Zdzisław Falęcki „Zdzisław”
Urodziłem się 14 stycznia 1926 roku w Warszawie, pseudonim „Zdzisław”, strzelec Drugiego Batalionu Szturmowego Armii Krajowej.
- Co robił pan przed 1 września 1939 roku?
Po powrocie do Warszawy, mniej więcej 20 lipca, pomału szykowałem się do rozpoczęcia nauki w gimnazjum. Ponieważ w 1939 roku skończyłem szkołę podstawową na ulicy Zagórnej. Niestety 1 września wybuchła wojna, automatycznie wszystkie szkoły zostały zamknięte i czekaliśmy następstwa, jakie przyniesie wojna.
- Czym zajmowali się pana rodzice przed 1 września?
Mieszkaliśmy w Warszawie na ulicy Chopina, z siostrą, we czwórkę, matka, ojciec. Matka nie pracowała, ojciec był instruktorem wychowania fizycznego i przysposobienia wojskowego w gimnazjum. Rodzina warszawska spokojna, ojciec pracował, chodziliśmy do szkół. Miałem siostrę straszą o pięć lat, chodziła do szkoły i ja miałem też rozpocząć naukę w gimnazjum, której nie rozpocząłem.
- Czym zajmował się pan w czasach okupacji przed powstaniem?
W 1940 roku, po wkroczeniu już Niemiec, wszystkie szkoły średnie były zamknięte, Niemcy pozwolili na otwarcie szkół podstawowych i otwarcie dwóch szkół rzemieślniczych, dawnych pierwszej miejskiej i trzeciej miejskiej na ulicy Sandomierskiej. Te dwie szkoły zlokalizowane były na Sandomierskiej i mnie udało się dostać do tej szkoły i przez trzy lata 1940, 1941, 1942 i kawałek 1943 uczęszczałem do szkoły rzemieślniczej. Było to o tyle dobre, że mieliśmy legitymacje, szkoła była legalna, potwierdzona przez Niemców, także w pewnym sensie ta legitymacja szkolna chroniła nas przed łapankami, nieprzyjemnościami ze strony Niemców.
- Z czego utrzymywał się pan w tym czasie?
Było dosyć ciężko, dlatego, że ojciec wyruszył na wojnę, już nie wrócił, a ja zostałem tylko z matką i z siostrą. Siostra pracowała, gdzieś jakieś zajęcie dostała, bardzo skromne, matka oczywiście nie pracowała, bo nigdy nie była przyzwyczajona, ja z kolei dorywczo starałem się coś dorobić. Między innymi w urzędzie miejskim załatwiliśmy sobie taką funkcję gońca i roznosiliśmy po sklepach ogłoszenia co na kartki ludność dostaje. Ja miałem rejon Wola i zawsze raz na tydzień po te ogłoszenia się zgłaszałem i chodziłem po tych wszystkich sklepach roznosząc ogłoszenia, oni stemplowali, że otrzymali i w jakiś sposób trochę się utrzymywaliśmy. A resztę to się sprzedawało co było bardziej wartościowego w domu.
- Czy i od kiedy uczestniczył pan w konspiracji?
Z konspiracją zetknąłem się w szkole. W szkole wśród kolegów w tych dwóch szkołach co mówiłem, pomału z czasem zaczęliśmy organizować taką grupę sabotażową i zetknęliśmy się przez jednego kolegę, z dowódcą naszego późniejszego oddziału „Romanem”, no i w ten sposób zaczął się nawiązywać i rozwijać konspiracyjny taki malutki oddział, który się rozrastał i w końcu został legalnie zarejestrowany jako „Odwet” pod dowództwem Romana.
- A gdzie zastał pana wybuch Powstania?
Wybuch Powstania zastał mnie na Saskiej Kępie, dlatego, że nasz oddział otrzymał zadanie rozpoczęcia działań na Saskiej Kępie, konkretnie na ulicy Prezydenckiej 7, gdzie ja stałem, a Prezydencka 10 gdzie było dowództwo, Prezydencka 4, Langiewicza, tam byliśmy zgrupowani. Przed pierwszym tam się wszyscy zebraliśmy, czekaliśmy na dostawę broni, która niestety nie dotarła do nas, no i w końcu wybuchło Powstanie, nadeszła godzina piąta, wybuchło Powstanie a my siedzieliśmy, czekaliśmy.
- Gdzie i kiedy walczył pan w czasie Powstania?
Tak jak zaznaczyłem, oddział nasz miał zacząć walkę na Kolonii Staszica, niestety obiecana broń z naszego magazynu, która miała dotrzeć - nie dotarła, no i sytuacja była dla nas bardzo przykra, bo rozpoczęło się Powstanie, a my nie mieliśmy dosłownie z czym zacząć walczyć. I porucznik „Roman” zwerbował kilkunastu naszych kolegów, broń, jakąś bardzo skromną, którą mieliśmy przekazaliśmy kolegom, ich było kilkunastu może kilkudziesięciu no i starał się... na Sędziewskiej?? była willa, w której mieszkali lotnicy niemieccy. No więc tymi słabymi siłami, słabym uderzeniem liczył na to, że może uda mu się zaskoczyć tych Niemców i przynajmniej troszeczkę uzyskać broni niemieckiej dla naszych oczekujących chłopców. Niestety sytuacja była bardzo ciężka ze względu na to, że ci lotnicy byli bardzo dobrze uzbrojeni, poza tym oni byli wewnątrz willi a ci moi koledzy z zewnątrz starali się do tej willi dostać. Tak, że o świcie 2 września [sierpnia] wszystkie strzały ucichły, my zabraliśmy tylko rannych i paru zabitych kolegów. Ze wszystkich stron Kolonia Staszica była otoczona przez Niemców, więc zostało nam tylko jedno – czekać co będzie dalej. Nie mieliśmy rozeznania, co się dzieje w Warszawie. Więc w willi w której ja byłem na Prezydenckiej 7 – dwupiętrowej - był duży strych, my wszyscy udaliśmy się na ten strych, było nas około 30, no i na tym strychu przesiedzieliśmy przez dziewięć dni. Naszym dowódcą sekcyjnym był sierżant „Leon”, on miał rewolwer, to było nasze uzbrojenie, mieliśmy następnie dwa heruby dawne stare polskie, no i trzy granaty. I z tym wszystkim siedzieliśmy na poddaszu przez dziewięć dni. Dopiero dziesiątego, gdy zostały już nawiązane kontakty ze Śródmieściem, konkretnie z batalionem „Golskim”, my, jako ostatnia grupa, bo czwartego czy piątego września [sierpnia] częściowo ci nasi koledzy zaczęli się nocą przez Pole Mokotowskie przedostawać do Śródmieścia, my jako ostatni dziesiątego przez Pole Mokotowskie przyszliśmy do Śródmieścia. I w związku z tym, że w Śródmieściu wszystko już było obstawione zostaliśmy dołączeni do batalionu „Golskiego”, jako taki niechciany brat chyba, bo raz, że nie mieliśmy żadnej broni, dwa, chłopcy byli zmęczeni, wyczerpani, a poza tym piętno w pewnym sensie klęski. I od tej pory razem z „Golskim”, pomagaliśmy mu, przez cały ten czas byliśmy razem z nimi. Z tym, że „Golski” za zadanie miał, w tym czasie, na początku, walkę z Niemcami na terenach Politechniki, bo Niemcy w pierwszych dniach zajęli tereny Politechniki, to „Golski” z nimi walczył, a my jak mogliśmy to im pomagaliśmy. Mniej więcej w połowie Politechnika padła, „Golski” się wycofał, a my dostaliśmy samodzielne zadanie, obsadziliśmy ulicę Noakowskiego od ósmego do dwudziestego i tworzyliśmy jak gdyby front, czyli po stronie Noakowskiego, po lewej, Politechnika, byli Niemcy, po prawej my byliśmy, na pierwszym piętrze wybudowaliśmy sobie takie stanowiska i była stała obserwacja co się dzieje na terenie Politechniki. Tam Niemcy nie mieli zamiaru atakować, a my również. I tak dotrwaliśmy do końca Powstania.
- Jak zapamiętał pan żołnierzy ze strony nieprzyjacielskiej?
Z czasów kiedy byliśmy na ulicy Noakowskiego to Niemców widzieliśmy z daleka. Czasami strzelić, bo nie wiadomo było kiedy i w którym miejscu oni przeskoczą. Natomiast niedobre wrażenie miałem [na] ulicy Prezydenckiej, dlatego, że były tam patrole, głównie ukraińskie na usługach niemieckich. Oni w dzień chodzili po tych ulicach na których były te nasze wille. Z kolei w nocy była cisza, oni się bali, czasami wychodzili na ulice, ale tylko kawałek, żeby nas nikt nie zauważył. To było dosyć przykre. Że byli Ukraińcami to wiedzieliśmy, bo oni po ukraińsku mówili: „otwieraj, otwieraj”, te brzydkie wyrazy. Natomiast bali się wejść do willi bo czuli, że tam są Powstańcy, więc czuli, że jak wejdą do willi to dostaną ostrzał. Więc na wszelki wypadek było lepiej nie zaglądać do willi, więc tylko ograniczyli się do patroli po Prezydenckiej, po Langiewicza i po innych sąsiednich ulicach.
- Czy zetknął się pan osobiście z przypadkami zbrodni wojennych w czasie Powstania?
Nie. W czasie Powstania nie. W ogóle się nie zetknąłem. Nigdzie nie byłem więziony.
- Jak przyjmowała walkę waszego oddziału ludność cywilna?
Na ulicy Prezydenckiej były dwie starsze panie, bardzo były sympatyczne, pomagały nam, w pewnym sensie. Jak wyszliśmy do Powstania to każdy miał wałówkę na dwa, maksimum trzy dni. Tutaj siedzieliśmy dziewięć dni, w związku z tym, takie, jakie miały panie zapasy, głównie gotowały nam zupę z kaszy, przynajmniej raz na dzień dostaliśmy kubek kaszy, wodę. Raczej sympatycznie się odnosiły. Traktowały tę sprawę jako zło konieczne, nic nie mogły poradzić. A później, jak dostałem się do Śródmieścia, nie spotkałem się z jakimś wrogim nastawieniem. Ludzie raczej byli smutni, załamani, milczący. Ja mówię o ludności cywilnej w wieku powyżej czterdziestu lat.
- Czy miał pan kontakt z przedstawicielami innej narodowości, z Żydami, Amerykanami?
Nie. Nie miałem. Jedynie co miałem, to mieliśmy taką grupę bodajże czterech czy sześciu Niemców, kto ich wziął do niewoli, to nawet nie wiem, ale mieliśmy jednego Rosjanina, ale nie wiem dokładnie, czy on był z tych, którzy współpracowali z Niemcami, czy nie, no to tylko z nimi się stykałem. Czasami, dwa czy trzy razy tych Niemców wyprowadzaliśmy jak było względnie spokojnie, do poprawiania, do budowy barykad czy do jakiś tam robót fizycznych, to im się powiedziało, co mają tam robić. To tylko w tym sensie stykałem się z Niemcami jako z Niemcami i z tym jeńcem Rosjaninem. Czy to był Ukrainiec czy Rosjanin to też nie wiem.
- Jak wyglądało pana życie codzienne podczas Powstania?
Ponieważ mieliśmy dosyć dużo czasu, w pewnym sensie zajmowaliśmy się tą stroną administracyjną. Niektórzy, tylko mało tych kolegów, to mieli służbę, ci pozostali zajmowali się zaopatrzeniem, więc głównie chodziliśmy na Powiśle poprzez Plac Trzech Krzyży na dół i tam były jakieś magazyny zbożowe i stamtąd w workach przynosiliśmy z powrotem do oddziału. Z tego się tam gotowało tak zwaną, podczas Powstania, „zupę pluj”, dlatego to się nazywało „zupa pluj” bo to były nie oczyszczone ziarna, nie wiem czego czy pszenicy, czy co. No i oczywiście jedząc taką zupę z łupinami trzeba było co jakiś czas wypluwać te łupiny i się nazywało „zupa pluj”. No, a oprócz tego co się znalazło. Nieraz się znalazło w jakiś piwnicach, w jakiś restauracjach rozbitych znaleźliśmy jakąś żywność, jakieś konserwy. Żyło się tak dorywczo. A podstawową rzeczą to była „zupa pluj”.
A ubranie, to ja miałem dojście do domu. Przy Chopina nie można było przejść, ale od Mokotowskiej można było wejść do piwnic i od Chopina chyba 20 czy 22 wchodziło się do piwnicy, i piwnicami dochodziłem do domu swojego do Chopina 4. To tam się widziałem z matką swoją, siostrą. Co było z ubrania, to się brało, dla siebie, dla kolegów, z jedzenia się trochę brało co tam było.
- Jak wyglądała sprawa higieny, dostępu do wody, do lekarstw?
Do wody to ja miałem dostęp w domu, dlatego że Chopina była dzielnicą niemiecką. Niemcom nie pasowało to nasze mieszkanie. Mieszkaliśmy na parterze, od podwórka było nasze mieszkanie, ładne, duże, czteropokojowe, ale Niemcom nie pasowało. Niektórych od frontu wysiedlali i Niemcy tam mieszkali, a nam pozwolili mieszkać. Niemniej była to dzielnica niemiecka, wobec tego cały czas mieliśmy światło, nie było wyłączane tak jak w innych dzielnicach, cały czas mieliśmy wodę. I to trwało tak chyba do końca Powstania, była woda, było światło.
- Jaka atmosfera panowała w pana oddziale?
Smutna była, przecież dochodziły nas wieści, widzieliśmy kolegów uzbrojonych, bo przechodzili. W pierwszym okresie miałem kolegę który walczył na Starym Mieście, przeszedł do Śródmieścia, przyszedł do nas uzbrojony, ubrany w panterkę oczywiście, jak taki prawdziwy żołnierz, no a my tak po cywilnemu, bez broni, kto tam ewentualnie gdzieś kombinował. Nastrój nie był bardzo bojowy, zadania były raczej gospodarcze. Często odgruzowywaliśmy ludzi, dlatego, że jeżeli padła na jakiś dom bomba, niektórzy ludzie zdołali uciec, niektórzy zostali zasypani, no więc musieliśmy iść do pomocy, odgruzowywać, to trzeba było rękoma te cegły odrzucać, wyciągać tych ludzi. Tak, że takie zajęcia były nie za bardzo bojowe.
- Z kim się pan przyjaźnił podczas Powstania?
Przede wszystkim z kolegami, bo wszyscy w tym oddziale to byli koledzy ze szkoły, z którymi bardzo dobrze się znaliśmy, żyliśmy razem. Podczas okupacji robiliśmy rozmaite spotkania, rozmaite urządzaliśmy zabawy, chociaż to była godzina policyjna, ale z koleżankami prowadziło się życie towarzyskie. Z kolegami wszystkimi byliśmy w oddziale. Nastrój był koleżeński i przyjemny.
- Czy podczas Powstania w pana otoczeniu uczestniczono w życiu religijnym?
¬Raczej nie. Dlatego, że kapelana żadnego, żeby się naszym oddziałem interesował czy „Golskim”, specjalnie tam nie było. Owszem, od czasu do czasu przychodził jakiś ksiądz, jak był jakiś ranny kolega, czy umierający, czy jak chowaliśmy. Główne dowództwo było na terenie Architektury, tam jest duży budynek Architektury, dziedziniec, na Koszykowej. Więc na tym dziedzińcu chowaliśmy tych poległych. Ale specjalnie jakiś takich nauk, mszy to nie było.
- Czy podczas Powstania czytał pan podziemną prasę, albo słuchał pan radia?
Nie. To co czytaliśmy, to przed wybuchem Powstania, z czasów konspiracyjnych. Podczas Powstania nie docierało, w każdym razie nie było ani pozytywnych ani negatywnych wiadomości. Nic nie czytałem.
- Jakie jest pana najgorsze wspomnienie z Powstania?
Najgorsze to, że się siedziało bezczynnie, bezbronnie na strychu i w każdej chwili mogli nas wyciągnąć i rozstrzelać, albo ewentualnie podpalić willę i czekać aż będziemy wyskakiwać i strzelać do nas. Więc ta stała niepewność tych pierwszych dziewięciu, dziesięciu dni to było najgorsza rzecz, którą przeżyłem w Powstaniu. A późniejsze to już normalnie – strzelają, trzeba uniki robić, chodzić, zaopatrzenie. Najgorsze to ta bytność na Prezydenckiej.
- A jakie jest pana najlepsze wspomnienie z Powstania?
My byliśmy niedaleko Pola Mokotowskiego. Ono było ostrzeliwane przez Niemców, ale na Polu Mokotowskim były, dzisiaj by się powiedziało, ogródki działkowe, no więc w wolnych chwilach w nocy, koło godziny dwunastej, pierwszej, w dwóch, w trzech dochodziliśmy do barykady, koledzy byli, wiedzieli, że my wychodzimy na Pole Mokotowskie. Wychodziło się na Pole Mokotowskie, nie wychodziło się, tylko trzeba było się czołgać, bo Niemcy, co jakiś czas puszczali rakietę i oświetlali Pole Mokotowskie, czy nie szykuje się jakiś atak. I my tak czołgaliśmy się do tych ogródków i tam znajdowaliśmy pomidory, cebulę, no i takie inne specjały, które nie były osiągalne. No to oczywiście się wszystko do takiej torby przewieszonej przez ramię ładowało i później z powrotem się wyczołgiwało. Akcja trwała co najmniej z godzinę, bo z chwilą gdy była wystrzelana ta rakieta oświetlająca to trzeba było przysiąść do ziemi, schylić głowę, żeby oni nic nie zauważyli. Rakieta spadła, zgasła, to my czołgaliśmy się dalej. Trzeba było kawał doczołgać się do tych ogródków. No i później laba. Robiliśmy sobie sałatkę z pomidorów, z cebulką, inne specjały, do tego kawałek chleba, czasem trafił się jakiś kieliszek, to była wielka uroczystość, wielka przyjemność.
- Co najbardziej się utrwaliło pana w pamięci? Czy te lepsze wspomnienia, czy te gorsze?
Te najgorsze na Prezydenckiej. Te miłe wypady, prywatki, lojalnie to było [na] naszą odpowiedzialność bez wiedzy dowódcy, chociaż później to prosiliśmy na sałatkę z pomidorów. Druga rzecz łączy się z wyżywieniem. Jak byliśmy na Noakowskiego to tam przybłąkał się taki wychudzony pies. No i myśmy tego psa... Myśmy go zabili. No i mieliśmy w ten sposób mięso. Sanitariuszki i jeden kolega ugotowaliśmy sobie nareszcie dobrą taką zupę z tego mięsa, ja pamiętam dostałem żeberka. Takie malutkie żeberka się zdziwiłem, bo normalne żeberka to są duże, a te malutkie żeberka psie, no i tego psa zjedliśmy w zupie, z kartoflami, bo kartofle braliśmy z tego Pola Mokotowskiego. No i taką piękną dobrą zupę na mięsie sobie ugotowaliśmy. No i zjedliśmy oczywiście całą grupą, kilku nas chłopaków.
- Co działo się z panem od momentu zakończenia Powstania już do maja 1945 roku?
Po Powstaniu, z chwilą gdy nareszcie ucichły strzały działa, zrobiła się cisza, zawieszenie broni, na drugi dzień wszyscy wyszli, bo się szykowali do opuszczenia. My szliśmy na piechotkę do Ożarowa czy do Pruszkowa i stamtąd transportem do obozu. Najpierw na tym Kiszczyniu była tak zwana mykwa, mycie gorące, parówka, i stamtąd na wagony transportem do obozu. Stalag X-B Sandbostel. I w obozie trafiliśmy na kwarantannę. A kwarantanna polegała na tym, że z tych wagonów do takich wielkich hal nas zapędzili no i w tych halach tak siedzieliśmy i czekaliśmy niewiadomo na co. Część kolegów zdecydowała wyjechać, że jak ma w takich warunkach ciężkich siedzieć w obozie, nie dawali prawie nic do jedzenia, zdecydowała wyjechać do pracy. No i ja po dwóch, trzech tygodniach z grupą kolegów wyjechałem do Hamburga jako takie komando robocze. A ci koledzy co zostali na kwarantannie, po zakończeniu kwarantanny zostali wcieleni do obozu. Byłem pod Hamburgiem, tam było nas około sześciuset, codziennie wychodziliśmy do pracy, przychodzili po nas Niemcy, cywile, mający taką opaskę tylko żółtą, Deutsche Wehrmacht, czyli to byli cywile, którzy niby służyli w wojsku, ale nie byli skoszarowani, nie byli umundurowani, tylko służyli wehrmachtowcom. Zabierali nas w grupy, takie po dziesięciu, do jakiejś pracy, kto zgłosił. Głównie na odgruzowywaniu ulic, na odgruzowywaniu domów, zakopywanie lei, takie rozmaite roboty porządkowe. Tam w tym obozie, pod Hamburgiem, to była dzielnica typu mniej więcej jak u nas Bielany, i nas tam dowozili. To było w miesiącu marcu. Front już się zbliżał, była ewakuacja no i zostaliśmy wyprowadzeni z tego obozu z Hamburga. To był nieprzyjemny tydzień, bo przez cały tydzień szliśmy na piechotę do Husum. Mając tylko przewieszoną przez szyję paczkę i tam jakieś drobiazgi i przez ten tydzień szliśmy do Husum. W Husum zostaliśmy zakwaterowani w obozie razem z Francuzami i razem z Francuzami ten ostatni miesiąc przed kapitulacją jeszcze chodziliśmy, budowaliśmy lotnisko tam pod Husum. I tam zastała nas kapitulacja.
- Jakie warunki panowały w obozie, w Hamburgu?
Warunki były dobre. Pracowaliśmy praktycznie siedem dni na tydzień bo i w niedziele, tylko mieliśmy miesięcznie jeden dzień wolny, jedną niedzielę, ale warunki były o tyle dobre, że każdy miał swoją pryczę. Łóżka były piętrowe więc każdy miał swoje łóżko, swój materac i swój koc. Wszyscy dbali o czystość tak, że nie było robactwa. Jak była tylko wolna niedziela to od razu trzepaliśmy wszystko, koce, wynosiliśmy materace, pranie. Bardzo dbaliśmy o higienę. Było dość przyjemnie, jeżeli chodzi o sprawę higieny. Natomiast jak zostaliśmy ewakuowani i trafiliśmy do tego obozu francuskiego, tam były straszne warunki, przede wszystkim wszy. Nie mieliśmy swoich łóżek, tylko słoma była taka rozesłana, tej słomy z wszami nie mogliśmy wyrzucić bo byśmy musieli spać na gołym betonie. Nie mieliśmy świeżej słomy, a w tej słomie wszy siedziały. I wobec tego jak tylko jedną noc przespaliśmy to momentalnie cały obóz był zawszony. No i niestety z tymi wszami musieliśmy cały miesiąc walczyć dopóki nie nastąpiła kapitulacja Niemiec i dopóki nas nie odwszali, że tak powiem.
Posiłki były słabe. Dostawaliśmy jedzenie raz na dobę. Po powrocie z pracy to była godzina mniej więcej piąta, szósta, dostawaliśmy taką zupę z brukwi. To w kółko to samo było. Ona była gęsta, ale była jałowa. No to zupę dostawaliśmy, następnie bochenek chleba na sześciu i kawałek margaryny. Zupa to był obiad, a ten kawałek chleba i ta margaryna to była kolacja i śniadanie. Ale w związku z tym chłopcy po zjedzeniu zupy od razu zjadali chleb, wszystko zjadali, i koniec, na tym się kończyło. Rano na drugi dzień tylko był kubek gorącej czarnej, zbożowej, gorzkiej kawy, to się wypijało i szło się do roboty. I tylko to było ważne co się w pracy znalazło, co się zjadło, tak zwane skombinowało – żeby nie używać słowa wulgarnego ukradło, to się mówiło, co się dzisiaj udało skombinować, co znaczy skręcić na lewo. No i to nas podtrzymywało. Często trafialiśmy na zbity jakiś dom, kuchnię. No więc w kuchni odkopaliśmy skrzynkę z kartoflami, to oczywiście te kartofle wszystkie do kieszeni zabieramy do obozu, znaleźliśmy jeszcze coś innego, to wszystko do obozu. I z tego to było dodatkowe wyżywienie. Dlatego ciężkie były dni, gdy nie było nalotów, nie było co zdobywać i trzeba było iść do takiej roboty właśnie jak zasypywanie dołów, kopanie mogił. Wtedy już nic nie można było znaleźć. Raz dobrze trafiliśmy, do rozbitej fabryki marmolady. Sześciu nas trafiło i tam pracowaliśmy, cały tydzień przy odgruzowywaniu jednego budynku, i za każdym razem gdy wracaliśmy, trzy, cztery dni, to do obozu przynosiliśmy na sześciu, trzy takie wielkie bańki dziesięciolitrowe marmolady, które Niemcy już przeznaczyli na wyrzucenie, takiej przypalonej, co im się nie nadawała. Ale to była ważna sprawa, to był towar do handlu w obozie. Bo po przyjściu piąta, szósta po zjedzeniu wszyscy miedzy sobą handlowali. Temu udało się przynieść trochę mąki z gruzami, nam się udało przynieść marmolady innemu się udało co innego wobec tego handel wymienny był i wobec tego gotowaliśmy sobie ekstra jakąś zupę. Ale to były jak, były te dni tłuste. Jak były te dni chude to trzeba było na tym kubku kawy cały dzień pracować do piątej. To był obóz pod Hamburgiem. W Husum było gorzej, bo pracowaliśmy na lotnisku, no to nic nie można było skombinować, tylko byliśmy na wikcie obozowym i tam już był głód. Ale na szczęście tylko miesiąc, a głównie te pięć miesięcy to byłem w Hamburgu.
- Jak odbyło się pana wyzwolenie?
Dosyć przykro, dlatego, żeśmy się dowiedzieli, że jest zawieszenie broni, ale Niemcy w związku z tym nie brali nas do pracy, do roboty, ale w dalszym ciągu posterunki były niemieckie, straż była niemiecka, no i było wszystko tak normalnie, jak za czasów niemieckich, z tym, że tylko nie chodziliśmy do pracy. Dopiero po jakiś dwóch, może trzech dniach, przyjechał pierwszy zwiad, poza tym nie wiedzieliśmy w jakiej jesteśmy strefie. Pierwszy zwiad angielski, przyjechało dwóch Anglików na motorze, z przyczepą, przyjechali, popatrzyli i nawet nie zaglądali, nie wchodzili, nie wiem czy rozmawiali z Niemcami czy nie, i odjechali z powrotem. I dopiero na drugi dzień, to już był trzeci czy czwarty dzień po kapitulacji, przyjechała ekipa angielska, odebrali Niemcom broń, przekazali nam, zaraz się utworzył taki jakiś oddział żandarmerii. Niemców zabrali a myśmy objęli wartę i swobodę wychodzenia. Dopóki nie przyjechała ta ekipa angielska to nie mogliśmy wychodzić, w dalszym ciągu siedzieliśmy tak jak przedtem. Dopiero wtedy otworzyła się brama, wzięli karabiny i wyszliśmy na zewnątrz.
- Kiedy i w jaki sposób wrócił pan do kraju?
Ja za bardzo nie śpieszyłem się do kraju, dlatego, że po wyzwoleniu nas, po dezynfekcji, Anglicy zabrali nam te wszystkie ubrania, wszystko to nam wyrzucili, dali nam niemieckie ubrania ze swoich magazynów niemieckich i wywieźli nas na wyspę Sylt. Tam obóz utworzyli. Tam był obóz cywilny, był nasz obóz i był tam jakiś mały oddział angielski. I ten angielski oddział niby pilnował tej wyspy a my siedzieliśmy w obozie, nie wiadomo co robić. Wobec tego po jakiś trzech, czterech tygodniach ja się zmówiłem z dwoma czy trzema kolegami i my po prostu z tej wyspy wyjechaliśmy, wyjechaliśmy bodajże do Lubeki, uzasadniając tym, że słyszeliśmy, że w Lubece Związek Polaków w Niemczech organizuje technikum. Wobec tego chcieliśmy zdawać do tego technikum i ewentualnie uczestniczyć, no i to był pretekst żeby nas wypuścili z tej wyspy, bo z tej wyspy nie było dojazdu, tylko był nasyp i po nasypie dwa czy trzy razy dziennie jeździł pociąg, a nie było drogi. Żeby wydostać się z wyspy trzeba było mieć przepustkę, żeby dostać się na ten pociąg, bo Anglicy mieli to pod sobą, mieli nad tym kontrolę, no i po tych trzech tygodniach jechaliśmy do Lubeki niby do tej szkoły no i zaczęliśmy tak sobie jeździć. W tej grupie było czterech, jeden był wyznania izraelskiego, Żyd. On się ukrywał, był w obozie. Niemcy go nie wykryli, był pod nazwiskiem nie swoim i on w Holandii miał kuzyna, który służył w izraelskiej armii podporządkowanej pod dowództwo angielskie. I zaczął namawiać: „Jedziemy do Holandii, mam kuzyna, muszę się z nim zobaczyć bo ja nikogo nie mam, nie wiem co mam robić, jedźcie ze mną”. No więc w porządku mieliśmy parę paczek papierosów, czekoladę no i z nim wyruszyliśmy do Holandii. No i rzeczywiście, pojechaliśmy do Holandii, on się spotkał z tym kuzynem, kuzyn nam zafundował hotel na dwie doby. I myśmy po Holandii, we dwójkę, bo we trójkę pojechaliśmy. Ja z kolegą, ten Bobowicz się nazywał, on został w Holandii, a my pojeździliśmy po Holandii i jak nam pieniędzy zało, to wróciliśmy do Niemiec. I takie robiliśmy sobie wycieczki, tym bardziej, że nastawienie takie jakieś było. Nie wiem, czy tam w obozie na Celcie jakieś wieści doszły o jakiś transportach do Polski, do mnie żadne takie wiadomości nie doszły, żeby jakieś były organizowane transporty do Polski. My tam nie siedzieliśmy, najpierw pojechaliśmy do Holandii. Z tydzień tam pobyliśmy, bardzo przyjemny tydzień, chyba najprzyjemniejszy. Ludzie chyba najprzyjemniejsi dla mnie, to właśnie są Holendrzy, bardzo życzliwie do Polaków nastawieni, zresztą Maczek wyzwalał i potem się od razu wycofał do Niemiec, także nie mieli złej opinii o Polakach, bardzo uczynni, bardzo nas lubili, wszystko co mogli, to nam służyli informacją i opieką. A potem zrobiliśmy wypad do strefy amerykańskiej, potem do strefy francuskiej a potem pojechaliśmy przez Austrię do Włoch. Bo tam się dowiedzieliśmy że tam z kolei Drugi Korpus urzęduje. Ponieważ to była granica włosko-austriacka, Innsbruck, stamtąd pojechaliśmy do Innsbrucku. Po jednej stronie stali nasi żołnierze, po drugiej to nawet nie wiem, czy ktoś tam stał. To od razu Polak z Polakiem: „Jak się macie, no proszę bardzo” i wpuścili nas. No i tam podziałaliśmy we Włoszech. To był 1946 rok, dobrnęliśmy na wiosnę do Włoch. A we Włoszech to już tam było takie nastawienie kontra, przeciw ustrojowe. Ja ostatecznie czekałem do wyborów do 1947 roku, bo w 1947 roku były te wybory, wolne wybory „3 x Tak”. A w 1947 roku już nawiązałem kontakt z matką. Zastanawiałem się czy emigrować, czy wracać do kraju, dlatego tak się ociągałem, do tego 1947 roku no i niby w tym 1947 roku były te wybory, wolne wybory. Tych akowców, których mieli zaaresztować to już ich poaresztowali, względny był jakiś spokój, względnie było bezpiecznie i zdecydowałem się. Anglicy dali ultimatum w pewnym sensie – albo emigracja, albo powrót do Polski. Dla tych co zostawali, to był tak zwany korpus przysposobienia i rozmieszczenia, a ci co zdecydowali się wracać do kraju to... Nie wiem. Ja w każdym razie zdecydowałem się wracać do kraju i wobec tego przypłynąłem. To był rok 1947.
- Czy był pan represjonowany?
Nie. Względnie było spokojnie, chociaż tak wrogo nastawieni byli ci wojskowi, ale my się z tego śmialiśmy. Zrobili nam takie zdjęcia malutkie, następnie dali nam takie karty z małym zdjęciem, że wraca z zagranicy, bilet kolejowy, deklaracje- każdy gdzie wraca, bezpłatny bilet do Warszawy i tę kartę ze zdjęciem. Specjalnie żadnych represji nie było. Po prostu wsiedliśmy w pociąg i przyjechaliśmy do Warszawy.
- Czym się pan zajął po powrocie do kraju?
Matka już wróciła z siostrą, nasze mieszkanie było spalone, bo Niemcy całą Chopina spalili. Matka zatrzymała się u znajomych, jakiś jeden pokój, wobec tego ja też się zatrzymałem razem z matką i z siostrą. Siostra dostała pracę, już nie pamiętam gdzie, no a ja zapisałem się przy Politechnice na taki kurs uzupełniający średnie wykształcenie, ponieważ nie miałem średniego wykształcenia i taki roczny kurs przysposobienia został zorganizowany. Potem po ukończeniu tego rocznego kursu dostałem się... To było dobre, że po zaliczeniu tego rocznego kursu przygotowawczego dostaliśmy się na Politechnikę bez egzaminów wstępnych. I wobec tego, żadnej pracy nie podjąłem tylko na stypendium ukończyłem Politechnikę. A później po Politechnice rozpocząłem pracę na początku w Biurze Projektowym. To było Biuro Projektów Budownictwa Kolejowego na Hożej i tam jako projektant pracowałem przez pierwsze pięć lat.
- A czy chciałby pan powiedzieć na temat Powstania coś czego nikt dotąd nie powiedział?
Żal, nie żal, że byliśmy tak podczas Powstania, takie piąte koło u wozu. Zasadniczo nie mieliśmy żadnych działań, zasadniczo nie mogliśmy się wykazać. Wszelkie szkolenia które się odbywały za czasów konspiracyjnych nie miały zastosowania. Na ulicy Noakowskiego gdzie pełniliśmy taką niby wartę, to była taka bardzo symboliczna, bo Niemcy nie mieli zamiaru atakować stanowisk polskich, my nie mieliśmy zamiaru odbijać Politechniki i tak to trwało. Czasy Powstania to były raczej takie czasy, przykre nie przykre, monotonne raczej. Nikt od nas nic nie chciał, żeby iść gdzieś walczyć, coś robić, najwyżej iść po kaszę, czy coś przynieść. To było najbardziej przykre wspomnienie. A poza tym miało się wtedy osiemnaście lat, to człowiek się za bardzo nie przejmował tym. Tak, to tak. Zasadniczo nie miałem się czym wykazać.
Warszawa, 3 grudnia 2004 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Bednarek