Elżbieta Zaremba „Halszka”, „Myszka”
Elżbieta Zaremba z domu Sobańska. Urodziłam się w Warszawie 29 sierpnia 1923 roku. W Powstaniu Warszawskim byłam sanitariuszką. Na początku byłam w plutonie „Bicza”, kompanii „Jastrzębia”, Batalion „Ruczaj”, a potem byliśmy w plutonie „Nałęcz”, kompania „Habdanka” i „Ruczaj”.
- Proszę powiedzieć coś o latach przedwojennych, o swoich rodzicach. Czy miała pani rodzeństwo?
Miałam bardzo dużo rodzeństwa. Byłam dwunasta ciążą mojej matki, a jedenastym, najmłodszym dzieckiem. Oboje moi rodzice byli z Kresów, z prawdziwej Ukrainy. Ojciec urodził się i wychowywał w Szwajcarii. Matka wychowywała się w Żytomierzu, trochę w Pokutnie na wsi u dziadków. Mój ojciec od razu w 1918 roku przed Bożym Narodzeniem musiał wyjechać z Ukrainy przez Odessę. Matka została, miała jeszcze bliźniaki, mojego brata i siostrę, dwa razy uciekała z Ukrainy. Pierwszy [raz] był straszny, bo wytrzymać nie mogli tych komunistów. Zajechał pociąg i wszyscy się pchali, i moja matka z dziećmi, i część służby i wszystko to wlazło do wagonu, dusząc się, jechało do Polski. Tymczasem to wszystko było obmyślone po komunistycznemu. To znaczy, gdy podjechali pod dosyć wysoką górę, bohaterski komunista na lokomotywie wjechał na pociąg i rozbił pociąg. Nikomu nic się nie stało, poza moją ciotką, która musiała zostać w Kijowie i moim najmłodszym bratem, który wyleciał, bo musiały być wagony otwarte, ale jakoś się odchował, [chociaż] widać było na nim ten wypadek niemowlęcy. To był pierwszy raz. Drugi raz matce się udało znaleźć takiego komunistę, który chciał sam wyjechać. [Tam] przeważnie były gospodarstwa cukrownicze, a między innymi ojciec miał cukrownię. Matka dała pieniądze i dostała wagon. W wagonie [było] już wygodnie. Niektóre rzeczy zostawiła u proboszcza. Dwa razy ją wyrzucali z mieszkania. To jest zachwycające, że mimo wszystko ksiądz sprzedał te rzeczy i w latach dwudziestych piątych przysłał jej pieniądze z powrotem. Coś nadzwyczajnego. Matka, spokojnie jak spokojnie, przyjechała w 1919 roku tuż przed Bożym Narodzeniem.
- Jak pani wspomina przedwojenną Warszawę?
Mogę powiedzieć, że kochałam [to miasto] nad życie. Warszawa była dla mnie ukochanym miejscem. W momencie, gdy wychodziliśmy z Warszawy dostałam ataku histerycznego płaczu. Wszyscy mnie strasznie pocieszali, a płakałam coraz gorzej. Teraz zdaję sobie sprawę, że to była reakcja na Powstanie. Ku zdziwieniu moich dzieci nic się nie bałam w czasie Powstania, bo nie było [na to] ani czasu, ani głowy. Ale jak się Powstanie skończyło i musieliśmy wyjść, [uświadomiłam sobie], że to przegrana, przypuszczam, że to była reakcja. Wszyscy mnie pocieszali, aż matka się rozłościła na mnie. Matka przeszła przez barykady, doszła do nas na Mokotowską i spytała się: „Czego ty tak płaczesz?”. Powiedziałam: „Mamo, bo ja wiem, że już nigdy nie wrócę do Warszawy”. Matka powiedziała: „Jak będziesz chciała, to wrócisz”. Koniec, ucięła moje płacze i histerie. Ale to nie była histeria, przypuszczam, że takie płakanie to była reakcja nerwowa.
- Gdzie pani mieszkała przed wojną w Warszawie?
Przed wojną mieszkałam na ulicy Wiejskiej 17 na przeciwko Sejmu. Stamtąd nas [w czasie okupacji] szybko Niemcy wyrzucili. W czterech mieszkaniach mieszkałam. Mieszkałam na Piusa 45, gdzie było bardzo ciasno, to było pierwsze mieszkanie.
- Gdzie pani chodziła do szkoły?
Platerka. Szkoła Cecylii Plater, naprzeciwko budynku [małej] PAST-y, koło [gimnazjum] Wołowskiej.
- Czy w Warszawie przed wojną były organizowane bale dla dziewcząt?
Zabawy. Jak byłam w szkole, na bale chodziły panny, które zdały maturę. Były zabawy, prywatki się nazywały, były urządzane w prywatnych mieszkaniach, [na przykład] na imieniny zapraszało się koleżanki i chłopców i były zabawy.
- Był taki zwyczaj, że w niedzielę chodziło się na spacery do Łazienek, do Ogrodu Saskiego?
Nie. Po szkole musiałam chodzić na spacer. Bardzo nie lubiłam Ujazdowskiego.
- Jak pani zapamiętała wybuch wojny we wrześniu 1939 roku?
Strach. Mój brat z Warszawy zadzwonił, że jest samochód i mamy jechać do Lwowa. Ja i moja siostra za żadne skarby nie chciałyśmy. Była moja siostra z małym dzieckiem, była moja mama z kroplami walerianowymi, chorująca na bicie serca, tak jak ja teraz. Jak sobie pomyślałam, że zacznę gonić za mlekiem. Na szczęście matka powiedziała mojemu bratu, że jak jest wojna, siedzi się na miejscu, nie rusza się. Zostaliśmy w głupim Milanówku pod Warszawą, gdzie żeśmy byli i było zupełnie bezpiecznie. Raz bomby rzucono i było straszne podniecenie. Moja matka wtedy od razu załatwiła, że stworzono w Milanówku szpitalik i załatwiła u doktora, że poszłam pomagać. Kazali mi myć trupa. Pierwsza rzecz musiałam umyć umarłego. W życiu nie widziałam umarłego, naszego ojca widziałam. Nie wspominam tego szpitalika bardzo interesująco.
- Pani tata zmarł już przed wojną?
W 1932 roku. Wtedy, na tamte czasy, pięćdziesiąt sześć lat miał tylko, był starszym panem.
- Mamie było trudno, jak została z taką wielką gromadą dzieci?
Tak, ale miała dorosłe dzieci, które były bardzo dobre. Miała bardzo dobrego brata, wszyscy pomagali nam.
- Zaczęły się lata okupacji. Szczęśliwie pani przetrwała wrzesień 1939 w Milanówku?
Wyrzucili nas z Wiejskiej. Rok byliśmy na Wiejskiej, tylko zlikwidowaliśmy nasze mieszkanie. Obok było mieszkanie mojego brata. Mieszkaliśmy z bratem, a moja matka zamieszkała razem ze swoimi siostrami w pierwszym mieszkaniu na Piusa, które kupił ojciec. Było [tam] różnych starych ciotek, [które] miały pięćdziesiąt lat, dlatego moje braterstwo zaoszczędzili mnie i moją siostrę i zabrali je do siebie, żebyśmy nie były [ z nimi].
- Jak pani się zetknęła z konspiracją?
Zetknęłam się z konspiracją zupełnie inaczej, najpierw z harcerstwem. Nie byłam wcale w harcerstwie, ale w czasie wojny byłam w szpitalu, w szkole pielęgniarek. W 1941, 1943 roku poszłam do szkoły pielęgniarek. Potem poszłam na uniwersytet. Moja bratowa leżała w szpitalu razem z bardzo miłą panią. Byłam na oddziale jako pielęgniarka i ta pani się skarżyła mojej bratowej, że mają kłopoty z harcerkami, że zupełnie nie ma instruktorek, [aby] uczyć harcerki, jak to zrobić. Moja bratowa od razu: „Dlaczego ona nie może poduczyć?”. Najprzód zaczęłam uczyć harcerki i szukałam lokalu. Jak szukałam lokalu, to zwróciłam się do mojej koleżanki pielęgniarki, którą dobrze znałam. [Koleżanka] miała siostrę, która była przedszkolanką. Chciałam, żeby [jej siostra] mi po południu dała do używania lokal dla harcerek. Ona się zorientowała i mówi: „Słuchaj, chodź do nas”. Wzięła nas i prowadziła mnie. Jeszcze była trzecia, „Luna” był jej pseudonim. Trzy byłyśmy, każda miała swój pluton. W plutonie były trzy osoby: plutonowa i dwie [dziewczyny]. Ale to długo nie trwało, bo zgłaszały się dziewczęta po szesnaście lat. W 1943 roku, kiedy był Kutschera, były straszne łapanki. Moje podwładne z plutonu nie przychodziły w ogóle na odprawy. Miałam ich adres, mogłam się dowiedzieć, poszłam do domu. Matka na mnie wsiadła, strasznie mi nagadała. Wpuściła mnie wreszcie do domu, poprosiłam ją, żeby opuściła przedpokój i na chwilkę zostawiła nas same. Powiedziałam jej bardzo brzydko, przestraszyłam ją: „W wojsku to by cię rozstrzelano za niesubordynację”. Wtedy postanowiłyśmy: dosyć tych plutonów. Jak się zaczęła reorganizacja AK i myśmy jako grupa kobieca zostały odłączone i tylko przyłączone bezpośrednio do oddziału. Moja siostra, ja, dwie przyjaciółki i jeszcze jedna znajoma zrobiłyśmy pluton. Nie chciałam być wcale plutonową. „Lunę” wybrałyśmy, bo była najbardziej odpowiedzialna, ona niech będzie plutonową, chcemy sobie być same. Wtedy właśnie nas przydzielono do plutonu 135, plutonu pochodzenia kadeckiego. Gros chłopców było kadetami, był dowódca „Bicz” Tadeusz.
- Kiedy pani składała przysięgę akowską? Czy pamięta pani ten moment?
Nie. Pamiętam zupełnie inne momenty. Przyszłam na pierwszą odprawę. Pani doktór Zdziarska-Zalewska mieszkała na Mokotowie i miała troje dzieci. Mąż opuścił Polskę z najstarszym chłopcem, żeby jej nie było za ciężko. Miała synka dziesięć lat i dziewczynkę siedem lat. Jak pierwszy raz przyszłam, to ta mała nie chciała mnie wpuścić, nie mogłam [tego] zrozumieć. Była w ogrodzie przed domem, zajechała mi [drogę] wózkiem, gadała do mnie i zaczepiała mnie. Wreszcie matka wyszła: „Wpuść panią, wpuść, pani do mnie”. Ona pilnowała kto wejdzie. Jak przyszli po matkę, to mały dziesięcioletni chłopak złapał rowerek, wiedział, gdzie mieszka zastępczyni. Wszyscy wiedzieli od razu, wszyscy byli zawiadomieni błyskawicznie. Tak że dzieci były czasami nadzwyczajne.
- Jak pani mama do tego podchodziła?
Mama mówiła: „Wojnę należy przeżyć, a wy wszystko robicie, żeby zginąć”, ale co miała poradzić.
- Czy miała pani w czasie okupacji momenty niebezpieczne jak łapanka?
Dwa razy [byłam] w łapankach. To była jedna z najstraszniejszych rzeczy – łapanka. Łapanek było strasznie dużo jak był Kutschera. [Za każdym] razem szczęśliwie wyszłam. Pierwszy raz wyszłam, jak byłam na platformie. Zatrzymali, wypędzili, pod murem postawili rzędem. Co było straszne? Atmosfera. Od tych ludzi [wiało] strachem, grozą. Tu stał policjant niemiecki z karabinem. Byłam pierwsza. Niemiec szofer, który zatrzymał tramwaj, uratował mi życie. Był durny i nie potrafił wykręcić, stał plecami czy przodem do tramwaju i kazano mu wykręcić, a on nie potrafił. Niemiec się pienił na niego, a tu ludzie w strachu coraz gorszym. W pewnym momencie zobaczyłam jak jakiś pan wyszedł z teczką, podszedł do Niemca, który krzyczał na tego szofera i zaczął coś do niego mówić. Ten skinął głową i poszedł. Nam powiedzieli, ponieważ nas złapali, żebyśmy zawsze chodziły w ubraniu pielęgniarek pod płaszczem, bo obiecali, że nie będą wywozić. Do tego Niemca [powiedziałam] słabym niemieckim, że do dziecka idę, muszę iść. Karabinem pokazał, żebym szła i bardzo powoli, udając nieprzestraszoną zaczęłam iść. Niemiec się obejrzał, spojrzał na mnie, zobaczył widocznie płaszcz i czepek. Szofer od razu coś zrobił bez sensu i wyszłam. To było pierwszy raz. Drugi raz był straszniejszy. Jechałam też na platformie, były straszne tłumy. Jechałyśmy ulicą i budy za nami jadą. Ludzie zaczęli wyskakiwać i ktoś krzyczał: „Nie wyskakuj, za rogiem jest przystanek, wyskoczymy wtedy”. Czekam na róg, w tej chwili wykręcamy, patrzymy, przystanek i budy. Nie wiem, jak to zrobiłam, nogę podniosłam, stanęłam na poręczy tramwaju i skoczyłam w dół. Przypadkiem [obok] był klasztor karmelitanek, [gdzie] chodziłam. Miałam koleżankę, która wstąpiła do Karmelu. Dopadłam, ale nawet nie uderzyłam w drzwi, bo one widocznie obserwowały wszystko, drzwi otworzyły i wpadłam. To nie było przyjemne. Ale najstraszniejsza była atmosfera [panująca wśród] ludzi. Ludzie byli tak przerażeni, że stwarzali taką grozę, że ta groza na ciebie nachodziła.
- W 1943 roku wybuchło powstanie w getcie warszawskim.
To był piątek. Wyszłam na balkon, był dym, [było] bardzo brzydko, tylko do mamy powiedziałam: „Mamo, w Wielki Piątek”. Miałam parę koleżanek, które się kryły.
Czy się pomagało? Byłam młoda. Moja ciotka pomagała szalenie, znalazła błąkającego się po schodach klatki schodowej człowieka. Od razu go delikatnie zapytała: „Czy pan głodny?”. Powiedział: „Tak”. „To niech pan wejdzie”. Jak wszedł, dała mu jeść, powiedziała, że może przychodzić jeść. Siedział trochę czasu, ale potem musiał wyjść z domu. Zagrzał się przy piecu na stołku, dostał zupę, kluski albo kaszę i gdzieś wyszedł. Uważam dzisiaj, że się za mało Żydom pomagało.
Wacława Domaniewska. Moja matka Domaniewska z domu.
- Pani mówiła, że jednak parę koleżanek Żydówek ukrywało się.
Kryło się i uratowało się.
- Jak pani zapamiętała 1 sierpnia 1944 roku?
1 sierpnia 1944 roku zostałyśmy zwerbowane, nieliczne bardzo. To była ogromna pomyłka oddziału. Szłyśmy, [był] atak na ogromny budynek Departamentu Kawalerii [Ministerstwa Spraw Wojskowych] pomiędzy ulicą Litewską a placem Zbawiciela. Między wojnami był [tam] szpital. Jak Niemcy przyszli, to polskich rannych wyrzucili i trzymali szpital. Jak myśmy przygotowywali się do ataku to był szpital, ale Niemcy wywieźli stamtąd szpital i wsadzili jakąś żandarmerię. Myśmy byli świetnie zorganizowani. Mieliśmy świetne fotografie całego terenu gestapo. Po drugie, naprzeciwko Litewskiej mieszkał jeden z chłopców Zdzisław Śliwiński, który po wojnie mieszkał w Gdańsku (może teraz już nie, ale jak byłam ostatni raz w Polsce, to mieszkał). Miał mieszkanie. Rodzice oddali mieszkanie nam, wynieśli się do swoich rodziców. Jak było pierwsze zmobilizowanie w piątek, to do mnie przyszła moja siostra i poszłam pluton zwołać, miałam przepustkę, w RGO pracowałam wtedy na stacji w punktach sanitarnych. Miałam przepustkę i zwerbowałam inne, gdzie mam iść i żeśmy się zgromadziły, a potem codziennie dowódca plutonu pozwolił wychodzić: „Nie rozpuszczę was – powiedział „Bicz” – bo jestem zupełnie pewny, że Powstanie będzie”. Odprawa była rano, przyszedł goniec do „Bicza” i powiedział, że o piątej Powstanie – chłopcom nie mówić, obiad dać. Mnie miano nie [mówić], ponieważ miał być problem ze mną, bo dowódca powiedział: „Wy nie przejdziecie – miał rację – my po was przyjdziemy potem”. Strasznie protestowałam. Początkowo ukrywali to, że w pierwszym ataku my kobiety nie pojedziemy. Zjedliśmy obiad. Chłopcy byli w ostatniej chwili poinformowani, żeby nie byli zanadto podnieceni. Mieszkaliśmy na pierwszym piętrze, a na parterze Śliwińscy mieli sklep z wielkimi oknami naprzeciwko. Chłopcy, stukając butami przerażająco, zbiegli tak że wszystkie drzwi kamienicy się otwarły, zbiegli na dół o piątej. Dla mnie nie, [ale] dla mojej siostry to było szalone przeżycie, bo usłyszała wołanie: „Wojsko Polskie, patrzcie Wojsko Polskie”. Chłopcy przebiegli ulicęi, jeden zginął od razu. Czołgi niemieckie wyjechały, ale chłopcy zdobyli budynek. Nas nie chcieli trzymać w kamienicy. Od razu zaczęli ludzie przekopywać piwnice aż do Polnej. Świt tylko się zaczął, wygonili nas z tego domu i kazali nam zabrać PIAT-a, [którego] chłopcy zostawili. Miałyśmy bardzo ciężkie nosze amerykańskie. Różne ciężkie rzeczy musiałyśmy zabrać. Wyrzucili nas i myśmy poszły na Polną do ubezpieczalni. Strasznie było dużo trupów. Byłam w szpitalu, umierali przy mnie obcy ludzie. Może na mnie nie robiło to tak strasznego wrażenia jak na niektórych dziewczętach, [które] nie miały [z tym] nic wspólnego. Mogło to wyglądać strasznie. Niektóre dziewczęta [były] ze zgrupowania, [gdzie] byłyśmy razem u doktór Zdziarskiej-Zalewskiej. Znalazł się doktór „Kozioł”. Był doktorem rejonowym nad „Ruczajem” czy nad „Jastrzębiem”, bo myśmy były w kompanii „Jastrzębia”. Już wiedział, skontaktował się, kazał nam iść pod ambasadę czechosłowacką, która była zajęta i dołączyć. Wszystkie oddziały były porozbijane. Na Litewską atakował 139. [pluton]... Dlaczego oni atakowali Dom Prasy, kiedy mieli atakować Litewską? Poszłyśmy do ambasady czechosłowackiej. Od czechosłowackiej razem z chłopcami przeszłyśmy na Kruczą. Noc żeśmy jakoś wreszcie przespały, bo poprzedniej nie spałyśmy. Potem nas pogonili na Mokotowską 51/53. To była ogromna kamienica czynszowa. Było dowództwo batalionu. „Habdank” został dowódcą kampanii, a „Nałęcz” został dowódcą naszego plutonu. Zaczęło się działanie pod budynkiem PAST-y. Największe przeżycie [było], jak na PAST-ę przed czterema czołgami szły kobiety. [Czołgi] dojechały do barykady. Myśmy były na barykadzie. Chodziło o to, żeby wciągać kobiety, wołać, żeby wyszły. Chłopcy wyskoczyli i chcieli podpalić czołg. Czołg stał, a one były tak sparaliżowane strachem, że się nie ruszały. Jedna zdobyła barykadę, objęła mnie z całych sił i histerycznie krzyczała do mnie: „Ty nie wiesz, co oni chcieli ze mną robić!”. Nie mogłam jej rąk rozerwać. Wzięłam, podniosłam kolano i uderzyłam ją w brzuch, żeby poszła. Wciągałyśmy tych ludzi i za chwilę „Habdank” łapie mnie za rękę, mówi: „Leć do przekopu. Chłopcy zamiast lecieć do Kruczej lecą w przeciwną stronę do Jerozolimskich”. Poszłam, chłopcy biegli do ataku. Zapalili dwa czołgi. Dwa drugie czołgi wycofały się. Kobiety jakoś częściowo się uratowały. Kiedyś przeczytałam w „Tygodniku Powszechnym” wspomnienie jakiejś osoby, jacy myśmy byli straszni. Czego ona się mogła spodziewać, jak wydobywana była spod czołgu?
- Niemcy przed swoimi czołgami…
Pchali kobiety, dwadzieścia, czterdzieści kobiet, masę kobiet. Tylko same kobiety, mężczyzn nie było.
- Bo myśleli wtedy, że Powstańcy nie będą strzelać?
Myśmy myśleli, że przepuszczą. My się przestraszymy, nie zaczniemy do nich strzelać. Chodziło o to, żeby one jak najszybciej wydostały się spod czołgu, a one były tak sparaliżowane strachem, że one nie chciały się ruszyć. Chłopcy biegli do podpalania przekopem, piwnice miały straszne, kamienne podłogi. Tu jeszcze chłopcy byli jakoś ubrani, ale buty mieli takie straszne. Ślizgali się. Jednemu wyleciała butelka zapalająca na ziemię. Można było umrzeć ze strachu. Dlatego krzyczałam: „Na prawo, nie leć na lewo, na prawo!”. Jakoś podpalili dwa [czołgi], dwa się wycofały.
- Pani miała kwaterę na Mokotowskiej?
Na Mokotowskiej. Błyskawicznie i bardzo dobrą. Dopiero wychodząc z Warszawy dowiedziałam się od profesora Paszkiewicza, w którego mieszkaniu mieszkałam, jak to było. Błyskawicznie, nikt jeszcze nie miał kwatery, a myśmy miały. Profesor Paszkiewicz zobaczył, że idzie czereda wojska, chłopcy i dziewczęta. Zdawał sobie sprawę, co go czeka jak chłopców dostanie, zszedł i od razu poszedł do „Habdanka” i poprosił o dziewczęta. Myśmy dostały pokój w jego mieszkaniu. Biedna rodzina. Profesor Paszkiewicz stracił syna. Jak myśmy wychodzili, oddał nam mundur syna. Dostałam buty, bo nikt nie mógł włożyć butów na nogi, ja włożyłam. Córka była bez męża, bo siedział w oflagu. Dwoje małych dzieci. Myśmy tylko przebiegały czasem przez mieszkanie. To było smutne.
- Pani była cały czas na Mokotowskiej 55?
Cały czas na Mokotowskiej byłam. Najpierw przed PAST-ą, a potem „U Aktorek” w Ujazdowskich siedzieli Niemcy i chodziło o to, żebyśmy cały czas miały dyżury i pilnowały chłopców, żeby nie zasnęli, bo chłopcy byli pomęczeni i zasypiali. Żeby nie zapalili papierosów i żeby nie podnosili się, bo przecież się pokazują. Niemcy byli nastawieni i wiedzieli, że jesteśmy. Trzeba było być bardzo spokojnie, w przypadku gdy Niemcy się ruszą, strzelać do nich. Jak było pierwsze przerwanie, rozmowy pokojowe, to Niemcy przyszli do nas, jeść nam nie przynieśli, może nie mieli, ale przynieśli chłopcom papierosy.
To było bardzo miłe. Zaskoczona byłam. Jak myśmy wyjeżdżali, mówili
Kein Kinder, nie można się dziwić. Przyjmowali dzieci do wojska AK, bezprawnie, bo dzieci nie miały osiemnastu lat. Woda była strasznie ważna. Była studnia. W studni nie było wody, ale od czasu do czasu była. Jak była woda, to ludzie lecieli po wodę. Niemcy mieli nastawione [karabiny] na tę wodę. Z tego powodu rozpędzało się ludzi, bo zawsze byli ranni. Myśmy dostali rannego chłopca, jedna z dziewcząt została ranna, rozpędzając ludzi: „Ludzie uciekajcie stąd, Niemcy będą strzelać”. Jeden chłopiec poszedł, rozpędził i moja koleżanka dostała lekko, ale on chyba umarł. Bardzo był ranny, musieliśmy położyć go na noszach i przyszłyśmy we dwie do barykady, bo przez barykady trzeba było przejść do wody. Nie mogłyśmy podnieść [noszy], bo [były] bardzo ciężkie. Jakiś mężczyzna, mądrzejszy od nas, wychylił się do nas i mówi: „Zdejmijcie go z tych noszy”. Wychylił się, wyciągnął ręce: „Podnieście go z noszy i dajcie mi na ręce”, myśmy go podniosły, on nic nie ważył. To był jakiś chłopiec siedemnastoletni, od dwunastu do siedemnastu lat, niedojedzone dziecko, strasznie leciutki. To było pięć lat wojny.
- Były takie momenty, że było trochę wolnego czasu, że można było pośpiewać, porozmawiać?
Tak. Miałam przyjaciółkę, która doskonale grała na fortepianie. Bardzo nie chciała, nic nie robiła w czasie Powstania, ale musiała przejść z Kruczej na Mokotowską, grała na fortepianie i śpiewałyśmy. Powstanie było o tyle wielkim przeżyciem po latach grozy, okupacji (największa groza była wywołana łapankami; ludzie się strasznie bali łapanek), [że możliwe było] swobodne śpiewanie i chodzenie po ulicy, po tej części miasta, której Niemcy nie zajęli.
- Czy na Wilczej w kaplicy często odbywały się śluby powstańcze?
Śluby powstańcze, tak. To słynne jeszcze przed wojną. To była pierwsza kaplica, że Mszę Świętą ludzie mówili po łacinie. Teraz się mówi po angielsku lub po polsku w Londynie.
- Czy pani miała jakąś sympatię w czasie Powstania Warszawskiego?
Nie. Wszyscy się bardzo dziwili temu.
- Pani w Powstaniu miała dwadzieścia jeden lat?
W pracy był chłopak, wszyscy wierzyli, że my się kochamy. On może udawał, że się kocha, ale nic, zawracanie głowy.
- Pani najgorszy dzień w Powstaniu Warszawskim?
Był przekop przez Aleje Jerozolimskie. Ostatnie moje mieszkanie było na Okólniku. Doszliśmy do wniosku, że przejedziemy przez przekop z moją siostrą i pójdziemy [po] trochę bielizny, czegokolwiek. Przyszłyśmy, nic żeśmy nie dostały, bo była noc, a służąca zapakowała wszystkie rzeczy i schowała w piwnicy. Ludzie spali, nie było mowy. To było nasze pierwsze przejście, doskonale się przeszło, niektórzy zginęli. Tuż przed samym końcem Powstania, już nie było zupełnie jedzenia, żeśmy poszli na Kercelak, każdy kto miał siłę i ochotę, żeby pomóc – poszedł. Przeszliśmy przez kanał, poszliśmy na plac Kercelego i spotkaliśmy bardzo dużo znajomych. Jak zobaczyliśmy tych znajomych, to na środku placu zaczęłyśmy od razu dużo mówić. Naraz wyskoczył porządkowy i zaczął strasznie nas wymyślać: „Niemcy mają nastawioną broń na was, schowajcie się zaraz tutaj, zobaczycie”. W tej chwili usłyszałam naciąganie i nie zdążyłam się ruszyć. Podniosłam głowę i zobaczyłam jedną z najpiękniejszych rzeczy, jaką widziałam w życiu. To pociski spływały jak płatki jakieś. Skończyło się to. Mnie się na placu nic nie stało, chociaż nie uciekłam, ale [wśród tych], którzy uciekali, było strasznie dużo rannych. Teraz nie jedzenie, tylko człowieka musieliśmy ciągnąć i wracamy bez jedzenia. Doszłyśmy do wykopu, nie wpuszczają nas, mówią: „Niemcy rozbijają przekop”. Posłusznie czekamy. Posadziłyśmy na stołku tego ślepego. Ile będziemy czekać? Byłyśmy z moją przyjaciółką „Luną”. Wchodzimy, ale wejść nie można. Przekop był tak napchany ludźmi, że jak wchodziłam raz na rękę, raz na nogę stawałam, jakoś usiadłam. Siedzimy, a tu huczy nad nami, bo Niemcy rozbijają przekop. Ludzie nie wytrzymują i wyskakują. Siedzę, drzemy się: „Ludzie, nie wyskakujcie!”. Coraz luźniej, wygodniej się siedzi, a ludzie nie wytrzymują i wyskakują. Wreszcie i myśmy nie wytrzymały, wyskoczyłyśmy z tego przekopu. Moja towarzyszka w prawo Alejami Jerozolimskimi, ja w lewo chyba przez barykadę na Żurawiej przeskoczyłam. Cudem potrafiłam przeskoczyć. Huk i strach ludzki udziela się i nadaje atmosferę straszną.
- Była radość, jak była zdobyta „mała PAST-a”?
Była, ponieważ było bardzo dużo zajęć, było koło stu żandarmów zaaresztowanych. Kamienica była podwójna – na lewo było dowództwo batalionu, na prawo zrobili mały szpitalik. Ranni byli Niemcy, było nas trochę rannych, dużo zginęło. Zanim żeśmy skończyli [zdobywać] PAST-ę, to mieliśmy Rosjan. Niemcy starali się uciec w nocy po ciemku. Tylko Rosjanie zgadzali się w nocy Niemców mordować, malowali się na czarno. „Habdank” mnie wołał, nie wiem skąd zdobywał jedzenie, mówił: „Masz tu dla nich jedzenie, nakarm ich dobrze, a tutaj tyle a tyle – wyliczał mi – masz dać wódki; tyle, żeby nie byli pijani, ale żeby byli podchmieleni”. Oni się smarowali, szli i głosili, że mordują uciekających w nocy z PAST-y Niemców.
- Rosjanie byli u was w niewoli?
Nie, nie w niewoli. Dołączyli do nas, jakoś się plątali tak swobodnie. Raz byli, raz ich nie było.
- Później był moment kapitulacji. Jak pani wychodziła, to strasznie pani płakała.
Strasznie płakałam, a przedtem nie chciałam wierzyć, że będzie koniec Powstania. Była kompletna swoboda, mój brat, który był po tamtej stronie Marszałkowskiej, przyszedł nas odwiedzić. Mówi: „Rozmowy dochodzą”. Przypuszczał koniec Powstania. Mówię: „Nie, nie koniec”. Brat się tak zdenerwował.
Rodzony brat.
Andrzej Sobański.
„Junosza”
- Gdzie walczył, w jakim zgrupowaniu?
W 2 batalionie szturmowym „Odwet”
Tak, i on też.
Wyszłam z siostrą, przyjaciółką, pięć nas razem poszło.
Krystyna, pseudonim „Krynka”.
- Którędy pani wychodziła z Warszawy?
Jak całe wojsko przez Ożarów. Z piechotą. Wszyscy głosili, że nie dojdę, bo włożyłam oficerskie buty, które wszystkie sobie wydzierały, ale żadna nie mogła włożyć na nogi. Zabrały spodnie, zabrały górę, ale butów nie mogły. Szłam w tych butach. Wszyscy mi mówili: „Nie dojdziesz w tych butach, czyś ty oszalała iść w tych butach?”. Te buty mi się bardzo przydały, bo Niemcy bardzo je chcieli. Nie chciałam ich za żadne skarby sprzedać. Buty były bardzo wysokie. Wreszcie był bardzo wielki głód. Niemcy chcą buty i przy wszystkich, [przy] najbliższych koleżankach, które są głodne, głośno obiecują chleb, a ja butów nie chcę oddać. Oddałam buty, sprzedałam.
- Gdzie pani się doczekała wolności?
Doczekałam w Oberlangen.
- Jak pamięta pani ten dzień?
Nijak. Przedtem była bardzo [ładna] pogoda, żeśmy leżały i opalały się przy drutach, w każdym razie ja, bo tam lepiej słońce padało. Rano nie było wody, więc jeszcze przed apelem myśmy wychodziły i kąpały się gołe na dworze. Niemcy nas oglądali. Nam to nic nie szkodziło. Myśmy leżały i opalały się. Człowiek trochę odpoczywał, jeść nic nie było. Byłam w baraku, naraz usłyszałam, że jest Wojsko Polskie. Zaskoczyło mnie to. Jak wyskoczyłam, oni byli już na placu, później przed barakami.
- Dlaczego pani nie wróciła do Polski?
Wstręt do komunizmu. Za dużo od matki słyszałam o komunizmie.
Matka moja przeżyła Powstanie. Żyła po Powstaniu.
- Pani ma dwa pseudonimy: „Myszka” i „Halszka”.
„Halszka” to jest moje prawdziwe, a one wymyśliły „Myszka”. Pokręciły.
- Czy jakby pani miała znowu dwadzieścia jeden lat, poszłaby pani do Powstania Warszawskiego?
Dzisiaj nie mam dwudziestu lat, tylko osiemdziesiąt i zupełnie inaczej myślę. Jest mi bardzo trudno powiedzieć. Historycznie uważam, że Powstanie powinno być. Ale gdybym znowu miała dwadzieścia jeden lat i była taka, jaka byłam, na pewno [poszłabym], bo się rwałam do tego działania.
Londyn, 20 stycznia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama