Ryszard Grabowski „Grzybowski”
Ryszard Grabowski.
- Chciałabym zapytać o pana życie przed wojną, skąd pan pochodzi, gdzie pan chodził do szkoły?
Przed 1939 rokiem mieszkałem na Żoliborzu. Od 1936 roku do wojny chodziłem do gimnazjum na Żoliborzu i należałem do harcerskiej drużyny (też żoliborskiej) – to była WDH 92.
- Czy wcześniej również tam chodził pan do szkoły?
Chodziłem do gimnazjum Żeromskiego, [które] było na Marszałkowskiej. W czasie wojny chodziłem do „Poniatówki” – gimnazjum Poniatowskiego na Żoliborzu. [Nauka odbywała się] na kompletach.
- Jak zapamiętał pan dzień wybuchu wojny?
Dzień wybuchu wojny zapamiętałem bardzo dobrze, dlatego że kilka dni przed wybuchem wojny nasza drużyna miała służbę na Dworcu Gdańskim, [gdzie] były transporty wojska polskiego na zachód. Transporty wojska odbywały się przeważnie w nocy. Myśmy mieli służbę na Dworcu Gdańskim. Odbywaliśmy pomocniczą służbę [dla] żołnierzy – przynoszenie kawy, herbaty, wody, różne posługi instrukcyjne, gdzie co jest.
- A dalsze wspomnienia z 1 września?
Z rana było bombardowanie Warszawy. Myśmy obserwowali [bombardowanie] na Żoliborzu. Pierwsze bombardowania były w Śródmieściu. Potem Żoliborz też był bombardowany, ale już po kilkunastu dniach wojny. Nawet samolot niemiecki Heinkel 111, jak już skończyła się obrona Warszawy, latał bardzo nisko i zrzucili skrzynkę po amunicji na nasz ogródek, tak akurat wcelowali.
- Czym zajmował się pan w okresie okupacji? Czy mieszkał pan tam, gdzie przed wojną?
Tak. To był własny dom. Rodzice zbudowali dom na Żoliborzu i tam mieszkaliśmy w czasie wojny i po wojnie. W czasie Powstania nie był mocno zniszczony. Dostał kilka pocisków, ale wszystko było do reperacji.
- Czy w tym okresie chodził pan na tajne komplety?
Na tajne komplety, tak. Gimnazja nie istniały, były rozwiązane przez Niemców. Mogły istnieć tylko szkoły pod kątem zawodowym – jako szkoły zawodowe. Gimnazjum Poniatowskiego też nazywało się szkoła zawodowa. Myśmy mieli pewne przedmioty techniczne, matematykę, fizykę, chemię w tej szkole, a reszta – [na przykład] historia, polski – odbywała się na kompletach.
W 1943 roku zrobiłem maturę i po maturze uczyłem się na tajnych kompletach na wydziale architektonicznym. [Uczyłem się] przez rok, do Powstania. Zaliczyłem wiele przedmiotów. Jak wróciłem do Warszawy z niewoli (po Powstaniu), to dostałem się bez egzaminów na politechnikę, na wydział architektury.
- Wracając do okresu okupacji – czy wciąż należał pan do harcerstwa?
Trudno powiedzieć. W czasie wojny harcerstwo już się rozleciało, nie było tej drużyny. W ogóle nie mogła istnieć drużyna – potem przekształciło się to w konspirację, w oddziały konspiracyjne. Już nie występowaliśmy jako harcerstwo. Nasz batalion „Wigry” został stworzony przez harcerzy, przedwojennych harcmistrzów. Było ich czterech. Zaraz w pierwszym roku okupacji po oblężeniu Warszawy stworzyli ten batalion pod nazwą Harcerski Batalion AK „Wigry”. Ale do batalionu należeli nie tylko harcerze, bo już były pobory ochotnicze i niekoniecznie byli to harcerze. Tylko przywódcy byli harcerzami.
- Jakie były wasze zajęcia w czasie okupacji?
Od lutego 1943 roku należałem do konspiracji. Do batalionu „Wigry” trafiłem przez kolegę. Poza podstawowym wyszkoleniem wojskowym (kilka miesięcy) skierowano nas potem do podchorążówki piechoty, konspiracyjnej oczywiście. Podchorążówka szkoliła nas od listopada 1943 roku do maja 1944 roku. Potem już szykowało się do Powstania.
- Jak wyglądały takie szkolenia?
Tak jak komplety. Myśmy byli podzieleni na grupy po kilka osób i spotykaliśmy się w różnych lokalach. Większy egzamin był w gimnazjum Giżyckiego przy Królikarni (teraz tego już tam nie ma). To były pawilony na samej skarpie. To było przedwojenne gimnazjum. W czasie wojny też była tam szkoła – nie gimnazjum, bo gimnazja były zamknięte. Myśmy mieli w podchorążówce egzamin. Była już dosyć duża grupa egzaminowanych, dlatego że to już był koniec, to był maj.
Potem były różne, konspiracyjne zadania. Chodziło się w teren, badało się topografię naokoło Warszawy. Poza tym były tak zwane ćwiczenia polowe.
Chodziło się z oficerem (niby grupą wycieczkową) w różne tereny. [Wykonywało] się różne zadania. Wskazywał, jak zająć pozycje, w jaki sposób rozwinąć się w tyralierę. Myśmy musieli udawać wycieczkowiczów, a nie wojsko. To też nie były duże grupy.
- Jak zapamiętał pan wybuch Powstania?
Przyszedł kolega, zawiadomił nas, bo myśmy mieli taki układ, że jedni drugich zawiadamiali. Myśmy mieli koncentrację na Starym Mieście – w prywatnych mieszkaniach, po kilku. Następnego dnia około szóstej rano – zbiórka. Było nas kilkuset. Myśmy nie dostali broni. Dowództwo – nie tylko naszego batalionu, ale i kilku innych – oficerowie wyprowadzili ludzi, którzy nie mieli broni, przez Stawki na Wolę. Mieliśmy iść do Kampinosu uzbroić się. Jak byliśmy już na Woli, to była szpica, która nas prowadziła, drużyna uzbrojona w pistolety maszynowe. Jak doszli do torów kolejowych, które szły przez Wolę na Dworzec Gdański, to już Niemcy nas ostrzelali na torach i musieliśmy się cofnąć. Nasz batalion dostał przydział na cmentarz ewangelicki, batalion „Parasola” na cmentarz kalwiński i tam już zostaliśmy przez około dziesięć dni. Dali już nam trochę broni. Były zrzuty. Cztery dni po rozpoczęciu Powstania w nocy były zrzuty. Była księżycowa noc, przyleciało kilka samolotów Liberatorów i zrzucali zasobniki na układ cmentarzy: Powązki, kirkut (cmentarz żydowski) i nasz. Myśmy wtedy dostali trochę broni po zrzutach.
- Wtedy pan już też dostał broń?
Tak. Myśmy potem trzymali front jak ulica Długosza, już blisko torów kolejowych na Dworcu Gdańskim. Na torach już byli Niemcy, nie przepuścili nas do Kampinosu. I całe szczęście, bo jak byśmy wyszli w ogóle nie uzbrojeni (było kilkuset chłopaków) poza teren zabudowany, to by nas Niemcy rozstrzelali albo wzięli wszystkich do niewoli. Były takie przykłady. W Pęcicach na przykład ktoś wyprowadził młodych harcerzy z Warszawy na teren otwarty i Niemcy wszystkich wystrzelali.
- Czyli pierwszy okres Powstania spędził pan…
Na Woli.
Jak Niemcy już pościągali posiłki i zaczęli odgradzać od nas Wolę, to myśmy się cofnęli na Starówkę (przez Stawki na Starówkę). Na Stawkach były wojskowe składy niemieckie z konserwami i panterkami, stąd na Starówce wszyscy ubrali się w panterki. W Śródmieściu nie mieli tych strojów. Jak myśmy przechodzili przez Stawki, to nasi odbili wagony, które były wypełnione mundurami i konserwami. To były wojenne zapasy niemieckie. Myśmy wtedy ubrali się w panterki. Tylko Starówka miała panterki, właśnie ze Stawek (tam, gdzie był
Umschlagplatz, gdzie Niemcy pakowali Żydów na wywózkę do Treblinki czy do Oświęcimia).
Wróciliśmy na Stare Miasto – oczywiście w walce. Wycofywaliśmy się przez cmentarze (kirkut i Powązki), aż doszliśmy z powrotem na Stare Miasto. Nasza kwatera była na Długiej 7, to jest pałac Raczyńskich (teraz jest tam Archiwum Akt [Dawnych]). Myśmy kwaterowali na Długiej 7, był tam [też] szpital, były też inne oddziały w części od strony Podwala. Wtedy dostaliśmy do trzymania odcinek przy Zamku – [ulica] Kanonia, katedra Świętego Jana, Jezuicka. Myśmy na tych liniach siedzieli prawie do końca walk na Starówce. Nasz najdalszy wysunięty punkt to było przejście z katedry do Zamku. Byłem wtedy w kompanii szturmowej i myśmy dostawali różne rozkazy jako kompania szturmowa do wspomagania poza Kanonią. [Rozkazy] wspomagania różnych oddziałów w różnych miejscach Starego Miasta – gdzie były niebezpieczeństwa i gdzie Niemcy mocno się pchali. Polegało to na tym, że drużyny – jedna, druga, trzecia – szły na wsparcie oddziałów, które się broniły (na Brzozowej, na Mostowej, na samym dole). Niemcy byli na Wisłostradzie nad Wisłą. Myśmy chodzili na wsparcie w teren nieznany. Przez to kilkunastu nas zginęło, ze względu na to, że jak się przechodziło do nowego miejsca, to nie wiadomo było, gdzie jest ostrzał, z której strony wróg. Na pozycjach stałych człowiek już orientował się, gdzie grozi niebezpieczeństwo. A jak przyszło pomagać innym, to były wypadki, że jak myśmy przyszli im pomagać, to oni uważali się zwolnieni, odchodzili i nas zostawiali. To myśmy znów do dowództwa… Bo myśmy przychodzili na wsparcie na krótki czas – jeden dzień czy dwa, a nie na stałe.
- Jak pańskie oddziały odbierała ludność cywilna?
Z początku, na Woli, było bardzo dobrze. Dostawaliśmy nawet ciasto, różne kompoty, napoje – co się chciało. Potem, jak ludność już była zmęczona – tak jak na Starym Mieście – to już przyjaźni wielkiej nie było. Tak jak z początku ludzie mieli nadzieję, że Rosjanie przyjdą i Powstanie potrwa tydzień czy kilka dni, to potem społeczeństwo zaczęło się już niepokoić. Widziałem to wszystko – ludzie siedzieli w piwnicach, niektórzy tak się bali, że w ogóle z tych piwnic nie wychodzili. Już na nas źle patrzyli. Jak myśmy się gdzieś pokazali, to bali się, że ściągniemy na nich bombardowania, ostrzał czy atak Niemców. Ale mogę powiedzieć, że mimo późniejszego niezadowolenia, społeczeństwo bardzo nam pomagało – [na przykład] przy robieniu barykad. Sami byśmy tego wszystkiego nie zrobili.
Na Mostowej 6 kolega dostał rozkaz pójścia na pomoc oddziałom, które walczyły przy [Starej] Prochowni (w prochowni jest teraz teatr), na samym dole, na Mostowej. Zginął. Miał pecha, bo położył się w bramie i patrzył, gdzie Niemcy się poruszają. Zwrócił się do swoich, którzy stali dalej (z tyłu, w bramie), rozmawiał z nimi, co widzi. Przed nim wybuchł pocisk z moździerza. Dostał kilka odłamków w plecy i zginął. Wielu innych kolegów też zginęło [w miejscach], gdzie myśmy chodzili na tak zwane wsparcie.
- Czy zaprzyjaźnił się pan z kimś szczególnie w czasie Powstania?
Wszyscy koledzy, myśmy przecież bardzo blisko siebie cały czas żyli, bo niebezpieczeństwo bardzo dobrze wpływa na przyjaźń.
W kompanii szturmowej miałem taki wypadek: w pewnym momencie myśmy dostali rozkaz odbicia pałacu Mostowskich (tam gdzie teraz jest policja). To jest duży budynek i Niemcy wyparli naszych, którzy potem byli w Arsenale i w pasażu Simonsa. Koło Arsenału, róg Bielańskiej i Długiej, był duży budynek – nazywał się pasaż Simonsa. To był budynek przemysłowo-handlowy. [Nasi] tam stali i Niemcy wyparli ich z pałacu Mostowskich. Pałac Mostowskich to był pierwszy budynek w dawnym getcie. To był bastion, który bronił nas od strony getta. Niemcy musieli zdobyć pałac Mostowskich, żeby przeć dalej w stronę Starego Miasta. Myśmy dostali rozkaz odbicia pałacu. Nasze dowództwo stworzyło oddział dwudziestu czterech żołnierzy. Też byłem [w oddziale] z kolegą. Myśmy właściwie tam przyszli w czasie dnia. Między pałacem Mostowskich a Arsenałem była straż pożarna – tak zwana nalewkowska – mieli budynek tuż przy pałacu. Między nalewkowską strażą pożarną a Pałacem Mostowskich była uliczka (nazywała się chyba Przeskok), miała szerokość dziesięciu – dwunastu metrów. Był tam budynek straży pożarnej i myśmy weszli do budynku. Nasi koledzy, którzy zostali wyparci z pałacu Mostowskich, opisali nam jak w środku wygląda pałac (jak wygląda jego plan, jak można się poruszać) i jak można wejść do pałacu. Pałac był trochę zniszczony, trochę się paliło, ale zasadniczo stał. Tak jak teraz – [były] kraty na oknach parteru. Okna z kratami są dosyć wysoko umieszczone i kraty są potężne. My byśmy tam nie weszli, gdyby nam nie pokazali, gdzie są odchylone kraty. Pierwsze pręty od ściany były poodginane i przez kraty można było się wsunąć. Nas było dwudziestu czterech. Myśmy stwierdzili z naszym dowództwem, że możemy tylko zaryzykować wejście do pałacu w nocy, dlatego że wiedzieliśmy, że Niemcy bali się nas w nocy. W nocy była cisza, nie było działania ze strony Niemców. Myśmy czekali chyba do jedenastej, było już całkiem ciemno (może było nawet później) i dwudziestu czterech nas przeskoczyło do pałacu. Przez poodsuwane kraty weszliśmy do środka. Potem mieliśmy wyjść bocznym wyjściem na podwórko (bocznym wyjściem, nie bramą). Były boczne klatki schodowe. Były dwa podwórka czy trzy – już nie pamiętam. Z drugim kolegą dostałem rozkaz, [że] jak znajdziemy się na dziedzińcu, to mamy zabezpieczyć bramę. Miałem pistolet maszynowy, kolega miał karabin kb. Jako jeden z pierwszych wyskoczyłem z kolegą na podwórko i [pobiegłem] w stronę bramy, żeby ją ubezpieczać. Wyszedłem, a obok trochę się paliło, niedogasający [ogień]. Zobaczyłem dwa hełmy niemieckie, które błyszczały się na tle ognia. Kolega mówi: „Niemcy są”. Myśmy znaleźli się za Niemcami. Mieli karabin maszynowy skierowany na bramę – też bronili tej bramy, której myśmy mieli potem bronić. Długo się nie namyślałem i od razu oddałem całą serię w Niemców. Zdobyliśmy karabin maszynowy MP-40, kupę granatów, która tam leżała. Całe szczęście, że moje pociski nie trafiły w granaty, bo byśmy też zginęli od wybuchu. Między tymi dwoma Niemcami leżała cała kupka granatów ręcznych i stał karabin maszynowy skierowany na bramę. Myśmy w tym składzie siedzieli w pałacu noc, cały dzień, drugą noc. Dopiero potem przyszli do nas koledzy na zmianę. Byliśmy bez jedzenia, bez picia, a paliło się, dogasające pożary, gorąco było w tych gruzach, nie było co pić. Potem się wycofaliśmy, ale nie mogliśmy wyjść. Chcieliśmy wyjść, ale już Niemcy nas okrążyli, od strony getta już strzelały karabiny maszynowe. Nie mogliśmy przeskoczyć uliczki, żeby znów wrócić do straży pożarnej. Dopiero w nocy nasi saperzy ułożyli od budynku straży worki z piaskiem. Wysuwali dwa rzędy worków z piaskiem, coraz dalej, dalej i zrobili tunel. Myśmy dopiero, czołgając się po jezdni (worki były nisko nad ziemią, pół metra najwyżej – po dwa worki z piaskiem), wycofali się pomiędzy dwoma szeregami worków. Potem nasza zmiana długo nie wytrwała, bo na drugi dzień przyszły czołgi i piechota od strony getta. Niemcy nawet użyli „goliata”, na kablu. „Goliat” zwalił całą ścianę pałacu (blisko przy bramie, przy głównym wejściu). Kolega został zgnieciony. Gruz tak zgniótł mu hełm, że nie mogli go zdjąć mu z głowy. Kolega był już nieżywy. Tak to się skończyło.
- Do jakiego momentu byliście na Starówce?
Do końca. Do 1 czy 2 września. Jak wchodziliśmy do kanału z bronią w ręku, to już byliśmy jedni z ostatnich. Już do nas strzelali. Od Sądów… Przed wojną był budynek – tak jak teraz jest przejazd pod spodem, tak samo przed wojną był budynek i też był przejazd (chodziły tam tramwaje). Od parku Krasińskich już do nas strzelano. Całe szczęście, że naokoło włazu była cała ściana… Właz był otoczony pakunkami, walizkami, bo ludzie jak chcieli wycofywać się do Śródmieścia, brali ze sobą bagaże. Bagaże nie mieściły się, bo kanał miał średnicę sześćdziesiąt centymetrów. Zresztą stała nasza żandarmeria i nie dała im tych bagaży zabierać do kanału, bo zatkaliby, w ogóle nie można byłoby przejść, gdyby ludzie zeszli do kanałów z bagażami. Jak myśmy schodzili, to już Niemcy do nas strzelali. Całe szczęście właśnie, że z walizek i paczek był zrobiony lej naokoło włazu, bo to nas chroniło przed ostrzałem niemieckim.
Szliśmy do Śródmieścia. Wyszliśmy na Nowym Świecie. Ale pod Krakowskim Przedmieściem niektóre włazy były otwarte i baliśmy się, że siedzą Niemcy. Jak przyszło się już blisko włazów, wtedy padał na wodę snop światła. W kanale nie było dużo wody (mniej więcej do kolan), bo nie było specjalnie deszczy. Ludzie w domach nie mieli wody, tak że i w kanałach nie było wody. W kanałach wszystko było śmierdzące. Myśmy wędrowali do Śródmieścia dwie i pół godziny – [może] trzy. Wyszliśmy z kanałów na Nowym Świecie przy Wareckiej (tam już wszyscy wychodzili). Jak wyszło się, to trzeba było myć się z zawiesin kanałowych.
- Później walczyliście już w Śródmieściu?
Potem w Śródmieściu. Przed wejściem do kanałów byłem ranny w szyję (do dzisiaj mam odłamek w szyi). A że w kanale głowę trzeba było mieć mocno pochyloną, to ciągle leciała mi krew z otwartej rany. To było zabandażowane, ale nie mogłem dotykać, żeby tego nie zakazić.
W kanale było nieprzyjemnie, bo raz, że ciemno (ktoś miał świeczkę i palił). Myśmy mieli linę. Wszyscy trzymali się jednej liny. Wchodziły grupy i wszyscy trzymali się liny. W kanałach była już prosta droga, tylko naprzeciw [kościoła] Świętej Anny było rozlewisko i kanały odchodziły w różne strony. Trzeba było wiedzieć, gdzie skręcić. Ale było poznaczone na ścianach, bo już dużo ludzi poszło przed nami. My schodziliśmy do kanałów prawie że ostatni. Był strach, [bo] potem było tak, że Niemcy rzucali gazy i granaty. Siedzieli, słuchali – jak odbywało się chlupanie, to do kanałów rzucali granaty.
Ze Starówki poszła grupa na Żoliborz – po broń (już pod koniec Starówki). Poszli po broń – na Żoliborzu było więcej broni i amunicji, dlatego że mieli kontakt z Kampinosem, a w Kampinosie była partyzantka i były duże zrzuty broni. Lotnicy woleli tam zrzucać niż w Warszawie, bo w Warszawie dużo samolotów było zestrzelonych. Nawet na Miodowej był przy mnie zestrzelony samolot Liberator. Leżał na dachu parę lat (przynajmniej leżało jedno koło, bo z ulicy ludzie sprzątnęli, a na dachu leżało skrzydło i [koło]).
Myśmy wychodzili też w nocy, bo na placu Krasińskich (i w parku Krasińskich przy pałacu Krasińskich) mieli zrzucać zrzuty. Był wypadek, że zestrzelono samolot (zresztą niejeden – kilka było zestrzelonych).
Jak wróciliśmy do Śródmieścia, to było kilka dni odpoczynku, a potem już braliśmy udział w [akcjach] w różnych miejscach – przy Dworcu Głównym, Świętokrzyska, na Nowym Świecie. Sam potem skończyłem Powstanie na Królewskiej róg Marszałkowskiej. Myśmy mieli budynki od rogu Królewskiej do Marszałkowskiej – aż do Zachęty. Na samym rogu zakończyliśmy Powstanie, stamtąd dopiero potem przeszliśmy do niewoli.
- Jak zapamiętał pan kapitulację?
Już potem był spokój z Niemcami. Kapitulacja trwała trzy dni. W dzień było zawieszenie broni, a w nocy nie obowiązywało. W nocy było trochę strzelaniny z Niemcami, ale można powiedzieć, że Niemcy wiedzieli, że już poddajemy się, już był spokój.
Był wypadek, że w czasie zrzutów jeden ze spadochronów zawisł na drzewie. Drzewo rosło przy parkanie w Ogrodzie Saskim, ale gałęzie miało nad chodnikiem ulicy Królewskiej. [...] Na gałęziach zawisła czasza spadochronu i metalowy zasobnik – cygaro z drzwiczkami. Amerykanie i Anglicy zrzucali takie zasobniki. Na Woli też myśmy dostali takie zrzuty. Myśmy chcieli zabrać zasobnik, bo spodziewaliśmy się, że tam jest dla nas coś konkretnego. Robiliśmy kilka wypadów w nocy, ale Niemcy nie pozwolili nam na wzięcie zasobnika. Jak potem w czasie dnia było zawieszenie broni – ni stąd, ni zowąd… Niemcy mieli okopy wzdłuż ogrodzenia Ogrodu Saskiego (od strony ogrodu mieli wykopane transzeje i tam siedzieli). W pewnym momencie widzimy – Niemiec podnosi karabin, odkłada i mówi:
Nicht schiessen! Zresztą to była już przerwa w walce w czasie dnia. Wychodzą i zwracają się do nas, żeby też wyjść. Spotkaliśmy się z Niemcami na środku ulicy Królewskiej. Było ich kilku, młodzi żołnierze. [Mówili, że] po co walczymy, powinniśmy razem, tu Rosjanie, powinniśmy razem walczyć przeciw Rosjanom. Mówimy: „Dobrze, ale chcemy zabrać ten zasobnik”. Mówią: „Nie!”. – „A dlaczego nie? Przecież ten zasobnik wisi już po naszej stronie!”. Mówią: „Tak, ale drzewo rośnie w Saskim Ogrodzie!”. – „Drzewo rośnie w Saskim Ogrodzie, a zasobnik wisi, to do nas należy”. Ale w końcu jak otworzyli zasobnik, to była amunicja. Nie było żadnej broni, tylko była różnego rodzaju amunicja, tak że już nam nie było potrzeba.
Natomiast Rosjanie zrzucali nam amunicję już pod koniec Powstania. To już nie miało wielkiego wpływu, ale zrzucili. Dostaliśmy pepesze, zrzucili nam rusznicę przeciwpancerną – to jest wielki karabin, ma chyba dwa metry wysokości. Ale na przykład, jak zrzucili amunicję, to zrzucali w workach. W nocy leciał od Pragi kukuruźnik, gasił silnik, leciał nisko nad budynkiem i zrzucali bez spadochronów. Tak że jak zrzucili worek z amunicją – raz, że to wszystko się rozlatywało, a poza tym tylko jedna trzecia była dobra, a reszta to wszystko było pogięte. Tak samo – rzucili konserwy.
Swinskaja tuszonka [było napisane] po rusku i po angielsku. W jasnych puszkach, było to bardzo dobre. Ale też jak rzucili, to część puszek rozchlapała się, popękały.
Pod koniec już latały nad Warszawą myśliwce rosyjskie i przeganiały sztukasy, ale to już było tydzień – dwa tygodnie przed końcem Powstania. To już mało nam pomogło.
- Czy zapamiętał pan z czasów Powstania przedstawicieli innych narodowości – Ukraińców, Białorusinów? Czy miał pan z nimi styczność?
Miałem styczność jako z wrogami. Najgorsi byli „ukraińcy” z oddziałów, które z Niemcami walczyły przeciw nam. To nie byli tylko Ukraińcy, ale byli i skośnoocy, jacyś Mongołowie z Kazachstanu. Oni byli najgorsi. Mordowali, palili. Na przykład na Woli wystrzelali cały szpital.
- Czy miał pan z nimi kontakt osobiście?
Nie, osobistego na szczęście nie miałem. Widziałem ich – mignęli mi przed oczami – na Kanonii, w przejściu na Zamek. Pokazali się, ale jak myśmy otworzyli ogień, to uciekli, ale obrzucaliśmy się granatami. Oni więcej, bo mieli więcej granatów, a my tylko czasami. Ale było przyjemnie słuchać, jak Niemiec dostał i zaczął krzyczeć:
Hilfe! Hilfe! A myśmy tylko czekali, jak przyjdzie do niego pomoc – [wtedy] znów leciał granat.
Obwiązywali sobie buty, bo mieli buty z gwoździami. Jak szli po bruku, to myśmy ich słyszeli. Były podchody, bawiliśmy się jak w Indian. Myśmy jedni od drugich byli nieraz kilka metrów. To były bardzo nerwowe rzeczy. To podniecało człowieka, ze względu na to, że wiadomo było, że jeden na drugiego poluje i chce go zabić. Było tylko rzucanie granatami – przez ścianę, przez dziury, przez okna – kto kogo wysłuchał. Owijali sobie buty gałganami, bo wojskowe buty trzeszczały, było je słychać. Jak chodzili po bruku, po gruzach, po szkle, to było słychać.
Granaty przelatywały nad naszym wejściem, bo przejście było kiedyś przesklepione. Nie miało dachu, tylko były dwie ściany nad ulicą i były okienka na boki. Myśmy warowali przy okienkach, w nocy siedzieliśmy w absydzie. Jak rzucali granaty, to nie bardzo wiedzieli, gdzie jesteśmy i granaty przelatywały. Raz siedział kolega (nie na mojej zmianie) – było ich dwóch – i granat akurat wybuchł jednemu blisko nóg. Miał siedemdziesiąt kilka ran w nogach. Niestety, nie mogliśmy wziąć chłopaka ze szpitala do kanału, bo rany w nogach – dostałby zakażenia w brudzie, w kanałach. Został, ale go – zresztą nie tylko jego, ale kilkudziesięciu w szpitalu – Niemcy zabili. Z nimi zostały jeszcze nasze sanitariuszki (dwie czy trzy). Jak Niemcy weszli, to przyszedł esesman, zobaczył młodych chłopców leżących w szpitalu. Najpierw się pytał, czy to żołnierze, czy nie. Jak powiedzieli mu, że to cywile, to nie uwierzył. Wystrzelali ich i potem wszystko podpalili. Na Długiej 7 w pałacu Raczyńskich jest do dzisiaj tablica, że szpital został spalony i ludzie zostali spaleni.
- Jakie jest pana najgorsze wspomnienie z okresu Powstania? Czy ma pan jakieś szczególnie mocne?
Nie mam najgorszego. Najgorsze było dla mnie… Już czułem się częściowo architektem (po roku konspiracyjnych studiów). Jak paliły się domy i wszystko zawalało się, to już to mnie przygnębiało – same widoki niszczenia stolicy. To już robiła się beznadzieja. Jak byliśmy na Woli, to: „A, Rosjanie już są na moście Poniatowskiego!” – to tu, to tam. Potem byliśmy na Starówce, Rosjanie przyszli [pod Warszawę]. Był taki moment na Starym Mieście, że rano, któregoś dnia była wielka kanonada artyleryjska. „O! – mówimy – nareszcie Rosjanie się ruszyli!”. Strasznie cieszyliśmy się z tego. Potem okazało się, że to odwrotnie, że to Niemcy Rosjan pogonili z powrotem z Pragi (jeszcze nie byli na Pradze, byli koło Pragi). Niemcy odepchnęli Rosjan. Ale potem Rosjanie przyszli, zajęli Pragę i stali na brzegu. Na Czerniakowie wysłali kilkuset żołnierzy z polskich oddziałów Berlinga. Przepłynęli, ale nie umieli bić się w Warszawie. Miałem kolegę w „Parasolu”, który był na Czerniakowie. Jak przyszli żołnierze od Berlinga, to nie potrafili kryć się w gruzach. Myśmy już mieli doświadczenie, a oni nie mieli – jako żołnierze bili się w polu.
Dobre? Dobre, że przeżyłem. Tak, to specjalnie dobrych nie było, bo były kłopoty i z aprowizacją… Chociaż na Starówce jeszcze nie było kłopotów. Nie wiem, skąd było pełno cukru w kostkach. Cukier mieliśmy w kieszeniach. [Były] worki z cukrem – cukier był chyba z budynku [Wytwórni] Papierów Wartościowych (Niemcy mieli tam duże zapasy). Ale były jeszcze konserwy ze Stawek. Dopiero w Śródmieściu było gorzej z jedzeniem.
- Co działo się z panem po zakończeniu Powstania?
Potem poszliśmy do niewoli. Była zbiórka i przeszliśmy do niewoli do Ożarowa, do fabryki kabli. Dzień czy dwa siedzieliśmy, dopóki nie wywieźli nas transportem do Niemiec. Wywieźli nas do Niemiec zachodnich, przez Berlin, w towarowych wagonach. Ale Niemcy już wtedy… Pod Poznaniem zatrzymał się cały transport jeńców. Dali nam jabłka, cebulę – poza normalnym zaopatrzeniem.
Też byliśmy zaskoczeni, bo jak siedzieliśmy w Ożarowie, to przyjechały kuchnie niemieckie i zaczęli nas karmić. I Niemiec mówi:
Noch einmal – Jak chcesz, to jeszcze raz możesz wziąć zupy, chleba. Ale potem okazało się, że po paru dniach przyjechał samochód propagandowy i zaczęli nas zachęcać, żeby wstąpić do legionu polskiego w niemieckim wojsku. Oczywiście nikt na to nie zgodził się i nie poszedł, ale takie zapędy Niemcy mieli.
- Jak długo przebywał pan w Niemczech?
Nas wieźli z Warszawy przez Berlin. W Berlinie staliśmy na bocznym dworcu. Jeszcze przeżyliśmy nalot aliancki. Też baliśmy się, że Anglicy nas wykończą, bo wagony na torach tak bujały się od wybuchów, że… To była noc, był nocny nalot. Ale nic nikomu się nie stało. Pojechaliśmy dalej i dojechaliśmy do Fallingbostel. To był wielki stalag. W obozie byliśmy kilka miesięcy. Stalag robił na nas złe wrażenie. Przenieśli nas do następnego obozu, mniejszego, nazywał się Dorsten (to już było prawie nad Renem). W Dorsten była cała grupa polskich jeńców z 1939 roku. Były wszystkie narodowości – Holendrzy, Francuzi, nawet Włosi, którzy nie chcieli walczyć, to ich Niemcy wsadzili do obozu (jak Mussolini upadł). Myśmy w obozie mieli nawet piłki, różne możliwości sportowe, bo były boiska. W końcu w pewnym momencie
Lagerführer – dowódca niemiecki – zwrócił się do nas, kto chce jechać na komenderówkę pracy. Pytaliśmy się, gdzie to jest (a wiedzieliśmy, że Anglicy i Amerykanie stoją pod Akwizgranem – Aachen). Myśmy byli nad Renem. Komenderówka pracy miała być w Krefeldzie, po drugiej stronie Renu. Niemcy mówią – kto chce na ochotnika, dlatego że „Tam cały dzień latają samoloty angielskie, bombardują. Myśliwce angielskie bez przerwy patrolują drogi”. Uprzedzili nas: „Możecie być tam używani do wyciągania niewypałów z gruzów”. Ale jak myśmy usłyszeli, że komenderówka pracy jest trzydzieści kilometrów od frontu – Niemcy nam w ten sposób powiedzieli – to myśmy zaraz stwierdzili, że prawdopodobnie będzie okazja uciec od Niemców do Amerykanów czy Anglików, którzy stali mniej więcej trzydzieści kilometrów od Renu. Pojechaliśmy. Powiedzieli nam: „Będzie nowy barak, będziecie mieli wszystko czyste, to jeszcze nowe baraki, nieobsadzone”. Na komenderówkę pracy pojechało nas stu. Rzeczywiście było zupełnie dobrze. Brano nas do pracy do różnych zakładów – [na przykład] do elektrowni. Często jeździliśmy w czterech, pięciu (samochodzikiem nas brali po nalotach) do rozkopywania, gdzie były przerwane kable elektryczne (w mieście, poza miastem). Był majster Niemiec, a myśmy mu rozkopywali, szukaliśmy końcówek kabli, gdzie bomba to rozniosła, przerwała. Miał mufy i łączył kable. Myśmy jeździli jako kopacze, pomoc fizyczna.
Ale w komenderówce pracy myśmy przeżywali naloty. Rzeczywiście w nocy Anglicy, a w dzień Amerykanie.
Byłem w elektrowni – elektrownia była za miastem, na górze i cały Krefeld był pod moimi nogami. Był bardzo ładny widok na miasto. W pewnym momencie (był pochmurny dzień) pokazało się całe niebo samolotów bombowych, latających fortec. Było ich kilkaset. Amerykanie lecieli tak, [że] pierwszy samolot strzelał rakietę dymną i dawał znak innym – to był tak zwany nalot dywanowy – i wtedy wszystkie samoloty otwierały klapy i zrzucały bomby. To był dla nas fantastyczny widok, jak to wszystko fruwało w powietrze, całe miasto. Niemcy zaczęli łapać się za głowy: „Tam mój dom! Mój dom może być zniszczony!”. Cały dywan szedł coraz bliżej nas i w końcu myśmy wszyscy i cała załoga wpadli do schronu pod trzypiętrowym budynkiem elektrowni. Wejście było na zewnątrz. Dwie bomby, stosunkowo nieduże, zawaliły róg budynku i zasypało wejście. Zwaliła się ściana i zasypała. Całe szczęście, że to był schron dyrektorski. Siedziałem z kolegą, z Niemcami – nic nam się nie stało, było tylko dużo kurzu, dużo ognia, bo jak wybuchały bomby, to nawet stalowe drzwi odchylały się i widać było płomienie ognia. Po paru godzinach odkopali wejście.
- Kiedy wrócił pan do Warszawy?
W czerwcu 1946 roku. Siedzieliśmy [w Krefeld] rok po wyzwoleniu. Byliśmy w koszarach niemieckich. Dostaliśmy koszary, zakwaterowano nas w koszarach i siedzieliśmy. Dostawaliśmy wikt angielski, dostawaliśmy i mundury. Polskie władze (jeszcze wtedy londyńskie) oficerowie łącznikowi namawiali, żeby zostać, że dadzą nam nawet możliwości studiów. Nawet byłem już zapisany na politechnikę w Braunschweigu, na wydział architektury. Ale potem, jak Anglicy tego nie uznali, cofnęli naszemu rządowi uznanie tego i uznali rząd warszawski, to już wtedy wszystko się rozleciało. Rok siedzieliśmy, zastanawialiśmy się co robić – czy wracać, czy nie wracać. W końcu mój ojciec nawiązał kontakt [ze mną] przez radio (były audycje poszukiwawcze). Nie wiedzieli, czy żyję, czy nie.
- Czyli rodzina odnalazła pana za pośrednictwem radia?
Były nadawane przez radio z Warszawy wiadomości poszukiwawcze. Potem napisałem list [i przekazałem go] przez kogoś wracającego do kraju. Ojciec też, bo było tak, że ludzie wracali jeszcze z powrotem. Jak przyjechali do Polski, to potem wracali [(też były takie wypadki). Przez radio [ojciec] zawiadomił, że żyją, że nic im się nie stało – bo jeszcze miałem brata, który był razem z [rodzicami]. [Prosili], żeby wracać. Zdecydowałem, że studia – nie studia, i w czerwcu 1946 roku wróciłem. Potem dostałem się na wydział architektury już bez egzaminu, bo miałem zaliczone kilka przedmiotów z tajnych kompletów architektury. Ludzie, [którzy] prowadzili kursy, mieli wszystkie dane – nie zniszczyło się to i dali mi zaświadczenie, że zaliczyłem kilka przedmiotów z pierwszego roku. Potem już studiowałem na politechnice.
- Czy spotkały pana nieprzyjemności, represje?
Nie. Jak myśmy wrócili… Przecież byliśmy na Zachodzie – tam ciągle odbywały się zabawy. Anglicy, Amerykanie – wszyscy bawili się, wszyscy byli zadowoleni. I jeńcy byli, wszystko cieszyło się, że skończyła się wojna. Myśmy tu przyjechali – okazuje się, że w lasach są jeszcze partyzanci. Z początku wydawało nam się to dziwne, ale potem zrozumieliśmy, dlaczego to jest. Było niemiłe zaskoczenie, że inni ludzie na Zachodzie bawili się, że wojna się skończyła, a u nas ze względów wiadomych to nie było wyzwolenie.
- Jak po latach ocenia pan Powstanie?
Trudna sprawa. Żeby nie powstania, to by może i Polski nie było. Nie tylko o nasze powstanie chodzi, ale o te powstania, co były – 1830 czy 1863. Gdyby nie te powstania, to by świat o nas nie wiedział, że w ogóle jesteśmy, że istniejemy.
Był taki moment, że wszyscy zastanawialiśmy się, czy warto. Tak samo i w czasie wojny. Na przykład zabicie jednego Niemca powodowało egzekucję kilkudziesięciu Polaków. Przecież te wszystkie tablice, co są na ulicach... Też były zastanawiania, czy to jest w porządku, że narażamy ludzi na [śmierć]. Konspiratorzy, którzy brali udział w zamachach – też zastanawiali się nad tym. Ale to była wojna, niestety.
Warszawa, 30 stycznia 2009 roku
Rozmowę prowadziła Anna Andruszkiewicz