Idalia Barbara Kubica „Bratek”
Urodziłam się w Augustowie 3 września 1929 roku, pochodzę z rodziny wojskowej, ponieważ mój ojciec był ułanem w 1. Pułku Ułanów Krechowieckich. W czasie Powstania brałam udział w grupie wykonawczej „Szarych Szeregów”. Nosiłam pseudonim „Bratek”.
- Zacznijmy od początku: okres przedwojenny, dom rodzinny, Augustów. Jak pani zapamiętała tamten okres?
Pamiętam, słonecznie, miło. Chodziłam do szkoły. Wiem, że radość była wielka, kiedy dostałam się do zuchów, bo chciałam zawsze być harcerką. Nie wszystko się zawsze udawało.
1 września rodziny wojskowe zostały wywiezione z Augustowa podwodami do stacji kolejowej. Potem jechaliśmy przez Brześć, aż w Lubelskie. W ten sposób znalazłam się na Lubelszczyźnie w majątku Kozłówka, który należał do hrabiego Zamojskiego. Hrabia Zamojski również był ułanem, był majorem przed wojną i kiedy dowiedział się, że rodziny wojskowych są w ogromnych tarapatach…
Mój ojciec był w czynnej służbie. Pułk wyruszył z Augustowa, oczywiście po drodze staczając kilka pięknych bitew. Ostatni pułk, który poszedł do niewoli, to był 1 Pułk Ułanów Krechowieckich. Pod Kockiem, pomimo że zwyciężyli, dostali się wszyscy na warunkach honorowych do niewoli niemieckiej. A my zostałyśmy wywiezione w nieznane tereny, w których musieliśmy się jakoś wszyscy przystosować.
Moja matka, moje siostry, nasi znajomi z pułku. Bardzo dużo rodzin. Jeszcze Suwałki doszły, to była brygada suwalska, tak że masę było ludzi. W tym tłoku, w różnych niepewnych momentach życia jakoś potrafiliśmy się dostać do Kozłówki i tam rozpoczęliśmy jakby nowy etap życia.
- Ojciec dostał się do niewoli?
Tak. Ojciec był ranny pod Kockiem, konia pod nim zabito. Niemcy go zdjęli z pola i wywieźli do szpitala wojennego, który był gdzieś pod Częstochową. Pamiętam moment, w którym byliśmy w wiosce, która nazywała się Sosnowica. Tam było bardzo dużo rodzin żydowskich. Matka dostała wiadomość, że ojciec żyje i że czeka na matkę. Wobec tego zostawiła nas w opiece Żydówki, która przez dwa tygodnie opiekowała się trójką małych dzieci, mimo że swoich miała czworo. Ponieważ to była sąsiadka przez drzwi, więc dla nas to nie było stresem. Rzeczywiście matka przywiozła ojca. Wtedy rozpoczął się ruch, co zrobić dalej, to były poważne sprawy. Stamtąd pojechaliśmy do Kozłówki. W Kozłówce była koncentracja ludzi bardzo wykształconych, profesorów, lekarzy, słynnych ekonomistów. Między innymi był z nami ksiądz Józef Warszawski, który był kapelanem zamkowym.
Rozpoczęła się nauka szkoły podstawowej, oczywiście ustawionej przez Niemców, w której mogłyśmy się uczyć tylko kroju, szycia, gimnastyki, matematyki i to wszystko. Resztę uzupełniałyśmy na tajnych kursach, które były zorganizowane przez hrabinę Zamoyską, jak gdyby lekcje prywatne, uzupełniające szkołę podstawową.
- Wszystko to się odbywało w Kozłówce?
Tak. W Kozłówce ojciec pracował, jeszcze wiele innych rodzin krechowieckich też tam dostało pracę. Dostaliśmy deputat, to znaczy: mleko, kartofle, mąkę, jakąś osypkę. W każdym razie było cicho i dobrze do momentu, kiedy na pałac zaczęły przychodzić przykre chwile, bo były napady i to napady rosyjskiej partyzantki i różnych ludzi, których trzeba było się bać. Między innymi w jednym takim przypadku zabito kolegę ojca, to był chorąży Zajdel, jeszcze stangreta zabito. Mojego ojca, który był pisarzem tego majątku, strasznie pobito. Postanowiliśmy stamtąd uciekać. To był już rok 1943 albo 1944, gdzieś na przełomie. Przyjechaliśmy do Warszawy. Pamiętam podróż, podróż była ciekawa, jechaliśmy ciężarówką, typu
Holzgas. Wiem, że drzewo trzeba było wrzucać, żeby na gazie można było jechać. W ten sposób przyjechaliśmy do Warszawy. Tutaj też byliśmy w pałacu, na ulicy Brackiej 18. Ponieważ matka hrabina [Zamoyska] w podwórzu miała piękny pałac, też uciekła, trzeba było po prostu uciekać z Kozłówki, bo by nas wszystkich wyrżnęła ta partyzantka ludzi czasem przypadkowych, ale z bronią.
- Jak się ułożyło wasze życie w Warszawie? Z czego żył ojciec, rodzina?
W związku z tym, że przyjechaliśmy do Warszawy, trzeba było pracować. Matka zabrała ze sobą jeszcze z Augustowa maszynę i szyła wkłady do torebek. To znaczy torebka, duża czy mała, ma tak zwaną futrówkę. Moja mama zajęła się tym, a ja z kolei zaczęłam to przewozić, dostarczać do zakładu, który wytwarzał torby. To jest przypadek mojej pierwszej pracy.
- W jakich okolicznościach zetknęła się pani z działalnością konspiracyjną?
To dopiero 1 sierpnia. W międzyczasie mój ojciec, jak przyjechaliśmy do Warszawy, dostał się do fabryki Fuchsa. To były wielkie zakłady cukiernicze, rywal Wedla. Ponieważ właściciel też był w 1 Pułku Ułanów, w związku z tym przyjął ojca i kolegę. Tam dostali deputat chleba, marmolady, różnych rzeczy, które były na kartki. Kiedy się już to ustabilizowało, myślałam o tym, żeby pójść na jakiś kurs, bo już miałam ukończone trzynaście lat, w związku z tym musiałam chwycić jakąś szkołę. To miało być we wrześniu 1944 roku.
Kiedy jechałam z pękiem futrówek – mieszkaliśmy na Franciszkańskiej 6a mieszkania 31 – kiedy wsiadłam do „ósemki”, nie wiedziałam, że już nigdy nie wrócę do domu. To były momenty… Człowiek wtedy zupełnie inaczej myślał, nie przywiązywał dużej wagi do tego, co będzie jutro. Żyliśmy dniem dzisiejszym.
Tramwaj „ósemka” został zatrzymany na Królewskiej przy Marszałkowskiej. A ja miałam właśnie tam oddać rzeczy, które matka przygotowała. Tramwaj przewrócono, zaczęła się strzelanina od
Arbeitsamtu, bo na Królewskiej był
Arbeitsamt. Wszyscy zostali przepędzeni w bramy, w podwórka. Co dalej? Nikt nie wiedział, co go czeka. Siedząc na podwórku… To był 1 sierpnia, granica godziny szesnastej, siedemnastej. Przeszło dwóch młodych ludzi z opaskami. Poznałam wtedy kolegów z Kozłówki. To był syn Zamoyskiego, z kolei drugi [to] był syn generała z brygady suwalskiej. Ponieważ razem żeśmy się uczyli w Kozłówce, była wielka radość, że jest ktoś [znajomy]. Poprosiłam tych kolegów: „Słuchajcie, zabierzcie mnie ze sobą”. A już szli przez mury, które były wybijane w ogrodzeniach, żeby przejść na drugą stronę. W pewnym momencie myślę sobie: „Pójdę za nimi, bo nie chcą mnie ze sobą wziąć”. Ale powiedzieli, że za chwilkę wrócą, załatwią sprawę na Kredytowej i wracają. Moi znajomi wrócili, Piotrek i Adam, i powiedzieli, że odprowadzą mnie na ulicę Kredytową. Rzeczywiście wyszliśmy wybitymi niszami czy dziurami. Wyszłam Kredytową 6a, prosto na plac Dąbrowskiego. Na placu Dąbrowskiego też była młodzież, już nie pamiętam, jak nazywało się to zgrupowanie. W każdym razie jeden z kolegów – pamiętam, na imię miał Mietek – odprowadził mnie do Prudentialu i powiedział: „Słuchaj, tam są harcerki, będziesz się czuła potrzebna”. To była wielka radość dla mnie, ponieważ zawsze tęskniłam za zorganizowanym życiem harcerskim, ale nigdy mój wiek na to nie pozwalał.
- Przed Powstaniem miała pani kontakt z harcerstwem?
Przed Powstaniem nie mieliśmy w Kozłówce żadnego. W Kozłówce było wielkie zgrupowanie AK, w którym uczestniczył mój ojciec i wszyscy krechowiacy. Czasem były takie sytuacje, że na wieży siedzieli akowcy, a na dole byli komuniści. W związku z tym czasem wywiązywała się strzelanina. Wracając do mojej przeszłości: zaprowadzono mnie do Prudentialu i tam złożyłam swój akces, że chcę pełnić służbę. Zostałam przyjęta. Ponieważ każda harcerka musi złożyć jakieś ślubowanie, w związku z tym drużynowa zdjęła swój krzyż harcerski, na który położyłam dwa palce i powiedziałam ślubowanie, które nas potem wszystkich bardzo wiązało.
- Co pani czuła w tym momencie?
Niepokój, dreszcze i łzy w oczach, ale ze szczęścia, że mogę być potrzebna dla Polski. Dzisiaj, jak wspominam te czasy, to serce mi bije i pamiętam, jaka była wielka radość młodych ludzi, że są potrzebni, że działają, że coś robią. Takiej uprzejmości i takiej grzeczności chyba już potem w życiu nie zaznałam.
Rozpoczęła się nasza praca. Pierwsza praca to były prace pomocnicze. W Prudentialu była duża stołówka, a nasi chłopcy byli na barykadach na Królewskiej. Były tak zwane małe czołgi, które Niemcy wypuszczali, i jeżeli w czas kable nie były przecięte, to jak uderzał w dom, to cały front spadał. To były straszne momenty. W stołówce gotowałyśmy na ogniskach, które były zrobione na podwórku. Ponieważ paliło się już dużo domów i były krzesła połamane, pół spalone, przynosiłyśmy, tworzyłyśmy. Miałyśmy wodę i ogień. Na ogniu gotowaliśmy różne zupy. Początkowo ludzie znosili nam kaszę, fasolę, grochówki. Co kto miał, to przynosił i myśmy robili w kotłach. Jak chłopcy przychodzili z warty, to zawsze dawaliśmy. Nawet pamiętam, w „Palladium” była puszczona kronika filmowa, w której jestem z dużą warząchwią i kładę zupę „plujkę”.
Zupa „plujka” to też jest ciekawostka. Przynosiliśmy jęczmień z browaru Haberbuscha. Po pięć kilogramów człowiek miał i przez gruzy, przez różne wycinki przechodziłyśmy z tym i byłyśmy szczęśliwe, że to dostałyśmy. Panie, które były mieszkankami tego terenu, siadały na podwórkach, zbierały młynki do kawy i na młynkach mielono to zboże. A my sypałyśmy jak kaszę jęczmienną i gotowałyśmy w kotle. Nie było ani kartofli, ani jarzyn, nic. Taką zupę jedliśmy przez cały miesiąc. Potem, w drugim miesiącu, jak przeszłam na południe, na Wilczą 44, już tego nie było, mieliśmy co innego. Chłopcy przynosili nam bardzo dużą ilość soków i te soki razem z wodą gotowałyśmy, a miałyśmy mąkę kartoflaną, więc robiłyśmy kisiele. Każdy, jak kubek takiego kisielu zjadł, to był pełen na jakiś czas. Ale to wszystko nie wystarczało, zaczął wkradać się głód, niedobór, a z związku z tym strach. Strach paniczny, że miasto jest zamknięte, nie ma wyjścia, że wszyscy powymieramy, już nie tyle z kul, ile z głodu.
- Miała pani jakikolwiek kontakt ze swoją rodziną?
Nie miałam żadnego kontaktu, ale w prasie, którą przenosiłam z ulicy Wareckiej… Każdy z nas miał swój rejon. Jak już przeszłam z żywnościowego, to wróciłam na Pocztę Główną. Tam dostawałam torbę z listami i pliki gazet. Trzeba było to roznosić po wszystkich podwórkach.
Między innymi pamiętam bardzo przykry przypadek. Dostałam teczkę pełną listów i prasy i przybiegłam na plac Grzybowski do kościoła (to był chyba kościół Wszystkich Świętych, już nie pamiętam). W podziemiach było całe siedlisko ludzi. Wszyscy z domów poprzychodzili i tam koczowali. Każdy był zadowolony, że przyniosłam. W pewnym momencie, gdy byłam już na ulicy Marszałkowskiej (miałam Marszałkowską przelecieć, żeby być na Świętokrzyskiej 31), sztukasy zaczęły bombardować plac Grzybowski i kościół. Widziałam tylko dymy, kurz. Strasznie się przestraszyłam, bo widziałam radość tych ludzi, jak dostali wiadomość od rodziny. Niestety ta radość trwała krótko, wszyscy zginęli. Kościół został zbombardowany do cna.
- Jak wyglądało życie codzienne w czasie Powstania? Już mówiła pani o swojej służbie w kuchni. Jeszcze coś więcej może pani powiedzieć? Jakie były warunki, jak się spało, o czym się rozmawiało w wolnym czasie?
Muszę powiedzieć, że nasze zgrupowanie jakoś tak sobie układało życie, że nie było takie ponure. Wieczorem robiłyśmy tak zwane wieczornice. Siadaliśmy przy kominku, w który wrzucaliśmy drzewo z różnych łóżek, stołów, stąd gdzie było. Było przy Prudentialu ładne pomieszczenie i zawsze wieczorem tam się odbywała nasza jakby odprawa, nasza wieczornica. Spałyśmy na Szpitalnej. Chłopcy spali pod piątką, a my spałyśmy pod trójką: Szpitalna 3, Szpitalna 5. Nie wiem, może pomyliłam to, ale pamiętam, że to był sierpień, że było bardzo gorąco. Największy kłopot był w tym, że wyszłam w letniej sukience, w trepkach i z torebką, nic więcej, a każdy dzień przynosił masę problemów. Byłam strasznie zaniepokojona swoim ubraniem, bo wszystko mi się porwało. Wtedy okoliczni mieszkańcy pomogli nam wszystkim, tym, które miały kłopoty. Poprzynosili ubranie, sukienki, buty, bieliznę osobistą i już żyłyśmy.
Był jeden moment, który zapamiętałam. Otóż z koleżanką zostałyśmy oddelegowane na Prudential, na najwyższe piętro, po to, ażeby obserwować ruchy wojsk niemieckich, które szły przez most Kierbedzia. W pewnym momencie coś tak strasznie gruchnęło, że pęd powietrza spuścił nas z szesnastego piętra. Nie wiem, jakim cudem, ale znalazłam się w jakimś pomieszczeniu, jakby w magazynie, w którym pełno było męskich koszul flanelowych. Byłam [tak] szczęśliwa, że od razu się ubrałam, jeszcze wzięłam kilka, żeby zanieść koleżankom. Druga koleżanka znowu wpadła w takie pomieszczenie, w którym była bielizna. Zniosłyśmy cześć tego ubrania do naszego kominkowego pokoju i rozdałyśmy wszystkim, którzy potrzebowali. To był cud po prostu.
- Miała pani możliwość obserwowania Warszawy z najwyższego budynku, jaki wtedy był w Warszawie. Co pani czuła, jak pani patrzyła na panoramę płonącej Warszawy?
Straszne uczucie. Widziałam same dymy, ogień. Jeszcze jak byłam na dole i szłam ulicą Świętokrzyską, a były kiedyś tam ogromne magazyny książek, to wszystko się paliło. Szłam i myślałam: „Boże, czy historia się powtarza? Czy muszę być świadkiem tego, co uczynił Neron z Rzymem? Przecież on spalił Rzym, a Niemcy palą Warszawę. A ja idę środkiem”. Głownie duże, palące się, spadały na środek. Tak że to było okropne przeżycie.
- Wspomniała pani też, że była sanitariuszką w czasie Powstania. Jak wyglądała praca w sanitariacie?
Mieliśmy założone na ramię torby sanitarne z czerwonym krzyżem, w których były bandaże, była jodyna, były jakieś krople miętowe Inoziemcowa, były opaski tamujące. Małe miałam wyobrażenie o pracy w sanitariacie, ale okazuje się, że na tych wieczorach były siostry. Przychodziły i mówiły nam, co trzeba zrobić w przypadku, kiedy znajdzie się rannego czy ktoś zemdleje, czy komuś trzeba zabandażować rękę czy nogę, coś ucisnąć. Tak że byłyśmy troszkę przygotowane do pierwszej pomocy.
Pamiętam, Świętokrzyska 31, na drugim piętrze w podziemiach był szpital. Wybrałyśmy się pod PAST-ę. To był ten dzień, w którym był atak na PAST-ę. Z tej strzelaniny, z tych różnych podpaleń – PAST-a się przecież paliła – masę ludzi było poparzonych. Niemcy rzucali napalm, tak że się człowiek palił jak pochodnia. Miałyśmy płachty na noszach, rzucałyśmy te płachty, same się rzucałyśmy, żeby jakoś stłumić to i nosiłyśmy tych ludzi przez Marszałkowską na Świętokrzyską 31.
- Jakie warunki panowały w szpitalu powstańczym?
Muszę powiedzieć, że tam gdzie byłam, na Świętokrzyskiej 31, wyjątkowo wszystko było tak zorganizowane jak w normalnym szpitalu. Tam odbywały się operacje, tam odbywały się różne zabiegi takie jak szycie ran czy nastawianie nóg. Z tymi złamaniami, to pamiętam, były metalowe szyny, kładło się rękę czy nogę, bandażowało się, a co dalej lekarze robili, to już nie wiem.
- Może pani coś powiedzieć o życiu duchowym w czasie Powstania? Czy był ksiądz, kapelan, który spowiadał?
Tak. Przede wszystkim chodziłyśmy do kościoła Wszystkich Świętych, bo to było najbliższe. Potem księża przychodzili do nas na wieczornice. Czasami były takie momenty, że trzeba było szybko biegnąć po księdza, bo ktoś umierał w szpitalu. Wtedy ksiądz przychodził i komunikował.
- Czy zawarła pani w czasie Powstania jakieś szczególnie bliskie przyjaźnie?
Właściwie trzymałyśmy więź między koleżankami.
- Czy w czasie Powstania straciła pani kogoś szczególnie bliskiego, z rodziny czy z przyjaciół?
Muszę powiedzieć, że kiedy dostałam wiadomość, że na ulicy Franciszkańskiej został zbombardowany nasz blok i że zginęło 180 czy nawet więcej osób… Jakaś duża sala była, tam mieszkały siostry, już nie wiem, jaki to był zakon, ale bardzo dużo było ciężko chorych ludzi, starszych i wszyscy zginęli. Tych co nie zginęli, to potem, jak część ludzi uciekła, dobijali. To byli „własowcy”. To były oddziały specjalne, chyba do tego przygotowane. Był strach się spotkać z takim żołnierzem. Dowiedziałam się, że mój ojciec, ponieważ miał w sobie żyłkę wojskowości, zaradził tyle, że z drugim kolegą wybili gdzieś wyjście. Z tyłu Franciszkańskiej był szpital Jana Bożego, gdzie pełno było ludzi obłąkanych. Wyszli stamtąd i poszli, w gruzach przeczekali i koniec sierpnia – wszystkich ludzi ze Starego Miasta, którzy żyli, Niemcy popędzili na Wolę. Tam się dostali moi rodzice.
Jeszcze chciałam powiedzieć, że mój ojciec brał udział przy transporcie ludzi do kanałów na Starym Mieście. Miał specjalną latarkę, którą podawał światło zielone, że można przejść, światło czerwone, że nie można przejść. To też była jego wielka odwaga. Wiem, że matka zawsze bała się, czy wróci cały, bo najczęściej w kanały były rzucane granaty i ludzie ginęli. Ale rodzice wyszli i proszę sobie wyobrazić, że teraz, już po wojnie, dowiedziałam się że byli pierwszą grupą na Woli, która nie została rozstrzelana. Tam wszystkich, którzy brali udział czy nie brali… Tam zginęło 50 000 ludzi rozstrzelanych z Powstania.
- 3 września obchodziła pani swoje piętnaste urodziny. Pamięta pani ten dzień?
Muszę powiedzieć, że trochę pamiętam, ale niezbyt. Pamiętam, że przynieśli sok i z wodą piliśmy moje piętnastolecie.
- Trzeba było szybko dorosnąć w tamtych czasach. Jak pani sobie z tym radziła?
Rzeczywiście. Mało byłam przygotowana do tamtego życia, ponieważ te dorastające lata były wykorzystywane na pracę na roli. A to obrywanie chmielu w Kozłówce, to kopanie kartofli, to wyciąganie jakichś jarzyn. To wszystko mnie jakoś pomogło w życiu być zaradną.
W sierpniu zostaliśmy przerzuceni ze Śródmieścia przez barykadę, przez Aleje Jerozolimskie i dostaliśmy się do kwatery głównej „Szarych Szeregów” na Wilczą 41. Tam mieszkaliśmy, tam chodziliśmy z różnymi poleceniami i przygotowywaliśmy dla ludzi starszych posiłki.
- Jaki był stosunek ludności cywilnej do was w czasie Powstania?
Bardzo dobry, bardzo przyjazny. Płakali nad nami, a myśmy zawsze mówili, że jesteśmy po to, żeby stworzyć lepszą przyszłość.
- Powierzono pani jakieś nowe obowiązki w południowym Śródmieściu?
Tutaj były takie historie, które może najmniej zapamiętałam, ale nie były takie, że nas bombardowano, nie przeżyłam tego tutaj. Tu była zupełnie cisza i zupełnie inny świat.
- A moment przejścia przez Aleje Jerozolimskie?
To było uczucie, które do dzisiaj zostało. Jak patrzyłyśmy, jak Niemcy strzelali w ludzi, których zauważyli i przed nami leży ktoś, a tutaj dają sygnał, że trzeba iść, to był lęk. Ale przetrzymało się to wszystko i trzeba było wypełzać, a potem jednym skokiem wyskakiwać, tak że wrażenie zostało.
- Czy miała pani jakiekolwiek informacje? Czy czekaliście na pomoc aliantów czy Sowietów? Rozmawialiście o tym? Jak to wyglądało?
Jeszcze w sierpniu byłam świadkiem dużej eskadry amerykańskiej, która latała nad Warszawą i były zrzuty. Jak się dowiedzieliśmy, że jeden z samolotów spadł na Długiej… Nawet zrzuty jakieś były, tylko już do tego nie umiem się ustosunkować. Kukuruźniki to wiem, że już w drugiej połowie Powstania latały nad Warszawą i rzeczywiście nasi koledzy przynieśli worek kaszy jaglanej z suszoną rybą. To był dla nas wielki przysmak.
- Marzyła pani o czymś w czasie Powstania?
Tak, żeby nie stracić ręki, nogi, żeby wyjść cało. I tak się stało. Wyszliśmy z Lwowskiej, cała nasza grupa harcerska, Zosia, Renia, ja, one jeszcze z rodzicami. A ja dostałam w ostatniej chwili wiadomość, że rodzice żyją, ale gdzie, nie wiadomo.
Była w prasie. Zostało przez jakiegoś dziennikarza powiedziane, że moja rodzina poszła w gruzy. Jeszcze druga rodzina, Wagnowskich, bo oni się trzymali razem. Ich popędzono do kościoła na Woli, z czerwonej cegły. Pierwsza grupa, która nie została rozstrzelana, wśród wszystkich, którzy tam polegli. Jak myśmy wychodziły, to był już 2, 3 października. Naszym obowiązkiem na ulicy Wilczej było przygotowanie toreb podręcznych: cukier w kostkach, krople miętowe Inoziemcowa, jakieś bandaże, wata, takie różne rzeczy, które były potem bardzo potrzebne.
- Jak pani przyjęła informację o upadku Powstania?
Strasznie. Muszę powiedzieć, że jak byłam na Wilczej 41, ksiądz Warszawski celebrował mszę powstańczą. Z desek i z prześcieradeł był zrobiony prześliczny biało-czerwony ołtarz, był jakiś krzyż i jego przemówienie. Trzeba było być bardzo silnym, żeby to znieść. Udzielał nam [rozgrzeszenia].
- Który dzień Powstania zapisał się w pani pamięci jako dzień najsmutniejszy, przykry?
Najsmutniejszy, to właśnie była ostatnia msza na Wilczej 41, a drugi moment to było przejście przez barykadę. Żeśmy zjechali na Prudentialu, że tak powiem, z góry na dół, nie wiadomo jak, czy przodem, czy tyłem, bo to był silny podmuch. Wyjście z Warszawy – nie mogłam się opanować, że człowiek wychodzi i jest sam.
- Jaki widok przedstawiała Warszawa?
Były straszne dymy, cała zadymiona była, jak żeśmy odchodzili. Odchodziłam i patrzyłam, i myślę sobie: „Mój Boże, tam w tych dymach, w tym strasznym palenisku, tam została moja rodzina, ojciec, matka, siostry”. Potem dowiedziałam się przez przypadek… Miałam koleżankę ze Skierniewic, w tej chwili już nie pamiętam jej imienia. Jak pojechaliśmy do obozu w Pruszkowie, to była selekcja i chciano nas, dziewczyny, zabrać na roboty. Jakoś tak zrobiłyśmy, że zrobiłyśmy odskok i dostałyśmy się do grupy razem z rodzicami moich koleżanek i wieźli nas do Pruszkowa. W Pruszkowie, po przespanej na ziemi nocy, zostałyśmy przeniesione do wagonów towarowych. Zrobiłyśmy dziury w tych wagonach i puszczałyśmy karteczki z napisem: „Idalia Barbara Kafarska – żyję, jadę pociągiem”. Takich karteczek wypuściłam około czternastu, z tego cztery dostały się do mojej koleżanki, mimo że nie pamiętałam adresu. Natomiast rodzice moi zostali po miesiącu czasu przetransportowani na Wolę, a potem z Woli na [Dworzec] Zachodni i też do Pruszkowa. Stamtąd dostali się go Golesz koło Tomaszowa Mazowieckiego. Tam był duży majątek państwa Chmielewskich, a on był kiedyś dowódcą 1 Pułku Ułanów Krechowieckich. Stracił rękę i po wojnie wrócił do domu. Przyjął nas i jeszcze kilka rodzin. Matka pamiętała moją koleżankę i pamiętała jej adres. Napisała do niej list: „Czy przypadkiem nie słyszałaś coś o Ilce?” – bo tak mnie nazywano. I ona odpisała. W tym czasie byłam już w Krakowie. To znaczy nie tyle w Krakowie… Wieziono nas i zatrzymano pociąg w Czyżynach koło Krakowa. Tam była Rada Główna Opiekuńcza (tak zwane RGO), które przyniosło do pociągu ogromne kotły gorącej czarnej cykorii. Jak my dzisiaj pijemy kawkę z mlekiem, z cukrem, to myśmy dostali słodką z sacharyną parzoną cykorię. Ale to był najlepszy gorący nektar, jaki pierwszy raz [od dłuższego czasu] człowiek wypił.
- Gdzie pani trafiła w Krakowie?
Nie w Krakowie, tylko w Czyżynach zatrzymano pociąg. Wpadł tam młody człowiek, który nazywał się Boczek i dał mi dużą konewkę, w której była herbata, żebym wszystkich obsłużyła, i pobiegł po drugą. W tym czasie powiedział: „Słuchaj, czy są tutaj młodzi ludzie?”. Mówię: „Są koleżanki harcerki”. – „No to szybko, daj im te kanki!”. Myśmy z tymi kankami wyszły rzekomo do podwód i uciekłyśmy w pole. Słyszeliśmy, że pociąg miał kierunek Oświęcim, więc przerażenie było straszne. Ale wiedziałyśmy, że [trzeba] wrócić, szczególnie, te koleżanki, które zostawiły… Na przykład Renia zostawiła ojca, matkę, Zosia matkę. To był problem. Uciekłyśmy pomimo wszystko, wiedząc o tym, że jak będziemy na zewnątrz, to zawsze tym rodzicom pomożemy.
Przypadek chciał, że gdzieś po godzinie, jak pociąg odjechał, była straszna strzelanina. Było bardzo ciemno, bo to już październik, dni były krótkie. Wtedy ktoś zaczął nawoływać: „Kto jest z Powstania, proszę wstać!”. Myśmy leżały w bruzdach, w wykopkach po kartoflach. Powstawałyśmy i AK się nami zainteresowało. Proszę sobie wyobrazić, że zebrało tych ludzi, przyprowadziło do Czyżyn, oddali nas w ręce rodzin, mieszkańców. My trzy trzymałyśmy się ze sobą. Na drugi dzień przynieśli nam buty, pamiętam, czarne, błyszczące, sznurowane. To w ogóle patrzyłyśmy… Bo byłyśmy w klapkach, różnych letnich ubraniach. Przynieśli nam karty zatrudnienia, że jesteśmy pracownikami fabryki tytoniu w Czyżynach. Praca nasza polegała na tym, że bele suszonej tabaki trzeba było ometkować. Dostawałyśmy wynagrodzenie tygodniowe, które przynosiłyśmy dla gospodarzy, żeby nas utrzymali. A w międzyczasie szukałam kontaktu.
Pewnego dnia w listopadzie dostaję wiadomość, że matka się znalazła i że mam koniecznie przyjechać do koleżanki. Spakowałam, co miałam, pojechałam i w ten sposób połączyłam się z rodziną, która już była jako tako ułożona w Goleszach. W Goleszach był już koniec wojny, to był 1945 rok.
- Jak pani zapamiętała spotkanie z rodziną po tylu miesiącach?
Trudno powiedzieć. Matka w ogóle zemdlała najpierw. Jeszcze były jakieś specjalne krople na ocucenie, bo mówię: „Ja się znalazłam, matka nie żyje”. Siostry też były rade, trzymały się, patrzyły na mnie. One przeżyły tragedie, bo były zasypane w drzwiach domu, druga była pod schodami. Ona się uratowała, a jej koleżanka, z którą się bawiła, zginęła. Wyprowadzono je i w ten sposób przeżyły, że tak powiem.
- Gdyby miała pani znowu piętnaście lat, poszłaby pani do Powstania?
Tak.
Warszawa, 12 stycznia 2009 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Rosłon