemieckie, że Polak jest do pracy i nie ma prawa się uczyć, tylko tyle, co jest mu potrzebne do życia: żeby się podpisał, żeby potrafił liczyć i to wszystko. W szkołach powszechnych zlikwidowano przedmioty: historię, polski i geografię, [które] zeszły w podziemie – nauczyciele uczyli tego potajemnie, a dla nas [na] ten trzeci i czwarty rok gimnazjum otworzono kursy przygotowawcze do szkół zawodowych. Te dwa lata żeśmy przerobili na kursach, dorabiając sobie do przedmiotów zawodowych jeszcze polski i historię już na kompletach. To było równoznaczne ze zdawaniem małej matury, która wtedy obowiązywała. Po tym rozpoczęły się kursy licealne. Nie było tak, że to wszystko szło łatwo. Nie. Kiedyś przyjeżdżają Niemcy i z budynku w Pruszkowie, który był przeznaczony na szkoły (to była szkoła handlowa, kursy były tam dodatkowo ulokowane) wyrzucili nas, tośmy przez jakiś czas w dolnym kościele mieli lekcje. Jest nawet zachowane takie zdjęcie, na którym rozpoznaję wszystkich kolegów, którzy później kończyli akowską Szkołę Podchorążych. To właśnie była młodzież najbardziej poświęcona działalności podziemnej.
- Pamięta pan ich nazwiska?
Dużo pamiętam, tylko szkoda, że nie mam tego zdjęcia przy sobie.
Mój późniejszy zwierzchnik, Olgierd Bujwid, który miał pseudonim „Ulewa” (zresztą wszyscy po podchorążówce i pracujący przy sztabie dostaliśmy pseudonimy od zjawisk w chmurach i tak dalej), dwóch braci Boczkowskich – też bardzo przeżyli, [że] musieli stąd uciekać, bo Niemcy ich szukali. Wyjechali pod Mińsk Mazowiecki, tam byli na wsi u rodziców. Oczywiście działali w oddziale partyzanckim. Niemcy ich szukali. Później jak partyzanci się wycofali, to Niemcy złapali rodziców [Boczkowskich] i na ich oczach czołgami rozjechali. Takie były losy naszych kolegów... Wracając do mojego późniejszego kursu licealnego – były dwa kursy licealne: pierwszy, że tak powiem, to był kurs matematyczno-przyrodniczy, na który chodziłem. Było nas pięciu, później jeden odpadł, więc czterech nas kończyło liceum matematyczne. Było [też] kilkanaście osób na kursie humanistycznym, między innymi był tam też pierwszy marszałek senatu, Andrzej Stelmachowski. To było ciekawe, bo było inne podejście do nauki niż teraz czy bezpośrednio po wojnie. Myśmy zdawali sobie sprawę, że musimy się nauczyć i przygotować. Zresztą i w harcerstwie było takie zagadnienie, że mamy działać dziś, jutro i pojutrze. „Pojutrze”, to było przygotowanie się do życia powojennego. Myśmy nie liczyli wtedy, że wojna będzie tak długo trwała. Właściwie po zdobyciu Francji w 1940 roku okazało się, że trzeba się szykować na dłuższą [wojnę]. Po tym już nie było żadnych szans, żeby się szybko skończyła. Okazało się, że nie tylko Francja, ale i Anglia były nieprzygotowane do wojny, więc ten nasz pęd do nauki, do zdobywania [wiedzy] był wyjątkowy. Na kursach humanistycznych była jeszcze działalność nauczycieli w kierunku wyrobienia jakiejś łatwości w dyskusji politycznej. U nas było rozmaicie. Dyrektor Ostrowski miał u nas matematykę (to było nawet w naszym mieszkaniu), a później przychodził dyrektor kompletów, profesor Bogdan Zieliński. Myśmy korzystali z tej zmiany (zawsze było piętnaście minut przerwy między matematyką a geografią), mieliśmy już przygotowane mapy i oczywiście dyskusja, co i jak się dzieje, jak na froncie wschodnim i tak dalej.
- Dużo osób uczestniczyło w takich kompletach? To były jakieś grupy?
To były grupy pięcio, ośmioosobowe, [komplet] humanistyczny był troszkę większy. [Tak] było przez całą okupację. W Pruszkowie liceum skończyło pięćdziesięciu dziewięciu absolwentów, [tylu] zostało wypuszczonych. Było dwadzieścia dziewięć takich kompletów, czyli można powiedzieć, [że] koło dwustu [osób] naraz się uczyło. Wydaje się, że pruszkowskie władze niemieckie zdawały sobie [z tego] sprawę, bo właściwie nie dałoby się ukryć takiej ilości [uczniów], tylko uważały, że lepiej, jak się młodzież uczy, nawet potajemnie, niż [jak] się bierze za broń i działa w organizacjach niepodległościowych. Władze cywilne chyba sobie zdawały z tego sprawę, że lepiej jak oni się uczą, a nie organizują się w jakieś organizacje.
- A dlaczego? To była za mała miejscowość, wszyscy o sobie wiedzieli?
Dwadzieścia pięć tysięcy mieszkańców. Tak, [tajna] nauka była tam dość powszechna, więc nie mogli nie zdawać sobie z tego sprawy.
- Czy w Pruszkowie był posterunek gestapo?
Był i [posterunek] gestapo, i żandarmeria, i bardzo ostry naczelnik miasta, Bock się nazywał. Wszystkie władze oświatowe były jeszcze pod kierunkiem pruszkowiaków, obywateli polskich.
- Gdzie się znajdowała siedziba gestapo i żandarmerii?
Siedziba żandarmerii była na ulicy Kraszewskiego w willi „Pod Bocianem”. Właścicielem był jakiś Żyd, który wyjechał i oni [ją] zajęli. To było tragiczne miejsce, bo tam się właściwie najwięcej działo. Gestapo miało razem z
Kriminalpolizei zajęty wywłaszczony budynek na ulicy Parkowej 10 i tam już były aresztowania, szczególnie kiedy w Pruszkowie był obóz warszawiaków, Dulag 121. Przyjechało tam gestapo z Warszawy i w piwnicach było miejsce, [gdzie] trzymali więzionych.
- Te budynki jeszcze stoją?
Stoją oba. Są też tablice upamiętniające te rzeczy.
- Dlaczego pan powiedział, że ta willa „Pod Bocianem”…
Tam był bocian.
- Dlaczego to było takie tragiczne miejsce?
Tam przez całą okupację odbywały się wszystkie aresztowania.
- To jednak dochodziło do aresztowań w Pruszkowie?
