Marian Kirpluk
- Zechce pan powiedzieć, jak wyglądała sytuacja w chwili wybuchu Powstania. Prawdopodobnie zapamiętał pan taką rzecz? Mieszkał pan w Śródmieściu z mamą?
Z mamą, mój brat urodził się w styczniu 1944 roku. Mieszkaliśmy na ulicy Niecałej pod numerem ósmym. W tej chwili ten dom już nie istnieje. Obok istnieje brama posesji Niecała 10. Z okresu Powstania pamiętam tylko momenty, kiedy w czasie bombardowań wszyscy mieszkańcy górnych pięter schodzili do parterowych mieszkań. Były momenty, kiedy schodziliśmy do piwnicy, dlatego żeby chronić się przed nalotami. Tam zauważyłem taką [rzecz], że przez piwnice na ulicy Niecałej przechodzili powstańcy. Przebite mieli przejścia w ścianach piwnic i to było połączenie między ulicą Senatorską a ulicą Niecałą. Wiem, że grupy powstańców na moich oczach przechodziły z Senatorskiej do posesji na ulicy Niecałej 8. Później pamiętam moment, kiedy coś się zaczęło dziać. Władze powstańcze miały kontakt z osobami, które organizowały obronę w poszczególnych domach. Komitet obrony zadecydował – nie wiem, czy zasugerowali to powstańcy – że należy przygotować się na dzień 1 września, dlatego że Niemcy będą ewakuować ludność, ale należy przygotować się do obrony. W tym celu w bramie na ulicy Niecałej 8 zgromadzono worki z piaskiem i ułożono je prawie do sufitu bramy. Pewnego dnia, w rannych godzinach, było to chyba 1 września, dokładnie daty nie pamiętam, oficerowie niemieccy poprzez tłumaczy poinformowali, że należy tę barykadę zlikwidować i to jak najszybciej, dlatego że budynek jest przeznaczony do wyburzenia i jeżeli mieszkańcy pozostawią barykadę, zostaną wysadzeni razem z budynkiem. Wtedy ludzie podjęli decyzję i natychmiast usunęli worki z piaskiem. Pamiętam, że po [ich] usunięciu do naszego mieszkania wpadli Niemcy krzycząc:
Raus! Schneller! Dowiedzieliśmy się, że jest dziesięć minut na opuszczenie mieszkania. Moja matka przede wszystkim zapakowała najpotrzebniejsze rzeczy, wzięła becik, mojego brata półrocznego do becika, na rękę, mnie za rękę i wyszła na ulicę, tak jak Niemcy kazali. Tam ustawiła się w kolumnie mieszkańców, którzy tam już byli. Rozkazy niemieckie należało wykonywać dokładnie, bo grozili śmiercią, więc osoba, która wyszła dwadzieścia minut po ogłoszeniu ewakuacji, została zastrzelona w bramie – bo [to] ta dokładność niemiecka. Grupa mieszkańców, która stała na ulicy Niecałej, składała się z kobiet z dziećmi, ze starszych osób, mężczyzn młodszych, mężczyzn starszych. Tu następowała selekcja. Wszystkich mężczyzn od piętnastego roku życia […] i młodych mężczyzn oddzielono, ustawiono w oddzielnej grupie, natomiast wszyscy pozostali mieszkańcy stanowili podstawową grupę ewakuacyjną. Mężczyzn ustawiono w szeregu i skierowano na plac Teatralny, do Teatru Wielkiego. Świadkowie wiedzą, jakie tam sceny się rozegrały. Kobiety niektóre, przewidując tę sytuację, malowały makijaż na twarzach chłopców piętnasto-, siedemnastoletnich, przebierały w damskie ubrania, w każdym razie upodabniały tych chłopców do kobiet, żeby ich jakoś przemycić. Ale Niemcy się w wielu przypadkach poznawali na tym i wyciągali z naszego szeregu. Wiem, że wtedy na ulicy Niecałej byli oficerowie niemieccy, była brygada żołnierzy, którzy nie mówili po niemiecku, mówili w innym języku. Ci właśnie wykonawcy plądrowali sklepy. Przede wszystkim został całkowicie splądrowany sklep jubilera obok, czyli Niecała 8, następnie została splądrowana restauracja, wszystkie stołki wysokie, barowe, restauracyjne wystawiono na ulicę. Naturalnie zabawa, wojsko raczyło się tym, co z restauracji wyciągnęło. Rozbito zakład fryzjerski, w którym pracował mój ojciec.
Wszystko to właśnie 1 września. To [najbardziej] prawdopodobny termin, moja matka mówiła, że koniec sierpnia, początek września. Wtedy nastąpił moment, że została uformowana grupa ewakuacyjna. Jeszcze pamiętam, że jeden z Niemców, którzy rabowali okoliczne sklepy, podszedł do mnie i dał mnie, dziecku małemu, złotą papierośnicę, spodobałem mu się widocznie. Jubiler był rozbity, tam były różne rzeczy ze złota. W każdym razie grupa została uformowana i w krótkim czasie przeszliśmy niecałe sto metrów, doszliśmy do bramy Ogrodu Saskiego. Ogrodzenie szło wzdłuż ulicy Fredry i była brama. Niedane nam było dalej wejść do bramy, tylko kazano nam ustawić się nad rowami, które były wykopane wzdłuż ogrodzenia.
Tak, już były wykopane rowy, mieliśmy stanąć nad tymi rowami w świeżo wywalonej ziemi i czekać, a po przeciwnej stronie na balkon wkroczył Niemiec z karabinem maszynowym, ustawił go odpowiednio. Inni z plutonu też już broń naszykowali. W tym czasie zdarzyło się coś takiego: nie wiem jakim cudem, zaczęła się walka i strzelanina między powstańcami a tymi Niemcami.
- Skąd się powstańcy wzięli?
Właściwie nie wiadomo, skąd powstańcy się wzięli. Zaczęli strzelać z wysokich pięter od strony kościoła św. Antoniego, strzały padały również z wieży ciśnień przy Ogrodzie Saskim. Tam był jakiś gołębiarz. W każdym razie to był dosyć ostry ogień powstańczy nad naszymi głowami, który spowodował, że Niemiec z karabinem maszynowym uciekł z balkonu porzucając sprzęt. Pozostali Niemcy pochowali się, bo też byli pod obstrzałem i też prowadzili ogień do powstańców. Powstańcy cały czas systematycznie prowadzili ogień. Bierna grupa, która stała i właściwie czekała na śmierć, poderwała się w pewnym momencie i pędem do Ogrodu Saskiego.
Wszyscy, cała kolumna ludzi uciekła, ile kto miał sił w nogach, pod osłoną ognia powstańców. Wiem, że w Ogrodzie Saskim należało jak najszybciej pokonać ten odcinek. Matka biegła mając dziecko półroczne na ręku i sześcioletnie [trzymane] za rękę, ale jakoś biegła. Dobiegliśmy do placu Żelaznej Bramy, zaraz za Ogrodem Saskim. Tam znów toczyła się walka oddziału powstańczego z Niemcami. Znów kule nad głowami. Ktoś kierował naszym tłumem, bo były komendy: „Padnij! Powstań!”. Takimi skokami jakoś przez rejon walk można się było przedrzeć. Byłem dzieckiem, nie jestem świadomy, kto po drodze zginął, kto przebiegł. W każdym razie moja matka z półrocznym dzieckiem na ręku jakoś przebiegła.
- Już nie byliście prowadzeni przez Niemców?
Już nie przez Niemców, ale w tej grupie były jakieś osoby, które dyrygowały grupą i mówiły, kiedy paść, kiedy iść. Wiem, że wtedy paliło się wszystko dookoła, dzień był gorący, nie wiem od czego, [może] od tego ognia. Wiem, że były zasieki z drutu kolczastego. Szliśmy wzdłuż palącej się Hali Mirowskiej, straż ogniowa też paląca się. Z takich obrazków pamiętam zwłoki wiszące na zasiekach z drutu kolczastego. Ludzie starali się uciekać na boki, to uciekali w druty kolczaste. Jakoś w tej kolumnie udało się mojej matce dotrzeć do ulicy Chłodnej. Ulica Chłodna jest za placem Mirowskim, [jest] kościół na ulicy Chłodnej. Tam Niemcy ustawili megafony i mówią: „Tu, Polacy, jest wasz dom!”. Ale ten dom, kościół, był zbombardowany, sklepienie się zapadło, wewnątrz były tylko tumany jakiegoś dymu, kłęby, krzyki rannych. Moja matka stanęła przed schodkami, które prowadzą do kościoła na Chłodnej […]. Po przeciwnej stronie była ogrodzona figura Matki Boskiej, do tej pory stoi ta figura przed kościołem na ulicy Chłodnej. W cieniu figury, bo dzień był upalny, stał oficer niemiecki. Matka była już zdesperowana, wobec tego zwróciła się do tego oficera. Wtedy zwyczajnie trzymałem się spódnicy matki i nie wiedziałem w ogóle, co się dookoła dzieje. To co w tej chwili mówię, to [jest] to, co słyszałem i co matka opowiadała, bo tu moja matka nieżyjąca funkcjonuje razem ze mną. Matka powiedziała temu oficerowi, że nie wejdzie do kościoła z małym dzieckiem i z drugim i woli zginąć tutaj, przed kościołem. „Jeżeli macie mnie zastrzelić, to proszę bardzo tutaj, ale nie tam”. I tu jest właśnie [szczególny] moment. Oficer niemiecki wziął notes, w notesie napisał po niemiecku przepustkę, wręczył matce (wokół matki jeszcze zgromadziło się więcej osób z grupy, która tam była) i powiedział po polsku, bo mimo że to oficer Wehrmachtu, to jednak mówił: „Prosto ulicą Chłodną do ulicy Wolskiej i później w lewo, w kierunku Dworca Zachodniego – dał kartkę. – Jeżeli napotkacie jakieś brygady kontrolne, macie pokazać tę kartkę”. Ulitował się. Szliśmy z kilkoma jeszcze innymi osobami, ale to była już niewielka grupa, największa część weszła do kościoła. Co się z tymi ludźmi dalej działo, nie wiem. Paląca się ulica Chłodna, ulica Wolska, zasieki z drutu kolczastego co sto metrów, Niemcy z psami, czarnymi owczarkami. Kontrolowano opuszczającą [miasto] ludność warszawską, żeby to nie byli powstańcy, nie wszystkich przepuszczano. Na przepustkę, którą matka pokazała, przeszliśmy przez większość zagrodzeń, to były zagrodzenia z drutu kolczastego. Odsuwano i pozwalano iść dalej. Tak że przebrnęliśmy przez palącą się ulicę Wolską. Na ulicy Wolskiej działy się rzeczy straszne, ale już nie byłem świadkiem tego, widziałem tylko palące się domy. Później dopiero w literaturze wyczytałem, że tam się palili ludzie razem z domami. Tam nie dana im była ewakuacja.
Już nie pamiętam dokładnie nazw ulic, ale matka skręciła w pierwszą możliwą ulicę w kierunku Dworca Zachodniego, prawdopodobnie w [Karolkową] i w Przyokopową, trudno powiedzieć. Wiem, że minęliśmy skrzyżowanie, tam gdzie Chłodna przechodzi w Wolską. Teraz jest inny układ ulic, kiedyś był inny. Wiem, że skręciliśmy, przechodziliśmy koło jakiegoś kościoła. To musiał być kościół na [Karolkowej], taki kościół jest, nie powiem nazwy, w każdym razie wiem, że też nie weszliśmy do tego kościoła. Tam też byli ranni, też Niemcy ich pilnowali. Nie wiem, co Niemcy robili z rannymi. W każdym razie matka szła cały czas, ślepo, prosto, zatrzymując się co jakiś czas. Trzeba było małemu dziecku dać pić po drodze, to było półroczne dziecko, tak że godzinami trwało to przejście. Wiem, że jak szliśmy w kierunku Dworca Zachodniego, to po obydwu stronach był szpaler dzieci. Dzieci miały tekturowe tabliczki: nazwisko, data urodzenia, adres zamieszkania i tak dalej. Tak że prawdopodobnie te dzieci poginęły w Powstaniu. Jak taka masa ludzi szła, to dzieci zaginionych było dużo. Siostry PCK pilnowały tej grupy dzieci i osobom, które szły w kierunku Dworca Zachodniego proponowały: „Weźcie to dziecko!” – bo nazwisko miało. Moja matka miała jedno dziecko na ręku, drugie [trzymała] za rękę, to już nie wzięliśmy żadnego dziecka. Tak doszliśmy do Dworca Zachodniego. Na Dworcu Zachodnim można się było już umyć jakoś, już pod wieczór było. Formowały się grupy ludzi do pociągów towarowych, które stały na Dworcu Zachodnim i upychano w tych pociągach ile się dało ludzi z Warszawy. Naturalnie, jeśli wśród tej grupy znajdowali się jacyś mężczyźni, to od razu [szli] do obozu, bo był obóz na Dworcu Zachodnim. Ale matki z dziećmi, starsze osoby jakoś upychano w wagonach. Wiem, że wagon pod wieczór ruszył z Dworca Zachodniego. Byliśmy w środku w wagonie, matka powiedziała, że lepiej jednak być bliżej wejścia, a nie wchodzić do środka wagonu. Wagon był zadrutowany, ale pamiętam, że widziałem świat dookoła, czyli drzwi były otwarte, ale zadrutowane, żeby ktoś nie wyszedł.
Dojechaliśmy do Pruszkowa. W Pruszkowie zdarzył się moment taki, że pociąg zatrzymał się na stacji, otworzono całe drzwi wagonu. Matka była z samego brzegu z dziećmi. Niemcy naturalnie matce mówią, żeby wysiadała. Perony niskie, wagony wysokie, to matka musiała jakoś skoczyć. Skoczyła, jakiś Niemiec nawet ją złapał w powietrzu, żeby się nie przewróciła. Wiem, że część osób z wagonu w Pruszkowie wyszła, ale pociąg nie stał długo, nie opróżniono całkowicie wagonów, zamknięto i pojechał dalej. Później, wieczorem, byliśmy w zakładach remontowych, olbrzymia hala w Pruszkowie – warsztaty kolejowe. W tych warsztatach zgromadzonych było setki osób. Przenocowaliśmy tam, tam była [przeprowadzana] selekcja. Wiem, że znów odbierano część mężczyzn zdolnych do pracy, kobiety zdolne do pracy, bo to był jakiś obóz pracy, przejściowy. Ogłoszono z samego rana, że matki z małymi dziećmi są wolne. Matka stwierdziła, że jeżeli tak, to wobec tego trzeba obóz opuścić, bo tutaj jest coś niepewnego.
Nie miała zaufania, bo wiedziała, że to nie jest miejsce, w którym można przebywać z małym dzieckiem. Wiem, że poszła w kierunku ogrodzenia, bo było ogrodzenie, zasieki z drutu kolczastego dookoła obozu w Pruszkowie. Do wyjścia trzeba było dojść, matka doszła i Niemcy nie chcieli jej wypuścić.
- Była jedyną, która chciała wyjść?
Nie, tam było jeszcze kilka osób, były znajome, sąsiadki. Jeszcze parę osób było i chcieli opuścić obóz w Pruszkowie. Matka weszła do przydrożnego rowu. W pewnym momencie pojawiła się sanitariuszka z Czerwonego Krzyża i ta sanitariuszka wyprowadziła matkę z obozu. Jak wyprowadziła matkę z obozu, to znaleźliśmy się na pustej drodze, bez środków do życia i [poszliśmy] przed siebie, do najbliższego zabudowania, żeby gdzieś jakoś przeżyć. W końcu doszliśmy do jakiejś willi, bardzo życzliwie nas przyjęli ci państwo w willi i tam przenocowaliśmy. Pamiętam, że to już był moment końcowy. Później matka prawdopodobnie starała się przez Czerwony Krzyż, żeby ustalono, gdzie ma się podziać. Wyznaczono Żyrardów, w Żyrardowie już miejsca w mieście nie było, było miejsce pod miastem, na wsi. Wieś Kozłowice, to jest taka długa wieś, niedaleko są Wiskitki, […] W Kozłowicach u gospodarza znaleziono [nam miejsce]. Gospodarz nie bardzo chętnie, ale gdzieś w kuchni miejsce nam wyznaczył i siedzieliśmy przez parę miesięcy u tego gospodarza. To był okres powojenny. Pamiętam w 1944 roku zimą, koniec jesieni, była inwazja, to znaczy szła rosyjska [armia]. Była wielka bitwa pod Jaktorowem, a wojska przechodziły właśnie przez wieś Kozłowice. Tam utkwiliśmy już przez długi, długi czas. Wtedy, pamiętam, był taki odruch ludności, że spod Warszawy wszystkie szosy były zapchane, ludzie koniecznie chcieli wrócić do swoich domów. Niesamowite: zima ciężka i matka moja z dziećmi też wybrała się w tą podróż. Ale doszliśmy tylko od Żyrardowa do Jaktorowa i stamtąd wróciliśmy, bo był mróz. Jak dziś pamiętam samochody rozwalone dookoła, konie jakieś, leżało to wszystko i ludzie szli środkiem. W jedną stronę szli ludzie do Warszawy, a z powrotem jechały furmanki z Warszawy, wypełnione naturalnie wszystkim, bo upadłe miasto jest zawsze okazją do szabrowania, do grabieży. W każdym razie matce się ten marsz nie udał, wróciliśmy. Zostaliśmy tam jeszcze na rok. Na tej wsi dano nam inne miejsce, jakąś porzuconą gospodarkę, żeby tam mieszkać, bo już ten rolnik nie chciał nas dłużej trzymać. Tam przebywaliśmy. Matka, chcąc utrzymać mnie i roczne dziecko, brata, musiała iść do pracy. Poszła do Żyrardowa, pracowała tam u rzeźnika, coś robiła i przynosiła to co mogła zdobyć do jedzenia. Tak kursowała kilka kilometrów z Żyrardowa do Kozłowic pieszo i w ten sposób utrzymywaliśmy się. [A ja] mając siedem lat wychowywałem swojego rocznego brata.
- Właśnie chciałam zapytać, kto się tym maleństwem zajmował?
Ja opiekowałem się małym bratem. Matka nagotowała kaszki, miałem mu tę kaszkę dać. Wiem, że był pod moją opieką, bo nikogo więcej dookoła do opieki nie było. Matka wracała, przynosiła nam coś do zjedzenia i tak jakoś funkcjonowaliśmy. Pamiętam, przeżyliśmy zimę 1945 roku. W 1946 roku pojawił się nasz ojciec.
Mój ojciec był zwerbowany do wojska i miał przydział do 36. Pułku Piechoty, ulica 11 Listopada na Pradze. Z tego pułku został skierowany w 1939 roku na pierwszą linię frontu do Wielunia. Wieluń jest znany z tego, że tam padły pierwsze bomby niemieckie. Samoloty, które leciały na Warszawę, zrzuciły bomby w Wieluniu. Oni byli w okopach. Naturalnie, z tego co mój ojciec opowiadał, nie mieli wielkich szans na jakąś walkę, bo Niemcy byli zmotoryzowani, lotnictwo jechało górą, a oni byli w okopach nieprzygotowani w ogóle do tego typu walki. Mój ojciec dostał się do niewoli i został wywieziony do Niemiec. Pracował jako robotnik na roli pod Monachium. Tam przesiedział właściwie prawie całą wojnę jako robotnik niemiecki. Raz w roku dostawał urlop stamtąd i przyjeżdżał do Warszawy. Później Niemcy, jak się skończył jego urlop, natychmiast przychodzili i go zabierali, tym bardziej że pracodawca pisał do Warszawy, żeby robotnik ten i ten stawił się na jego plantacji.
- Czyli widywaliście się w czasie wojny?
Tak, w czasie wojny ojciec przyjeżdżał. Wiem, że przyjeżdżał w 1942 roku, w 1943 roku, ale w Powstaniu go nie było, bo został wezwany i odtransportowany. Tak że tam miał przydział, pracował. Pamiętam jeszcze takie zdarzenie, że moja matka miała magiel na Niecałej. W pewnym momencie Niemiec z tego magla chciał sobie zrobić garaż. Wprowadził samochód do tego naszego mieszkania i matkę postawił w sytuacji, że nie mogła pracować. Wobec tego matka poszła do władz niemieckich i powiedziała: „Mój mąż pracuje na was w Niemczech, a mnie tutaj pozbawiają źródła zarobkowania”. W związku z tym Niemcy podjęli decyzję, rozebrali magiel dokładnie, przenieśli go do drugiego miejsca na ulicy Niecałej, zmontowali z powrotem, dokładnie co do śrubki i matka mogła normalnie swoją działalność prowadzić. To były takie obrazki. Swoją wypowiedź ogólnie chciałbym zatytułować: „W hołdzie powstańcom, którzy nas uratowali, odbili”.
- Nie dowiedział się pan nigdy, jakie to było zgrupowanie, komu zawdzięczacie ocalenie?
Była to formacja prawdopodobnie ze Starego Miasta, która się przedostawała do Śródmieścia. To był oddział, który być może akurat w tym momencie się tam znalazł. Z drugiej strony, musiał wiedzieć o tym, że tam się odbywa ewakuacja, czyli patrzyli Niemcom na ręce. [Niemcy] mogli widocznie przypuszczać, że ta kolumna ludności będzie im przeszkadzać, gotowi byli wystrzelać dokładnie wszystkich, zasypać ziemią i już jest spokój. Po co męczyć się, ciągnąć przez całą Warszawę taką grupę ludzi? Tak można by się domyślać. Fakty były takie, jak opisałem. Później, po wojnie, wróciliśmy na ulicę Niecałą, zamieszkaliśmy na Niecałej 1, na zburzonej ulicy, gdzie już Niecałej 8 nie było. Na Niecałej 8 sterczało tylko olbrzymie koło zamachowe od magla, a [wszystko] było zniszczone. Natomiast z Niecałej 10 do tej pory zachowała się brama. […] Co zauważyłem, że miejsca z okresu Powstania zanikają. Teraz, jak się popatrzy na ulicę Chłodną i kościół, to jest tak, jak było. Ale dookoła są olbrzymie domy i to miejsce to już jest skansen w tej chwili, to już jest coś, co zanika. Został jeszcze bruk, zostały resztki linii tramwajowej, która tamtędy przechodziła, to z Powstania zostało. Cała reszta to są wysokie biurowce, i cała ta, nowoczesna Warszawa. Tak że pewne fragmenty z tego okresu, takie miejsca warte są sfotografowania, bo może ich już nie być. To co powiedziałem, to w każde miejsce mogę pójść i pokazać: stoi do tej pory.
- Pięknie panu dziękuję za wywiad.
Przepraszam, może się rozgadałem.
- Nie, to był właściwie krótki fragment tego, co panu utkwiło w pamięci tak, jak dziecko mogło zapamiętać, ale to było bardzo dobitne wspomnienie.
To było sześć lat, siódmy rok już miałem.
- Myślę, że oprócz tego, że dedykuje pan swą wypowiedź w hołdzie powstańcom, można też oddać hołd matce i wszystkim matkom powstańczym.
Tak, bo wyciągnąć z tego ognia dzieci, to było coś niesamowitego.
- Wielki hart ducha, wielkie serce, wielkie poświęcenie, wielcy ludzie – takie były ówczesne kobiety.
Tak. Moja matka wtedy miała czterdzieści parę lat.
Warszawa, 9 marca 2009 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt