Jadwiga Kopera
Jadwiga Kopera, urodziłam się we Francji. Miałam roczek, kiedy wróciliśmy do Polski. Mieszkaliśmy na ulicy Krochmalnej 73, na Woli. Powstanie przeżyłam w Warszawie.
- Proszę powiedzieć, jak pani pamięta wybuch wojny?
1 września w 1939 roku wybuchła wojna. Pamiętam doskonale, były to czasy ciężkie, trudne. Dzieci pomagały rodzicom.
- Czym zajmowali się pani rodzice?
Tata pracował w przedsiębiorstwie, a mama moja wychowywała dzieci – było nas czwórka dzieci – zajmowała się domem. Dzieci wtedy były troszkę dziećmi ulicy. Troszeczkę pomagały rodzicom, coś sprzedawały dzieci, tak różnie. My również żeśmy, pamiętam jak troszeczkę... była wojna, były czasy ciężkie, nawet gazety żeśmy sprzedawali. Pamiętam, jak kiedyś z tłumoczkiem gazet biegłam i krzyczałam:
Hitler kaputt! - Co jeszcze pani robiła, żeby pomagać rodzicom?
Byliśmy małe dzieci i pomagaliśmy w domu rodzicom, jedni drugim, jedno dziecko drugiemu pomagało.
- Czy pani pamięta czas początku wojny i zdobywania Warszawy? Jak to wyglądało?
Pamiętam naloty, jak były alarmy. Zawsze mówili: „Ogłaszamy alarm dla miasta Warszawy”, przyciemniane światła były. Mama na czarno zasłaniała okna. Syreny wyjące. Pamiętam, jak na ulicach szły kolumny Niemców młodych, utuczonych, w granatowych spodenkach, w żółtych bluzach ze swastyką, w czarnych skarpetach maszerowali i śpiewali ulicami. Pamiętam jak szły kolumny Żydów pędzonych do pracy, a Niemcy z pytami gumowymi ich popędzali, często bili, jak się któryś wychylił z kolumny. Młodzi chłopcy podbiegali czasami z paczką papierosów, sprzedawali im. Pamiętam łapanki na ulicach.
Kiedyś moją siostrę złapali do „budy”, ale mama poszła i wstawiła się, uprosiła ich i wypuścili. Jako dzieci często przebywaliśmy właśnie na ulicy róg Wolskiej i Przyokopowej. Była tam też kawiarenka i [znałam] małą dziewczynkę, Kira miała na imię... To była nasza koleżaneczka, była Żydóweczką. Kiedyś było tak, że na Wolskiej szła dziewczynka. Mówimy do niej: „Nie wchodź do kawiarenki, siedzą Niemcy, zabiją cię”. Spostrzegł ją Niemiec, wyciągnął broń i krzyknął: „Jude!”, a dziewczynka mówi: „Nie jestem Żydówką”. On wyjął pistolet, ją zabił. Dziewczynka leżała tak na ulicy, rozłożyła ręce... Żeśmy za nią tak płakali.
- Czy widziała pani inne łapanki albo egzekucje? Była pani dzieckiem, które pewnie było ciekawe wszystkiego.
Tak, tak. Kiedyś bawiliśmy się na rogu Wolskiej. Akurat była łapanka i nas kilkoro dzieci wskoczyło do cukierni. Niemiec szedł za nami, a my przycupnęliśmy wszyscy za ladą i cukiernik zapłacił karę za nas, że nas przyjął.
- Jak wyglądało pani życie szkolne? Czy chodziła pani, pani brat, siostry w czasie okupacji później do szkoły?
Tak. Chodziliśmy do szkoły. Chodziłam do szkoły, ale to już było później, nie mogę sobie w tej chwili skojarzyć, jak to było.
- To może później się pani przypomni.
Brat mój, jak były naloty, leżał na łóżku i czytał książki. Był bardzo ciekawy i bardzo lubił czytać. Mama się ciągle denerwowała, że on nie schodzi do schronu, a on tak chłonął książki. Mówi: „Gdzie ma spotkać mnie nieszczęście, to i tak mnie wszędzie spotka”. Przeżył wojnę i później zginął w wojsku w służbie czynnej.
- Czy ktoś z pani rodziny był w konspiracji, czy pomagał AK albo brał później udział w Powstaniu?
Nie. Mój mąż tylko był na froncie i walczył z Niemcami jako ochotnik. Miał siedemnaście lat i poszedł na front. Był dowódcą plutonu, jest zasłużony i ma wiele odznaczeń.
- Proszę powiedzieć, jak z punktu widzenia pani, jako dziecka, wyglądała okupacja? Czy pani się bała, czy były na przykład problemy z wyżywieniem? Jak pani to zapamiętała?
Wszyscy się baliśmy, nalotów... Każdy to bardzo przeżywał. Schodziliśmy do schronów.
- Jak wyglądało zejście do schronu?
Piwnica po prostu, zwykła piwnica. Schroniliśmy się i kiedy wybuchło Powstanie...
- Jeszcze nie idźmy do Powstania, jeszcze sprzed Powstania na pewno ma pani wspomnienia. Chodzi mi o to, że widać samoloty, wiadomo, że będzie nalot...
Tak, samoloty, naloty. Bardzo się baliśmy...
- Chodzi mi o to, jak to wyglądało. Pani mama zbiera dzieci, wszyscy schodzą do piwnicy i co się dzieje w piwnicy? O czym państwo rozmawiają?
Siedzimy w piwnicy i się modlimy. Jak jest później odwołany alarm, to idziemy do domów, do swojego mieszkania.
- Jak alarm był odwoływany?
„Ogłaszamy alarm dla miasta Warszawy”, ogłaszali i słychać było, jak lecą samoloty i bomby rzucają, a później: „Odwołujemy alarm” i wychodzimy ze schronów.
- Były cztery lata, to dość długo. Jak pani pamięta Niemców z tego okresu, okupantów Warszawy?
Tacy butni, baliśmy się ich. Byli butni i źli.
- Jak pani zapamiętała zabawy z młodzieżą? Przecież nie wszędzie można było wchodzić.
Z młodzieżą... Mieliśmy koleżanki podwórkowe, z tego samego domu. Ale to przeważnie były dzieci, które pomagały rodzicom coś sprzedać, czy... bo dzieci były po prostu inne niż teraz.
- Mniej było czasu na zabawę?
Nie, nie. To była raczej walka o byt.
- Co jeszcze dzieci robiły oprócz domowych zajęć, pomocy przy sprzątaniu czy wychowywaniu rodzeństwa? Sprzedawały gazety, czy coś jeszcze robili pani młodzi koledzy czy koleżanki?
To były jeszcze wczesne lata. Do szkoły każdy [chodził] lub uczył się czegoś w domu, czytał. Dzieci chodziły w zależności od wieku.
- Przejdźmy do Powstania. Jak pani pamięta wybuch Powstania?
Było tak. Kiedy wybiła godzina „W” i samoloty nadleciały, w nasz dom uderzyła bomba. Siedzieliśmy w schronie i od podmuchów bomby poprzewracaliśmy się w piwnicy. Najedliśmy się piachu, pyłu i po prostu żeśmy się... Był straszny impet od bomby. Cała jedna oficyna się zwaliła i uciekliśmy... Zaczęliśmy się modlić. Mówiliśmy „Pod Twoją obronę...” i uciekliśmy z piwnicy. Przez barykadę uciekliśmy do innego schronu, do Haberbuscha. Ponieważ Haberbusch był też bardzo zagrożony, mówiliśmy, że mogą być też naloty. Znów wróciliśmy do zburzonego domu. Bo mieszkaliśmy w pierwszym podwórzu, a to były trzy podwórza. W trzecim podwórzu u mojej cioci, bo ciocia mieszkała w trzecim podwórku i jeszcze jej mieszkanie trochę ocalało i u niej żeśmy się zatrzymali i u niej przebywaliśmy. Któregoś ranka ludzie się troszeczkę zabezpieczali, to znaczy swoje rzeczy troszeczkę, jak tu było zniszczone, to schowaliśmy do piwnicy walizki i przysypało się śmieciami, gruzem, żeby to troszeczkę zakonspirować, żeby nie było widać. Wpadli Ukraińcy i krzyczeli:
Uchadi, budu strelać! Mama przezornie wzięła nam płaszczyki, dla mnie, dla siostry. Tylko mówi: „Weźcie płaszczyki, bo idą już chłody, nie wiadomo co będzie i czy w ogóle wrócimy”. Wzięła płaszczyki, nam dała i nie pozwolili Ukraińcy w ogóle nic zabrać tylko z karabinami wystawionymi do nas, wycelowanymi krzyczeli:
Uchadi, budu strelać! – więc ludzie wszyscy wychodzili z domów, opuszczali domy. Na rogu Wolskiej i Przyokopowej odłączyli od nas do innej kolumny mojego ojca i brata. Do taty powiedzieli:
Dawaj czasy. Zabrali mu od razu zegarek i nie wiedzieliśmy, co się z nimi stanie, bo byli w innej kolumnie. Moja mama i nas trójka, dzieci, bo brat był najstarszy, co go zabrali z ojcem, a tak miała jedna dziewczynka dwanaście, druga dziesięć i brat sześć lat. Byłyśmy małe dzieci jeszcze, a ciocia moja miała półroczne dziecko na rękach. Wszyscy wyszliśmy, opuściliśmy nasz dom i szliśmy w kolumnach ulicą Wolską do Pruszkowa. Po drodze mijaliśmy... trupy leżały, rozpacz! Niemcy szli koło kolumn z karabinami i mama tylko mówiła do mnie: „Nie oglądaj się, nie wychylaj się z kolumny, bo strzelą”. Pamiętam, leżał banknocik. Podniosłam go, a mama była niezadowolona. Mówi: „Nie nachylaj się”. Szliśmy w kolumnach do Pruszkowa. W Pruszkowie były podstawione pociągi, gdzie ludzi wywozili do obozów. Ale kolejarze zobaczyli, że nas jest gromadka dzieci małych, wskazali nam szybkim ruchem ręki tunel. Pokazali nam, żebyśmy weszli w tunel. Dali nam pajdy chleba z marmoladą z jabłek i my pod tunelem żeśmy wyszli na boczną uliczkę. Był sklepik i moja mama za banknocik, który podniosłam kupiła nam bułki, ale wszedł Niemiec z karabinem i się rozglądał w sklepie i pytał, czy są mężczyźni. Ona mówi: „Nie, nie ma nikogo”. Ale mówi do nas: „Idźcie już, bo on wróci i was zabierze”. Wyszliśmy ze sklepu i szliśmy prosto sobie naprzód w Pruszkowie, prosto przed siebie. Jakaś pani wyszła naprzeciw nam i mówi: „Jesteście uchodźcami, chodźcie do mnie”. Wzięła nas i kilka dni byliśmy u niej w komórce, żeśmy spali pokotem na słomie. Maleńka komóreczka była. Później poszliśmy do kościoła. Ksiądz na kazaniu mówił, że: „Uchodźcy, którzy już odpoczęli, żeby szli dalej”, więc poszliśmy pieszo do Milanówka. W Milanówku mama dostała przydział pokoju w willi z RGO u gospodarza. Była drewniana willa i my jako pierwsza rodzina tam zamieszkaliśmy. Było nas kilka osób, nas trójka dzieci i ciocia, i małe dziecko – to już było sześć osób… Do naszego mieszkania zaczęli schodzić ludzie i pukali i pytali, czy mogą się zatrzymać. Moja mama przyjmowała. Przyjęła panią, która miała dwoje dzieci. To były cztery osoby. Trzynaście osób nas mieszkało w jednym pokoju. Przyszła pani i mówi, że jest gosposią braci Pakulskich. Oni prowadzili duże sklepy w Warszawie, firmę mieli. Jeszcze jedna, pani Weronika, pani Piątek, tak że trzynaście osób nas było. Były dwa chyba łóżka żelazne i my jako dziewczynki, to mama powiedziała, żebyśmy spały na podłodze, a łóżka żeśmy paniom starszym oddały. Chodziliśmy na zupy na RGO. Tak jak wszyscy żeśmy stali w kolejkach. Chodziliśmy na zupy z menażkami. Trzeba było jakoś żyć. Moja mama była... nie poddawała się. Mówiła: „Chodźcie do piekarni, sprzedają chleb, to kupimy chleb”. Pamiętam, w płaszczyki tak nas owiązała, jeszcze nam było zimno. Owiązała nam na głowy chusty i poszliśmy do piekarza. Każda z nas w kolejce kupiła jeden bochenek chleba. Mama sprzedała na torach chlebek i mieliśmy bochenek chleba już dla naszej rodziny. Tak że jeszcze mogliśmy się z ludźmi podzielić chlebem. A tak to wiadomo jak było, tylko zupy, co nam dali w RGO. Siedzieliśmy w Milanówku, samoloty latały, słychać było. Wychodziłam czasami na szosę tak... Pamiętam, raz nazbierałam do fartuszka kul i przyniosłam do domu. Huki były. Dzieci chodziły i zbierały nieraz broń. Nazbierały, później chodziła milicja i już kontrolowała, żeby nie było wybuchów, żeby niebezpieczeństwa nie było. Zabierali to wszystko, konfiskowali broń znalezioną na szosie. Słychać było ciągle samoloty. Jak były huki, to nasza willa skakała do góry. Lód był później na ścianach, woda w wiaderku zamarzła. Poszłam z siostrą do szkoły. Żeśmy przyciągnęły kawał parkanu i żeśmy paliły, bo był tylko piecyk, koza. Mieszkaliśmy w Milanówku w willi przez jakiś okres czasu, ale krótki. Mówili już, że... było słychać głosy, że ludzie już idą do Warszawy, że nie ma Niemców. Że już przemykają. Moja mama mówi tak: „To pójdziemy zobaczyć do naszego domu, co się dzieje. Może coś ocalało, koszulki dla was czy coś. Pójdziemy zobaczyć”. Wzięła mnie, siostrę i ciocia poszła z nami. Półroczne dziecko zostawiła z mieszkańcami w mieszkaniu i żeśmy się wybrali do Warszawy. Szliśmy pieszo z Milanówka. Doszliśmy do rogu Wolskiej i Młynarskiej. Patrzymy po przekątnej, a tam stoi jeszcze wataha Niemców, ze dwudziestu i zaczynają lornetować. Ktoś podszedł do nas szybko i mówi: „Uciekajcie, bo was zabiją”. Weszliśmy w boczną uliczkę i gruzami żeśmy doszli na Krochmalną, do naszego domu. Dom był już cały w gruzach, wszystko zrujnowane. Kiedy weszliśmy do domu, to tylko leżały zbutwiałe pióra, obgniłe książki. W piwnicy, gdzie były nasze rzeczy to już nic nie było. Nie było walizek, tylko patrzę, na podwórku leży koperta. Podniosłam kopertę i znalazłam moje zbutwiałe zdjęcie. Wzięłam zdjęcie dziewczynki. To była moja jedyna zdobycz – znalazłam jedyną patelnię, którą zawiązałam w węzełek, wzięłam na plecy i przyniosłam do Milanówka. W drodze, kiedy wracaliśmy na ulicy Wroniej – bo zobaczyliśmy, że nic nie ma, Niemcy są jeszcze w Warszawie i wracaliśmy – gruzami chcieliśmy z powrotem, pragnęliśmy tylko, żeby szczęśliwie wrócić. Kiedy wracaliśmy z powrotem, na ulicy Wroniej przejeżdżał na rowerze Niemiec i nas zobaczył. Podszedł do nas, wyciągnął pistolet i mówi: „Zabiję was” i mierzył do nas. Zaczęłyśmy go z siostrą prosić: „Niech pan nas nie zabija. Niech pan nas nie zabija!”. Mówi: „To daruję wam, bo mam dzieci” i nas zostawił. Doszliśmy tak gruzami do ulicy... Skierniewickiej, gdzie wyszedł pan nam naprzeciw i mówi: „Ludzie, co wy tu robicie?”. Mama mówi: „No wie pan, przyszliśmy zobaczyć, bo mówili, że nie ma już Niemców. Przyszliśmy zobaczyć do Warszawy, czy nie ocalało coś z naszych rzeczy”. On mówi tak: „Oj, nie! Są Niemcy. Jeszcze nie wyszli. Chodźcie do mnie, przenocujecie u mnie”. Już się robiło ku wieczorowi. Zabrał nas do siebie, ale u niego stacjonowali Niemcy, na jego posesji. Miał dom, miał fabryczkę i był potrzebny Niemcom. Ocalał, ale mówi, że: „Gdyby wiedzieli, że was przenocowałem, to was by zabił i mnie by zabili”. Mówi tak: „Moja żona wam przygotuje, prześpicie się”. Noc była pełna strachu, bo słychać było motory, jak zjeżdżali w nocy Niemcy. Było słychać warkot motorów, ich buty i krzyki niemieckie. Pan przed świtem zapukał lekko do pokoju i mówi: „Chodźcie, wyprowadzę was” i nas wyprowadził, pokazał drogę i żeśmy dalej pieszo wrócili do Milanówka. Ja ze zdobyczą, ze swoim zdjęciem i jedną patelnią, która się bardzo przydała wszystkim paniom mieszkającym.
- Proszę jeszcze opowiedzieć krótko, co się działo później. Jakie były dalsze losy pani i rodziny? Później pani odnalazła ojca, brata...
Jak byliśmy, poszliśmy do Warszawy, później już mówili, że teraz można wracać. Kiedy wróciliśmy już do naszego domu, do Warszawy, napisaliśmy na murach kartki, że jak odnajdzie się ojciec i brat, to napisaliśmy, że jesteśmy na Grochowie u cioci. U tej, która miała maleńkie dziecko półroczne i miała jedno mieszkanko na Grochowie i u niej żeśmy się zatrzymali, cała rodzina. Wrócił mój ojciec i brat. Przeżyli wojnę. Pracowali u bauera w Niemczech. U jednej bauerki był brat, a u innego był ojciec, ale się kontaktowali ze sobą. Żeśmy się odnaleźli. Później nie mogliśmy mieszkać u cioci, bo przecież było nas kilka, cała rodzina, a ona miała tylko jeden pokoik. Mama mówi: „Trzeba będzie wrócić na gruzy i coś robić”. Ludzie wracali na gruzowiska i szkielety domów co stały, wszystko wypalone. Każdy zajmował sobie gdzieś dziurę, gdzie mógł wejść i się schować. Na ulicy Chłodnej moja mama... Była kamienica niedaleko Krochmalnej, to mama mówi: „Będzie w tym samym miejscu, blisko, gdzie mieszkaliśmy”. Bo były same gruzy już, z naszego dawnego domu nie zostało nic, a tu były wypalone szkielety. Nie było ram w oknach, nie było podłóg i sufitów. Nie było w ogóle nic, same szkielety. Ale ludzie jak się wprowadzali, to sobie stopniowo robili. Ojciec już dostał pracę, mama była oszczędna, też już coś... zupką nas karmiła. Trzeba było najpierw zrobić remont, więc podłoga to był piach. Na piachu żeśmy z początku mieszkali. Później się zrobiło, wylało cementową podłogę, a już później to się zrobiło podłogę z desek. Były przydziały na deski dla ludzi. Można było kupić deski. Nasza sąsiadka na górze nie miała podłogi, a my sufitu. To żeśmy robili wspólnie i tak się kleciło wszystko. Po prostu dźwigało się wszystko z gruzów, powoli, pomaleńku. Zamieszkaliśmy na Chłodnej, dość długo.
- Odbudowali państwo kamienicę?
Tak. Wszyscy sobie wyremontowali na swój sposób, jak mogli z gruzów mieszkania.
- Czy chciałaby pani coś jeszcze powiedzieć na temat wojny albo Powstania, albo tego, co pani przeżyła?
Co przeżyłam... Kiedy wróciliśmy po wojnie, to wszystko było zniszczone. Gruzy były tylko wokoło, że ludzie nawet nie mieli ubikacji ani nic. To chodzili wszyscy po prostu w rozwalone gruzy. Każdy potem poszedł do szkoły już uczyć się. Chodziłam na Żelazną do szkoły, nie... do podstawowej to z Chłodnej pieszo chodziłam na Bema, pieszo. Każdy był jakoś tak.
- Jak wyglądała szkoła na samym początku. Czy były zeszyty, długopisy?
Były pióra, stalówki, atrament.
- Ale wszystko było już po wojnie?
Już tak nie pamiętam co było jeszcze, wszystko... Ale tak się zaczynało.
- Jeśli pani chciałaby jeszcze coś dodać, to proszę. A jeśli nie to już kończymy.
Mogłabym przeczytać wierszyk o dziewczynce na Wolskiej?
Była bieda, były ciężkie czasy. Każdy się dźwigał jak mógł. [...] Najbardziej zapamiętałam dziewczynkę, której nam było szkoda. Napisałam prawdziwe wspomnienia: „Na Wolskiej ulicy dziewczynka szła, lat miała osiem i warkoczyki dwa. Kira jej było na imię. Żydowska dziewczynka idzie przez świat, za nią podąża hitlerowski kat. »Żydowska dziewczynko, gdzie skryjesz się? Nie wchodź do kawiarenki, tam Niemcy siedzą, zabiją cię«. Spostrzegł ją Niemiec z okrzykiem: »Jude!« Chwycił za broń. »Nie jestem Żydówką!« krzyknęło dziecię. Rozległ się strzał, padło dziecię na ziemię. Zabił ją hitlerowski kat. Na bruku ulicznym skończył się jej świat. Ten obraz wciąż w sercu noszę, a z oczu płyną łzy. Dlaczego świat taki podły? Wiesz Panie tylko ty... Wracam do wspomnień, choć życie naprzód mknie. Wracam do wspomnień, bo bardzo żal mi cię. Mała dziewczynko, Kira na imię było ci. Lat osiem miałaś i warkoczyki dwa”.
Warszawa , 16 stycznia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Herbich