Adam Drzewoski „Benon”, „Philips”
Porucznik Adam Drzewoski, pseudonim „Benon” albo „Philips”, Batalion „Pięść”, pluton „Agaton”
- Czy pamięta pan wybuch wojny? Co pan zapamiętał z tego dnia?
Najpierw sięgnę troszkę przed, skąd ta moja fascynacja łącznością. Byłem w drużynie harcerskiej, która miała za swojego opiekuna takiego propagatora ruchu krótkofalowego i on namawiał nas do udziału właśnie w ruchu krótkofalowym. Zostałem dzięki niemu wprowadzony do harcerskiej radiostacji SP3 HP, [to był] taki kryptonim, prefiks. Zostałem tak zwanym nasłuchowcem, to znaczy byłem za młody, żebym mógł być operatorem, natomiast mogłem odbierać gdzieś tam ze świata nadawane odpowiedzi na wezwania tej radiostacji i zapisywać je, i to później szło na moje konto, że taką miałem ilość odebranych połączeń. Tak się zaczęło. Jeszcze przed wojną konstruowałem proste odbiorniczki radiowe, na kryształki wtenczas, jakieś takie detektorki i tak to trwało do 1939 roku. Kiedy wybuchła wojna w 1939 roku, zostałem oddelegowany jako pomoc sanitarna [do szpitala], bo przedtem mieliśmy kursy sanitarne organizowane przez Czerwony Krzyż w gimnazjum Lelewela. Zostałem [więc] oddelegowany do szpitala świętego Rocha, [teraz] nie ma tego szpitala, on się znajdował na terenie Uniwersytetu Warszawskiego, tam gdzie teraz jest dom studencki (jak się stoi frontem do bramy głównej, to po prawej stronie jest taki duży budynek, gdzie są różne studenckie organizacje, to był szpital). Szpital został przeznaczony [dla celów] wojskowych, tam pomagałem przy opatrunkach, bandażowaniu przywożonych żołnierzy i cywilów, głównie ze zbombardowanego Okęcia, bo pierwsze w Warszawie było zbombardowane Okęcie, jakoś tam im byłem przydatny. Kiedy nastąpiła reorganizacja służby sanitarnej w Warszawie, wróciłem do drużyny harcerskiej i razem z drużyną wyszliśmy z Warszawy na Wschód.
5. Warszawska Drużyna Harcerska (5. WDH – „Złota piątka”).Dochodziliśmy do Brześcia, kiedy Brześć zajęli Rosjanie i nas tam już zagarnęli. Tych, którzy byli starsi, w mundurach, to od razu pozamykali w różnych obozach, na razie jeszcze takich nieszczelnych, tak że można było stamtąd uchodzić, a tych młodszych pozostawili własnemu losowi. Stamtąd, razem z rodziną państwa Werniców, udało nam się wyjść na stronę niemiecką (to był już listopad) i wrócić do Warszawy.
- Pan był sam? Rodzina została tutaj?
Rodzina została tutaj, bo nikt nie przypuszczał wtedy, że takie będą dalsze losy Polski i bieg wojny.
- Co pan zastał w Warszawie?
Zniszczone częściowo mieszkanie, bo pocisk trafił w budynek, w którym mieszkałem. Mało w budynek, w ścianę naszego mieszkania, tak że część mieszkania była zniszczona przez ten pocisk artyleryjski, ale to nie była bomba, tylko pocisk artyleryjski. Ojciec żył, matka żyła. Pierwsze się zorganizowało wojsko, a później harcerstwo i w ten sposób powstały „Szare Szeregi”. Zostałem od razu wciągnięty w tę pracę szaroszeregową. Różne mieliśmy zadania. Pierwsze zadania, pamiętam, jakie były zaraz na wiosnę 1940 roku, to było wyszukiwanie grobów poległych żołnierzy w okolicy Warszawy, oznaczanie miejsc tych pochówków na planach (takich mapach dokładnych, tak zwanych sztabowych) do ewentualnej ekshumacji i do przenoszenia na większe cmentarze, tak że to była jedna z pierwszych akcji harcerskich „Szarych Szeregów”, jakie były zaraz po zorganizowaniu się. Jeszcze początkowo „Szare Szeregi” miały organizację drużynową, drużynowo-terenową, tak że kto należał do piątki, to był w piątce, kto należał do dwudziestej trzeciej, to był w dwudziestej trzeciej i tak dalej. Później nastąpiła akcja „Wawer”, po tej zbrodni niemieckiej na ludności cywilnej w Wawrze, więc chodziliśmy, przyklejaliśmy takie napisy: „Wawer pomścimy”. Później akcja „Żółwia” i akcja „N”, przyklejanie niemieckich napisów (takich propagandowych, ośmieszających Hitlera, ośmieszających dowództwo niemieckie), w różnych miejscach Warszawy, głównie tam, gdzie się poruszało najwięcej Niemców, między innymi Nowy Świat, Chmielna przy Nowym Świecie. Był taki punkt, gdzie były lokale rozrywkowe, tam dużo Niemców przychodziło, wiec tam się przyklejało różne takie napisy. Już wtenczas zacząłem się przymierzać do tego, żeby jednak w dalszym ciągu zajmować się radiotechniką. Chodziłem na komplety zorganizowane przez nauczycieli gimnazjum Lelewela, które mi pozwoliły na zdobycie małej matury (tajne nauczanie, tajne komplety), no i trzeba było szukać później jakiejś szkoły, żeby uniknąć wywiezienia do Niemiec na roboty, bo ci, którzy albo pracowali, albo się uczyli, to Niemcy ich tam trochę oszczędzali, chociaż to zależało od przypadku, można było na ulicy trafić na łapankę i też pojechać [na roboty]. Zdałem egzamin i zostałem przyjęty do Państwowej Szkoły Elektrycznej II Stopnia. To jest okupacyjny Wawelberg (mniej więcej o takim poziomie). W każdym razie wykładowcami byli profesorowie Wawelberga i profesorowie Politechniki Warszawskiej. Chodziłem do jednej szkoły z Andrzejem Foggiem, synem Mieczysława Fogga. Wiele nazwisk takich dość znanych mógłbym wymienić, ale to jest może najbardziej znane.
- Tam właśnie pan zdawał maturę?
Nie. Maturę „dużą” to zdawałem tak zwanym systemem korpusowym, to znaczy te przedmioty, które były wykładane w liceum (przedmioty ścisłe: matematyka, fizyka, podstawy radiotechniki, podstawy teletechniki, to było tam, natomiast przedmioty ogólnokształcące i humanistyczne były w dalszym ciągu na kompletach). Na koniec nauki w liceum zawodowym zdawałem egzamin z przedmiotów zawodowych w gimnazjum, w liceum natomiast z przedmiotów humanistycznych na kompletach, tak że się śmiałem, że miałem „spacerową maturę”. Część tych egzaminów nie odbywała się w domach, tylko umawiali nas gdzieś ci panowie, starsi koledzy z gimnazjum, liceum i spacerując opowiadało się, przekazywało wiadomości wyczytane i w ten sposób oceniali nasze przygotowanie do takiej normalnej matury. Później dostaliśmy dokumenty, które po wojnie zostały uznane przez Ministerstwo Oświaty jako matura, tak że szkolnictwo w czasie okupacji było bardzo dobrze zorganizowane, mimo że były aresztowania wśród nauczycieli, że były wpadki w tych różnych punktach, gdzie odbywały się komplety, to generalnie szkolnictwo tajne zdało ten egzamin konspiracyjny na piątkę, bo było powszechne przede wszystkim (było nie tylko w dużych miastach, lecz także w małych miasteczkach, nawet na wsiach, gdzie było może nie na takim poziomie, ale było).
- Ciągle był pan w harcerstwie?
Tak. Wtenczas jeszcze byłem w harcerstwie i w tym czasie, kiedy jeszcze byłem uczniem gimnazjum, jako harcerz zostałem przydzielony do pomocy w łączności u „Bradla”, czyli pułkownika Leskiego, on miał wtedy pseudonim „Jan”. On [zresztą] często zmieniał pseudonimy. Pamiętam go jako „Jana” i [z grupą] dziesięciu czy dwunastu harcerzy stanowiliśmy jego siatkę łączności. Po tej wielkiej wpadce, jaka była [w 1943 roku], spowodowanej przez Kalksteina, gdy w ogóle rozpadła się cała organizacja „Muszkieterów” i ten pierwszy zorganizowany wywiad, którym kierował Leski, musieli zmienić łączników na zupełnie innych i wtedy wykorzystano do tego harcerzy, stąd moja obecność wśród tych ludzi, którzy mieli kontakty i łączność z Leskim.
- Jakie zadania wykonywał pan u Leskiego?
To było najczęściej przenoszenie czegoś, nie wiadomo czego (czasami to był przedmiot, czasami koperta, czasami teczka) do jakiegoś jednego lokalu, do drugiego lokalu, bo to się nie odbywało w ten sposób, że się komuś na ulicy coś dawało (bo to było najłatwiej zaobserwować), tylko były takie lokale, gdzie się to wnosiło i takie skrzynki kontaktowe. Jedna z takich skrzynek kontaktowych była w mieszkaniu moich rodziców na Chmielnej. Zresztą sam zaproponowałem po rozmowie z mamą, (to mama głównie się tym zajmowała, bo ojciec był w pracy w ciągu dnia), że może będzie tu ktoś przychodził i przynosił.
- Rodzice nie mieli nic przeciwko włączeniu domu do konspiracji?
Nie, nie. To pozostało, jeszcze później u Jankowskiego i funkcjonowało do Powstania.Próbowałem konstruować jakieś proste odbiorniki radiowe. Nawet koledzy się ze mnie śmiali, że kto przyszedł do mnie do domu, to zawsze zastawał pajęczynę drutów w mieszkaniu. W 1942 roku został zrzucony w jednym ze zrzutów [cichociemnych] porucznik [Stanisław] Jankowski, „Agaton”, oddelegowany do wywiadu. Szefem wywiadu wówczas był [Marian] Drobik, „Dzięcioł” [który] później został aresztowany [przez siatkę L. Kalksteina] . Jankowski zaczął organizować wydział legalizacji i techniki. Legalizacja to wiadomo, podrabianie dokumentów, [o tym] pisał Leski, że na tych dokumentach Jankowskiego jeździł po całym terenie okupowanym przez Niemców, czyli po Niemczech, Francji, Litwie i nigdzie go nie zaczepiano, [nie wykryto], że ma fałszywe dokumenty. Nie wiem jak doszli do tego, że jestem jakoś związany z radiotechniką. Dostałem dyspozycję czy rozkaz, żeby się stawić w określonym miejscu na rozmowę z kimś, kto chce mnie poznać. Okazało się, że to był Jankowski, który mi zaproponował, żebym zorganizował pracownię radiotechniczną, ponieważ dużo było odbiorników radiowych uszkodzonych, a potrzebne były czynne odbiorniki radiowe. Naprawiane były radiostacje (te zrzutowe), zrzucone źle i też uszkodzone. Inne przepalały się. Miały początkowo wady konstrukcyjne, które potem zostały usunięte. Zgodziłem się na to i tę pracownię urządziliśmy w porozumieniu z moją ówczesną narzeczoną, a późniejszą żoną, u jej rodziców na Pradze, na ulicy Grodzieńskiej 11. Ulica ta była z jednej strony zamknięta przez ruiny zburzonego domu, do którego tamtędy nie można było wjechać, a z drugiej strony wychodziła na taką spokojną uliczkę Śnieżną, łączącą się z Radzymińską, tak że można było Grodzieńską wjechać tylko z jednej strony. To było bardzo wygodne później, przy zachowaniu środków ostrożności. Przede wszystkim trudno było Niemcom wjechać niespostrzeżenie, bo zawsze ktoś coś widział.
To się zaczęło na początku roku 1943. No i ta pracownia została zorganizowana. Dostałem broń służbową, dostałem pieniądze na wyposażenie tej pracowni. Kupiłem sprzęt taki, jaki był potrzebny (przyrządy pomiarowe). Już wtedy pracowałem od 1942 roku u Philipsa. Skąd się wziąłem u Philipsa? W tej szkole radioelektrycznej trzeba było odbywać jednocześnie praktykę. To była szkoła popołudniowa, a rano trzeba było [pracować] gdzieś, w jakichś zakładach (najczęściej kierowali do zakładów, które pracowały w mniejszym czy większym stopniu dla wojska). Dostałem szczęśliwie przydział do zakładów Philipsa na ulicy Karolkowej. Okazało się, że to jest kocioł konspiracji, a poza tym w przyszłości niezastąpione źródło różnych części potrzebnych i do odbiorników, i do nadajników, i do przekaźnikowych urządzeń teletechnicznych. To wszystko u Philipsa było, trzeba było tylko zorganizować odpowiedni sposób wyprowadzania. Okazało się, jak przyszedłem, że on już był, dlatego że Philips pracował od 1940 roku, jak tylko Niemcy wkroczyli. Zarząd był holenderski, a nadzór był niemiecki. Philips produkował dla marynarki wojennej i zarządcą ze strony marynarki wojennej był kapitan. W marynarce wojennej tych kapitanów to jest kilka rodzajów, tak że jak my zaczęliśmy później wyszukiwać, to on miał stopień komandora, chociaż nazywał się kapitanem. To był starszy oficer, pamiętający jeszcze I wojnę światową, bardzo kulturalny, który bardzo nie lubił Hitlera i tego całego ruchu nazistowskiego. Na wiele rzeczy przymykał oko, chociaż widział, że się różne cuda dzieją, natomiast holenderska dyrekcja przez cały czas współpracowała z nami tak skutecznie, że nigdy Niemcy przy różnych kontrolach zewnętrznych nie stwierdzili ów czegoś, a wychodziły duże ilości różnych rzeczy. Trzech dyrektorów holenderskich zostało odznaczonych polskimi odznaczeniami państwowymi. To jest dowód, jak dobrze działali na naszą korzyść. Po miesiącu, może dwóch, okazało się, że sam jeden nie podołam prowadzić takiego zakładu w czasie, kiedy muszę jednocześnie i pracować u Philipsa, i uczyć się. Wobec tego zaproponowałem współpracę kolegom, z którymi byłem razem u Leskiego – pracę u mnie – i w taki sposób trafiło do mnie dwóch kolegów: Kazimierz Łumiński – pseudonim „Stanisław” i Kazimierz Hantz – pseudonim „Gonda”, obaj moi koledzy szkolni, a jednocześnie łącznicy z tej poprzedniej pracy konspiracyjnej i we trójkę zaczęliśmy rozkręcać tę pracownię.Zadania były różne, najczęściej, tak jak mówiłem, odbiorniki radiowe, które trzeba było usprawnić, albo uruchomić w ogóle, naprawiać radiostacje zrzutowe, zdarzały się nadajniki rosyjskie. Rosjanie dość dużo zrzucili sprzętu radiowego różnej klasy, dla swojej działającej na polskim terenie całej siatki wywiadu rosyjskiego, działającej na polskim terenie, ale nie wszystkie one trafiły w ich ręce, tylko zostały gdzieś odnalezione albo, gdy zrzut się nie udał, trafiały do Armii Krajowej, a nie do Armii Ludowej. Stąd mieliśmy nawet i sprzęt rosyjski, zresztą miałem nadajnik rosyjski do końca Powstania i dobrze pracował – muszę przyznać.
- Nie można było przecież posiadać radioodbiorników?
Oczywiście, że nie można było posiadać radioodbiorników i za to mogła być wysoka kara. Naszą pracownię mieliśmy urządzoną w pralni tego domku. To był domek jednorodzinny, trzypokojowy i pralnia. Jednocześnie część pralni była przeznaczona na skład materiałów opałowych, węgiel (bo węglem się paliło), tak że jak w pierwszym momencie ktoś otworzył drzwi, to widział tylko trochę bałaganu, jakiegoś rozrzuconego drzewa. Wszystkie urządzenia (te, które były potrzebne do funkcjonowania pracowni) były pochowane tak, że tego nie było widać. Najczęściej pracowaliśmy popołudniami, więc było dość łatwo kontrolować, co się dzieje na ulicach, bo ulice pustoszały. Dla zapewnienia sobie dostawy energii elektrycznej, bo Niemcy kontrolowali, żeby było wyłączone światło w godzinach dziennych, więc żeby mieć światło przez cały dzień, ojciec mojej narzeczonej (a później żony) – Paweł Zawadzki zarejestrował i założył skład paszy. Na tej ulicy było kilka zajezdni wozów konnych, platform, bo to była robotnicza dzielnica przylegająca do płotu dzielącego bocznicę Dworca Wileńskiego od reszty Pragi (Szmulowizna) i dzięki temu, ponieważ sklep miał prawo posiadać światło, bo były tam maszyny (sieczkarnia i jeszcze coś napędzane elektrycznie), to światło było przez cały dzień. To jednocześnie umożliwiało swobodniejszy ruch ludzi obcych, którzy przychodzili, bo jak ktoś się za często pojawiał w takim domku, gdzie powinno być cicho i spokojnie, to sąsiedzi mogli się tym zainteresować. Niedaleko mieszkał taki folksdojcz – Niemiec, który miał piekarnię – on był bardzo wścibski, na szczęście nie zorientował się do końca, o co chodziło.
- Kto był odbiorcą tych urządzeń?
No właśnie. Urządzenia były przeznaczone dla wywiadu i były odbierane od nas przez łączników czy przez gońców i przekazywane dalej (nawet w tej chwili trudno mi powiedzieć gdzie). Gdzieś w połowie 1943 roku zapytano nas, czy moglibyśmy skonstruować z części, tych które od Philipsa się dało wynosić czy wywozić, kilka odbiorników radiowych dla potrzeb wywiadu, które by spełniały specyficzne warunki. [Części] wywoziło się w śmieciach, żadna kontrola niemiecka nie wpadła na to, że część tych śmieci to nie były śmieci, a w zakładzie oczyszczania miasta pracowali ludzie z Armii Krajowej. Jest nawet taka książka nieżyjącego mojego kolegi: „Z miotłą w herbie”, który o tym pisze, jak się wywoziło i co się przewoziło, wówczas oczywiście transportem konnym, po całym mieście przez [ten] zakład. Zakład oczyszczania miasta był odbiorcą tego, co trzeba było w dyskretny sposób wyprowadzić od Philipsa: to się pakowało odpowiednio, wyrzucało do śmietnika na zwałkę razem z odpadami szkła, z żużlem. Philips miał własną hutę szkła do produkcji lamp radiowych, żarówek i termosów, a wiadomo, że w takiej hucie szkła zawsze jest dużo odpadów, więc te odpady były niemalże codziennie wywożone.Po pierwsze [odbiorniki] mogłyby być zasilane na prąd stały, zmienny, z każdej sieci oświetleniowej, bo w Warszawie była zmienna. Na przykład w niektórych miejscowościach, gdzie były lokalne elektrownie, to był prąd stały, więc wszystko jedno, czy żarówka była tak zasilana, czy tak, natomiast inne urządzenia już nie. Tak więc radia musiały być odpowiednio do tego przystosowane no i zasilane z baterii, ale bez akumulatora, bo akumulatory były za ciężkie, tego nie można było nosić. Opracowałem taki aparat, ponieważ miałem dostęp do laboratorium u Philipsa. Mogłem sobie eksperymentować różne rzeczy, a miałem bardzo wygodną sytuację jako pracownik. Byłem praktykantem półwyższej szkoły technicznej, wobec tego nie byłem zobowiązany przebywać w tym miejscu, gdzie wciąż pracowałem, tylko musiałem poznawać całą produkcję i miałem dość dużą swobodę poruszania się po całym zakładzie. Zmieniałem miejsca pracy. Najdłużej pracowałem na odbiornikach radiowych w budynku „R”, ale również na lampach radiowych, na półfabrykatach, na nadajnikach tylko nie, bo nadajniki były zamknięte dość szczelnie przez Niemców. Oni tego pilnowali, żeby tam jacyś obcy ludzie się nie kręcili, tylko ci, którzy tam pracują. Była specjalnie wyznaczona obstawa tego wydziału „N”. Tam nie chodziłem. Nie potrzebowałem. No i po próbach okazało się, że można taki odbiornik skonstruować. Ci moi dwaj koledzy zajęli się stroną techniczną, bo trzeba było te części przywieźć, zmontować, polutować, sprawdzić, a żeby można to było łatwo ukrywać, to wbudowaliśmy te odbiorniki w skrzyneczki na nici, jakieś pamiątkowe szkatułki (to były odbiorniki niewielkich rozmiarów), a nawet jeden odbiornik umieściliśmy w wydrążonej w środku książce, w grubym tomie i on stał tak na szafie, jako jeden z wielu. Zresztą niedawno miałem potwierdzenie, że to dobrze funkcjonowało, ale o tym później powiem. Dobrze działało i się przydało. Te odbiorniki zostały przyjęte do eksploatacji, potwierdzone, że się nadają i zamówiono u nas budowę nadajnika (początkowo jednego, żeby mogli go wypróbować) do łączności na małe odległości, fonicznego, takiego na głos. Te nadajniki, które były zrzucane z Anglii, albo te, które były produkowane przez specjalne zakłady, produkujące nadajniki radiowe w Warszawie, bo były takie, też najczęściej z części philipsowskich, tylko inną drogą jakoś wyprowadzone (nie przez nas, tylko przez innych). One były raczej przeznaczone do łączności dalekiej, natomiast tu chodziło o to, żeby mieć łączność bliską. Podjąłem się tego, to się nie udało, do końca to nie wyszło. Opowiem też jak się skończyła ta cała sprawa. W każdym razie zaczęliśmy rozbudowywać naszą pracownię. Dostaliśmy jeszcze jednego kolegę do pomocy, też od Jankowskiego. On krótko u nas był, bo to już był 1944 rok, ale był. Gdzieś tak chyba w kwietniu 1944 roku szef wywiadu [pułkownik Kazimierz] Iranek-Osmecki zażądał od Jankowskiego, żebyśmy się zajęli gromadzeniem sprzętu, takiego właśnie do bliskiej łączności, łatwo przenośnego, który może pracować bez prądu z sieci, bo przewidywał, że jeżeli coś się stanie, to pierwsza rzecz, jaką Niemcy zrobią, to odetną wodę i prąd. I tak było. To się zgadzało. Nie od razu to zrobili, bo mieli własne garnizony, ale w każdym razie były dzielnice, które były pozbawione prądu wcześniej. Zaczęliśmy przygotowywać, skupując różne rzeczy na terenie Warszawy takie jak: dwa duże akumulatory, prądnice do ładowania tych akumulatorów, prądnice ręczne czy nożne. Niemcy mieli takie prądnice – siodełko rowerowe – takie dynamo, które po wielu godzinach potrafiło naładować nawet duży akumulator, tylko zmieniał się ten, co kręcił, więc takie mieliśmy dwa, ręczne prądnice jeszcze mieliśmy i to wszystko zostało na tej Grodzieńskiej poukrywane w różnych miejscach i czekało na dalsze dyspozycje. Zaczęła się praca nad budową tego nadajnika. Pierwsze próby wypadły nam niezbyt pomyślnie. Później zmieniłem lampę nadawczą. Mieliśmy nadzieję, że ten nadajnik będzie pracował już dobrze i gdzieś w połowie lipca chcieliśmy zrobić próbę tego nadajnika i żeby nie nadawać z tej Grodzieńskiej, gdzie nie można było anteny umieścić wysoko, bo tam były budynki małe, a cokolwiek by wystawało ponad dach, to natychmiast wzbudziłoby zainteresowanie, co to jest. Postanowiliśmy ten odbiornik, zapakowany w dwie paczki, przewieźć czy przenieść (początkowo przenieść) na Ogrodową, gdzie mieszkał „Gonda” (Kazik Hantz), zainstalować go u niego w mieszkaniu i zrobić próby. Kiedy wyszliśmy na Białostocką, to akurat Niemcy opróżniali z jakichś urządzeń Mennicę, która tam była obok Monopolu, obok fabryki wódek. Była również Mennica, która chyba nawet częściowo była włączona w ten cały zagrodzony obszar (wspólnie Mennica i Monopol) i Niemcy tam postawili wagon kolejowy na takim dojeździe szynowym, łączącym Dworzec Wileński z Monopolem i coś tam robili przy nim. Przeszliśmy już z tymi paczkami obok wagonu, a przy wagonie stał żołnierz w średnim wieku, z bronią, z automatem. Już go minęliśmy i w pewnym momencie słyszymy:
Halt! Odwracamy się i widzimy, że on zbiera broń, opuszcza, a obaj ze Stanisławem byliśmy uzbrojeni. Ja miałem służbowe Parabellum z dużą ilością amunicji i z kilkoma magazynami, a on miał inny pistolet. Tylko ten trzeci kolega nie miał broni, natomiast miał jakąś paczkę do niesienia. Jak zobaczyliśmy, że on zamierza do nas strzelać, to byliśmy szybsi i on padł.
Była, ale te strzały (bo strzelałem do niego z bliska) zaalarmowały tych żołnierzy, którzy byli na terenie Dworca Wileńskiego i oni podskoczyli, na coś się wdrapali i zobaczyli, że my uciekamy w stronę Markowskiej, wzdłuż muru Monopolu, więc zaczęli stamtąd do nas strzelać i aż dziwne, że [nie trafili, bo] oddali naprawdę dużo strzałów, widzieliśmy jak pociski się od ściany odbijają. Zresztą ślady są do dzisiaj. Nie trafili nas, natomiast trafili tego pierwszego biegnącego kolegę, Pawła. On upadł, później wstał, jeden pakunek zostawił, drugi zabrał ze sobą, dobiegł do jezdni i przebiegł na drugą stronę jezdni. Przede mną biegł Stanisław, też przebiegł na drugą stronę, a ja jeszcze zatrzymałem się na rogu i wymieniłem magazynek. Patrzyłem, czy nas Niemcy nie gonią, ale nie gonili, tylko tyle, że strzelali, a później przestali. Dobiegliśmy do budynku po przeciwnej stronie Markowskiej, tam stali jacyś kolejarze w bramie i pytamy się, gdzie jest nasz kolega, a oni tak spojrzeli po sobie i powiedzieli: „Uciekajcie, my go schowaliśmy”. Nie pytaliśmy, co z nim się dzieje i co z nim zrobili, bo trzeba było z radiostacją gdzieś zwiać, więc przeskoczyliśmy po śmietniku przez parkan na teren składu desek. To był skład, który miał swój front od ulicy Ząbkowskiej, a wjazd od Markowskiej i wskoczyliśmy obok tego wjazdu na teren składu desek i przez skład wyszliśmy na Ząbkowską. Tam nam jeszcze robotnicy pokazali: „Tędy, tędy, tędy”. Na Ząbkowskiej był normalny ruch, nikt nie reagował. Doszliśmy do Brzeskiej, gdzie w mieszkaniu jednej z naszych łączniczek – Ewy – mieliśmy awaryjny punkt kontaktowy i tam zostawiliśmy pakunki z radiostacją, nie idąc już dalej, bo się baliśmy, że może być obstawa i wróciliśmy do naszej pracowni na Grodzieńską. Na Grodzieńskiej Stanisław chciał sprawdzić, dlaczego mu pistolet nie wypalił i jak go odblokował, to strzelił mi w nogę, ale na szczęście nie uszkodził kości tylko przestrzelił łydkę na wylot. To było bardzo bolesne, ale okazało się później, że nie było takie bardzo groźne, tylko później miało skutki dla mnie takie, że chodziłem o kulach jakiś czas, a później z laską. Rano zawiadomiliśmy pocztą alarmową Jankowskiego, „Agatona”, co się stało. Przysłał naszą koleżankę lekarkę, która od razu opatrzyła mi nogę i powiedziała: „Według mnie to nic groźnego, bo kość jest cała, więc powinno się szybko wygoić”. W nocy, która nastąpiła po tym dniu, był silny nalot rosyjski na ten teren, na Dworzec Wileński, tam byli ranni, było dużo odłamków, dużo szkła i tego kolegę, który był ranny w płuco i kolejarze go schowali w piwnicy, wyniosło się oficjalnie jako rannego od nalotu do szpitala. Trafił do Szpitala Przemienienia Pańskiego, tylko nie w obecnym miejscu, bo w tym miejscu był szpital niemiecki. Szpital Przemienienia Pańskiego dla Polaków był z tyłu, tam, gdzie jest teraz komenda policji i on w tym szpitalu przeleżał dotąd, aż Rosjanie weszli na ten teren. Uratował się w ten sposób.
- Kiedy miało miejsce to zdarzenie?
Połowa lipca (chyba czternasty czy piętnasty) 1944 roku. Musieliśmy z powrotem tę radiostację przynieść, bo już nie mogłem się tym zająć, żeby tam ją zainstalować.
Częściowo unieruchomiony. Ruszałem się z trudem, ale się ruszałem. Radiostację Stanisław z tym właśnie „Gondą”, z Kaziem Hantzem przynieśli z powrotem na Grodzieńską i tam ona stała i inne rzeczy, które przygotowaliśmy na polecenie płk. Iranka-Osmeckiego do pierwszej mobilizacji przed Powstaniem, do dwudziestego siódmego lipca. Dwudziestego siódmego lipca przyjechał po nas na Grodzieńską, samochodem niemieckim, służbowym „Dziuniek”, to był Edward Rażniewski, też od „Agatona”. Do samochodu zostało załadowane wszystko, co mieliśmy zabrać ze sobą z Grodzieńskiej (z wyjątkiem jednego odbiornika philipsowskiego, takiego dużego) i tym samochodem przez most, zresztą zatrzymywani po drodze przez Niemców, na szczęście oni nie zajrzeli pod plandekę, żeby zobaczyć, co tam jest. Kierowca, „Dziunio” miał dobry dokument niemiecki, to tylko pokazał i go puścili. W ten sposób dojechaliśmy do miejsca naszej koncentracji na Królewską 16. Tam już pozostałem, bo z tą nogą nie mogłem się ruszać, tak że koledzy i Stanisław, i „Gonda”, którzy mogli chodzić, to między dwudziestym siódmym, a pierwszym wychodzili i wracali, a ja już tam z tym całym sprzętem, który przywieźliśmy, zostałem. Po ogłoszeniu godziny „W” znów przyjechał „Dziunio” tym samochodem, zabrał z Królewskiej amunicję, broń, granaty, bo tam była, okazuje się, wielka wytwórnia granatów. Tam się różne rzeczy działy, o czym pisze Maciej Kledzik w swojej książce „W cieniu Ogrodu Saskiego, Królewska 16”. Pisze między innymi o tym jak tam przyjechaliśmy, jak później mieliśmy się stamtąd wydostać. Załadował to wszystko, co było w pierwszym rzędzie potrzebne, jeszcze zabrał kilku kolegów, którzy już czekali przygotowani do wyjścia i wyjechał na Wolę. Mieliśmy wyładować wszystkie rzeczy na terenie cmentarza ewangelickiego i tam to wszystko zostało, tylko że w międzyczasie zaczęła się już strzelanina i Niemcy zablokowali plac Grzybowski. Już nie mógł dojechać po nas na Królewską, żeby zabrać i nas, i resztę tego sprzętu. Wrócił na Wolę na cmentarz, a my zostaliśmy na Królewskiej z tym wszystkim, co było przeznaczone dla Komendy Głównej, bo to był sprzęt, który był przewidywany do łączności pomocniczej Komendy Głównej i on tam nie dojechał. Później z części tych urządzeń korzystali ci żołnierze, którzy bronili Królewskiej 16, bo ona była broniona skutecznie przed Niemcami. Później miała nawet takie miano nadane przez żołnierzy „Reduta Królewska”. Właśnie Królewska 16 to „Reduta Królewska”. Oni wykorzystywali te urządzenia, które były przeznaczone do pracy, z akumulatorów czy z baterii, bo to wszystko funkcjonowało. Po tygodniu mniej więcej, czy po ośmiu dniach, zostaliśmy ze Stanisławem i z częścią tego sprzętu stamtąd ewakuowani na Marszałkowską 125, do dyspozycji majora "Zagończyka" (Stanisława Steczkowskiego), [który] dowiedział się, że jest taka jednostka łączności porzucona, wobec tego zażyczył sobie, żeby nas jemu dostarczyć, no i tak się stało. Na Marszałkowskiej 125 sprzęt, który się dało uruchomić, to uruchomiliśmy i z niego korzystał major „Rum”, który tam miał swoją kwaterę, reszta sprzętu czekała do dyspozycji, co z nim dalej zrobić. Kiedy został ustalony termin przebicia, udrożnienia drogi przez ulice (w walkach oczywiście) otaczające Stare Miasto, mieliśmy przygotować łączność radiową, korzystając z nadajnika rosyjskiego, który był czynny, ale nie miał drugiego, żeby można było korespondować, tylko trzeba było z tego nadajnika nadawać, a na normalny odbiornik odbierać i okazuje się, że to się dało zrobić. Przestroiłem normalny odbiornik, wnieśliśmy ten odbiornik na najwyższe piętro domu na Marszałkowskiej 125 i przygotowaliśmy, żeby mógł pracować. Podłączyliśmy prąd i wtenczas się stała tragedia z bombardowaniem budynku obok (Marszałkowska 123). Kiedy bomba uderzyła w Marszałkowską 123 (słyszeliśmy jak bomba leci, bo tą dużą bombę słychać, ona może nie tyle świszcze, jak niektórzy mówią, tylko furczy), odskoczyliśmy od ściany, za chwilę uderzenie, to nawet nie był huk, tylko się wszystko zatrzęsło. Nas rzuciło gdzieś do korytarza. Cegły, dużo pyłu, dużo tynku, jednym słowem nie można było początkowo się zorientować, co się dzieje. Kiedy to wszystko jako tako opadło, okazało się, że tej ściany, przy której stało biurko z radiem, nie ma, radia nie ma, biurka nie ma. To wszystko pojechało tam w dół, gdzie ta bomba uderzyła, no i tam krzyki na dole, oczywiście wielka tragedia. Ja się za bardzo nie mogłem ruszać, to stamtąd wolno zszedłem, a Stanisław pobiegł i brał udział w akcji ratunkowej przy wydobywaniu z zasypanego domu tych, którzy jeszcze żyli. Część ludzi udało się uratować, ale ci, którzy byli na tych niższych kondygnacjach, to byli tak przysypani i przygnieceni, że do tego chyba już do końca nikt nie doszedł. Próbowaliśmy później od piwnicy, tam była jakaś księgarnia, książki się zsypały, częściowo spaliły. To w ogóle było niedostępne. To było 30 sierpnia, w przeddzień natarcia na Stare Miasto, nieudanego zresztą i dlatego my się znaleźliśmy na górze, że szykowaliśmy łączność radiową. Ona później była, ale nie była taka skuteczna jak powinna być, tak że chyba nikt z tego nie skorzystał. Coś było słychać, co było przez tę radiostację sowiecką nadawane do kwatery „Ruma”, jak przebiega natarcie. Ono już nie przebiegało, dlatego że tak Niemcy obłożyli ogniem, że ruszyć się nie można było z tych budynków, które miały być miejscem wypadowym w kierunku Starego Miasta. Po prostu natarcie zostało zagwożdżone w tym miejscu. Wszystko wróciło do poprzedniego stanu. Wojska wróciły na swoje miejsce, do kwater. Najbardziej smutne było to, że ulica Marszałkowska, szczególnie po stronie nieparzystej (między Świętokrzyską, a Królewską) była uważana za strefę bezpieczną (duże domy, potężne)
- To po tej stronie, co PAST-a?
Tak, po tej, co PAST-a. Tych domów nie ma. Tam teraz stoją blaszaki w tym miejscu. Dom [pod numerem] 125 był naprzeciwko ulicy Sienkiewicza. Akurat okna wychodziły na ulicę Sienkiewicza. W tych piwnicach gromadzili się ludzie, którzy uciekli z innych dzielnic (z Woli, z Ochoty) i tam koczowali. Niektórzy się znali, inni się nie znali.
- To były kamienice mieszkalne?
To były wielkie kamienice mieszkalne, zamożne przed wojną, z dużymi piwnicami, tak że w tych piwnicach dużo się ludzi zmieściło. Nie tylko wojsko miało swoje kwatery, ale zmieściło się dużo ludzi, którzy skądś przybyli. Wojsko się doliczyło swoich zabitych, kogo nie ma, kogo uje, natomiast ilu zginęło cywilów i kto to był, tego nikt nie wie. Tylko później mogła się rodzina domyślić, że gdzieś w tamtych okolicach powinni być, [a ich] nie ma, bo po kilku dniach został zbombardowany i z drugiej strony stojący budynek [numer] 127, ale to już po tym, jak stamtąd wyszliśmy.
- Gdzie było potem wasze miejsce postoju?
Jeszcze wciąż tam na Marszałkowskiej 125, u majora Steczkowskiego, bo on się Steczkowski nazywał, a „Zagończyk” to jego pseudonim, ale już mieliśmy wiadomość, że ze Starego Miasta kanałami Komenda Główna i Jankowski ze swoim oddziałem, z WD-68, z oddziałem „Agaton”, z naszymi kolegami przeszedł do Śródmieścia i jest po przeciwnej stronie ulicy w PKO. Ponieważ tam były trudności z zakwaterowaniem, jakoś to nie wychodziło, tak że my zostaliśmy na Marszałkowskiej 125. Nie wiadomo jak długo tam bylibyśmy, gdyby nie to, że Niemcy bombą trafili w szyb windowy i bomba wybuchła na dole w PKO i spowodowała olbrzymie straty samym podmuchem, samymi odpryskami cegieł, czy betonu. Mojemu przyjacielowi głowę obcięło (brat mojej żony), a poza tym część rannych ze szpitala utonęła, bo tam pękły rury i tak szybko woda zalała pomieszczenia szpitalne, że nie można było wszystkich ludzi stamtąd ewakuować, tak że tam zginęli zarówno od wybuchu bomby, jak i od wody, która wdarła się do najniższych kondygnacji i zatopiła szpital. Wojsko poniosło tam olbrzymie straty. Po wypadku z bombą w PKO została przeniesiona stamtąd i kwatera główna, do południowej części Warszawy, jak i pracująca wówczas tam jeszcze radiostacja „Błyskawica”. „Błyskawicę” przeniesiono do Ambasady Sowieckiej na Poznańską, a „Bór” po zdobyciu małej PAST-y przez oddziały, które na tamtym terenie walczyły, został przeniesiony razem ze sztabem do podziemi małej PAST-y na Piusa XI numer 19 (obecnie Piękna19). Budynek PAST-y jest [do dziś], tam nic nie zostało zniszczone, nawet niedawno byłem w tych schronach, gdzie było dowództwo. Puste stoją. Prosiłem, żeby mi to udostępniono, bo z młodzieżą tam poszedłem i pokazywałem. To jest dalej przeznaczone na schron, ale nic tam nie ma i co jest ciekawe, nikt nie wie, co tam było. Dopiero [dzięki] tym, którzy przychodzą i opowiadają, to pomału obecna dyrekcja dowiaduje się, co było kiedyś, bo historia Powstania była zakazana przez wiele lat, nie było informacji i po prostu ci ludzie nie wiedzieli. Wtenczas dopiero dołączyliśmy do „Agatona”, do Jankowskiego, kiedy „Bór” Komorowski już się zainstalował na Piusa. Zabraliśmy ze sobą to, co jeszcze się nadawało do użytku i tam dostaliśmy polecenie zorganizowania punktu nasłuchu, takiego bezpośredniego.
- Wasze urządzenia nie ucierpiały?
Niektóre tak, ale jeszcze były dwa odbiorniki w dobrym stanie, nadajnik był w dobrym stanie (ten nadajnik rosyjski, który został wypróbowany) i on miał służyć jako nadajnik alarmowy w razie gdyby coś się stało w Kwaterze Głównej, bo było jasne, że w Kwaterze Głównej nie może pracować nadajnik, bo go można namierzyć dość szybko i zbombardować. Nadajnika nigdy nie miałem potrzeby użyć, dzięki Bogu, natomiast dwa odbiorniki bez przerwy pracowały odbierając w określonym czasie określone stacje i albo to było przekazywane po dołączonych kablach, a na dole słuchawki czy głośnik, a w kwaterze ktoś to odbierał, notował, albo czasami do nas przychodził pułkownik „Iron”, który sobie życzył, żeby mu złapać jakąś stację. Złapaliśmy i on ją wysłuchiwał, przy czym czasami to były niezrozumiałe dla nas dźwięki, czasami to była muzyka, bo to też był szyfr, jaka melodia jest nadawana, a poza tym były komunikaty BBC, komunikaty radia nadającego z Rosji. Już nie pamiętam, jaką ono miało nazwę [„Kościuszko”], w każdym razie taka nielubiana stacja u nas, ale nadająca po Polsku, przez cały czas siejąca zamieszanie, bo wzywała do zaprzestania walk: „Nie macie szans, poddajcie się”. Czasami słuchaliśmy na ich życzenie, a nieraz dla własnej przyjemności słuchaliśmy sobie muzyki. W dodatku, przy punkcie nasłuchu zrobiliśmy sobie własną kwaterę. Nie mieszkaliśmy razem z żołnierzami Batalionu „Pięść”, który stanowił osłonę. „Pięść” [składała się też z] części technicznej, którą przyprowadził Jankowski i która rozpoczęła pracę przygotowując różne dokumenty dla tych, którzy opuszczali z ludnością cywilną miasto. Wielu oficerów z dowództwa opuściło miasto i musieli mieć inne dokumenty niż mieli przedtem i to wszystko funkcjonowało na Piusa, a osłonę zbrojną stanowił pluton sformowany z żołnierzy Batalionu „Pięść” pod dowództwem „Andrzejewskiego”. To był pseudonim, porucznik „Andrzejewski”. Andrzej Zawadzki, ojciec Magdy Zawadzkiej. On miał chyba dziesięciu czy dwunastu żołnierzy. Później jeszcze jacyś żołnierze dodatkowo zostali jemu podporządkowani i to oni stanowili osłonę Komendy Głównej, której strzegli nie tylko wkoło, ale również i na dachach, żeby nie można było się dostać na teren komendy z dachu na dach. Tam stały budynki, których już nie ma w tej chwili, ale tam jeszcze były budynki częściowo wypalone, po których można było się dostać, tak że warty były rozstawiane również i na dachach. Dlatego tamten budynek został wybrany na miejsce pobytu Komendy Głównej, bo było własne ujęcie wody (głębinowa studnia, która pracowała bez przerwy do końca), były olbrzymie akumulatory zasilające centralę telefoniczną, z których można było zasilać prądnice do wszystkiego (do odbiorników, do świateł, do jakichś innych urządzeń, nie wiem, co tam jeszcze było, ale coś było na dole).
To wszystko było na Piusa, tak, to miejsce było wybrane bardzo dobrze.
- Gdzie byli ulokowani Niemcy? W jakiej odległości?
Najbliższe posterunki niemieckie były z drugiej strony Alej Ujazdowskich i oni od czasu do czasu robili takie wypady pancerne, to czołg, to jakieś tam działo samobieżne, natomiast w najbliższej okolicy Niemców nie było. Najbliższy silny oddział niemiecki był na terenie jakichś budynków, które miały ogródki i tam stali Niemcy okopani, tam była artyleria i oni od czasu do czasu strzelali (różnie, czasami trafili w jakiś dach, czasami nie). Najczęściej te ich pociski gdzieś dalej wybuchały.
- W czasie Powstania, już nie miał pan kontaktu z „Bradlem”?
Odwiedziłem „Bradla” tylko, bo on miał swoją kwaterę w Alejach Ujazdowskich, tam gdzie był przez wiele lat dom lekarza, czy dom medyka. Który numer nie pamiętam, [są tam] takie dwie kariatydy podtrzymujące balkon i w tym domu była jego kwatera, a ponieważ jedna z naszych koleżanek (łączniczka, też od „Bradla”) została przy „Bradlu”, to również i ją odwiedzaliśmy od czasu do czasu. Czesława Rusak, pseudonim „Hanka”. Tak dotrwaliśmy do zakończenia Powstania. Już po ogłoszeniu kapitulacji można było wychodzić na miasto, więc poszedłem do domu swoich rodziców, tam gdzie zginął ojciec. Jeszcze opowiem, jak się dowiedziałem o śmierci ojca. Z Marszałkowskiej 125, jak już mogłem trochę lepiej chodzić, postanowiłem okrężnymi drogami (bo tak bezpośrednio nie można było dojść) dojść na Chmielną, żeby zobaczyć, co słychać u moich rodziców. Przyszedłem na Chmielną i widzę, że budynek jest częściowo zniszczony. Wszedłem na podwórko, ludzie się na mnie tak dziwnie patrzą, pytam się: „Co się stało?” Początkowo nic nie chcieli powiedzieć, w końcu powiedzieli: „Pana ojciec nie żyje” czy „twój”, bo już nie pamiętam, może to był ktoś ze starszych lokatorów, tam się wszyscy znali i mówili mi po imieniu. „Twój ojciec nie żyje. Pochowany jest trzy domy dalej w ogródku”. Rzeczywiście na Chmielnej 118 był taki duży ogród, jest do dnia dzisiejszego, tam był taki prowizoryczny cmentarz i tam ojciec został pochowany. Razem z ojcem zginął ojca brat stryjeczny, bo byli razem w jednym schronie i ten schron się zawalił po prostu, a mama była poza schronem i dlatego ocalała, tylko była bardzo ciężko ranna. Leżała w szpitalu na Mariańskiej. Tam, gdzie teraz jest przychodnia, to był szpital w czasie Powstania. To był w ogóle budynek Kasy Chorych jeszcze sprzed wojny. Pamiętam, jak tam chodziłem załatwiać ojcu różne sprawy, jakieś lekarstwa. Przechodziło się przez te żydowskie uliczki i każda inaczej pachniała, jedna śledziami, druga cebulką. Można było nie czytać, tylko wąchać jak się szło, ale i tak w pamięci mi to zostało. W ogóle bardzo tę dzielnicę lubiłem, to mnie bardzo ciekawiło, to egzotyczne życie, zupełnie inne niż całego tego społeczeństwa żydowskiego, bo oni żyli swoim życiem.
- Mówił pan o przykrych wrażeniach, tych najbardziej dobitnych. Jedno to była śmierć ojca, a drugie?
Z Lamsdorfu (wozem częściowo), trafiliśmy do innego obozu, stalagu VIIA Moosburg w Bawarii, w pobliżu Monachium i później, jak się zaczęły takie duże naloty na Monachium, to oni chcieli [zatrudnić] młodych ludzi, żeby czyścili ulice i to się nazywało
Strassenentreumung, odgruzowanie ulic.Przez cały czas konspiracji i Powstania byliśmy razem ze „Stanisławem”, [czyli] Kaziem Łumińskim. W końcu, jak już się wszystko skończyło, to stwierdziliśmy, że może dlatego że byliśmy w parze, że sobie wzajemnie pomagaliśmy, że wtenczas kiedy trzeba mi było udzielać pomocy, to on się o mnie troszczył, to jakoś wyszliśmy z tego wszystkiego bez dużego szwanku, trochę tylko poturbowani, trochę przestraszeni, ale żywi i później w Monachium było tak samo. Drugie takie wspomnienie to, kiedy utraciłem kontakt ze swoją matką, bo ojciec był pochowany tam, gdzie mówiłem, na Chmielnej, a mamę przeniesiono do szpitala polowego na Mariańską, gdzie została obandażowana, opieczętowana. Mogę to opowiedzieć, to takie zabawne. Mama zawsze miała świetny humor i opowiadała o tym, że dobrze, że jej się trafił ginekolog – na dyżurze był ginekolog i powiedział tak: „Proszę pani, powinienem pani usunąć nogę, ale nie umiem”. Mama miała bardzo zdruzgotaną nogę. „Wobec tego spróbujemy inaczej”. Dzięki temu mama nogę ocaliła, była krótsza, ale się zrosła, a gdyby to był chirurg, to by nie miała nogi. Ponieważ Niemcy zaczęli ostrzeliwać szpital, to został ewakuowany. Chorych przeniesiono do kilku różnych szpitali i podano mi dwa czy trzy adresy. Dobrnąłem do tych szpitali, ale tam mamy nie znalazłem. Ostatni raz widziałem mamę w szpitalu leżącą, obandażowaną, a jeszcze ten lekarz mówi: „Niech pan przynosi dużo czerwonego wina”. Wino jednak podtrzymuje i później mama powiedziała, że tylko dlatego przeżyła, że była zawsze na rauszu. Mama była, okazało się, w szpitalu na Chmielnej, w pobliżu Brackiej i tam w tym szpitalu przeleżała do zakończenia Powstania. Niemcy, którzy później opróżniali te szpitale, różnie się zachowywali w stosunku do rannych czy chorych, ponieważ widzieli tak ciężko poszkodowaną przez los kobietę, pozwolili Czerwonemu Krzyżowi wynieść mamę stamtąd na Dworzec Zachodni i wywieźli do Krakowa, do szpitala krakowskiego i tam jeszcze leżała do pełnego wyzdrowienia rok i dopiero wróciła do Warszawy.
- Mówił mi pan jeszcze przed wywiadem o takim wstrząsającym wydarzeniu, jakim było zbombardowanie domu, w którym odbywał się ślub. Co się tam stało?
To właśnie ten dom na Marszałkowskiej 123. Dokładnie opisuje całe zdarzenie i podaje listę z nazwiskami Robert Bielecki w książce „W zasięgu PAST-y”. To jest [przedstawione] datami, trzeba dojść do ostatniego dnia sierpnia i tam jest ten przypadek opisany. To wstrząsające, dlatego że ci ludzie przyszli się bawić, jakoś odreagować to, co ich otaczało i zginęli.
- Zginęli państwo młodzi i wszyscy goście?
Państwo młodzi i goście, i żołnierze, którzy kwaterowali na dole w piwnicach tego budynku, bo to wszystko zostało zawalone i w tym momencie, kiedy to się stało, kiedy to już runęło, kiedy zobaczyliśmy, że to wszystko pojechało, to mnie nasunęła się myśl, że prawdopodobnie w taki sam sposób zginął mój ojciec, też przysypany opadającym czteropiętrowym budynkiem, który zasypał piwnicę.
- Jak pan zapamiętał zakończenie Powstania?
Zakończenie Powstania było, powiedziałbym, [przeszło] dla nas bez wrażenia, dlatego że oddziały, które były na stanowiskach, które walczyły z bronią, [różnie reagowały], prawdopodobnie jedni się cieszyli, inni uważali, że za wcześnie, że jeszcze trzeba było walczyć, że mamy możliwości jeszcze walczyć, że może by nam ktoś w końcu pomógł, no i prawdopodobnie nikt by nam nie pomógł do końca. U nas to się skończyło w ten sposób, że Stasio Jankowski zarządził zbiórkę całego jemu podległego oddziału, to znaczy wszystkich tych, którzy nie należeli do Komendy Głównej. Zameldował „Borowi” Komorowskiemu, który odebrał ten meldunek, podziękował nam za służbę, dowódcy i tym pierwszym, którzy stali podał rękę, a sam zresztą był bardzo biedny. Raz, że był ranny w PKO, to jeszcze do tego miał zapalenie okostnej i w kwaterze chodził obandażowany, ale jak wychodził do żołnierzy, to ten bandaż zdejmował, tak że wiedzieliśmy, że cierpi, ale tego nie było widać. Zawsze był poważny, mało się uśmiechał, nie miał powodów się uśmiechać.Pod koniec Powstania Warszawskiego zostaliśmy ze Stanisławem odznaczeni Krzyżem Walecznych za tę akcję ochrony radiostacji, wyjście obronną ręką spod ostrzałów niemieckich, no i za całą naszą działalność. Na Królewskiej 16 walczyliśmy z Niemcami, którzy atakowali Królewską od strony Ogrodu Saskiego.Był taki epizod, gdzie Niemcy próbowali zdobyć budynek i nie zdobyli. Oni weszli później, ale też nie utrzymali się i wyrzucili ich stamtąd. W tym czasie, kiedy Niemcy atakowali, to musieliśmy się bronić i broniliśmy się skutecznie.
- Jaki był wymarsz wspólny?
Później, po dwóch dniach zawieszenia broni, Niemcy zarządzili wymarsz oddziałów wojskowych i my wyszliśmy czwartego października na plac przed Politechnikę Warszawską. Tam odebrał defiladę, nie tylko naszą, ale i tych oddziałów, które tą drogą wychodziły (bo nie wszyscy powstańcy wychodzili tą właśnie drogą) „Bór” Komorowski. To było nasze pożegnanie z „Borem” Komorowskim i tam było oddanie broni. Niemcy urządzili takie stoły i kosze do zdawania broni. Tam się oddawało. Przeważnie każda broń była jakoś uszkodzona, żeby jej Niemcy nie mogli używać. Tak samo ten sprzęt radiowy, który mieliśmy, został zniszczony, tak jak „Błyskawica” została zniszczona. „Błyskawica” była w odległości kilkuset metrów od nas, tak że bywały przypadki, że jak coś chcieli od nas, żebyśmy znaleźli jakąś stację nadającą w tych godzinach kiedy nadawała „ Błyskawica”, to my słyszeliśmy „Błyskawicę”, a nie tę stację. Ona była tak blisko, że na wszystkich falach była odbierana niemalże. „Błyskawica” była świetnie zrobiona i świetnie pracowała, udana konstrukcja.
- Jakie były pana dalsze losy?
Chyba po dwóch dniach wsiedliśmy w pociągi, wagony towarowe, po pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu, bez żadnego zaopatrzenia, co kto miał to jadł, bo tam nic nie dostaliśmy. W Ożarowie to tylko można było się napić wody. I tak przyjechaliśmy do Łambinowic, do Lamsdorfu. Nie [dojechaliśmy] na dworzec w Łambinowicach, tylko wyładowano nas na bocznicy w odległości może pół kilometra od obozu i stamtąd szliśmy do obozu pieszo przez pola. Akurat nad nami się zderzyły dwa samoloty ćwiczebne, to były brawa. Niemcy na nas strasznie krzyczeli, grozili bronią, ale nie strzelali. Później trzeba było przejść kolejno przez ten tak zwany
Schaberplatz, gdzie wszystko kontrolowali, zabierali. Wprowadzili nas na teren obozu, gdzie przedtem byli Rosjanie, a Rosjan wyrzucili na pole, mieszkali w ziemiankach i oni tam dołożyli jeszcze tych, którzy przedtem mieszkali w tych barakach. Baraki były strasznie zapluskwione, ale wiedzieliśmy, że tak musi być, bo jeżeli oni się nie mieli gdzie myć, nie mieli możliwości zmiany ubrania czy czegokolwiek, to zawsze będą jakieś insekty i tak było, Zwróciliśmy się przez naszego „starszego” tego podobozu, żeby Niemcy nam dali nowe sienniki, przynajmniej sienniki, [które] były takimi wiórami napełniane, siennik pleciony z papierowego włókna czy z czegoś, ale byłoby to czyste. Powiedzieli: „Nie. Będziecie tak spali, innego nie dostaniecie”. My te wszystkie sienniki wynieśliśmy na środek placu apelowego i spaliliśmy. Wrzask się zrobił straszny. Powiedzieli: „Za karę będziecie spali na gołych deskach”. Tak było, spaliśmy na gołych deskach dwa miesiące. Te dwa miesiące były potrzebne, żeby nas sfotografować, zrobić ewidencję, bo każdy jeniec miał swoją własną ewidencję i ona później zresztą jechała razem z nami. Niemcy byli bardzo skrupulatni, tak że jak nas przesyłali z obozu do obozu, to całą naszą dokumentację wysyłali. Przemundurowali nas w mundury różne. Dostałem bardzo ładny kolorowy mundur włoski, tylko że strasznie cieniutki, bo to był jakiś taki kolonialny, a to była zima już wtenczas. Marzłem szczękając zębami, ale byłem ładny. Z Łambinowic znów w pociąg, tylko już nas było mniej, chyba sześciuset, do obozu w Bawarii, stalag VIIA Moosburg. To jest na północ od Monachium, jakieś może pięćdziesiąt kilometrów na północ od Monachium i tam byliśmy może tydzień, może dwa, już nie pamiętam, to był taki okres kwarantanny i później Niemcy zaproponowali: „Potrzebujemy sto osób, ale tylko młodych, z tej waszej grupy powstańczej, kto się zgłosi, nie będzie siedział w obozie, tylko pojedzie do pracy, gdzie będzie mu lepiej niż w obozie”. Wielu […] się zgłosiło, między innymi ja. Zaraz podzielili nas na trzy grupy, oddzielnie zaprowadzili, pojechaliśmy w to samo miejsce, do szkoły w środku Monachium. Tam się dopiero okazało, po co byliśmy im potrzebni, młodzi, silni. Do roboty przy uprzątaniu gruzów.
- Mieliście obowiązek pracować?
Nie mieliśmy, my byliśmy podoficerami i na tym polegała ta perfidia niemiecka, że oni nam obiecywali wyprowadzenie z obozu, tego dużego, do obozów mniejszych gdzieś (bo tam były obozy mniejsze, my o tym wiedzieliśmy), gdzie miały być lepsze warunki, gdzie byśmy mogli pracować każdy w swoim zawodzie, więc tam różni byli, ja byłem elektrykiem. Wszystko oczywiście to była nieprawda, ale jak nas tam już zawieźli, to zostaliśmy i później zresztą uważaliśmy, że to było dobre posunięcie, bo nie było tak bardzo tragicznie jak się początkowo wydawało. Od razu, pierwszego dnia, był olbrzymi nalot, pierwszej nocy, jak tylko przyjechaliśmy, a największy nalot, jaki przeżyliśmy był w Wigilię Bożego Narodzenia w 1944 roku. Wtedy właściwie cała ta dzielnica, która nas otaczała, Neuhausen, ona się tak nazywała, czy jakoś tak podobnie, została właściwie zniesiona z powierzchni ziemi, bo alianci rzucili takie ciężkie bomby podmuchowe, miny powietrzne, tak zwane
Luftminen. To były bomby, które nie wybuchały przy uderzeniu, tylko na pewnej wysokości, jak ciśnienie powietrza czy ciśnienie w jakimś tam urządzeniu tej bomby odpowiednio wzrosło, następowała eksplozja i ona kosiła domy tak na wysokości pierwszego piętra, drugiego piętra i nie wiadomo było gdzie co jest, bo to wszystko było zwalone. Najpierw był podmuch, a później wessanie tego powietrza do środka. To były bomby o bardzo dużej wadze, od tony do trzech, kolosy. Przyszliśmy z roboty z miasta, takiej przy porządkowaniu miasta i zaczęliśmy sobie przygotowywać wigilię, jeszcze nie dostawaliśmy paczek, bo paczki były później, to co kto mógł sobie przynieść, to przynosił - i alarm! Jak zakończył się ten nalot, poszliśmy na górę, okien nie ma, prycze wszystkie porozwalane, kuchnie dwie (kozy tak zwane), żelaźniaki takie z rurami przez okna wypuszczanymi, poprzewracane, no klęska. Taką mieliśmy wigilię i Niemcy taką mieli wigilię (katolicki naród), to Amerykanie ich tak urządzili, oni im tego do końca nie mogli zapomnieć. Mówili: „Jak oni mogli to zrobić? Przecież wiedzieli, że my jesteśmy katolikami. To jest takie nasze wielkie święto. Dlaczego oni nas tak zbombardowali?”. To były bombardowania wcale nie obiektów wojskowych. Później się okazało, że największe obiekty wojskowe, zakłady BMW, tam gdzie wytwarzano w czasie wojny między innymi pierwsze niemieckie samoloty odrzutowe, ani jedna bomba tam nie spadła, natomiast dzielnice mieszkaniowe Monachium zostały zniszczone chyba w siedemdziesięciu procentach, tak jak w Rosji. Przez cały ten czas, do końca kwietnia, bo w kwietniu do Monachium wkroczyli Amerykanie, bez walk, Niemcy się wycofali, wojsko się wycofało, wkroczyli Amerykanie. Później jeszcze kilka dni byliśmy, ale w samym naszym obozie, w szkole na parterze była kuchnia. Zresztą kuchnię naszą prowadził kucharz „Bora” Komorowskiego, to był nasz kolega. […] Miał pseudonim „Czerniak”, nazywał się Wiciński. Zaczęliśmy dostawać po jakimś czasie paczki z Czerwonego Krzyża.
Nie. Jak już się zagospodarowaliśmy w tej szkole, Niemcy, którzy prowadzili naszą rejestrację, całą tę administrację, zawiadomili Czerwony Krzyż, to zaczęły przychodzić dla nas paczki i to nawet w dość dużej ilości. Przywozili te paczki samochodami ciężarowymi, tak że one po drodze, gdzieś tam na kolejach nie ginęły, tylko to wszystko przyjeżdżało na jeden punkt i tam było rozdzielane, tak że dość sprawiedliwie to było. Te paczki dostawaliśmy, a w budynku pilnowali nas Austriacy, którzy nie mogli służyć w wojsku, bo jeden stracił nogę, drugi był ranny w głowę i symulował nienormalnego, ale to fantastyczny chłopak. My go bardzo lubiliśmy, bo on nas zawsze uprzedzał, kiedy będzie kontrola: „Dzisiaj będzie kontrola, to tylko nic nie mówcie, co ja będę robił”. Były takie lotne kontrole niemieckie i pewnych rzeczy nie wolno było mieć, nie wolno było mieć ostrych noży, różnych rzeczy nie wolno było mieć, a jak kontrola przychodziła, to on szalał, krzyczał, wyrzucał z naszych prycz, na których wiadomo było, że tam już nic nie ma. Jak oni poszli, to się wtedy śmiał: „Ha ha, ale dobrze było, co?!”. Oni zostali do końca i nie uciekli, nie odeszli z tymi oddziałami niemieckimi. Wartownicy, którzy pilnowali na zewnątrz szkoły, odeszli razem z wycofującym się wojskiem, a oni zostali. Powiedzieli: „Nie, my z wami zostajemy, dajcie nam swoje mundury”. Tak było. Zostali, a w międzyczasie my w tych paczkach z Czerwonego Krzyża dostaliśmy przyzwoite mundury angielskie, skarpetki, buty, to już jakoś tam się żyło. Tylko zimno było, bo centralne ogrzewanie nie działało, nie było zresztą węgla do centralnego ogrzewania, wobec tego każda sala miała dwa piecyki, a tych sal zamieszkałych przez nas było cztery i można było przynosić pęczki drewna, bo drewna było bardzo dużo. W tym drewnie przynosiło się najrozmaitsze rzeczy, z bronią włącznie, bo tego na tej warcie, gdzie oni wiedzieli, że my przynosimy drewno do palenia, tak dokładnie nie sprawdzali. Każdy gdzieś pod pachą czy na plecach węzełek sobie ciągnął.Między innymi na mojej sali mieszkał też kolega radiotechnik. Miał pseudonim „Wróbel”, Kukliński, Witold Kukliński. On już nie żyje. Zgadaliśmy się, że możemy sobie zrobić radio, tylko trzeba przynieść części, a odbiorników radiowych w gruzach było bardzo dużo, tylko trzeba wybierać to, co potrzebne, więc my nazbieraliśmy, przynieśliśmy i zbudowaliśmy radio. Nie tylko my słuchaliśmy, ale ci Austriacy do nas przychodzili słuchać i pozwolili na przyprowadzanie Greków, którzy mieszkali pod nami, żeby i oni sobie posłuchali audycji w języku greckim. Dzięki tym Austriakom. Oni byli tak niechętnie nastawieni do Hitlera, zresztą obaj przeszli przez front wschodni, to tam dostali dobre lanie. Tak samo mieliśmy takiego
Postena, który nas prowadzał do pracy, mieszkańca Monachium. Nazywaliśmy go
Edelweiss – Szarotka, bo był strzelcem górskim i na furażerce miał szarotkę, to dla nas był „Szarotka”. Miał na imię Hans, a nazwiska już nie pamiętam. W każdym razie ten „Szarotka” był naszym przyjacielem, że jak była jakaś praca, nie bardzo ciekawa, to nas zabierał, prowadził do siebie do domu: „Tylko weźcie kawę, bo mama lubi kawę”. Mama robiła ciasto, parzyła kawę i parę godzin przesiedzieliśmy u niego w domu zamiast gdzieś pracować. Tacy byli Bawarczycy, bo to był Bawarczyk, Monachijczyk. W ogóle Monachijczycy się do nas odnosili bardzo sympatycznie. Nie było takich przypadków, żeby na nas ktoś krzyczał, czy coś. Pracowaliśmy bardzo często w domach, gdzie trzeba było rzeczywiście popracować, to później zawsze razem z nimi jedliśmy obiad, jeżeli długo trwała praca, to obiady dostawaliśmy na zewnątrz z takich kuchni polowych, których w mieście było dużo, bo tam pracowały różne grupy robocze: Niemcy i nie Niemcy, i Czesi pracowali, i Włosi pracowali i jeńcy – Polacy, Anglicy, Hindusi razem z nami pracowali na jakimś tam odcinku, Amerykanie. Amerykanie zresztą bardzo źle znosili niewolę, najgorzej. Najlepiej wyglądali Anglicy i my, bo my zawszy byliśmy ogoleni, oczyszczeni, a jakie było zdziwienie jak zażądaliśmy, że do kościoła chcemy chodzić.
Zażądaliśmy od naszego komendanta szkoły, że chcemy chodzić do kościoła, bo jesteśmy katolikami, oni są wszyscy katolikami, i on się w końcu zgodził. Załatwił widocznie w komendzie miasta i kilkakrotnie (nie co niedzielę, ale kilkakrotnie) prowadził nas pod eskortą kilku tych
folksturmistów. To byli przeważnie żołnierze w takiej głębokiej rezerwie, albo bardzo młodzi, chociaż tych młodych było mało, albo starzy, a im było wszystko jedno. Nawet mieliśmy kiedyś wypadek, że taki stary Bawar, który miał piwnicę win, winiarnię, zaprowadził nas do tej winiarni. Pamiętam jeszcze jej nazwę „Hundskugel”, teraz to bym nawet nie znalazł, gdzie to jest. Dał nam trochę wina do popicia, sam sobie popił, a później [ponieważ] szedł niepewnym krokiem, to oddał nam karabin, żeby nieść, bo dla niego za ciężki, a jego dwóch chłopaków wzięło pod rękę i tylko pokazywał nam boczne drogi, żeby nie trafić na patrol, który miasto patroluje. Takie były stosunki z miejscowymi ludźmi.
- Czyli to nie była jakaś wielka trauma?
Nie, nie, nie. Tylko niebezpieczeństwem były ciągłe naloty i nasz jeden kolega zginął, a jeden był ciężko ranny. Zginął przez nierozwagę. Pracowaliśmy nad Izarą, nad rzeką. Tam była elektrownia, którą remontowano i przywieźli duże rury, przepust wodny zrobić, czy coś takiego. Jak zaczął się nalot i widać było, że te samoloty nadlatują, bo one przeważnie nadlatywały na niskich wysokościach, to nie były duże naloty, bombowe były bardzo wysoko, natomiast koszące, to nadlatywali nie wiadomo skąd (to już przy końcu wojny), nie wiadomo z jakiego kierunku i strzelali wzdłuż ulic. Ten kolega się schował w tę rurę. Samolot zrzucił bombę i podmuch wydmuchnął go z drugiej strony, ale już niestety nie udało się go uratować. Zginął, a my się schowaliśmy razem z tymi Niemcami, którzy nas tam przyprowadzili, pod jakąś bramę i nic nam się nie stało. Byliśmy tylko przysypani kurzem.
- A jak wyglądało wyzwolenie przez Amerykanów?
Amerykanie wjechali do miasta wcześnie rano, bez strzału. Słychać było strzały wkoło miasta dzień, może dwa dni. Gdzieś tam jakieś walki były i później nagle w nocy zrobiło się cicho. Rano koledzy, którzy wyszli na dach szkoły mówią: „Chłopaki nic nie ma. Flagi białe wiszą!”. Rzeczywiście miasto było spokojne, ciche. Wojska Wehrmachtu już nie było, bo oni wszyscy odeszli i za chwilę samochody amerykańskie: jeepy, czołg wjechał gdzieś tam. Taka śmieszna rzecz – czołg, który się zatrzymał, ale nie przed naszą szkołą, tylko gdzieś tam w pobliżu – wyszedł z niego, czy tylko się wychylił, Murzyn i zobaczył, że my mamy napisy Poland, bo sobie poprzyszywaliśmy i mówi po polsku: „Polaki?” Murzyn z czołgu amerykańskiego! On pracował z Polakami w Chicago w jakiejś firmie polskiej.
- Potem był drugi korpus, tak?
Później był drugi korpus, tylko trochę też okrężnymi drogami, bo jeszcze byliśmy kilka dni w Monachium. Oczywiście zrobiliśmy uroczystość 3 maja. Oczywiście flagi, apel, przyszedł jakiś oficer amerykański nam pogratulować, bo się dowiedział, że to jest święto narodowe polskie. W dwa czy trzy dni później Amerykanie zaproponowali, właściwie wręcz nakazali, że nas wywiozą z tej szkoły, dlatego że szkoła nie nadaje się do dłuższego pobytu, tylko nas przewiozą do jakiegoś innego miejsca. Zawieźli nas stamtąd pod Norymbergę, do Langwasser, do takiego obozu oficerskiego. Okazało się, że w tym obozie przez jakiś czas był „Bór” Komorowski i Jankowski. W tym obozie zaczęły się rekrutacje do drugiego korpusu. Przyjechali oficerowie łącznikowi i poszukiwali specjalistów różnych specjalności: mechaników samochodowych, rusznikarzy, wyszkolonych oficerów czy podoficerów, różnego rodzaju broni i radiotechniki, no i się zgłosiłem. Stamtąd pojechaliśmy do Murnau, bo tam był punkt zbiorczy i z Murnau samochodami angielskimi Drugiego Korpusu pojechaliśmy do Włoch. Jaka była kolejność miast, jak jechaliśmy, to nie pamiętam, w każdym razie jazda zakończyła się w San Giorgio (taka miejscowość nad Adriatykiem), gdzie był punkt kontrolno-wywiadowczy. Każdego pytali, co robił w czasie okupacji. Chodziło o to, żeby wyłowić jakichś folksdojczy czy kogoś, kto się podaje za Polaka, a Polakiem nie był. Ci oficerowie byli dobrze zorientowani, co gdzie było, tak że trzeba było przejść przez taką spowiedź jak gdyby i później stamtąd dostawaliśmy przydział. Dostałem przydział do 2 dywizji pancernej do II Batalionu łączności w miejscowości Macerata. W lipcu już byłem w Batalionie, to przed grudniem wezwał mnie i jeszcze dwóch czy trzech kolegów (też z Powstania Warszawskiego) dowódca Batalionu, major Kozakiewicz, na rozmowę. Zameldowaliśmy mu się, a on mówi: „Jesteście delegowani do Szkoły Podchorążych Łączności do Rzymu”. W ciągu dwóch dni znalazłem się w Rzymie. Byliśmy tam do maja. To była polska szkoła. To była szkoła, jak się później okazało przeniesiona ze zwyczajami, razem z dowódcą z Zegrza. Dowódcą szkoły był major Łukomski, później pułkownik, a w końcu generał, przedwojenny dowódca Centrum Wyszkolenia Łączności w Zegrzu, tak że ze wszystkimi obyczajami, meldowaniem się, nawet z nauką tańca, bo oficer musi umieć tańczyć.
- Ma pan więcej miłych wspomnień z tamtego okresu, czy przykrych?
Więcej chyba miłych. Przykre to to, że straciłem ojca, no i straciłem przyjaciela, brata późniejszej mojej żony. Wszyscy byliśmy tak ze sobą zżyci, że później to się tak skończyło jak zmarła moja pierwsza żona, to po jakimś czasie powtórnie się ożeniłem (ze swoją koleżanką), w takim wieku, że stwierdziliśmy, że we dwoje jest lepsza starość. Tak to było.
- Kiedy pan wrócił do Polski?
W 1948 roku. Jak korpus został ewakuowany do Anglii, to najpierw w kilku miejscowościach w Szkocji, w Anglii, a w końcu Anglicy dali nam do dyspozycji wielkie lotnisko amerykańskie, tych superdużych fortec w miejscowości Millom nad Morzem Irlandzkim. W pięknie urządzonych budynkach tej bazy działała jeszcze, więcej niż pół roku, szkoła radiotechniczna w dalszym ciągu, jako szkoła radiotechniczna, tylko już finansowana przez Anglików z tego funduszu Korpusu Przysposobienia do Życia Cywilnego. Tam był taki moment, kiedy trzeba było się zdecydować, czy zostajemy w Anglii i jakoś się będziemy starali w tym społeczeństwie zmieścić, albo gdzieś wyjechać, albo do Polski. Zdecydowałem się na powrót do Polski.
- Jak pana ojczyzna przyjęła?
Dobrze początkowo, bo jak przyjechałem do Polski, jeszcze jak chodziliśmy na rozmowy do ambasady, bo to już nie były te wyjazdy takie masowe, tylko wyjeżdżało nas mniej, to trzeba było przed tym w ambasadzie polskiej, tej ludowej, po prostu się przedstawić, że się chce wrócić do Polski. Dostawało się odpowiedni dokument, że za ich wiedzą, co miało ułatwić i zresztą trochę ułatwiało. Jak z tym dokumentem wróciłem do domu, no rodzina, wiadomo jak to jest, a przed samym Powstaniem urodziła się nam córeczka.
Przed samym Powstaniem, bo w 1943 roku wziąłem ślub. W 1944 roku w kwietniu urodziła się nam córka. To był zresztą powód, dla którego mogłem odejść z pracy od Philipsa, nie narażając się na jakieś konsekwencje. Powiedziałem, że z powodu urodzin córki muszę się zająć żoną, domem, nie mogę dłużej pracować, proszę o zwolnienie mnie z tego obowiązku odpracowywania nauki. Mój dyrektor, zresztą bardzo sympatyczny pan, inżynier Szumilin, […] zgodził się na to, napisał specjalne zaświadczenie dla tego niemieckiego działu personalnego i mnie normalnie zwolnili, bez żadnych konsekwencji, że uciekłem z pracy, bo gdybym nie przyszedł, to by mnie szukali.Jak wróciłem do Polski, to zgłosiłem się do Polskiego Radia.
Przed samym wybuchem Powstania, jak już się szykowaliśmy, ale jeszcze przed tym moim wypadkiem, tak że ona nie wiedziała o tym, wynajęliśmy w takiej wsi podwarszawskiej, w Halinowie pokój. Przedtem już tam wynajmowaliśmy i żona z córką i swoim ojcem pojechali na pobyt. Jak wybuchło Powstanie, to oczywiście ja już byłem po tej stronie, a ona po tamtej. Później po jakimś czasie wróciła na Grodzieńską. Jak Niemcy odeszli, Rosjanie zajęli Pragę, przestali buszować po wszystkich domach i mieszkaniach, to oni wrócili i w ten sposób przeżyli, bo gdyby nie to, to nie wiadomo jak to by się skończyło.
- Czy spotkały pana jakieś represje?
Represje takie, żebym gdzieś był więziony, to nie, tylko po 1950 roku, jak się zaczął ten ostry kurs stalinowski, kilkakrotnie, nie wiem, pięć, może więcej razy byłem wzywany, albo wożony do UB na spowiedź – kto mi kazał przyjechać, co ja tu robię, dlaczego dostałem się do Radia. Mówiłem, że dostałem skierowanie do Polskiego Radia i ten dokument pomógł mi, bo oni byli zdziwieni: „Jak to? Ambasada wydała taki dokument?”. No wydała. Po kilku takich dokuczliwych przesłuchaniach, bo to jest cały ceremoniał, pasek zabierają, sznurowadła zabierają, żeby nie uciec, później to wszystko wrzucają: „Ubierzcie się i do domu!”. Jak już minął ten ciężki okres stalinowski, czasy się zmieniły, a ja pracowałem przy budowie rozgłośni, wówczas to się nazywało Rozgłośnia Centralna, na Myśliwieckiej. Ten budynek technicznie urządzaliśmy w takiej grupie, która została wydzielona z Polskiego Radia, które wtenczas miało swoją siedzibę w Alejach Ujazdowskich, obok ambasady amerykańskiej obecnie i my już zostaliśmy jak gdyby przypisani do tej nowej rozgłośni. Po wybudowaniu obsługiwaliśmy tę rozgłośnię i z tej rozgłośni odszedłem do Polskich Nagrań, a pracowałem, chyba przez dwa czy trzy lata jako starszy inżynier rozgłośni.
- Pana całe życie było poświęcone tej dziedzinie? To, co kiedyś było pańskim hobby stało się zawodem?
Tak. Takim ulubionym zawodem. Później, po dwóch latach pracy w Polskich Nagraniach, postanowiliśmy z kolegami założyć własną firmę fonograficzną, ale w tym czasie to było bardzo trudne, szukaliśmy różnych dojść. Nikt nie chciał zaryzykować: „Zróbcie, to później zobaczymy”. W końcu tę naszą ideę kupił Piasecki, do PAX-u i w PAX-ie powstała Wytwórnia Płyt Gramofonowych VERITON i to jest właśnie to, co zorganizowaliśmy we czterech. Z tych organizatorów to jeszcze tylko dwóch z nas żyje – inżynier Andrzej Aranowski, który pracuje do dnia dzisiejszego jako emeryt na Politechnice i ja.
Warszawa, 9 maja 2007 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt