Zbigniew Tretkowski „Mewa”
Zbigniew Tretkowski, urodzony 19 marca 1923 roku w Toruniu; pseudonim „Mewa”, podczas Powstania w stopniu kaprala z cenzusem, obecnie kapitan. Pluton Grochów 686.
- Proszę opowiedzieć o latach przedwojennych.
Urodziłem się w Toruniu, gdzie uczęszczałem do szkoły powszechnej, a następnie do Gimnazjum imienia Mikołaja Kopernika, które skończyłem w czerwcu 1939 roku. Wybuch wojny przeszkodził w dalszej nauce.
Rodzeństwa nie miałem.
- Czym zajmowali się rodzice?
Ojciec pracował, był głównym księgowym i prokurentem browaru, który znajdował się na przedmieściu Torunia, które nazywało się Podgórz. Mama prowadziła dom.
- Jak wspomina pan wybuch wojny we wrześniu 1939 roku?
Na dwa dni przed wybuchem wojny rodzice wysłali mnie do brata mojego ojca, do Chełmży, dokąd udałem się rowerem. Stamtąd już nie wróciłem do Torunia, bo rodzina postanowiła, że furmanką będziemy jechali do Warszawy. Jechała moja babcia, moje dwie stryjenki i kuzynka. Oczywiście do Warszawy nie dojechaliśmy. Utknęliśmy w kotle kutnowskim, nad Bzurą i tam nas minął front. Po jego przejściu wracaliśmy do Chełmży. W międzyczasie mój ojciec udał się do swojej jednostki wojskowej, a matka ze swoją siostrą wyjechała furmanką z Torunia też w kierunku na Warszawę. Tak że byliśmy rozbici.
Podczas powrotu zupełnie przypadkowo spotkałem matkę z ciotką i potem już razem z nimi wróciłem do Torunia. Nie wracałem już do Chełmży, tylko od razu do Torunia. Zastał mnie tam przykry widok. Na Rynku Starym, gdzie stoi ratusz i gdzie stoi pomnik Mikołaja Kopernika, stało do strony poczty chyba ze trzydzieści trumien i wszystkie były nakryte flagami z łamanym krzyżem, ze swastyką. Okazało się, że Niemcy robili tam wielką uroczystość dla uczczenia Niemców pomordowanych przez Polaków. Po tygodniu czy dwóch dowiedziałem się od znajomego, który brał udział w ładowaniu trupów do tych trumien, że w trumnach leżeli Polacy, znani Polacy z Torunia, którzy zostali zabici przez Niemców. Cała ta historia została wymyślona i przygotowana, żeby ludność i władze niemieckie nastroić odpowiednio przeciwko Polakom.
Moja ciotka najpierw pracowała w gimnazjum jako nauczycielka robót ręcznych, a po przejściu na emeryturę zajmowała się szyciem. Między innymi jedną z klientek była żona niemieckiego urzędnika, który był w Toruniu konsulem. Wiedząc o tym, że ja mieszkam razem z ciotką i rodzicami, radziła, żeby mnie wywieźć gdzieś poza Toruń, najlepiej gdzieś do Warszawy albo innego miasta w tak zwanej Generalnej Guberni. Dlaczego? Otóż Niemcy przed 11 listopada urządzili masowe aresztowania inteligencji polskiej, ale nie tylko inteligencji, również młodzieży gimnazjalnej i licealnej. Kilka dni przed 11 listopada udałem się z matką do Warszawy, gdzie mieszkała żona brata mojej mamy. Tam się zatrzymałem. Tak zaczęła się moja przygoda w Warszawie.
- Gdzie dokładnie zatrzymał się pan w Warszawie?
W Warszawie zatrzymałem się na Powiślu przy ulicy Cecylii Śniegockiej 10. Potem, kilka lat później ten dom został przejęty przez Niemców, stworzono tam dzielnicę niemiecką. Stamtąd nas usunięto na ulicę Sapieżyńską 9, gdzie poprzednio było małe getto, potem zostało zlikwidowane i te domy przekazano ludności polskiej. Niedaleko ulicy Sapieżyńskiej stał budynek liceum Batorego i mieściła się również ulica Przemysłowa, przy której dwa, trzy lata później pracowałem jako monter samochodowy. W międzyczasie jednak musiałem czymś się zająć, żeby otrzymać kartki na żywność i zaświadczenie o pracy, żeby w miarę możliwości uniknąć wywiezienia na roboty do Niemiec. Najpierw pracowałem w biurze gospodarczym i pośrednictwa przy Alejach Jerozolimskich, gdzie przed wojną mieścił się duży dział Orbisu. Jednym z dyrektorów Orbisu był mąż ciotki, u której się zatrzymałem i on tam mnie zareklamował. Zostałem przyjęty jako goniec, właściwie do załatwiania wszystkich spraw na mieście. Po pewnym czasie to biuro zostało zamknięte przez Niemców, mojego wujka aresztowano. Siedział na Daniłowiczowskiej, tam się nabawił choroby płuc, gruźlicy i mimo że został po jakimś czasie zwolniony, to jednak na skutek przeżyć w więzieniu, na skutek gruźlicy zmarł.
Moją następną pracą było biuro gospodarcze aptek, które znajdowało się przy ulicy Długiej 16. Tam również wykonywałem wszelkie prace, między innymi zajmowałem się transportem przydziałów spirytusu dla aptek rozrzuconych po całym dystrykcie warszawskim i w Warszawie. To biuro otrzymywało skromne przydziały mydła i jakichś innych środków potrzebnych do wykonywania lekarstw. W pewnym momencie zorientowałem się, że właściwie to mi nic nie daje, że marnuję tylko czas. Wobec tego postanowiłem zacząć pracować w warsztatach samochodowych, które mogłyby mi dać odpowiednią praktykę potrzebną przy uczeniu się w szkole zawodowej. Przy ulicy Mokotowskiej, niedaleko kościoła Zbawiciela po lewej stronie znajdowała się szkoła Wawelberga i Rotwanda. Najpierw prowadzone były kursy techniczne, towarzystwo kursów technicznych i kursy kreślarskie, a potem uruchomiono tak zwaną Państwową Szkołę Budowy Maszyn II stopnia. Zacząłem chodzić do tej szkoły, którą skończyłem w czerwcu 1944 roku, niedługo przed wybuchem Powstania.
- Jak pan wstąpił do konspiracji?
Do konspiracji wstąpiłem, pracując już w warsztatach samochodowych przy ulicy Przemysłowej 28.
Nie, to były warsztaty, które remontowały dla Niemców i samochody, i silniki forda. Co było przed wojną, trudno mi powiedzieć. Ale w tym podwórzu mieścił się również warsztat czy fabryczka produkująca wytłaczane siatki do płotów. Obok budynku przy ulicy Przemysłowej mieszkał hrabia Ledóchowski. Przed wojną miał niewielkie muzeum morskie. Cały czas tam mieszkał. Tam właśnie zostałem wprowadzony najpierw do ZWZ, a potem to się przekształciło w Armię Krajową. [Wprowadził mnie] kolega, który tam też pracował, jeszcze kilku innych. Ten był z Chocieży, inny był z Poznania. Był również młody człowiek, którego szwagier był właścicielem tych warsztatów. Tam zostaliśmy wciągnięci do ZWZ. Wciągnął nas jeden z monterów, nazywał się Józef Pietrasik, sierżant wojska polskiego. Po jakimś czasie zmienił pracę i chyba również zmienił nazwisko. Jeden ze współpracowników, też młody człowiek, o nazwisku Henryk Dutkiewicz został kierownikiem sekcji, do której myśmy we trójkę należeli. Nie wiedzieliśmy, kto należał do pozostałej trójki. Później ten Dutkiewicz na rozkaz Armii Krajowej dostał polecenie zatrudnienia się w granatowej policji. To bardzo ułatwiało przenoszenie broni na zebrania, na których odbywało się teoretyczne szkolenie. Jako mundurowy granatowej policji przynosił nie tylko instrukcje, ale również i broń, uczyliśmy się składać, rozbierać. Tak to trwało do wybuchu Powstania. Muszę jeszcze powiedzieć, że kilkakrotnie braliśmy udział w szkoleniach poza Warszawą. To były tereny po drugiej stronie Wisły, na Pradze, Grochów (ale dalej), gdzie korzystaliśmy z broni posiadanej przez pluton.
W międzyczasie jednak, zanim doszło do Powstania w 1944 roku, wybuchło powstanie w getcie, chyba 19 kwietnia 1943 roku, o ile pamiętam […]. Mieszkałem przy ulicy Sapieżyńskiej 9, to było bardzo blisko muru getta, a ulica, która prowadziła w kierunku Dworca Gdańskiego, nazywała się chyba Bonifraterska. Na rogu Sapieżyńskiej, przy tej ulicy po prawej stronie był szpital Jana Bożego. To był szpital dla umysłowo chorych. Naprzeciwko domu, w którym mieszkałem znajdowały się warsztaty samochodowe, w których remontowano samochody, Fiata 504. To było produkowane w Polsce, nieduże. Tam właśnie je remontowano, naprzeciwko domu, w którym mieszkałem. Ponieważ byłem bardzo blisko i to były święta wielkanocne, byłem w stanie widzieć, co się dzieje po drugiej stronie. Na rogu Bonifraterskiej i Sapieżyńskiej stały oddziały żandarmerii niemieckiej, widziałem również posterunek policji granatowej. W pewnym momencie z pierwszego albo z drugiego piętra domu, który był po drugiej stronie muru, rozległa się seria z karabinu maszynowego. Jeden z pocisków rykoszetem uderzył w brzuch mojej przyszłej teściowej. Była dosyć tęga, przeszło przez tkankę tłuszczową, tak że rana ta bardzo szybko się zagoiła. To nie trwało długo, gdyż Niemcy wkroczyli do getta i zaczęli podpalać budynek za budynkiem. Podpalali miotaczami płomieni jeden za drugim, tak że niektórzy z Żydów, którzy się [w nich] znajdowali, mieli odciętą drogę, skakali z pierwszego piętra na ulicę, oczywiście rozbijając się. Nie widziałem tego, ale przypuszczam, że ginęli.
- Widział pan wyskakujących Żydów?
Tak, to widziałem. Widziałem, jak wyskakiwał. Jedna osoba wyskakiwała, a budynek już się palił. To było właśnie na wprost ulicy Sapieżyńskiej. Na prawo ulica Bonifraterska prowadziła do Dworca Gdańskiego, a na lewo prowadziła do Krakowskiego Przedmieścia i dalej na Nowy Świat.
Zostałem zmobilizowany na dwa dni przed wybuchem Powstania. Łącznik w osobie mojego przyjaciela Bogdana Wujka […] przyszedł do mnie o szóstej rano z rozkazem, ażeby pojechać tramwajem na Pragę, a właściwie na Grochów – to była aleja Waszyngtona. W budynku, który był w surowym stanie, na parterze mieszkali ludzie, na pierwszym piętrze również. Na drugim i na trzecim były jeszcze tylko ściany działowe i tam mieliśmy się spotkać. Tam było zgrupowanie naszej drużyny. Wobec tego zabrałem, co najpotrzebniejsze, torbę po masce gazowej, opatrunek, ponadto coś tam do zjedzenia. Niewiele tego było, bo w ogóle niewiele miałem. Wziąłem możliwie najlepszy garnitur i pojechałem. Najpierw do Alej Jerozolimskich, tam przesiadłem się w tramwaj, który szedł na Pragę, a potem na aleję Waszyngtona. Wysiadłem, bardzo łatwo trafiłem do tego budynku. Tam już było kilka osób, między innymi ta trójka z mojej sekcji, której ja poprzednio nie znałem. Byliśmy tam przez dwa dni, do wybuchy Powstania Warszawskiego, do godziny „W”. Dzień, w którym zostałem zmobilizowany, to była niedziela, piękny dzień, słoneczna niedziela. Natomiast Powstanie wybuchło we wtorek.
W pewnym momencie następnego dnia, to był 31 lipca, wyszliśmy do magazynu po broń. Kilku nas poszło, magazyn znajdował się przy ulicy Grochowskiej. Stamtąd przynieśliśmy w paczkach rozłożone Steny. Zostały przez nas potem złożone, do magazynków włożyliśmy chyba po dwadzieścia kilka nabojów i czekaliśmy na wybuch Powstania. Nie wiedzieliśmy, że godzina „W” to będzie właśnie godzina piąta 1 sierpnia. Kiedy wybuchła godzina „W”, to słyszeliśmy jakieś odlegle strzały, które dochodziły od Pragi. Naszym zadaniem miało być zajęcie szkoły przy ulicy Boremlowskiej, to było gdzieś niedaleko. Ale ponieważ Powstanie nie udało się na Pradze, nie zdobyto przyczółków mostów, wobec tego również i na Grochowie atak naszych oddziałów na szkołę przy ulicy Boremlowskiej (w której mieściły się koszary niemieckie) został odwołany. W tym samym dniu o godzinie… piątej (może już była szósta) dostaliśmy rozkaz, ażeby przenieść broń i dostać się na ulicę Grochowską chyba pod numer 142. Biegiem lecieliśmy najpierw wzdłuż ulicy Waszyngtona, ale na zapleczach budynku. W pewnym momencie zauważyła nas grupa żołnierzy niemieckich, posterunek, który zaczął do nas strzelać. Ale udało nam się szczęśliwie przeskoczyć przerwę między budynkami.
Przelecieliśmy jeszcze ze dwieście, trzysta metrów i musieliśmy przeskoczyć przez aleję Waszyngtona, żeby dostać się do ulicy Grochowskiej. Przelecieliśmy, broń właściwie była już rozłożona, nie mieliśmy złożonych Stenów, tylko w paczkach. Dowódca drużyny i sekcyjni mieli krótką broń. Lecieliśmy dosyć szybko. W pewnym momencie trafiliśmy na posterunek niemiecki – karabin maszynowy, kilku żołnierzy z pistoletami maszynowymi. Wpadliśmy na nich, byli zdziwieni, zaskoczeni – my również. Nie było innego wyjścia, tylko lecieliśmy dalej. Zanim oni się zorientowali, o co chodzi, my już byliśmy za załomem kolejnego budynku. Dolecieliśmy na ulicę Grochowską do wskazanego budynku i wpuszczono nas. Tam okazało się, że było zgrupowanie całego plutonu 686. Czekaliśmy na dalsze rozkazy. Zrobiła się noc, wieczór, ciemno. Od strony wschodniej słyszeliśmy wyraźnie nie tylko wybuchy pocisków artyleryjskich, ale również i wybuchy pocisków karabinowych, karabinów maszynowych, pistoletów maszynowych. Wiedzieliśmy, że front się bardzo zbliżył, że jest już niedaleko. Tam czekaliśmy w ogródkach między domami, co się będzie dalej działo. Nad ranem odgłosy wybuchów, pociski karabinów maszynowych, pistoletów maszynowych zaczęły się szybko oddalać, tak że już o godzinie dziesiątej, może trochę później, właściwie nie było słychać frontu, ucichł zupełnie. Dostaliśmy rozkaz oddać broń, została przekazana do magazynu i rozformowano nas, cały pluton został rozformowany.
Moja rodzina mieszkała po drugiej stronie, ja się nie mogłem dostać, bo mosty były zablokowane przez Niemców. Wobec tego zatrzymałem się u przyjaciela, współpracownika warsztatów samochodowych, który mieszkał przy ulicy Wiatracznej na pierwszym piętrze. Tam dostaliśmy się we trzech – ja, moi dwaj przyjaciele i jeszcze trzech innych kolegów. Weszliśmy do mieszkania. Okazało się, że matka przyjaciela Bogdana Wujka wyjechała poza Pragę, jego brat również. Ponieważ byliśmy bez zaopatrzenia, szukaliśmy przede wszystkim jedzenia. Było go niewiele, ale coś tam jednak zastaliśmy. Trzech – mniej nam znani koledzy – przeniosło się do innych domków na Grochowie, a my zostaliśmy.
W pewnym momencie, za jakiś dzień czy dwa, do tego domku (na parterze były chyba ze dwa mieszkania i na górze ze dwa mieszkania na pierwszym piętrze) weszli Niemcy. Co się okazało – teren został zajęty przez dywizję pancerną, nazywała się chyba „Hermann Göring”. Do tego budynku weszli żołnierze, którzy należeli do tej dywizji. Zaczęli przeglądać mieszkania, zobaczyli, że jesteśmy. „Co wy tu robicie?”. – „A my wracamy z Mińska Białoruskiego”. – „A co wyście robili w tym Mińsku Białoruskim?”. – „A myśmy tam pracowali w warsztatach samochodowych, który należał do Heeres-Kraftfahrparku”. Ponieważ tam się zbliżał front, wobec tego myśmy uciekali i przyjechaliśmy tutaj, dostaliśmy się na Grochów i chcieliśmy dostać się do Warszawy, żeby zgłosić się właśnie w tym Heeres-Kraftfahrparku jako fachowcy remontujący samochody i silniki. Mówimy: „My się nie możemy dostać, bo tam się coś po drugiej stronie dzieje”. Niemcy, którzy z nami rozmawiali, [powiedzieli]: „Rzeczywiście, tak. Ale my was zatrzymamy tutaj, pomożecie nam okopywać czołgi”. Przez jeden dzień okopywaliśmy czołgi z trzech stron. Tylko lufa wychodziła na wschód. Chyba po dniu dowódca tej grupy (nie wiem, czy to był pluton) mówi: „Słuchajcie, ale wy nam jesteście potrzebni do czegoś innego”. – „No proszę bardzo”. Poszliśmy do tego domku i on mówi: „Musicie nam przygotowywać jedzenie. My nie mamy na to czasu, ale wy możecie nam to robić”. Nam tylko w to graj. Tam gdzie jedzenie, tam bardzo chętnie byliśmy. Kroiliśmy chleb, oczywiście pamiętając o sobie, obieraliśmy ziemniaki, gotowaliśmy czy tam grzaliśmy konserwy dla Niemców, również pamiętając o sobie. To trwało gdzieś tak do 17 czy 18 sierpnia.
Przyszła do nas łączniczka „Basia” […] i mówi, że dowódca plutonu porozumiał się z dowódcą dzielnicy Grochów i zaproponował mu przepłynięcie na drugą stronę na pomoc walczącej Warszawie. Taką zgodę uzyskał, więc najpierw wysłał trzech jak gdyby łączników, którzy przepłynęli Wisłę, dostali się do Fortu Mokotowskiego przez Siekierki i uzgodnili datę następnej grupy, która w ilości mniej więcej trzydziestu osób miała się przedostać na drugą stronę. W tej grupie trzydziestu osób (to był chyba 19 sierpnia) dostaliśmy się przez pola grochowskie do Wału Miedzeszyńskiego, potem poza wałem do brzegów Wisły. Były tam łachy obrośnięte wikliną, niedaleko była wyspa, przy której zatrzymywali się piaskarze, którzy wybierali piasek do budowy domów w Warszawie. Tam znaleźliśmy łódź piaskarkę, do której weszli wszyscy ci, którzy nie potrafili pływać. Poza tym złożyliśmy broń, między innymi żywność, jakieś połcie świniaka, jakieś inne rzeczy – tym już zajmowały się łączniczki, które przygotowały to zaopatrzenie. Po drugiej stronie Wisły miała nas oczekiwać grupa trzech naszych przyjaciół, żeby nas dalej prowadzić do Fortu Czerniakowskiego. Rzeczywiście, dostaliśmy się na drugi brzeg.
- Ile osób tam przepłynęło?
Około trzydziestu.
Wszyscy, łącznie z tą piaskarką. Piaskarka zatrzymała się, wzięliśmy naszą broń, nasze rzeczy.
- To było w dzień czy w nocy?
To było w nocy. Z mostu Poniatowskiego oświetlano Wisłę reflektorami, ale reflektory nie dosięgały do miejsca, gdzie płynęliśmy. Po drugiej stronie też był wał przeciwpowodziowy. Tym wałem – słyszeliśmy wyraźnie – szedł patrol niemiecki złożony z trzech osób, głośno rozmawiali po niemiecku. Przeszli, potem myśmy pod tym wałem szli dalej. W końcu spotkaliśmy naszych kolegów. Przez tereny, które były pomiędzy Wisłą a Czerniakowską, szliśmy do kościoła Świętego Bonifacego, który w dalszym ciągu tam jest. Z kościoła Świętego Bonifacego doszliśmy do Fortu Czerniakowskiego. Tam odbył się odpoczynek, trochę poleżeliśmy, coś niecoś zjedliśmy, ale niedługo. Po jakiejś godzinie lub dwóch zbudził nas alarm. Co się okazało? Do fortu zbliżał się czołg niemiecki, który strzelał i między innymi trafił dwóch albo trzech żołnierzy (nie wiem, z którego oddziału), byli ranni. Na pomoc im wyleciały trzy sanitariuszki z wyraźnie widocznymi opaskami Czerwonego Krzyża, które chciały im pomóc i przyciągnąć do Fortu Czerniakowskiego. Niemcy zaczęli do nich strzelać, chyba jedna zginęła, jedna była ranna, a jedna wróciła. Co się stało z tymi rannymi żołnierzami, nie wiem. Myśmy dostali rozkaz, żeby się przenieść stamtąd na ulicę Czerniakowską, nie pamiętam, który to był numer […]. Tam również przeszły łączniczki z całą żywnością i panie, które [tam] mieszkały, zaczęły przygotowywać obiad. Myśmy znieśli z drugiego piętra na dół tapczany, łóżka, żeby móc wypocząć.
W pewnym momencie wzdłuż Czerniakowskiej zaczęły strzelać „krowy”. To były te same bezodrzutowe, wielolufowe wyrzutnie, które nie miały luf gwintowanych, a więc pocisk [leciał] lotem wahadłowym. Widać go było nawet w powietrzu, dlatego że leciał bardzo wolno. Pociski wybuchły w ogródkach, jakieś może trzydzieści metrów od budynku, który myśmy zajęli – tam, gdzie gotowała się wieprzowina, [gdzie] był rosół. Tak się nieszczęśliwie złożyło, że panie nie nakryły kotła pokrywą. Podczas wybuchu, a pociski były burzące jak i zapalające, odpadł tynk. Te budynki były bardzo prymitywnie budowane, sufit był kryty najpierw trzciną, potem trzcina była tynkowana. Tynk odpadł i wpadł nam akurat do tego kotła. Oczywiście już trudno było korzystać z tego jedzenia, ale nie martwiliśmy się zbytnio, bo dostaliśmy rozkaz, żeby sprawdzić przedpole, dlatego że od ulicy Dworkowej nie wiadomo skąd, strzelają Niemcy. Wobec tego łącznie z naszym dowódcą Józefem Pietrasikiem, sierżantem wojska polskiego, tyralierą i z karabinem maszynowym (bo również przywieźliśmy karabin maszynowy typu Maxim z pierwszej wojny światowej, który się zacinał, zawsze były z nim problemy, ale bojowo wyglądał) szliśmy w kierunku ulicy Dworkowej.
Okazało się, że dalej za Dworkową w kierunku Wisły są wysokie domy i z tych domów strzelano. Zauważono nas, widocznie mieli lornetki. Zaczęto do nas strzelać z karabinów maszynowych. Tak się nieszczęśliwie zdarzyło, że został ranny w głowę nasz dowódca, Józef Pietrasik. Upadł, musieliśmy się wycofać. Okazało się, że to przedpole, gdzie Niemcy się znajdują, było dosyć odległe. Odnieśliśmy go na ulicę Chełmską, gdzie po lewej stronie w kierunku Górnego Mokotowa znajdował się duży szpital – nie wiem, czy w tej chwili jeszcze się tam znajduje, czy nie, ale wtedy był wyraźnie oznakowany. Dach [był] dwuspadowy, na górze były wyraźnie oznakowane znaki czerwonego krzyża i tam myśmy go zanieśli. Wycofaliśmy się na naszą Czerniakowską do kwatery, ale dostaliśmy rozkaz od naszego dowódcy, że zostajemy przydzieleni do różnych oddziałów. To był „Granat” i jakieś inne oddziały. Po dwóch, po trzech [przydzielano], bo myśmy mieli dobrą broń i mieliśmy amunicję. Rzeczywiście, z tymi dwoma przyjaciółmi byliśmy przydzieleni do oddziału chyba „Granat”, ale to nie była moja jednostka macierzysta. Braliśmy tam udział w obronie naszej placówki.
Któregoś września… dowództwo Mokotowa postanowiło zorganizować atak na koszary szwoleżerów, które były niedaleko naszych ostatnich placówek i na szpital elżbietanek albo nazaretanek, który był przy ulicy Czerniakowskiej na wysokości mniej więcej tych koszar szwoleżerów – przed wojną [byli tam] szwoleżerowie, a w czasie wojny Niemcy. Zebrano kilka oddziałów z różnych grup Górnego Mokotowa, również i nas wzięto. Atak odbył się nocą zarówno w kierunku koszar, jak i tego szpitala. Jakie był cel? Cel był taki, żeby się przebić do Czerniakowa. Na Czerniakowie bliżej Śródmieścia były nasze oddziały. Mieliśmy się z tymi oddziałami zetknąć, żeby potem dalej przebijać się do Śródmieścia. Niestety byliśmy za słabo wyposażeni, nie mieliśmy ładunków wybuchowych, nie mieliśmy ciężkiej broni, były tylko karabiny maszynowe i pistolety maszynowe. Udało nam się dojść do murów koszar i tam zatrzymały nas bunkry, z których strzelano do nas z karabinów maszynowych. Dosyć długo tam przebywaliśmy, zajęliśmy kilka willi, wzięliśmy kilku jeńców, bo oni się nie spodziewali żadnego ataku. Ale musieliśmy się wycofać, zbliżał się dzień, zaczynało się robić jasno i wtedy byliśmy zupełnie bezbronni. Naprzeciwko czołgi, naprzeciwko karabiny maszynowe, naprzeciwko bunkry. Wycofaliśmy się więc na nasze pozycje wyjściowe.
To samo było w… klasztorze nazaretanek. W tym klasztorze nazaretanki częściowo jeszcze były. Były tam jeszcze dziewczęta. Myśmy się wycofali, ale tam się chyba jeszcze dłużej odbywały walki w części zajętej przez Niemców, do której się dostała inna grupa atakująca z Sielc na klasztor nazaretanek. Po trzech godzinach, a może więcej, bo już było popołudnie (a może następnego dnia) dostaliśmy rozkaz, żeby dostać się jak najbliżej klasztoru, bo podobno tam jeszcze są nasi żołnierze i tam jeszcze są walki, żeby się zorientować, jak to wygląda. Szliśmy wzdłuż ulicy Czerniakowskiej i w pewnym momencie (to była może piąta godzina, już robiło się szaro) widzimy jakieś zjawy, zbliżają się jakieś białe zjawy. Co się okazało? To były siostry nazaretanki, prowadziły ze sobą te dziewczęta w kierunku kościoła Świętego Bonifacego, w kierunku… Fortu Czerniakowskiego. Gdzie one dalej szły, nie wiadomo. Być może do jakiegoś klasztoru, który znajdował się poza Warszawą […].
- Był pan na Górnym Mokotowie?
Tak, jak Niemcy zaczęli rozbijać nasze placówki na Sielcach w kierunku do ulicy Chełmskiej, musieliśmy przez barykadę dostać się na Górny Mokotów. Tam ostatnia placówka była przy ulicy Puławskiej. Stamtąd dostaliśmy rozkaz udania się do niewoli przy ulicy Bałuckiego, zdaliśmy broń i w kolumnie zostaliśmy odprowadzeni do Fortu Mokotowskiego. Tam nas powitał pan Bach-Zalewski.
- Nie chciał pan uciekać kanałami?
Całe szczęście, [że nie]. Byłem pod kanałem, [ale] jak zobaczyłem, co się tam dzieje, jaki jest tłum, jak wskakują do [kanału], jak żandarmeria wszystko odbiera, to powiedzieliśmy sobie: „Jak mamy zginąć, to lepiej na zewnątrz niż w kanale”. Natomiast jeden z moich kolegów był tam […], został wyciągnięty przy ulicy Dworkowej.
Zbigniew Pawelski, architekt.
Stamtąd przegnali nas do Pruszkowa.
- Kto do was przemawiał w Forcie Mokotowskim?
Tam przemawiał Bach-Zalewski, to był dowódca wojsk niemieckich w Warszawie.
Mówił do nas, że uznaje nas za kombatantów, że uznaje nasze męstwo i że niedługo przyjadą kuchnie polowe, żeby nas nakarmić. Rzeczywiście przyjechały kuchnie polowe, każdy jadł z czego mógł. Z menażek, pokrywek, z puszek – oczywiście bardzo nierozsądni brali dwie, trzy porcje, a potem, jak nas pędzono do Pruszkowa, to chorowali po drodze. Takie były przygody. Dostaliśmy się do Pruszkowa, z Pruszkowa do Skierniewic, ze Skierniewic do Stalagu X B, niedaleko było Sandbostel Bremervörde. Tam spotkałem kolegę […], pana Adama Borowskiego.
- Panowie przyjaźnią się do tej pory?
Oczywiście, że tak. Mieszkamy nawet niedaleko przy tej samej ulicy, on po jednej stronie, ja po drugiej. Spotkaliśmy się po wojnie zupełnie przypadkowo.
- W którym roku wrócił pan do Polski?
To był… koniec grudnia 1945 roku. Do Gdańska przyjechałem 1 czy 2 stycznia… 1946 roku.
- Pana wspomnienia można przeczytać w książce. Pod jakim tytułem?
Moje wspomnienia zostały nazwane „Z Polski do Polski. Wspomnienia żołnierza Powstania Warszawskiego”.
- Dlaczego przyjął pan pseudonim „Mewa”?
Ciągle chciałem studiować w Gdańsku. To było moje marzenie, kiedy mieszkałem w Toruniu. W Toruniu chciałem dokończyć Liceum imienia Mikołaja Kopernika, a potem pojechać do Gdańska, żeby studiować. „Mewa” była łącznikiem między mną a morzem.
- W czasie Powstania miał pan dwadzieścia jeden lat. Czy poszedłby pan do Powstania, gdyby znowu miał dwadzieścia jeden lat?
Wszystko zależy od sytuacji. Drugiego Powstania Warszawskiego nie będzie. Wobec tego już takiej hipotezy nie stawiam. Natomiast idąc do Postania Warszawskiego, zdawałem sobie sprawę, czym to grozi i robiłem to z pełnym zrozumieniem. Nawet gdyby się to zakończyło dla mnie tragicznie, to też bym tego nie żałował.
Sopot, 20 pazdziernika 2008 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama