Jadwiga Klarner-Szymanowska „Aniołek”, Krystyna Ochocka
Nazywam się Jadwiga Klarner-Szymanowska. Byłam sanitariuszką, początkowo w oddziale imienia generała Bema, a później, kiedy oddział nie wykonawszy zadań w czasie Powstania, musiał się wycofać z Warszawy, na terenie Mokotowa Górnego, gdzie w szpitaliku na ulicy Idzikowskiego byłam do samego końca Powstania.
- Co robiła pani przed 1 września 1939 roku? Jak zapamiętała pani wybuch wojny?
1 września 1939 roku zastał mnie razem z matką w Kazimierzu, gdzie spędzałam ostatnie dni wakacji. Na wiadomość o tym, że wybuchła wojna postanowiłyśmy z matką nie czekać na przyjazd ojca, który miał nas zabrać następnego dnia, tylko natychmiast wyruszyłyśmy do Warszawy. Droga była z wielkimi perypetiami, ponieważ już pociągi nie zabierały cywilów, woziły wyłącznie wojsko. Wobec tego postanowiłyśmy pojechać do Warszawy statkiem. Był to szaleńczy zupełnie pomysł. Po pierwsze, dlatego że statek utknął na pierwszej mieliźnie i się nie mógł ruszyć przez pół dnia, a po drugie, przyleciały w pewnym momencie samoloty niemieckie i statek zbombardowały. Tak że całe szczęście, że nie zdołałyśmy się na niego załadować. Na przystani w Puławach znalazł nas ojciec, który bardzo zaniepokojony, dowiedział się w Kazimierzu, w naszym domu, od dozorczyni, że wyruszyłyśmy statkiem i był z daleka świadkiem bombardowania statku, ale myśmy jeszcze na niego nie zdążyły wsiąść. Znalazł nas na przystani i wyruszyliśmy do Warszawy. Droga trwała – sto pięćdziesiąt kilometrów – około dziesięciu godzin, nocą, bez świateł, bo reflektory samochodów były zamazane granatowa farbą. Tak że na dobrą sprawę to dziesięć metrów przed samochodem była widoczność i koniec. Szosa była zbombardowana, tak że droga była z przygodami. Ale dojechałyśmy.
- Czym zajmowała się pani w czasach okupacji, przed Powstaniem? Gdzie pani mieszkała, czy się pani uczyła?
W okresie okupacji – 1939, 1940, 1941 – uczyłam się na tajnych kompletach. Kończyłam liceum humanistyczne Roszkowskiej i Popielewskiej. Było nas pięć czy sześć dziewcząt. Komplety odbywały się w prywatnych oczywiście mieszkaniach. Maturę zdawałyśmy nietypowo, powiedziałabym, bo przed komisją egzaminacyjną była rozłożona licytacja brydżowa udająca grę w brydża, w razie gdyby był jakiś nalot. Ale jakoś Niemcy nie tępili nas specjalnie, tak że zdałyśmy bez większych problemów. Pamiętam tylko, że matura była wyłącznie ustna, a zaświadczenie, że zdałam maturę dostałam dopiero w 1945 roku, w lecie, kiedy przypadkiem na ulicy spotkałam eksprzełożoną i powiedziała: „Dziecko, przyjdź odbierz swoją maturę”.
- Czy może pani opowiedzieć o przyjaźni z Basią Drabczyńską i o Krzysztofie Baczyńskim?
Na kompletach zaprzyjaźniłam się bardzo z Barbarą Drabczyńska, późniejszą Baczyńską, żoną Krzysztofa Baczyńskiego. W komplecie było nas pięć czy sześć dziewcząt. Tak żeśmy się z Basią zaprzyjaźniły, że kiedy Baczyńscy się pobrali, to Basia nie chciała się zgodzić na to, by oni „w podróż poślubną” do Świdra pojechali beze mnie.
- Pracowała pani w czasie okupacji?
W czasie okupacji uczyłam się oczywiście na tajnych kompletach i pracowałam w warsztacie samochodowym mojego brata. Byłam taką panienką z okienka, co to wypisuje różne kwity na różne części. W czasie okupacji wszyscy musieli pracować, bo kto nie miał zaświadczenia z pracy – i to porządnego zaświadczenia, wydanego najlepiej przez jakąś instytucję niemiecką, z niemiecką „wroną” – to w pierwszej łapance mógł być złapany i wysłany na roboty do Niemiec. Natomiast to chroniło, więc na ćwierć etatu, bo chyba nawet nie na pół, pracowałam w warsztacie, a poza tym się uczyłam.
- Czy może pani powiedzieć, jak zapamiętała wybuch Powstania, 1 sierpnia i gdzie panią zastał wybuch Powstania?
1 sierpnia, z samego rana zawiadomiła mnie łączniczka, gdzie jest nasze zgrupowanie. Noc na 1 sierpnia, pamiętam, że spędzałam u brata na Mokotowie, ponieważ tam przenieśliśmy rodziców z Saskiej Kępy, obawiając się, że może front się zbliżyć i że Saska Kępa będzie odcięta i nie będziemy mieli kontaktu z rodzicami. To byli już starsi państwo oboje. Matka była po wylewie, prawie niechodząca. Łączniczka zawiadomiła mnie i podała adres, pod który mam się stawić. Chyba już w południe kazali nam przybyć. Wobec czego całą moją ogromną, przyszykowaną i miesiącami zbieraną apteczkę, w wielkim, pamiętam, kartonie, dźwigałam z Mokotowa na Czerniaków, na punkt, gdzie miałyśmy być. I tam zastało mnie Powstanie.
- Jak dalej wyglądał pani udział w Powstaniu, po pobycie na Czerniakowie?
Oddział mojego brata nie wykonał zadania, które miał wykonać, bo mieli zdobyć koszary Daku. Koszary Daku to była twierdza, forteca dosłownie, pełno bunkrów, a ci nasi biedni chłopcy, z krótka bronią jak oni mieli je zdobyć? Było sporo strat, byli ranni, byli zabici. Tak że wycofali się i wyszli w Lasy Chojnowskie, a mnie brat kazał iść na Górny Mokotów – kuzynostwo nasi mieli tam dom. Przeszłam chyłkiem, opłotkami, bo sytuacja była niejasna. Nie było wiadome właściwie, gdzie są Polacy, gdzie Niemcy. Jedno było wiadome, że oddział mojego brata się wycofał w ogóle z Warszawy. I zaraz następnego dnia po dotarciu na Górny Mokotów, poszłam do komendy i zgłosiłam się, że jestem sanitariuszką i się zgubiłam. Bo trzeba powiedzieć, że tak to właściwie było. Wobec tego kazali mi się zgłosić, pamiętam, to była ulica Idzikowskiego, gdzie był nieczynny w tym momencie (to były przecież wakacje), internat dla chłopców. Były tam trzy pokoje i kazali mi urządzić szpital. Możliwości były, bo łóżka były, bielizna była, największy był problem z materiałami opatrunkowymi. Ale muszę powiedzieć, że nadzwyczaj znaleźli się sąsiedzi, ludzie z okolicznych domów. Przynosili mi całymi tłumokami materiały opatrunkowe: watę, gazę, jakieś leki, środki dezynfekcyjne. Tak że właściwie z takiej zbieraniny organizowałam szpitalik. Jeszcze się zgłosiły trzy dziewczyny, razem było nas cztery. Wszystkie byłyśmy mniej więcej w wieku 18–22 lata i wszystkie miałyśmy podobne przeszkolenie sanitarne. Naszym szefem był doktor Stępniewski, dermatolog-wenerolog. Dosyć to humorystyczne się wydaje. W każdym razie to był lekarz, a my wszystkie tylko po przeszkoleniu naprawdę niewieleśmy umiały z pierwszej pomocy. No i zorganizowałyśmy szpitalik.
- Czy może pani opowiedzieć o odwiedzinach u Rodowicza?
Już nie pamiętam, kto mi powiedział, że Zygmunt Rodowicz [red. pseud. „Katoda”, brat Jana „Anody”] leży w szpitalu. Na ulicy Chełmskiej był klasztor, w pomieszczeniach u sióstr zorganizowano szpital, do którego po zranieniu przeniesiono Zygmunta Rodowicza. Miał fatalny postrzał, bo dostał w łopatkę, przez bark, to była lewa ręka. Na wielkim, tak zwanym „samolocie”, na szynie miał [rękę]. Powędrowałam tam i zobaczyłam go, blady był jak śmierć, wychudzony, bo z jedzeniem marnie, ale w każdym razie ręka mu się goiła. Porozmawialiśmy trochę i on sam mnie wyrzucał od siebie: „Idź, idź! Bo zaraz będzie ostrzał”. Ponieważ Niemcy działali jak w zegarku, z niemiecką systematycznością, było doskonale wiadomo, o której i gdzie zaczyna się ostrzał. Rzeczywiście, zdążyłam ujść z pół kilometra, może kilometr od ulicy Chełmskiej, kiedy widziałam ze skarpy wiślanej – bardzo dobry był widok na Dolny Mokotów – ostrzał. Wyraźnie bombardowali głównie szpital. To było dla mnie pierwsze ostrzeżenie, że Niemcy mieli orientację doskonałą, musieli mieć wywiad i ostrzeliwali specjalnie właśnie szpital.
- Jak zapamiętała pani żołnierzy strony nieprzyjacielskiej spotkanych w walce lub będących w szpitalu?
Widziałam tylko raz, wziętych do niewoli. To był generał, ktoś jeszcze, nie znam się na ich stopniach, w każdym razie władowali się samochodem na barykadę, nie wiedząc w ogóle, że to już są powstańcy. Zatrzymali ich. Któryś z Niemców był ranny, dlatego ich do mnie przyprowadzili. Pamiętam tylko zwierzęce, wystraszone oczy tego generała, który krzyczał: „Nie zabijać! Nie zabijać!”. No, bohaterski naród!
- Czy może pani powiedzieć o „krowie”, jak pani słyszała, będąc w szpitalu?
Stale były, „krowy” albo „szafy”. To były sprzężone działa, wyrzutnie i to robiło koszmarne zupełnie wrażenie. Wyrzutnie ustawione były w szereg, stopniowo, w odstępach paru sekund, jedna za drugą wystrzeliwała, z tym straszliwym zupełnie rykiem – to był właśnie dźwięk przesuwanej ogromnej szafy lub krowy. Przy czym jedna była rzecz dobra, że można się było zorientować w kierunku, nieomal dokładnie w miejscu, gdzie za kilka sekund padną pociski. Na przykład [w] mój ostatni dzień w Powstaniu, doskonale wiedzieliśmy nim pociski spadły, że oni strzelają na nas.
- Jak przyjmowała walkę waszego oddziału ludność cywilna Mokotowa?
Muszę powiedzieć, że spotkałam się tylko i wyłącznie z jak najbardziej pozytywnym odzewem ze strony ludzi cywilnych. Bo przecież myśmy nic ze sobą nie mieli. Każdy wyszedł na to Powstanie z chustką do nosa i jednak jak coś było potrzeba, można było pójść, poprosić, dali zawsze. Coś z bielizny. Pamiętam moją przygodę, jak poszłam do kuzynki, która mieszkała na Wielickiej. Z ogródka u niej przyniosłam sobie kubeł wody, bo przecież nie było wody w kranach, trzeba było nosić. Troszeczkę woda się podgrzała na słońcu, ale była cholernie zimna. Jakoś się umyłam, wyprałam sobie bieliznę, powiesiłam na krzaczkach. Szczęśliwie nie było ostrzału, wszystko się pięknie wysuszyło jako tako, ubrałam się, wyszłam. Uszłam ze dwieście metrów, jak się zaczął ostrzał. Wpadłam do najbliższego domu, na klatkę schodową, a akurat zniosło górę tego domu, całe pierwsze piętro poszło. No i wyszłam w charakterze murzyna. Świeżo umyta, uprane wszystko, teraz brudne, umorusane, ale bez obrażeń.
- Jak wyglądało pani życie codzienne podczas Powstania? Jaka panowała atmosfera wśród kolegów w oddziale?
Już nie miałam do czynienia z oddziałem, bo wtedy, kiedy byłam na Górnym Mokotowie, to już mój oddział poszedł w Lasy Kabackie.
- Ale na Mokotowie w szpitalu?
Na Mokotowie byłam związana ze szpitalem przy Idzikowskiego, który pełnił też rolę punktu opatrunkowego. Wpadali, wypadali. Właśnie „Zakapior” legendarny i ci jego koledzy, przyjaciele, wpadali do mnie, jak któryś potrzebował. Najbardziej mnie zawsze bawiło, jak czasem spotykałam ich, kiedy szli na placówkę (fason trzymali okropnie), przechodząc koło mnie [wołali] chórem: „Czołem »Aniołek«!”. Zgłaszali się do szpitalika na opatrunki zarówno „chłopcy” jak i cywile. Chodziłyśmy też do rannych leżących w mieszkaniach prywatnych.
- Opowie nam pani, od czego się wziął pseudonim „Aniołek”?
„Zakapior” mnie tak przechrzcił. Przyprowadzili go rannego do mnie do szpitalika. Biedak okropnie dostał z boku postrzał, przez górną wargę. Tak że mu nos podcięło, górna warga zniesiona właściwie zupełnie, wyglądał koszmarnie. Nie był chyba urodziwym z natury, a tutaj zmasakrowana twarz. To było rzeczywiście okropne, więc jak go do mnie przyprowadzili, szalenie delikatnie, w miarę możliwości, robiłam mu opatrunek. Oczyściłam ranę, opatrunek założyłam. Cały czas z zaciśniętymi oczami siedział, nie ruszał się, nic. Kiedy kończyłam, otworzył oczy, spojrzał na mnie i jęknął: „Aniołek!”.
- Czy słuchała pani radia podczas Powstania lub czytała pani prasę podziemną?
Nie. Radia nie słuchałam, nie miałam na to czasu. Muszę uczciwie powiedzieć, że byłam diabelnie zajęta w czasie Powstania, bo przecież nas było mało a roboty było huk. Rannych było masę, a musiałyśmy same wszystko robić, łącznie ze sprzątaniem. Natomiast było jedno miejsce, już nie pamiętam gdzie, gdzie wywieszali kartkę z nasłuchu z radia BBC, więc tam wszyscy ganialiśmy, żeby przeczytać, co o nas mówią. Bo już mówili o nas w BBC.
- Jak zapamiętała pani dzień 18 września, dzień pierwszych alianckich zrzutów?
Ten pierwszy zrzut to był już później jakoś, jakoś później.
18 września, bardzo możliwe. To było szalone przeżycie! Nadzieja niesłychana. Nic z tego nie wyszło. Najpierw usłyszeliśmy dziwny huk, jakiś dziwny szum. Po jakimś czasie zorientowałam się, że szum górą idzie, że to chyba samoloty. I rzeczywiście, zobaczyliśmy chmurę samolotów. Były ostrzeliwane, rozrywały się pociski, któryś samolot widocznie dostał, bo pamiętam, że zmienił lot, gdzieś w bok potem leciał i dymił. Tak że kogoś zestrzelili. Ale zrzuty, niestety, przeważnie poszły na niemiecką stronę.
- Jakie jest pani najlepsze a jakie najgorsze wspomnienie z okresu Powstania?
To było tak szalone przeżycie, że mnie jest trudno coś powiedzieć. Najlepsze, to może to był moment, kiedy wyszłam z dołu, z Czerniakowa, na Puławską i zobaczyłam barykadę i naszych chłopców w niemieckich hełmach i na około hełmów biało-czerwone opaski. Nagle z Warszawy okupacyjnej pełnej Niemców znalazłam się na kawałku wolnej Polski. To było coś niesamowitego zupełnie. Niesamowite!
- Proszę powiedzieć, jak wyglądał dla pani koniec Powstania?
To był 25 czy 26 września. Myśmy wiedzieli, że już nas wykańczają. Zaczęło się od tego, że usłyszeliśmy rano niemiecką piosenkę. Żołnierze niemieccy śpiewali:
Heili, heilo. Nigdy nie było tego słychać wcześniej. I usłyszeliśmy. Nasz szpitalik był najbardziej wysunięty, w stosunku do linii niemieckich najbliższy. Myśmy byli ci pierwsi do zgarnięcia. Zorientowaliśmy się, że coś niedobrze, jeżeli słychać Niemców śpiewających. Pamiętam zdążyłyśmy dać śniadanie naszym rannym, sławetna zupę – „pluj”, popluli sobie. Pamiętam, że nie zdążyłam jej zjeść, bo później byłam okropnie głodna. Dałyśmy rannym zupę i zaczął się straszny ostrzał. Już wyczuwałyśmy, że to już jest na nas, wyraźnie. Rannych czym prędzej zniosłyśmy do piwnicy, paru mogło chodzić, a resztę żeśmy zniosły i czekamy, co będzie dalej. W pewnym momencie cisza, więc wyskoczyłam z piwnicy, wyszłam. Szpitalik był w willi, w ogrodzie. Wybiegłam, jest cicho, wybite szyby, więc otworzyłam drzwi na taras, a tam ludzie w panterkach. Żołnierze w panterkach i nie zauważyłam, że nie mieli opasek biało-czerwonych, więc do nich z pretensją: „Chłopcy, co się dzieje?!”. A ci do mnie:
Raus! No, to już nie byli nasi chłopcy. Potem nas pogonili na teren Wyścigów. Po drodze jeszcze się znalazłyśmy z naszymi rannymi, bo ludzie nieśli na noszach tych, którzy nie mogli iść sami, pomagali tym, którzy mogli iść, ale [byli ranni]. Tak że pozbierałyśmy większość naszych rannych. Pamiętam, że dwóch było na noszach, „Alek” i jeszcze drugi. Oni byli na noszach i myśmy ich niosły, ale trudno sobie nawet wyobrazić, jak potwornie ciężki jest leżący człowiek na noszach. To cztery osoby na jedne nosze przynajmniej. Nie byłyśmy takimi znowu siłaczkami z moimi koleżankami. Strasznie było ciężko, tak że ludzie nam pomagali ich nieść. Niemcy zapędzili nas na Wyścigi, do pustych wtedy zupełnie stajni.
- Proszę powiedzieć, w jaki sposób się pani wydostała z obozu na Wyścigach?
Nie miałam najmniejszej wątpliwości, że trzeba uciekać. Mimo Powstania, mimo głodowania byłam pucołowata i z rumieńcami, więc wspaniały materiał na roboty przymusowe. Miałam twarde postanowienie: uciekać i powiedziałam moim towarzyszkom: „Ja uciekam”, a one: „To my też”. Miałam piękną bransoletę, ciężką, z brązu, którą mi brat przywiózł z Himalajów. Bardzo byłam do niej przywiązana, chodziły słuchy, że Janusz zginął. Okazało się, że był ciężko ranny ale wyżył. Z tą bransoletą cały czas w czasie Powstania byłam. Tak siedziałyśmy ponuro, bo wygonili już wszystkich ludzi do Pruszkowa – bo tam setki ludzi do stajen nagonili z Mokotowa – i myśmy zostały, cztery dziewczyny. Przyszły takie grubawe, rozmemłane szkopy. Powiedzieli, że oni nie są Niemcy, oni są Bawarczycy. Zaczęła się rozmowa o bransoletce: „Jaka ładna bransoletka”. A ja po niemiecku zupełnie po murzyńsku mówię, ale się dogadaliśmy. „Chce pan tę bransoletkę? To niech pan nas w nocy doprowadzi do dziury w płocie”. Bośmy się zorientowały, że są dziury w płocie. Ale same nie mogłyśmy iść, bo patrole chodziły po obozie. Rzeczywiście, w nocy przyszli po nas i idziemy. Oni najpierw, my za nimi. W razie czego, jak szedł patrol, to my w bok i spódnice na głowę – udajemy, że „za potrzebą”, jak to się mówiło elegancko. Jakoś dotarliśmy do dziury w płocie i mnie się tej bransolety żal zrobiło. Pamiętam, że dwa tysiące matka mi dała przed samym moim wyjściem na Powstanie, kiedy się żegnała. Matka była po wylewie i już nie bardzo się orientowała, co się dzieje, a wyciągnęła spod poduszki dwa tysiące złotych zawinięte w chustkę i powiedziała: „Weź to. Może ci się przydać”. Mnie się żal zrobiło tej bransoletki, bo to jedyna pamiątka po bracie. Pytam się Niemców: „A może wolicie pieniądze zamiast tego?”. No i dałam im te dwa tysiące zawinięte w chustkę matczyną a bransoletka została. Do dziury w płocie nas zaprowadzili. Ale jeszcze trzeba było powiedzieć wcześniej, skąd myśmy wiedziały, dokąd iść. Poprzedniego dnia taka była sytuacja, że wygonili wszystkich chodzących ludzi z tych stajen. Ale myśmy zostały, z dwoma leżącymi na noszach rannymi chłopcami. Jeden był cały w gipsie, a drugi był postrzelany, miał ze sto kilkadziesiąt odłamków. Pamiętam, że tyle wydłubał z niego doktor. Też miał opatrunek na całe ciało, nie mógł się ruszyć. Przyszedł
Oberleutnant, szef całego obozu i wobec tego, moją murzyńską niemczyzną, tłumaczę mu, że jesteśmy sanitariuszki, tu są dwaj ranni, ale nie jesteśmy w stanie ich wynieść, żeby mi pozwolił wyjść z obozu to przyprowadzę jakąś podwodę i ich wywieziemy. Najpierw, pamiętam, że on się obruszył tak jakoś, poczym mnie się pyta po niemiecku: „Ile pani ma lat?”. A mnie się pomyliło, chciałam powiedzieć, że osiemnaście – miałam dwadzieścia dwa, ale osiemnaście to lepiej brzmi – i zamiast powiedzieć, że osiemnaście, powiedziałam po niemiecku, że osiemdziesiąt. No i straszny wybuch śmiechu tłumu Niemców, którzy tam stali. Byłam pyzata i rumiana, więc możliwe, że to go jakoś rozbroiło, bo dał mi kartkę i powiedział: „Niech pani idzie z tą kartką, do wacht i niech pani przyprowadzi podwody”. No to fajno! Wybiegłam. Dosyć głupia sytuacja, bo z tyłu pali się Warszawa, przede mną pola, gdzie mam iść? Dziś tam stoją drapacze chmur, a wtedy było puste pole, kartofle i kapusta rosły. Ale zobaczyłam jakąś chałupkę, więc poszłam w tamtym kierunku. Podchodzę, myślę: „Jak ja będę prosić o podwodę, przecież ludzie się boją do obozu jechać?!”. Ale zastałam gospodarza, młody był chłop, przy koniach i mówię mu, jaka sytuacja, że mam kartkę: „Mam pozwolenie na wywiezienie rannych, zgodzi się pan?”. A on mówi: „Siadaj paniusia!”. Założył konia i pojechaliśmy. Myślałam, że jak rannych położymy na wozie, to i my same też możemy. Zaczęłyśmy się ładować, a
Oberleutnant mówi: „Nie, nie, nie.
Schwester zostają”. No to trudno, chłopaki pojechali i zostałyśmy i tak siedzimy smutno. Już nikogusieńko nie ma, bo już wszyscy są pogonieni dalej i my cztery dziewczyny w tym obozie pełnym Niemców. Bardzo nieprzyjemna sytuacja. Ale siedzimy i przychodzi tych dwóch grubawych, rozmamłanych – typowe „Szwejki”. Zaczynamy gadkę, że oni nie są Niemcy, oni Bawarczycy. Tak rozmawiamy, tamte dwie koleżanki, chyba w ogóle nie umiały po niemiecku, a ja murzyńską niemczyzną. Ale jak żeśmy tak porozmawiali sobie z kwadransik, to on mówi: „O! Jaka ładna bransoleta”. A ja mówię: „A pan chce ją?”. A on: „No”. – „To niech pan nas zaprowadzi do dziury w płocie w nocy”. – „Dobrze”. No i rzeczywiście, przyszli we dwóch, podprowadzili nas do dziury w płocie, ale mnie się żal zrobiło bransoletki i miałam te dwa tysiące w staniku schowane, od matki i mówię: „ A może pan woli pieniądze?”. – „No pewno, że wolę”. I dałam mu pieniądze i zachowałam bransoletkę.
- Co się z panią działo później, po Powstaniu, po wyjściu z Warszawy?
Po Powstaniu przede wszystkim chciałam znaleźć rodziców, bo nic o nich nie wiedziałam. W każdym razie, jak z obozu wyszłyśmy, to doszłyśmy do Konstancina-Jeziorny. Jakoś żeśmy się dotelepały, tam znalazłyśmy szpitalik zorganizowany w prywatnej willi. Już żeśmy się umówiły, że będziemy u nich pracować. Jedna z pracujących tam sanitariuszek powiedziała: „Dobrze, ale najpierw to musicie się doprowadzić do porządku i odpocząć”. Musiałyśmy ładnie wyglądać! Dała nam klucze do domku ogrodnika, przy domu jej rodziców. Rzeczywiście, poszłyśmy do tego domku. Jakeśmy się zaczęły myć i szorować, to jak woda wyglądała, to się nie da opowiedzieć. To była czarna breja, to co z nas spływało. Jeszcze po drodze, idąc do szpitalika, natknęłam się na jednego z chłopców z oddziału naszego. On mi powiedział, gdzie oni są, że jest Janusz, mój brat, z nimi razem. Więc oczywiście zrezygnowałam już z tego szpitala, poszłam szukać brata. Znaleźliśmy się wreszcie i postanowiliśmy, że koniecznie trzeba jednak odnaleźć rodziców. On wiedział już, że rodzice są w Podkowie Leśnej, w domu rodziców przyjaciółki mojej siostry, więc że trzeba pojechać koniecznie, bo na pewno się bardzo niepokoili, co z nami. Wybraliśmy się. To było mniej więcej osiemdziesiąt do dziewięćdziesięciu kilometrów i na to mieliśmy nasze cztery nogi i jeden rower, do tego damka, więc bez żadnej możliwości, żeby usiąść na ramie. Wobec tego tak jechaliśmy: albo Janusz pedałował i ja stałam na tylnich ośkach, trzymając się go kurczowo, ale to było bardzo niedobrze. Ewentualnie ja pedałowałam, a Janusz za mną biegiem. A trzeba pamiętać, że to była przecież okupacja i godzina policyjna i po zapadnięciu zmroku Niemcy bez ostrzeżenia strzelali. Tak że to nie była bułka z masłem. A mieliśmy do zrobienia osiemdziesiąt kilometrów w ciągu popołudnia. Tak że ciężka była droga. Ale jakoś w każdym razie dojechaliśmy. Znaleźliśmy rodziców u tych państwa, no i wspaniale mieszkaliśmy, bo dostaliśmy jeden pokój. W tym jednym pokoju była nasza matka po wylewie, leżała na łóżku. Ojciec na kanapie. A my z siostrą i z bratem, we trójkę, na jednym oparciu od kanapy i sienniku. Bardzo było dobre spanie.
- Proszę powiedzieć, jak pani wspomina powrót do Warszawy po 17 stycznia?
Wróciłam do Warszawy 18 stycznia. 17 została Warszawa zdobyta przez Rosjan i zaraz z samego rana, osiemnastego, wyruszyłyśmy z siostrą. Pamiętam jak dziś, z wałówką, bo przecież wszystkie sklepy były zamknięte. Miałyśmy bochenek chleba i słoiczek pasty z marchwi z pomidorami, razem duszone. Bardzo było pyszne jedzenie, razem z chlebem. I dobrze żeśmy to miały. Bo miałyśmy nawet trochę pieniędzy, ale nic nie można było kupić. Bo już szły wiadomości od ludzi, że Bolszewicy jak weszli, to od razu zmienili pieniądze i za te stare młynarki, bo tak się nazywały okupacyjne pieniądze, nic się nie dostało. A innych pieniędzy nie mieliśmy.
- Jak pani wspomina spotkanie ze znajomymi w Warszawie, od razu po przyjściu z siostrą?
Pierwszych znajomych których spotkałyśmy z siostrą to przyszły, starych państwa Tauszyńskich, na Francuskiej. Na środku ulicy nam się rzucili na szyję. Nie pytali, co z rodzicami, jakeśmy wyszli, tylko szeptali do uszu: „Nie mówcie żeście były w AK, nie mówcie żeście były w Powstaniu, mówcie, że Niemcy was wywieźli”. Tak że już miałyśmy przestrogę. Od razu.
- Co się z panią działo po zakończeniu wojny, po maju 1945 roku?
[...] Na wiosnę 1945 można było zdawać na medycynę na Uniwersytecie Warszawskim, w każdym razie zobaczyłam ogłoszenie i poszłam zdawać. W 1941 roku zdałam maturę, a potem zapisałam się na tajną historię, już nie miałam do czynienia z przedmiotami, które na medycynie były ważne. Przyszłam na egzamin na medycynę i dowiedziałam się, że mam zdawać z chemii i z fizyki. W dodatku z fizyki zawsze byłam głąbem, tak że fatalne perspektywy, a chemii też nie lubiłam specjalnie. Ale uważam, że i tak nadzwyczajnie [mi poszło], bo dostałam trójkę. Ale niestety dla kobiet był
numerus clausus, bo było o wiele za dużo zdających kobiet, a mężczyzn bardzo niewielu. Tak że się nie „załapałam” niestety. Wobec czego pracowałam, się zahaczyłam w jakimś biurze po prostu, żeby trochę zarobić. Bo przecież ojciec był zupełnie bez żadnych dochodów i z czego tu żyć? Więc gdzieś się zahaczyłam i pracowałam, po czym się dowiedziałam, że można zdawać na medycynę w Poznaniu, więc wsiadłam w autobus – pamiętam, że się wtedy autobusem jeździło, bo do pociągów nie można było wejść w ogóle – i pojechałam do Poznania, gdzie rzeczywiście był taki egzamin. Jeszcze pamiętam, że było między innymi pytanie, kto napisał „Halkę” i któryś z kolegów ściągał od drugiego, zobaczył że coś na -szko i napisał Kościuszko. Ale w każdym razie tam się dostałam i dwa lata medycyny zrobiłam w Poznaniu.
- Czy była pani represjonowana po wojnie?
Nigdzie się nie meldowałam. Raczej nie przyznawałam się, nie chwaliłam się, powiedzmy tym, że byłam w AK i że byłam w Powstaniu, ale z tego tytułu nie miałam przykrości. Odwrotnie, w Poznaniu, po cichu rozprowadzono wiadomość, że warszawiaków, zdających na medycynę, traktują specjalnie łagodnie.
- Proszę jeszcze powiedzieć, jak pani wspomina pierwszą rocznicę Powstania w Warszawie?
Dosyć okropnie. Bo to wszystko jakieś takie było strasznie żywe. Bardzo przeżyłam Powstanie. Tak że to wspomnienie pierwszej rocznicy Powstania, zwłaszcza, że jeździły po Warszawie ciężarówki odkryte z młodzieżą i od czasu do czasu wrzeszczącą: „Cześć! Cześć!”. Nie bardzo wiem na czyją cześć to miało być, czy to miało być właśnie robienie nastroju powstaniowego? Cóż, wspomnienia były smętne – przecież wielu akowców było aresztowanych i wywiezionych „na białe niedźwiedzie” na Syberię.Serdecznie pani dziękuje za wywiad.Dziękuję i ja. A myślałam, że już wszystko zostało o Powstaniu powiedziane.
Warszawa, 22 stycznia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Ewa Żółtańska