[Aresztowań] było bardzo dużo, może nie tak jak w Warszawie, bo nie było tych ulicznych łapanek. Łapanki zaczęły się w późniejszym okresie, wtedy kiedy był obóz i dużo warszawiaków się z [niego] wyprowadzało, ale to jest oddzielny temat. Właściwie myśmy później żyli tym obozem, bo to była pomoc całego społeczeństwa. Ale jeszcze wracając do kompletów, to każdy z nas już angażował się w prace konspiracyjne. Było około trzydzieści różnych organizacji, z tym że początkowo było nam trudno się zorientować, które są jakie i do których warto byłoby należeć. Ja przez dłuższy czas w ogóle nie należałem do żadnej organizacji, ale wreszcie zaproponowano mi [wstąpienie] do wojska polskiego, że tak powiem – do Armii Krajowej. To było w 1943 roku, [kiedy] jeszcze na tych kompletach robiłem. Oczywiście musiałem [też] pracować, ponieważ wszyscy młodzi byli rejestrowani w
Arbeitsamcie, czyli w urzędzie pracy. Miałem przydział do wysłania mnie do pracy do Niemiec, dlatego musiałem się zatrudnić. Zostałem zatrudniony w fabryce ołówków, z [czego] wynikły dalsze komplikacje. Kończąc o kursach... Na licealnej maturze mieliśmy to [tak] zorganizowane: polski pisaliśmy wspólnie w klasztorze sióstr samarytanek na ulicy Szkolnej. To była grupa kilkanastu osób. Mieliśmy salę i [zdawaliśmy egzaminy] jak gdyby w normalnych warunkach. Matematykę zdawaliśmy u mnie w mieszkaniu, bo było duże i akurat tam się odbywały matematyczne wykłady. Mieliśmy też właściwie tragiczne zakończenie liceum, ponieważ dwóch kolegów z mojego zespołu czteroosobowego zostało aresztowanych. Jeden został rozstrzelany, drugiego matka jakoś wyreklamowała, wrócił i jeszcze walczył w Powstaniu Warszawskim.
Włodek Rębalski aresztowany 23 maja 1943 roku, [wywieziony] na Pawiak. Już 29 [maja] został tam rozstrzelany w ogromnej egzekucji, która się odbyła w ruinach getta. To były prawdopodobnie aresztowania represyjne za zamach, który został wykonany w Krakowie na komendancie policji Krügerze. [Zamach] nie był udany, ale Niemcy rozciągnęli represje na całą Polskę. Prawdopodobnie zdawali sobie sprawę, że grupa, która tam pojechała, była z Warszawy.
- A ten drugi kolega, któremu się udało, jak się nazywał?
Drugi to był Rysio Kamiński. Miał matkę z pochodzenia Niemkę i załatwiła, że jego wtedy nie rozstrzelali. Po jakimś czasie został zwolniony i też się zaangażował w organizacji akowskiej. Później cały czas walczył w Powstaniu: przez Puszczę Kampinoską do Gór Świętokrzyskich. Dopiero 15 października wrócił.Trzeci kolega zginął w akcji na Pradze, gdzie wykonywali wyrok na jakimś gestapowcu i przy odwrocie Niemcy gonili ich samochodem, ostrzelali i właściwie z całej tej grupy tylko ten jeden zginął, niestety bardzo zdolny... Chojnacki.
- Pan powiedział, że zaproponowali panu udział w konspiracji. Kto panu to zaproponował, kto pana do tego wciągnął?
Koledzy z kursów. Oni już skończyli podchorążówkę i kompletowali sobie oddziały.
Przysięgę składałem 3 maja w 1943 roku, już po przejściu przeszkolenia konspiracyjnego u mojego zwierzchnika, Olgierda Bujwida „Ulewy”. To był pokój z Piłsudskim na ścianie, krzyż na biurku. Przyszło dwóch oficerów. Nie byli w mundurach, bo wojsko wtedy nie miało ani koszar, ani mundurów, tylko każdy ubierał się tak, żeby nie był łatwo rozpoznany na ulicy przez Niemców. To było bardzo podkreślane, żeby nie wybijać się spośród szarego społeczeństwa, ale trzeba było się do [niego] przystosować. Nas wtedy czterech razem ze mną składało [przysięgę]. Odczytano nam rotę przysięgi, odebrano – to było bardzo uroczyste. [Potem] myśmy sobie troszkę porozmawiali. Z tym że nie wiem, z kim rozmawiałem, bo znałem tylko tego jednego, który przychodził i ja do niego chodziłem – mojego zwierzchnika. Nawet po wojnie miałem jeszcze trudności rozpoznać moich kolegów. Mam kilku bliższych kolegów, a resztę tylko z pseudonimów znam. Wtedy zaczęła się moja służba, więc poza tym że chodziłem na komplety, to miałem dwa razy w tygodniu służbę albo na piechotę, albo na rowerze. Akurat przydzielono mnie do drużyny dyspozycyjnej sztabu, więc pamiętam charakterystycznego szefa kwatermistrzostwa, który na dzielnicy Ostoja, jak przyjeżdżałem do niego na rowerze, to zaraz szedł na stryszek i wynosił [stamtąd] to, co miałem rozwieźć tu i tu. [Ci], do których to [woziłem], to przeważnie byli oficerowie sztabowi: a to oficer uzbrojenia, to dowódca w Ursusie, dowódca w Sękocinie – na rowerze się tam jeździło. Ufundowałem sobie kurteczkę, bo nieraz rozkazy były napisane na bibułeczkach z „Bibules Solari” (z bibułki do papierosów firmy Solari). Były bardzo trwałe (bo to musiało być mocne) i dało się pisać ołówkiem atramentowym po dwóch stronach, więc były maleńkie – można było gdzieś w czapkę schować czy gdzieś za podszewkę w kurtce. Ale nieraz były [też] duże rulony jakichś instrukcji zawinięte, zaplombowane i trzeba było to wieźć. Miałem taki przykład, że kiedyś biegłem właśnie z takim rulonem w kurtce i wpadłem na patrol żandarmów. Żandarmi wychodzili ze swojej posesji, byli troszkę sobą zaabsorbowani. Już nie mogłem [się schować], to odważnie poszedłem na nich – nawet ustąpili. Ale [jak] zrobiłem te kilka kroków, to już nóg nie czułem, już nerwy [mi] wtedy puściły. Tak właściwie wyglądała moja służba do czasów, kiedy mnie aresztowali. To było niespodziewane i byłem bardzo wytrącony z równowagi, bo [stało się to] w bardzo głupi sposób. Fabrykę ołówków obstawiła żandarmeria – ktoś doniósł, że jest tam organizacja i mają broń. Tak sobie powybierali: mój ojciec i ja, jako syn ojca – byliśmy na jakiejś liście, którą sporządził donosiciel. Przyjechali, od razu nas obstawili, listę czytali i sprawdzali dokumenty. Jak ktoś był na liście, to od razu pod parkan. Było to takie uczucie, że w bardzo głupi sposób [wpadłem]. Rozumiem, żebym wpadł gdzieś na swojej służbie, a tutaj w fabryce tak zgarnęli...
- Dużo wtedy osób zabrali z fabryki?
Dwadzieścia jeden wybranych osób. Notabene, ten donosiciel to był pijak, który jako pijak został zwolniony z fabryki i się wobec tego odegrał. Miałem akurat praktykę głównie w warsztacie mechanicznym. Wzięli nas do budy i tak się [w niej] znalazłem. Jeden samochód przed budą, drugi za budą, z karabinem maszynowym. Zawieźli nas do Zaborowa. To było tak zwane
Schutzpolizei jednostka, która specjalnie przeciwko partyzantom była ulokowana w Zaborowie (to jest, jak się jedzie do Sochaczewa). Tam zabrali [dla siebie] szkołę. W szkole trzymali nas w dużej sali. O piątej zaczęły się przesłuchiwania, więc sprowadzali [nas] do gabinetu dyrektora. Były już przygotowane [tortury]. Wiązali do kija, obracali i bili pejczem tak, że ludzie nie wytrzymywali i przyznawali się do różnych rzeczy, których nawet nie [zrobili]. Ktoś się przyznał, że w sanitariacie pracuje, ktoś, że prasę czyta... W ten sposób po prostu zamordowali tam dwóch, bo twardzi byli, nie chcieli się do niczego przyznać. Leżeli już prawie zupełnie nieprzytomni, skrwawieni. Niemcy... To takie straszne dla mnie opowiadanie [tego] w tej chwili... Na przykład wpadł kiedyś któryś z żandarmów, butami po twarzy – zęby wybijał temu leżącemu. Drugiemu skoczył na nogi i złamał obie. Tych dwóch zabrali 17 maja do lasu i tam rozstrzelali. Po wojnie wykopano [ich]. Tak się złożyło, że akurat znaleziono pastucha, który tego dnia pasł tam kozy. Wskazał miejsce, gdzie zaznaczył na drzewie krzyżem i odkopano tych dwóch zabitych. Nas zabrano na Pawiak. Na Pawiaku przeszliśmy przejściowy oddział 7, który był na dole w piwnicach. Było nas dwunastu w maleńkiej sali, a teraz jakieś muzeum pokazywało, że tam są dwie leżanki. Myśmy mieli stos sienników, które trzeba było rozłożyć i później ładnie ułożyć. Nie było nawet gdzie siedzieć w tym wszystkim. Tak czekaliśmy. Ogromnym cierpieniem było robactwo, które pogryzło mnie w taki sposób, że zaraz na tej
schwartzparadzie, jak nazywano przegląd sanitarny, [zamknęli mnie] w celi świerzbówki, że to niby świerzb był, a to pluskwy [mnie] pogryzły. Było tam niesamowicie, bo to maleńka cela wielkości jakieś dwa na trzy metry. Pośrodku miska z czerwonym płynem, [którym] trzeba było się malować. Nas tam też [było] kilkanaście osób, że jak spać, to trzeba było [kłaść] nogi na nogę i w wianuszek sobie spaliśmy. Większość to byli polityczni [więźniowie], ale byli i tacy, którzy (jak to mówią) z durszlakiem po prośbie chodzili, czyli z pistoletem na rabunek. To właściwie byli bardzo nieprzyjemni więźniowie, którzy dokuczali tym politycznym. Tydzień tam byłem i zaraziłem się świerzbem. Później przeszliśmy na 5 oddział do dużej sali, gdzie było czterdzieści osób. Stamtąd wozili nas na Szucha. Ale zanim pojechaliśmy na Szucha, któregoś dnia zostaję wezwany do dentysty. Żeby się dostać do dentysty... Jeżeli naprawdę ktoś chciał, nie mógł się dostać, a ja dostałem wezwanie bez niczego.
Scharführer, Niemiec prowadzący nas do szpitalika (to było w podwórzu) wprowadził mnie pierwszego do [gabinetu]. Siedziała [tam] pani dentystka – już w tej chwili nie potrafię wymienić nazwiska, ale jest wymieniona w podręcznikach, we wspomnieniach Wanata, była też we „Wspomnieniach z Pawiaka” Siedleckiego. Tam zidentyfikowałem właśnie tą panią, która mówi: „Czy pan jest z fabryki ołówków?”. – „Tak”. – „To proszę powiedzieć wobec tego, żeby się twardo trzymali, że wszystko jest załatwione”. To był sygnał, że jednak w Pruszkowie o nas nie zapomnieli. Okazuje się, że dyrekcja fabryki dała duże pieniądze w złocie i to trafiło [do Niemców], tak że nie byłem już bity na Szucha... Elegancko dolmeczer, tłumacz, który mnie z tego „tramwaju” wziął i prowadził... Pamiętam tylko czerwone schody, którymi szedłem z biciem serca, co dalej będzie, a ten mi mówi, że chciał ojca, a nie mnie. Ojciec był Ziemomysł, ja Zdzisław – przecież dla Niemców takie imiona były nie do wymówienia, tak że pomylili się. Ma pretensję, że ja przyjechałem, a nie [ojciec], bo tutaj jest taka sprawa, że nie potrafią [jej] załatwić. Wobec tego zabrał mnie tam, [gdzie] siedział gestapowiec i sekretarka. Musiałem złożyć zeznania, że nie należałem do organizacji, że nie czytałem prasy, nie miałem broni... Podpisałem to. To było przed południem. Na obiad zawieźli nas z powrotem do Pawiaka. Z ojcem siedzieliśmy w jednej sali, co było dla nas psychicznie lepiej. Ostrzegłem ojca, że teraz [jego] wezmą. I rzeczywiście zabrali [go], powtórzyło się to. Tak że nie mogę narzekać na ulicę Szucha, natomiast Zaborów został u mnie w tragicznej pamięci.
- Tam był pan bity i torturowany?
Właściwie to niewiele. Tam każdy obrywał, ale bili głównie tych, którzy byli na liście, a ja byłem poza listą. Później mnie w jakiejś piwnicy zamknęli, tak że tylko słyszałem [odgłosy] bicia.
- Ta dentystka na Pawiaku to była Polka?
Tak. To była służba sanitarna w więzieniu. Tam był doktór Śliwicki z Pruszkowa, który się opiekował innymi aresztowanymi z Pruszkowa i tym, któremu połamali nogi – to był pan Bogusław Wrzesień, kierownik tartaku w fabryce ołówków. Później rzecz niespotykana, bo 26 czerwca wywołują nas do zwolnienia! Wiedziało się, czy na rozstrzelanie, czy na zwolnienie – jeżeli każą brać swoje rzeczy, to znaczy się, że do zwolnienia jest. Czternaście osób wtedy zostało zwolnionych. Tego jednego z połamanymi nogami karetką odwieźli do Pruszkowa. Tak że to jest rzecz, która nie miała właściwie precedensu na Pawiaku.
- Później jeszcze pod koniec lipca wypuścili pięćdziesiąt kobiet i stu pięćdziesięciu mężczyzn.
Ale to była właściwie rzadkość. Takie były moje przeżycia. Trzeba jeszcze powiedzieć, że kiedyś, już później (to było w końcu lipca, dwudziestego któregoś) patrzę – ten dolmeczer, który mnie prowadził na przesłuchanie na Szucha, jest z jakimś innym człowiekiem z aparatem fotograficznym na boku. Chce się z nami zobaczyć – przyjechał o Pruszkowa. Zaraz konsternacja, ale cóż, nie można mu odmówić. Na herbatę przyszedł do nas. Zaczął opowiadać, co mamy robić, jak przyjdą Rosjanie, że za pieniądze żeśmy zostali zwolnieni i tak dalej. Od razu wyczuliśmy, że chodzi mu o jakąś legalizację jego, że jak się zmieni [władza], żeby mieć tutaj jakieś [wpływy]. Ojciec natychmiast skontaktował się z szefem kontrwywiadu, [który] miał kryptonim „Krawiec”. On mówił: „Utrzymaj z nim kontakt”. Ponieważ tamci zaprosili [nas] na niedzielę na obiad z rewizytą, więc trzeba coś wziąć, jakiś kryształ jako prezent z podziękowaniem. Mieliśmy przewąchać, co w ogóle jest z tym gościem. [Na] nazwisko miał Szymański. Nie wiem, czy to było jego prawdziwe nazwisko, czy nie. W każdym razie zjawiliśmy się na Chłodnej. A to już był 26 lipca, Chłodna zawalona ludźmi. Serce się raduje, [kiedy] widzimy, jak Niemcy uciekają przez ulicę Chłodną! Tutaj trafiamy do niego, a on [ma] spakowane walizki i bardzo przeprasza, że musi wyjechać. Do spotkania na szczęście nie doszło.
- Proszę powiedzieć, jak się nazywał pracownik zwolniony z fabryki ołówków, który napisał donos do gestapo.
Myszanowski, chyba Kazimierz.
Nie wydał tylko fabryki, ale jeszcze podchorążych z harcerstwa. Tam go rozpoznano na podwórku żandarmerii w Brwinowie, bo harcerze siedzieli w Brwinowie. Kontrwywiad rozpracował go i wykonali na nim wyrok. Wyroki były wykonywane w lesie. Za Komorowem jest las chlebowski, gdzie była stara, rozwalająca się leśniczówka i trzeba było tylko takich ludzi jakoś tam doprowadzić. Ponieważ siedmiu harcerzy aresztowano, to postarali się, że na ćwiczenia go wezwali. Pojechał na ćwiczenia, a tam już był szef kontrwywiadu od nas. Zrobili rewizję i znaleźli u niego legitymację gestapo czy numer jakiś, w każdym razie zidentyfikowano [go]. Przyznał się i wobec tego już nie wrócił stamtąd – tam go zakopali. Większość tych donosicieli właściwie tak u nas kończyła, tak że nie było masowego [donosicielstwa], niestety jednak kilka osób... Były dwie duże wpadki w Pruszkowie: właśnie nasza – dwadzieścia jeden osób i jeszcze 23 maja 1943 roku, kiedy moich kolegów z kompletów też aresztowali represyjnie. Była jeszcze trzecia wpadka, gdzie rzeczywiście donosiciel doniósł na członków plutonu karabinów maszynowych. Znaleźli dużo broni u nich w domu i w skrytkach, gdzie mieli pochowaną broń pod szklarniami. Ponieważ Niemcy wiedzieli, gdzie tej broni szukać, wiadomo było, że ktoś [doniósł].
- Nazwisko tego drugiego donosiciela też pan zna?
Nie, tylko pseudonim – „Wrona”. Nie wiem, kto to był. Też wykonano na nim wyrok. Był jeden przypadek, iż wykonano wyrok też na naszym oficerze.
- Oni coś dostawali za to, że donosili, mieli jakieś profity?
Tak, to wszystko było płatne! Oni się dobrze mieli. U tego Myszanowskiego zwróciło uwagę to, że biedny chłopak, a nagle ma eleganckie ubranie, ma kupiony gramofon i w domu jest pełno pieniędzy. Tak że to zwróciło też uwagę harcerzy, [których] najpierw wydał.
- Gdzie mieszkał w Pruszkowie?
Nawet nie wiem, gdzie mieszkał.
- Przecież dużo było szmalcownikow. Donosili na ukrywających się Żydów.
U nas już Żydów nie było.
- A tu donosił Polak na Polaka...
A tu Polak na Polaka niestety i harcerz na harcerzy.
- Proszę mi opowiedzieć o 1 sierpnia 1944 roku.
Tutaj trzeba zacząć troszeczkę wcześniej. Najpierw byłem odsunięty [przez] jakieś dwa tygodnie po powrocie, zanim mnie sprawdzili. Później właściwie wróciłem do swoich zajęć konspiracyjnych i z powrotem jeździłem jako łącznik. Dostałem zawiadomienie o ogłoszeniu stanu czujności. To był pierwszy stan, w którym mieliśmy już pełną kontrolę i zakaz oddalania się z domu – [byłem] zawsze w kontakcie z moim przełożonym. 29 [lipca] (to była sobota) wpadł do mnie mój przełożony „Ulewa” i powiedział, że w tej chwili jesteśmy już na służbie i nie wolno nam się poza [sprawami] służbowymi niczym innym zajmować. Ponieważ mieszkaliśmy obok, wiec to wszystko było bliziutko. Wpadał nieraz jakieś dwa, trzy razy do mnie do domu, a ja jeździłem. To był już ten okres, kiedy u nas w Pruszkowie wyładowała się dywizja spadochronowo-pancerna „Herman Göring”. Pociągi podjeżdżały na rampę tu, w Grodzisku, w Piastowie i Ursusie i wyładowywano czołgi i sprzęt wojskowy. U nas przed domem, po drugiej stronie ulicy Chopina park Sokoła był cały zastawiony czołgami. Wtedy pierwszy raz zobaczyliśmy „goliaty”, które były ustawione i później tak się dały we znaki barykadom w Warszawie. Tutaj też mnie skomplikowała się sytuacja, bo miałem tych Niemców na głowie. Miałem w związku z tym kłopoty, bo kiedyś wracając z tury rowerowej, zawrócono mnie, bo zabito Niemca. To był okres, kiedy w [stanie] pogotowia niektóre oddziały dostały rozkaz rozbrajania Niemców. Jeden się nie dał rozbroić i zabili go akurat na mojej drodze, więc musiałem zawrócić. Objechałem naokoło i wpadłem znowu na tych czarnych przed naszym domem. Miałem szczęście na tyle, że wyszedł jeden z kolejarzy niemieckich, który dostał u nas kwaterę. Ten biegnie, bo
Junge mu uciekł, a [kolejarz] mówi:
Nicht – że to nic, bo on tu mieszka. W ten sposób ten Niemiec mnie właściwie jak gdyby ochronił. Ale to były już nasze normalne życiowe kłopoty. Stan pogotowia powinien być odwołany po czterdziestu ośmiu godzinach, czyli w niedzielę, bo w następny [dzień], w poniedziałek trzeba iść do pracy. Został u nas odwołany, tymczasem 1 [sierpnia] został zdecydowany następny etap, czyli godzina „W”. Myśmy dostali krótki rozkaz, że teraz w godzinę „W”, czyli w godzinę walki o siedemnastej mamy wyjść na pozycje wyjściowe. Cały nasz rejon był szykowany, był przeszkolony, były aplikacyjne szkolenia wszystkich dowódców, którzy musieli wyspowiadać się przed jakimś wyższym oficerem z Warszawy jak i co mają zdobywać. Tak że zdawało się, że wszystko jest dopięte na ostatni guzik. Niestety jak się zjawiły czołgi, wszystko się zdeaktualizowało. Miejsca, które mieliśmy zdobywać, były teraz obstawione czołgami.
Przede wszystkim stacja kolejowa, elektrownia, warsztaty kolejowe, warsztaty „Ursus”, Zakłady „Tudor” w Piastowie. Myśmy specjalnie mieli w rozkazie opanowanie węzła komunikacyjnego, żeby odciąć Warszawę od ewentualnej pomocy Niemców. Druga sprawa – radiostacja w Łazach (to jest wieś Łazy, a radiostacja raszyńska tak zwana) – to było za Lasami Sękocińskimi, dlatego całą koncentrację u nas robiono na dzielnicy Ostoja, która jest wyjściową dzielnicą do Lasów Sękocińskich. Niestety rozkaz przyszedł o godzinie piętnastej. Jak tłumaczą oficerowie, sytuacja była taka, że został wydany poprzedniego dnia w Warszawie, a godzina policyjna nie pozwoliła [go] wysłać pocztą alarmową. Z poszczególnych rejonów przyjechały łączniczki dopiero gdzieś w południe i zabrały ten rozkaz. Tak że nie tylko nasz Rejon VI, ale inne rejony „Obroży” dostały [go] bardzo późno. Co wtedy zrobić? Zaraz o czwartej zebrał się u nas sztab i dostaliśmy rozkazy rozwieść rozkaz, żeby przenieść tą godzinę z siedemnastej na dwudziestą pierwszą. Należy zaznaczyć, że o dwudziestej była już godzina policyjna, a więc nie wolno nam było właściwie wyjść. Wszystkie zbiórki trzeba było załatwić do godziny dwudziestej. Trudno mi tutaj wszystkich opisywać, chociaż wiem, jak to się odbywało, ale [opowiem] o swoim [losie]. Miałem jeszcze dowieźć rozkazy do Michałowic, bo tam była placówka „Ojców”, która miała swój mały plutonik. Byłem jeszcze w Piastowie tego dnia...
Kryptonim placówki był „Ojców”, tak się nazwali po prostu. Tam dowódcą był inżynier Tadeusz Borkowski. Oddawałem ten rozkaz w Spółdzielni „Michałowiczanka”, gdzie jak później się zgadałem, był pan Rech, porucznik artylerii, który ode mnie odebrał ten właśnie rozkaz. Miałem się pytać o mąkę. Tam nie taką mąkę, tylko inną mają – wszystko żeśmy się dogadali, dostał rozkaz. [Jak] już wracałem, była godzina piąta i już było słychać bitwę na Ochocie. Wróciłem wzdłuż toru kolejowego. Wpadłem jeszcze do domu, [bo] miałem tam przygotowany plecak. Pożegnałem się z rodzicami, pobłogosławili [mnie] i pojechałem na nasz punkt. Zostaliśmy zebrani w niewykończonym domu pana Moczulskiego zresztą (ojca tego Moczulskiego z KPN) na Ostoi. Inne oddziały rozpoczęły walkę. Dostaliśmy się tam pod ostrzał niemiecki. Kilka willi było zajętych przez Niemców, dwie wille zdobyli [Polacy], a trzeciej już nie, bo Niemcy się zorientowali. [Powstańcom] skończyła się amunicja, dowódca został ranny i musieli się wycofać. Tak że i nas wycofano po prostu w kartoflisko. Było ciemno, bo to była dwudziesta pierwsza, dwudziesta druga godzina. Myśmy tam jeszcze czekali na inne oddziały. Przyszedł tylko jeden z 1. kompanii. Komendant dał rozkaz osłaniać kolumnę od prawej strony, a [oddział] „Orlik”, co walczył tutaj, miał osłaniać [ją] z drugiej strony. Żeśmy utworzyli kolumnę i o godzinie dwunastej opuściliśmy Ostoję, idąc w kierunku Lasów Sękocińskich – przeważnie nieuzbrojeni. [Jak] było nas pięciu, tośmy mieli jeden pistolet. Wysłali nas jako szperaczy. Rozstawiliśmy się w tyralierę i każdą drogę żeśmy sprawdzali. Przecinaliśmy linie telefoniczne – to były takie twarde druty, że potępiłem sobie cały scyzoryk. Za nami szedł sztab ze swoimi poruczniczkami. Pamiętam taką przeprawę w bród przez rzeczkę Utratę, gdzie łączniczka miała buty na obcasach. Te buty jej spadły, później spieszyła się, nie mogła znaleźć buta, więc szła w jednym. Takie były warunki. Za nimi już nie wiem, jak było, bośmy na przodzie byli i zaraz deszcze lunął w pole owsa. Oczywiście byłem ubrany trochę po wojskowemu: w ojcowskie buty od polowania, bryczesy, zieloną bluzę sportową, więc to wszystko się zaraz zrobiło mokre. Pierwsza droga – zaraz znowu postój. Kładziemy się, bo jadą samochody niemieckie. Co jakiś czas Niemcy oświetlają nas rakietami, więc trzeba padać w ten mokry owies. Później na szczęście doszliśmy do Lasu Chlebowskiego omijając z jednej strony Komorów, gdzie byli Niemcy, i z drugiej strony Pęcice, gdzie też byli. Tak doszliśmy do szosy katowickiej, czyli na Nadarzyn. Tam znaleźliśmy dróżkę i do leśniczówki pod Wolicą dotarliśmy gdzieś koło drugiej w nocy. Znałem drogę, ponieważ jeździłem tam z rozkazami, więc nie było problemu. Tam zaraz zaczęliśmy suszyć się w stodole na sianie. Rozłożyliśmy się, by odpocząć trochę, ale niedługo tam leżałem, bo zaraz przyszedł Bujwid i kazał mi stanąć na warcie od strony Warszawy. Dostałem ten jeden pistolet, który mieliśmy, ubrałem się w panterkę, w krzaku się schowałem i pilnowałem na tej drodze. Niedługo stałem, [już] jakiś dwóch ludzi się wałęsało, jak się okazuje spod Pęcic – powstańcy z Ochoty, którzy o drugiej w nocy natknęli się na Niemców w Pęcicach. To było opisywane jako straszna tragedia. Ja tego tak nie widziałem – rzeczywiście, stu powstańców zginęło, trzydziestu zabitych i sześćdziesięciu rozstrzelanych, ale pięciuset z sokołowskim dowódcą, „Grzymałą”, dzięki temu, że ci walczyli i zdobywali pałac, właściwie przedpole pałacu (bo dostali ogień z karabinów maszynowych z pałacu), mogło obejść. Harcerze pruszkowscy ich poprowadzili dalej do Lasów Sękocińskich. Później przedarli się do Lasów Kabackich. Ale ci opowiadali straszne rzeczy, jak ich ostrzelali, zginęli i teraz nie wiedzą, co z sobą zrobić, więc odstawiłem ich do naszego sztabu, żeby tam wreszcie przekazali im dokładny opis. Sam jeszcze stałem dalej. Dostaliśmy obiad od gospodyni tej leśniczówki, dobrą zupę w misce. Później przeszliśmy do Walendowa do sióstr. Dostałem wtedy rozkaz pójścia do Ursusa. Miałem towarzyszyć szefowi kontrwywiadu, więc kazali mi zostawić plecak, opaskę i orzełka i zrobić się biednym, który poszedł na wieś po kartofle. Wracaliśmy razem z nim, drogę już mieliśmy ustaloną, żeby ominąć Pęcice, z których ci ludzie tutaj doszli. Ale jak szliśmy polami, to jeszcze leżeli zabici ludzie. Nie wiem, dlaczego jeszcze wtedy, bo Niemcy właściwie wszystkich zebrali i rozstrzelali. Później dotarliśmy na miejsce, na skrzynkę kontaktową doktora Włoczewskiego w Ursusie. To była placówka „Kordian”. Nasz rozkaz miał być taki, żeby wstrzymać wszystkich idących, bo dotychczas komendant odesłał tych, którzy nie mieli broni i zostało około osiemdziesięciu ludzi uzbrojonych. Na trzystu pięćdziesięciu powstańców, którzy się stawili w Lasach Sękocińskich, było sto dwadzieścia siedem sztuk broni. Myśmy szli, żeby dostać uzbrojenie ze zrzutów, każdy o tym marzył, ale jak się okazało, zrzutów nie było. Tam była bardzo dobrze uzbrojona kompania sękociniaków – to była 4. kompania „Sękocin Las”, która dostała dużo broni od Węgrów i była dobrze uzbrojona. [...]Byłem tylko świadkiem, jak komendant rugał komendanta 4. kompanii, że nie zdobył radiostacji. Radiostacja była tak ufortyfikowana, że z karabinami nie było co robić, bo czołgi tam stały. Odesłano tych bez broni, a nam w ogóle zakazano, żeby jacykolwiek ludzie szli w tym [kierunku]. Ale w międzyczasie cały batalion czołgów, które stały pod Sękocinem, obstawił szosę, ponieważ nasze oddziały opanowały szosę i ostrzeliwały jadące samochody. Te czołgi rozwiązały sprawę, a 4 [sierpnia] komendant dał rozkaz powrotu wszystkich do konspiracji. Zostało tylko osiemdziesięciu ludzi z grupy specjalnej. Przenocowaliśmy tam. Zaraz odbyli naradę – porucznik „Nurt”, szef kontrwywiadu... Następnego dnia mieliśmy to samo przekazać Pruszkowowi. Wyruszyliśmy wzdłuż torów kolejowych. Wziął kija, worek, [że] niby po te ziemniaki i tak sobie szliśmy. Ale tu już posterunki żandarmów nas zatrzymały. Ten oficer był fantastyczny – zaczął opowiadać po niemiecku do żandarmów, że poszliśmy po ziemniaki, a rolnicy nie chcą sprzedawać, bo się boją i wracamy z pustym workiem. Wylegitymowali [nas], żandarm machnął ręką i poszliśmy dalej. Dotarliśmy do Pruszkowa, a tam już resztę przekazał, bo były tam zostawione niektóre osoby. które miały z nami utrzymywać kontakt. Tak się właściwie skończyła moja pierwsza część [Powstania]. Dostaliśmy później rozkaz, [żeby] cały rejon pomagał warszawiakom. 6 sierpnia komendant Pruszkowa Bock zawiadomił, że Niemcy nie są w stanie zaopatrzyć wysiedlonych warszawiaków, którzy będą przywożeni do warsztatów kolejowych. To był
Durchgangslager Pruszków numer 121. Najpierw objął [go] i dyrygował tym szef
Arbeitsamtu, a później przyjechało gestapo. Przede wszystkim całe nasze służby rejonu, sanitarne i gospodarcze, zostały tam oddelegowane w formie sanitariuszek. Był tam nasz lekarz pułkowy, Kazimierz Szukruczyński, była też moja ciotka, która była jego zastępczynią.
Izabela Wolfram. Oboje mieli pseudonim [„Bożymir”]: „Bożymir I” i „Bożymir II”. Przy halach, [których] było osiem, zorganizowano ambulatoria.
- Co pan robił, jakie pan miał zadania?
Nie miałem już wtedy żadnych zadań poza tym, że miałem się tymi ludźmi opiekować. Przyprowadzano do nas zwolnionych, zresztą [jak] do każdego domu. Problem był taki – tych ludzi było sześćset pięćdziesiąt tysięcy, jak oceniają naukowcy. W Pruszkowie było dwadzieścia cztery tysiące, więc zbieraliśmy u nas pomoc, wszystko co było, to jest i koszule, i żywność, i koce, nawet i narzędzia do jedzenia, jakieś miski, ponieważ tam nie było w co lać tym ludziom zupy. Wszystko się teraz odbywało pod firmą Rady Głównej Opiekuńczej, [która] miała swoją bazę w Sokole. Mieli swoją żywność, która szybko się rozeszła, wobec tego przekazano też żywność kwatermistrzostwa. Miałem kontakt już tylko z kwatermistrzem i właściwie z doktorem Szukruczyńskim i z moją ciocią, która ciągle kogoś przyprowadzała.
- U pana w domu też nocowali warszawiacy?
Około trzydziestu [ich] było. Jak się ich trochę zaopatrzyło, to wyjeżdżali dalej, bo Niemcy robili obławy. Wszyscy, którzy mieli w dowodzie (w kenkarcie, jak oni nazywali) meldunek warszawski, to go z powrotem zgarniali do obozu. W obozie była segregacja i tych zdolnych do pracy... To był główny cel tego obozu, żeby wydzielić wszystkich zdolnych do pracy i tych wysłali do Niemiec na różne obozy, które rozprowadzały [ludzi].
- Podchodził pan jakoś blisko do tego obozu?
Podchodziłem tylko tyle (mężczyzn raczej tam unikali), co tą ulicą tylko chodziłem, więc widziałem bramę i nieraz tych wyprowadzanych.
- A co ci ludzie mówili, na przykład ci warszawiacy co u pana mieszkali?
Właściwie opowiadali straszne rzeczy – jak w Warszawie rozstrzeliwali. Na przykład mój stryj zginął na Ochocie w Reducie Wawelskiej. Przyszła ciotka i myśmy nawet później pojechali [tam] z [jego] synem, który był w Batalionie „Zośka” i po Powstaniu się zjawił u nas. Pierwszego dnia po wyzwoleniu, czyli 18 stycznia, myśmy się przedarli przez ruskie kordony do tego domu, żeby znaleźć stryja, aleśmy go nie znaleźli. W piwnicy domu na [rogu] Mianowskiego 15, Wawelskiej i Pługa leżeli na łóżkach martwi powstańcy zastrzeleni przez Niemców. Jeszcze w styczniu! To [było] straszne wrażenie, bo to smród okropny... jakiś pies wałęsający się między tymi trupami... Z latarką byliśmy, poświeciliśmy. Nigdzie żeśmy stryja nie znaleźli i wróciliśmy czym prędzej.
- Ale oni byli tylko zabici czy byli też popaleni?
Zabici, bo ten dom nie został spalony. Własowcy czy właściwie oddziały RONA zrobiły tam taką straszną rzeź. Wypędzili wszystkich mężczyzn, rozstrzelali.
- Pamięta pan adresy tych piwnic, gdzie pan wtedy schodził?
To było od ulicy Pługa, róg Pługa, Wawelskiej, Mianowskiego i Uniwersyteckiej – cały ten blok bronił się do 11 sierpnia, przez jedenaście dni. Był zbombardowany i ostrzelany artylerią.
- Chodzi mi o to, jak pan był tam 18 stycznia?
To jeszcze leżał w bramie jakiś trup. Stryja nie znaleźliśmy wtedy.
- A tutaj może ktoś z warszawiaków szczególnie utkwił panu w pamięci?
Ponieważ mój stryj Zaborski Bogdan był geografem i w pracował WiG-u, później w czasie wojny z Rosji, gdzie był zaaresztowany, został wyciągnięty do Londynu przez Sikorskiego. Ci geografowie znali nasz adres, bo mieszkała u nas żona geografa. Pamiętam – profesor Rój, taki wielki... Łapanka jest, co z nim zrobić? Trzeba go schować do piwnicy! Mieliśmy ładne piwnice na owoce, to tam go położyli, [pod] skrzyneczkami schowali. Ja się schowałem w ogródku, bośmy wykopali [tam] schron. Nawet nasz komendant się [w nim] chował, bo mieszkał po sąsiedzku. Ja byłem tam, a tu zapomnieli o Róju, [jak] już się łapanka skończyła. Dopiero po jakichś kilku godzinach sobie przypominają, że on tam leży taki skulony. Bardzo dużo osób przychodziło i wysyłaliśmy dalej, bo mieli tam rodzinę. Dla mnie osobiście [ważna], zresztą powinowata właśnie przez profesora Bogdana, geografa, [była] moja przyszła żona. Została wypędzona 6 sierpnia z Woli. [Przyszła] pierwszym transportem, który nie został wymordowany, tylko wysłany do Pruszkowa. Całą noc ją pędzili ulicą przez Ursus, Piastów do obozu. Jej wrażenia były straszne. Jeżeli ktoś już nie miał siły [iść], to go zabijali. Była prawie zupełnie nieprzytomna. Miała piętnaście lat. Matka zginęła, jak Niemcy opróżniali dom. [Trafiła ją] jakaś kula. Została, nawet nie wolno było [córce] podejść do niej. Ojciec wziął jakąś ranną do szpitala i dzięki temu ocalał, a Krystyną, to znaczy moją przyszłą żoną, zaopiekowali się sąsiedzi.
- Ale pan jej wtedy nie znał, jak była u pana?
Znałem, bo odwiedzała [nas].
- To była pana sympatia z lat okupacji?
Tak, tak. Później ci znajomi – dyrektor szkoły, pan Ryszard – prosili [o ratunek], bo już się rano robiło i ludność z chlebem, z wodą wychodziła... Taki młody człowiek oddał [Krystynie] wiadro i kazał z tym wiadrem wracać do domu. Niemiec wołał:
Halt, halt! ale się nie posłuchała. Zaraz zawiadomili nas, że ona tam jest. Ciocia poszła, wyciągnęła ją z tego domu i [Krystyna] została u nas już na stałe.
- Widział pan płonąca Warszawę, to było widać?
Było widać. Było widać i płonącą Warszawę – te ogromne chmury i w nocy łuna. Myśmy wchodzili nawet na dach obserwować. Widzieliśmy samoloty, które 18 września nadleciały nad [Warszawę] – było to dla nas ogromne wzruszenie. Widzieliśmy spadochrony i artylerię, która do [nich] waliła. Cieszyliśmy się, że to nasz desant, nasza brygada spadochronowa idzie z pomocą. Szczególnie moi koledzy, którzy później byli w Grupie „Kampinos” w Kampinosie, czekali właśnie na tą brygadę, a to tylko zrzuty były. Samoloty zresztą zawracały nad Ursusem, gdzieś na wschód do Połocka leciały i tam gdzieś lądowały.
- Ci warszawiacy, co nocowali u pana, jak się odnosili do Powstania? Czy mieli żal?
Nie, byli entuzjastami, tylko mieli żal do tego, że nikt nam nie pomógł. Byli w stanie strasznego przygnębienia, bo widzieli tragedię... Myśmy na przykład byli pełni entuzjazmu. Dopiero kapitulacja, złożenie broni i zaprzestanie walki przez Powstanie nas strasznie wzięło... I drugi punkt, jak zobaczyłem na słupie przybite ogłoszenie o rozwiązaniu Armii Krajowej. To było 19 stycznia. To mnie wzięło zupełnie, że ten cały nasz trud walki konspiracyjnej poszedł na marne...
- 19 stycznia 1945 zobaczył pan gdzieś ogłoszenie na słupie?
Na słupie. Nasze łączniczki porozwieszały takie ogłoszenia, a myśmy mieli odprawę. Ja na tej odprawie nie byłem. Później zaczęły się zaraz aresztowania NKWD. Już 20 [stycznia], czyli w trzy dni po [wyzwoleniu], zaczęli aresztować pierwszych kolegów.
- Do kiedy Niemcy byli w Pruszkowie?
16 stycznia jeszcze byli w obozie. Wieczorem wyleciała w powietrze elektrownia. Całą noc leciały w powietrze składy amunicji, które były w Komorowie, więc szyby u nas wypadały. Zakłady Mechaników z Ameryki, które były zaraz przy stacji kolejowej, też wysadzono. Tak że w kościele na przykład [nie było] żadnych szyb – wszystkie witraże poleciały, tak że to były ogromne [wybuchy].
- To znaczy, że między październikiem po upadku Powstania, a 16 stycznia nic się tutaj nie działo miedzy frontem rosyjskim a niemieckim?
Owszem. Niemcy nas wysiedlili z domu na Chopina 31 grudnia, czyli na Sylwestra i zajęli ten dom na komendanturę niemieckich wojsk, a myśmy się ulokowali w domku przy fabryce. Od czasu do czasu przylatywały samoloty rosyjskie i zrzucały bomby. Takie bomby poleciały na przykład wzdłuż toru kolejowego – tam była ulica, czarna droga, gdzie dużo ludzi chodziło. Dwie osoby były ranne. Później na fabrykę ołówków spadły bomby i jeden człowiek zginął. Tam, gdzie myśmy dawniej mieszkali, gdzie była komendantura, widocznie wypatrzyli samochody i [też] dwie bomby upadły, ale to było nic w porównaniu z tym, co się działo w Warszawie.
- No ale to był listopad, grudzień... A wiedział pan, że Rosjanie stoją za Wisłą?
Wiedzieliśmy.
- No właśnie, listopad, grudzień – nic się nie dzieje, Rosjanie nie atakują. To nie było dziwne?
Było dziwne, ale myśmy byli dość dobrze poinformowani. U nas jednak była dalej prasa. Ta prasa wydawana w Warszawie, która dochodziła [do nas], którą myśmy też przenosili często, została właściwie odcięta, jak Warszawa została otoczona przez kordony. U nas w sztabie oficer propagandowy uruchomił swoje wydawnictwa, łączniczki uruchomiły swoje i myśmy je dostawali. To były „Codzienne wiadomości radiowe łączności” albo „Serwis radiowy”, albo „Codzienne wiadomości radiowe i wiadomości z tygodnia”, były „Drogowskazy”. To wszystko było wtedy drukowane u nas na powielaczu. Myśmy to jakoś dostawali służbowo. Ponieważ ojciec też był zaangażowany właściwie raczej w tej kadrze obywatelskiej, czyli kontaktu wojska ze społeczeństwem, to prasę mieliśmy. Dobrze sobie zdawaliśmy sprawę z tego, jak jest. W „Wiadomościach radiowych” były jednak i wiadomości z Warszawy, wiadomości z Londynu, które były powtórzeniem wiadomości „Błyskawicy” warszawskiej.
- 16 stycznia Niemcy wszystko powysadzali?
Tak. Jeszcze 17 [stycznia] rano widziałem uciekających wzdłuż torów kolejowych Niemców. Tory kolejowe zostały w ogóle zniszczone, bo szła taka lokomotywa ciągnąca pług, który zrywał wszystkie podkłady. Kable Niemcy wywieźli. U nas jeszcze ciekawostką było zorganizowanie ruchu dla akcji „Pruszków”. Dyrektor Muzeum Narodowego zorganizował akcję „Pruszków”, gdzie z Pruszkowa wyjeżdżało koło dwustu ludzi do ratowania bibliotek Muzeum Narodowego i Muzeum Zoologicznego. Dostali przepustki i wyjeżdżali nieraz, jak były i. Ja też tak kiedyś pojechałem do Muzeum Zoologicznego, gdzie pakowaliśmy słoje z preparatami do jakichś skrzyń.
Ta akcja skończyła się 16 stycznia, był ostatni dzień, kiedy wyjeżdżali.
- Niemcy w styczniu pozwalali jechać do Warszawy?
To się zaczęło w połowie listopada. Niemcy dawali dziesięć samochodów, swoją obsadę. Jechaliśmy na Wolę. Tam był
Räumungsstab, który przeprowadzał niszczenie Warszawy. Tam nas kontrolowali. Jechaliśmy później na te miejsca, [gdzie] był zawsze z nami jakiś jeden starszy [Niemiec]. Wszyscy młodzi Niemcy byli już na froncie. Ten, który nas pilnował, był starszy, z karabinem. [...] Droga była tragiczna, bo myśmy widzieli te wszystkie płonące jeszcze domy, które Niemcy podpalali. Spieszyliśmy się, żeby schować zabytki. Z tego co niektórzy opowiadali, na przykład jednym wielkim sukcesem było znalezienie przez kogoś rękopisów Norwida, które ktoś przechowywał. Zostały przywiezione do Pruszkowa i schowane w piwnicach kościoła na Żbikowie. Nasi ludzie, też znajomi, część zbiorów Biblioteki Uniwersyteckiej zamiast wywozić, zamurowali w piwnicach, w jakichś schronach w tajemnicy przed Niemcami.
- Niemcy pozwolili wam jeździć do Warszawy, żebyście zabierali jeszcze jakieś ocalałe zbiory, bo Niemcy chcieli to przejąć?
Warunek był taki, że Niemcy to przejmują. Przywoziliśmy to do Warszawy. Z Muzeum Zoologicznego żeśmy nie przywozili, bo wszystko zostało tam zakopane. Po prostu Niemcy się mniej tym interesowali. Oni się [zajmowali] Muzeum Narodowym, [stamtąd] ogromne ilości wszystkiego wywieźli, natomiast Muzeum Zoologicznym, gdzie byłem, niewiele się interesowali. Później przyjeżdżali i była bardzo dokładna rewizja na Woli przy
Räumungsstabie. To jest ten dom, który istnieje jeszcze przy cmentarzu, przy gliniance – tam właśnie była ta sfera niemiecka, która zatrzymywała wszystkich i rewidowała. Były wypadki, że zabijali ludzi, jak coś przy kimś znaleźli.
- Tak że weszli Rosjanie i 20 stycznia zaczęły się aresztowania?
Tak. Czołgi wjechały już 17 [stycznia]. Gdzieś w południe pod stację kolejową przyjechały czołgi z polskim orłem (widziałem to) i machaliśmy rękami do tych Polaków, którzy z radością wysiadali z czołgów i się witali. Ludzie z kwiatami nawet do nich przychodzili. Dla nas to była jednak nienormalna sytuacja, bo myśmy chcieli wziąć udział w defiladzie na zakończenie i żebyśmy jakoś byli usankcjonowani jako żołnierze – [chcieliśmy] w mundurach się zobaczyć. Tymczasem gdzieś w połowie stycznia przyszedł rozkaz, żeby się nie dekonspirować. Tak, jak Warszawa początkowo miała witać władzę radziecką, myśmy dostali rozkaz, żeby pozostać w konspiracji. Dla nas to właśnie było bardzo ciężkie. Jeszcze sprawa ogłoszeń odczytanych na słupach była dla mnie bardzo deprymująca. Później zaczęły się aresztowania. Było aresztowanych szesnastu przywódców Polski Podziemnej.
- Czy w Pruszkowie zaczęły się jakieś aresztowania?
Tak, wszystkich oficerów odwiedzali po mieszkaniach, jeśli [jacyś] nie uciekli, bo po pierwszych aresztowaniach zaraz zrobił się alarm i ci oficerowie wyjechali z Pruszkowa. Ale odwiedzane były domy wszystkich oficerów od dowódców plutonów w górę.
- Musieli mieć jakieś listy, musieli mieć swoich szpiegów.
Mieli bardzo dobre rozpoznanie.
- Czy pan był jakoś represjonowany za przynależność do Armii Krajowej?
Nie. Aresztowano mojego zwierzchnika, Bujwida. Został wywieziony do Rembertowa. 20 maja 1945 roku, jak było odbicie w Rembertowie, został uwolniony, ale był tak zbity, że później gdzieś się ukrywał. W rezultacie przewieźli go w jakiejś skrzyni do Londynu. Znalazł się w Kanadzie i nie chciał z nami w ogóle kontaktu utrzymywać.
- Pana wszystkie wspomnienia o obozie w Pruszkowie można przeczytać w książce „Tędy przeszła Warszawa”.
Tak, [w książce] „Tędy przeszła Warszawa”. Właściwie z komisji historycznej uważałem, że to jest niepublikowane i powinno być opublikowane. Bardzo bym się cieszył, gdyby przełożono to na niemiecki i żeby Niemcy mogli o tym poczytać.
- Mam jeszcze dwa pytania. Dlaczego pan przyjął pseudonim „Błyskawica”?
Na odprawie wymagano, żeby to były zjawiska meteorologiczne: chmura, szaruga i tak dalej.
- To pan mówił, ale dlaczego akurat pan sobie przyjął „Błyskawica”?
Taka [nazwa] jakoś mi weszła. Prawdopodobnie gdybym się więcej, dłużej zastanawiał, to bym wziął jakiś krótki [pseudonim] – „Błysk”, bo „Błyskawica” jest za długi.
- Gdy wybuchło Powstanie, miał pan dziewiętnaście lat. Jakby pan miał znów dziewiętnaście lat, to poszedłby pan do Powstania Warszawskiego?
Oczywiście! To był obowiązek i byłem bardzo niezadowolony, że wróciłem, że mnie wysłano i znalazłem się w Pruszkowie, kiedy niektórzy inni koledzy poszli do Kampinosu i stamtąd w Góry Świętokrzyskie. Tam było dużo moich kolegów, łącznie z Kamińskim z mojego kursu licealnego.
Warszawa, 13 grudnia 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama