Janusz Beksiak „Lechoń”, „Lechuń”
- Na początku chciałabym zapytać o pana życie przed wojną. Skąd pan pochodzi, gdzie pan chodził do szkoły?
Pochodzę… Trudno powiedzieć. Pół mojej rodziny pochodzi z Wileńszczyzny, a moja matka urodziła się w Petersburgu. Druga połowa z Ukrainy – to znaczy obie rodziny były polskie oczywiście – z Płoskilowa. Po wojnie znaleźli się w Poznańskiem, w Kole. Koło to jest miasto pod Poznaniem. Urodziłem się w Grzegorzowie. Grzegorzew to jest obecnie wieś, a kiedyś – bardzo stare miasto, znane z tego, że w XIV wieku ohydni Krzyżacy najechali i spalili je całkowicie, co jest zapisane. Matka była tam nauczycielką. Urodziłem się w 1929 roku (to była wieś pod Kołem) i mieszkałem z rodzicami w Kole do wojny. Ojciec był w ostatnich latach przed wojną burmistrzem Koła.
- Tam pan chodził do szkoły?
Tam chodziłem do szkoły i tam wstąpiłem najpierw do zuchów. W momencie kiedy wojna wybuchła, 3 września, komendant naszej drużyny wziął mnie na spacer i powiedział, że to wyjątkowa sytuacja i wobec tego przyjmuje mnie do harcerstwa. Zostałem wtedy przyjęty do harcerstwa.
- Jak pan zapamiętał sam wybuch wojny, 1 września?
Byłem nastawiony bardzo militarnie, miałem zostać co najmniej wysokim oficerem, a właściwie byłem przekonany, że zostanę generałem. Kiedyś moja żona się śmiała: „No i co z tego? Zostałeś profesorem, to prawie generałem, tylko w innej armii”. Wybierałem się do korpusu kadetów i byłem w korpusie kadetów, w specyficznej sytuacji, co za chwilę opowiem. Więc byłem bardzo pozytywnie nastawiony do wojny, byłem zachwycony, że wojna wybuchła. Miałem wtedy dziesięć lat. Cały czas bawiłem się żołnierzami ołowianymi, czytałem książki tylko o wojnie. Widziałem na przykład brygadę kawalerii, to była brygada podolska chyba, która przechodziła przez nasze miasto. Jak w kinie, można sobie wyobrazić: cała brygada na koniach, wszyscy w mundurach. Podobało mi się to. Rzeczywiście mi się podobało, przyznaję się bez bicia.
- Pierwsze lata okupacji spędził pan w Kole?
Nie, mojego ojca tam natychmiast chcieli… Jechał znajomy mojego ojca, nie burmistrz, jakiś wiceprezydent któregoś z miast. Swoją rodzinę już wysłał, więc wziął moją mamę, mnie i moją młodszą siostrę, i wywiózł nas na wschód przez Warszawę. Dojechaliśmy aż do Janowa Podlaskiego. Później tam weszli Sowieci. Widziałem, jak tam weszli, bo oni najpierw przez pomyłkę przeszli przez Bug. Bardzo dziadowsko wyglądali jako armia. Mógłbym opisać ich mundury, ich nieobrębione płaszcze. Tylko fafuły wisiały, że tak powiem, z tych płaszczy.
- Jak pan zapamiętał ich zachowanie? Ma pan jakieś wspomnienia?
Oni weszli, pobyli parę dni i wtedy, ponieważ umowa była, że Bug będzie granicą, wycofali się i wjechali Niemcy, tak że nie zdążyli narozrabiać. Nie miałem w pamięci jakichś [złych] scen czy coś, bo to była dosłownie chwila.
Myśmy później wrócili i dojechaliśmy do moich ciotek, które były nauczycielkami tuż pod Łodzią, to była nauczycielska rodzina. Mama pojechała do Koła, dowiedzieć się, co i jak. W Kole powiedzieli: „Uciekaj natychmiast, bo cię tu szukają”. I taty, i [jej], więc uciekła stamtąd. Pobyliśmy przez chwilę pod Łodzią, przez pierwszą zimę chyba. Później tam się zaczął Reich. To było Warthegau, ta część [tak] została nazwana, kiedy powstała granica między Generalną Gubernią i Reichem. Myśmy zgłosili się wtedy, że jedziemy do Warszawy. A mama przeszła przez zieloną granicę, była w Warszawie i znalazła ojca, który był w Warszawie i który popełnił główny błąd, że nie zmienił nazwiska. W 1942 roku wzięli go na Pawiak i rozstrzelali w Magdalence, tam jest taki duży teren. To było po aferze z Heidrichem. Heidrich to był szef niemiecki w Czechach, był zamach na Heidricha i go ubili. Wtedy we wszystkich stolicach rozstrzelali po kilkaset osób jako retorsje. Wtedy zabili mojego ojca, to było w 1942 roku.
Myśmy najpierw byli z ojcem w Warszawie, później ojca wzięli i rozstrzelali. Tak dotrwaliśmy tutaj do Powstania. Tu chodziłem do szkoły. Długo chodziłem do szkoły, dlatego że nie dość, że chodziłem do szóstej klasy, to później byłem w siódmej klasie, a ponieważ była obawa, że może mnie
Arbeitsamt wziąć i wysłać na przykład na roboty do Niemiec, to nie zdałem rzekomo siódmej klasy i [zostałem na] drugi rok… Byłem zupełnie przyzwoitym uczniem, a tu drugi rok. Nic mogłem nie robić i tylko sobie czytałem książki i łaziłem. I wtedy za chwilę było Powstanie.
- Czym pan się jeszcze zajmował w okresie przed Powstaniem? Gdzie pan chodził do szkoły?
Chodziłem do szkoły na Sewerynowie, to była dawna szkoła ćwiczeń, bardzo dobra, super. Szkoła ćwiczeń, była wyjątkowo dobra, gdzie kandydaci na nauczycieli przechodzili praktykę pod opieką starych profesorów, starych wykładowców. Tak że trafiłem zupełnie wyjątkowo, a to dlatego, że myśmy mieszkali na Powiślu i to też było Powiśle. Ta szkoła została spalona. Była w tym miejscu, gdzie „stoi” któryś z naszych wybitnych facetów, tam gdzie jest na Krakowskim Przedmieściu hotel „Europejski”. A po drugiej stronie jest pusty, zielony placyk i tam stoi jakaś dostojna osoba.
Przy Karowej, dokładnie. Tam była moja szkoła. Została spalona w 1939 roku i zajęli jakieś domu na Sewerynowie. Tam chodziłem przez kawałek Powiśla. Mieszkałem na Nowym Zjeździe.
- Kiedy po raz pierwszy zetknął się pan z konspiracją?
Od razu w szkole był kontakt z „Szarymi Szeregami”. Przyznałem się, że już zostałem przyjęty. Wprawdzie niezaprzysiężony, nie było ogniska i tak dalej, bo to był początek wojny. Więc byłem w „Szarych Szeregach” w szkole. W Powstaniu właściwie z tego powodu dobrze trafiłem w przeciwieństwie do innych ludzi, którym się nie udało. Wiedziałem, że będzie Powstanie i miałem robotę przed Powstaniem, to znaczy moja drużyna obsadzała most Poniatowskiego. Tam nas dwóch stale urzędowało w lipcu przed Powstaniem, tylko myśmy się zmieniali. Składaliśmy meldunki, jakie były ruchy wojska niemieckiego. Wtedy wiedziałem, jakie oznaczenia były, kiedy to była piechota, kiedy pancerne czy jakieś ładunki. Teraz już nie pamiętam, ale jak było „H”, to było
Heeres, to były wojska lądowe. Było „H” i numer. To jedyne, co mi pozostało.
Myśmy z mamą przyjechali z wakacji. U ciotek byliśmy na wsi, tylko już nie pod Łodzią. Przyjechaliśmy na dwa tygodnie przed Powstaniem wiedząc, że za chwilę będzie.
- Pan wspominał, że pana matka była w AK.
Moja mama nie była w AK przed Powstaniem, natomiast jak się zaczęło Powstanie… Zaraz opowiem o tym, jak się zaczęło Powstanie, bo to było też ciekawe. […]
Miałem tego dnia służbę na moście Poniatowskiego i właśnie koło godziny piątej miałem się zameldować na Rybakach, poniżej Starego Miasta, na dole. Ta dzielnica to była wioska rybacka, bardzo starożytna i bardzo uboga i tam w którymś z domków miałem służbę. O piątej miałem przynieść meldunek, przy czym meldunek musiał być na pamięć. Robiłem sobie na karteczce kreseczki – ile, w którą stronę, których jechało. Zostałem nakryty przez swojego szefa, którego nie znałem (dowiedziałem się później, że to jest mój szef). W pewnym momencie podszedł do mnie prawie już dorosły facet i mówi: „A co ty tu robisz?!”. Mówię: „Jak to co? Siedzę sobie”. – „A co notowałeś?”. Od razu to zobaczył, więc się wystraszyłem. „Ja notowałem? Bawię się jakimiś papierkami”. On mówi: „Nie pieprz, było powiedziane, że macie nie notować! Jestem waszym dowódcą!”. Zostałem opieprzony.
Miałem się stawić [na Rybakach]. Nowy Zjazd był tam, gdzie jest w tej chwili tunel, z góry zjeżdżał do mostu Kierbedzia, który teraz się nazywa [Śląsko-Dąbrowski]. Nasza kamienica stała po tej stronie, a Rybaki były po drugiej stronie, czyli musiałem przejść na drugą stronę. W momencie kiedy już pojadłem sobie w domu po tym (bo musiałem pojeść oczywiście, miałem dobry apetyt) i chciałem przejść, to zaczęli strzelać Niemcy. Okazuje się, że tam wszędzie była artyleria, gniazda.
Zaczęło się Powstanie, nie mogłem w ogóle przejść na drugą stronę i myśmy tu zostali. Parę dni, trzy dni chyba siedzieliśmy, a później Niemcy zaczęli wypalać domy. Jest jeden dom, przy moście trasy W-Z jest jedna kamienica, to był gmach Schichta. Nasze kamienice stały obok i wszystkie je zaczęli podpalać. Wtedy daliśmy dyla w nocy i wyszliśmy na Krakowskie Przedmieście z mamą. Koło [kościoła] Świętej Anny jest biblioteka, rolnicza chyba, to jest dawny odwach z czasów Księstwa Warszawskiego. Myśmy wyszli do tego odwachu, tam była brama, a tutaj całe Krakowskie ostrzelane. Po drugiej stronie Miodowa zamknięta barykadą, bo tam byli już powstańcy. Tutaj stał oficer AK, który wypuszczał, to znaczy organizował przejście. To była gdzieś piąta rano. On mówi: „Przestali strzelać”. Podejrzewam, że mieli stanowisko karabinów maszynowych chyba tam, gdzie stoi wieszcz, czyli Mickiewicz, i strzelali w kierunku zamku. Zamek był obsadzony przez naszych i całe Stare Miasto było obsadzone przez AK. A tu gdzie byliśmy, nikogo nie było, tylko oficer AK i zgromadziła się grupa ludzi, którzy chcieli przejść na polską stronę. On się zastanawiał, mówi: „Boję się puścić całą grupę, bo jak zaczną strzelać, to będzie jatka. Trzeba kogoś puścić na wabia”. Mówię: „Może ja?”. Mama mówi: „Właśnie, może on?”. No i sobie przebiegłem. Była cisza, spali. Piąta rano, prawdopodobnie też byli zmęczeni. Powstańcy przyjęli mnie bardzo przyjemnie. Wtedy cała grupa też przeszła.
Przeszliśmy do Śródmieścia, do znajomych. Poszliśmy oboje do miejsca werbunkowego. Właśnie powstawał „Chrobry II”. To było zupełnie nowe zgrupowanie. Zresztą miałem nieprzyjemne rozmowy, dwa razy chyba, w czasie PRL-u, bo okazuje się – czego nie wiedziałem w ogóle – że grupa oficerów, która zakładała „Chrobry II”, to nowe zupełnie zgrupowanie… Bo „Chrobry I” był na Woli… A zgrupowanie „Chrobry II” powstawało wtedy. Okazało się, że to byli NSZ-owcy, oficerowie, więc można sobie wyobrazić, że jak w czasach PRL-u odkryto, że byłem w „Chrobry II”, to miałem dosyć złą opinię, że byłem w NSZ-cie.
- Miał pan z tego powodu jakieś nieprzyjemności?
Zanotowali i wytykali mi, że [trzymałem] z NSZ-owcami. Dowiedziałem się dopiero po wojnie, bo oczywiście tego nie wiedziałem. Przyjęli mnie jako łącznika i przy sztabie „Chrobry II” byłem łącznikiem właściwie do końca. Mamy nie przyjęli, bo powiedzieli, że kobiet mają całą masę. Spotkała znajomego oficera (znajomego, bo mój kuzyn też był oficerem w podziemiu) i on mówi: „Chodź, jestem na Starówce”. Poszła na Starówkę i siedziała na Starówce do końca, później kanałami przeszła do Śródmieścia. Później zresztą ją spotkałem.
- Proszę powiedzieć o przysiędze. Czemu pan jej nie składał?
W ogóle nikt nie domagał się składania. Pytałem się. Przyjęto, że od niepełnoletnich się nie przyjmuje przysięgi. Mama składała przysięgę, a ja nie.
- Mówił pan, że miał pan szczęście, że trafił akurat do „Chrobrego II”, że inni trafiali dużo gorzej. Proszę coś o tym powiedzieć.
[Miałem szczęście], że mnie przyjęli od razu. Mogę powiedzieć, że moja kariera była dosyć kłopotliwa później. Byłem przydzielony do sztabu „Chrobry II” jako łącznik. Była cała grupa młodych ludzi, zresztą tam była też jedna z moich koleżanek ze szkoły. Formalnie należeliśmy do kompanii wartowniczej przy sztabie zgrupowania. Były kompanie liniowe, a tu była kompania wartownicza. W pewnym momencie jeden z poruczników, który był oficerem służbowym (oni się zmieniali, a ja byłem wtedy łącznikiem przy wejściu na kwaterze „Chrobry II”), powiedział: „Słuchaj, dobrze nam się tu pracuje – bo już ze dwa razy byłem chyba z nim – czy byś nie został moim łącznikiem? Wziąłbym cię na stałe, bo będę nie tylko w »Chrobry II«, ale także odcinek zachodni”. To było wyżej jak gdyby. To znaczy „Chrobry II” to było zgrupowanie, czyli coś w rodzaju batalionu, a cała północna część Śródmieścia, to był odcinek zachodni, czyli tam było też jakieś dowództwo, jakiś sztab. A on był oficerem informacyjnym odcinka zachodniego, zresztą dopiero po pewnym czasie się zorientowałem. II Oddział. Później, jak już u niego zostałem, to formalnie należałem niby do „Chrobry II”, ale już nie byłem w tej kompanii, tylko z nim. On się przenosił w różne miejsca, a moje zadanie [to] było chodzenie po wszystkich kompaniach. Była kompania Lecha „Grzybowskiego”, była kompania Lecha „Żelaznego”. Kompania Lecha „Żelaznego” to tam, gdzie Żelazna i Chmielna, ten narożnik, tam [była] ta kompania; druga była „Grzybowskiego”, na ulicy Grzybowskiej. Później była [kompania] kapitana „Hala”. Było ileś tam kompanii i moje zadanie było takie, że chodziłem co noc po nich wszystkich, odbierałem meldunki. Mój porucznik montował z tego raport, przekazywał do dowództwa odcinka zachodniego.
- Takie codzienne wyprawy wiązały się z dużym ryzykiem?
Nie. Po nocy [chodziłem], można było się przyzwyczaić. Dwa razy miałem kłopoty. Raz przez pomyłkę wylazłem i jakoś się pusto zrobiło. Zgubiłem się wśród kup zwalonych cegieł i zacząłem się rozglądać. Już zaczynało być widno. W pewnym momencie słyszę: „Psyt, psyt, psyt!”, więc się rozglądam i rzeczywiście – jakiś kawałek człowieka sterczy. On mówi: „Ty taki owaki, gdzie ty wyłazisz?! Przecież tam są szkopy!”. Okazuje się, że wyszedłem na pole między jednymi i drugimi, więc w tym sensie to było [ryzykowne], a poza tym to nie. Chodziłem po naszym terenie, tylko po linii, bo one były rozłożone przecież, w kontakcie z Niemcami, i zbierałem meldunki, przynosiłem. A w dzień, jeżeli nie strzelali akurat w to miejsce, to odsypiałem. I tak w kółko do końca Powstania. Cała moja robota na tym polegała.
- Jak zapamiętał pan swoje życie codzienne z okresu Powstania? Co pan jadł, gdzie pan się zatrzymywał na noc?
Najpierw dowództwo „Chrobry II” było na ulicy Siennej, ten dom stoi zresztą, mógłbym pokazać, gdzie urzędowałem. Po przeciwnej stronie jest zielonkawo-brązowy dom, chyba jakiegoś banku. Musiałbym oprowadzić. Po prostu mieszkaliśmy na stałe u pewnej pani, na pierwszym piętrze. Na pierwszym piętrze jeszcze można było [mieszkać] w północnym [Śródmieściu], bo wtedy nie było pod takim ostrzałem. Ona coś gotowała, ja się tym nie zajmowałem i jakoś się żyło. Nie potrafię powiedzieć.
Później, w ostatnich dwóch, trzech tygodniach chyba, byliśmy na poczcie dworcowej, która jest znana jako dworzec pocztowy, ale wtedy się mówiło poczta dworcowa, bo to była poczta przy Dworcu Centralnym, na rogu Żelazna Aleje Jerozolimskie. [Tam] jest trochę zabudowane, trochę plac, jakieś samochody stoją. Tam był wspaniały nowoczesny gmach poczty dworcowej. Po drugiej stronie jest Lindleya. Myśmy tam stali. Tam był podobno najlepszy betonowy schron przeciwlotniczy, przedwojenny. Na podwórku było wielkie pudełko betonowe, które – jak mi tłumaczono – leżało na piasku. Jak się wychodziło górą, to było, nie wiem, półtora metra betonu, może metr. Podobno jeżeli nawet tonowa bomba w to walnęła, to on cały podskakiwał, nie rozpadał się. Tam leżeli ranni i było parę pomieszczeń sztabowych. Pod koniec tam mój porucznik dostał kąt w jakimś pokoju i ja też tam nocowałem, czyli byłem doskonale zabezpieczony pod sam koniec. Widziałem na przykład pierwsze kontakty, jak myśmy prowadzili rozmowy z Niemcami, bo tam właśnie przechodziła grupa oficerów polskich na rozmowy z Niemcami. Ja to oglądałem, bo szli na Lindleya. Na rogu Lindleya jest dom, gdzie była później „Trybuna Ludu”. Tam byli Niemcy, a myśmy byli po przeciwnej stronie Alej Ujazdowskich. Widziałem ten kontakt, jak się przedstawiciele spotkali.
Strzelałem wprawdzie, ale jak się udało zdobyć jakieś naboje. Prosiło się kolegę, żeby dał postrzelać, to się postrzelało. Ale nie brałem udziału w walce w tym sensie, żebym atakował. Miałem kolegów w moim wieku, którzy byli w normalnych oddziałach frontowych, a ja byłem przy sztabie.
- Jak pan zapamiętał reakcję ludności cywilnej na walki w Warszawie?
Na początku było absolutnie wspaniale, to znaczy wszyscy byli zachwyceni. A później było coraz gorzej. Na przykład często chodziłem po wodę, bo z wodą były kłopoty. Formalnie myśmy mieli prawo bez kolejki, jako wojsko. No to się nasłuchałem, jak stała kolejka cywilów po wodę, w strachu, że może akurat rąbnie coś i przychodził z wiadrami młodociany żołnierz, bo oczywiście byłem w mundurze. A w jakim mundurze? Granatowej policji, czyli policyjnym przedwojennym, tylko że teraz [w użyciu policji] granatowej, tej, która działała w czasie okupacji. Dlatego że myśmy zdobyli magazyn policji na ulicy Ciepłej. Zostałem tam wysłany z grupą młodych ludzi do przyniesienia, [żeby] co się da, stamtąd wynieść. Palił się, to wszystko było rozsadzone. Wyszedłem stamtąd z całą kupą jakichś portek czy czegoś innego. Później dostaliśmy wszyscy, tak że mieliśmy czapki granatowe i granatowe mundury, byliśmy całkiem… I orzełki oczywiście, bo orzełki się znalazły, nie wiem, jakim sposobem, ale miałem prawdziwy orzełek, przedwojenny, że tak powiem.
Chodziłem nocami. Jak się chodziło, to się chodziło głównie podziemiami. Były wszędzie poprzebijane piwnice i tam [były] tłumy cywilów z dziećmi. Można sobie wyobrazić, przez dwa miesiące siedzieli. Nie tylko problem jedzenia, ale właśnie dzieci, brud, smród – potworne. Myśmy mieszkali, siedzieli na górze, a cywile siedzieli na dole, bo jednak się bali. Nigdy w piwnicy nie nocowałem.
Zdarzało się, że na przykład raz dostałem w łeb. Myśmy zajmowali jakieś porzucone mieszkanie. Coś jedliśmy chyba, siedziałem przy stole i w pewnym momencie w sąsiedni budynek rąbnął pocisk. To [tak] wygląda w mieście, [że] ciemno się robi, bo przecież pył. Tak że przez chwilę się robi ciemno i w tym momencie coś mnie rąbnęło w głowę. Siedziałem tyłem do okna, a tam właśnie uderzyło. Dotknąłem – mokre. Zrobiło mi się słabo od razu, odpowiednio, a jak pył opadł, to oni zaczęli ryczeć ze śmiechu. Okazuje się, że stała butelka atramentu, litrowa i się rozbiła na mojej głowie, więc można sobie wyobrazić, jak wyglądałem. Byłem trochę pokiereszowany, ale tylko odrobinkę.
Coraz gorsze były kontakty z ludnością. Miała już tego wszystkiego dosyć, nie dziwię im się zupełnie. Ale nie to, żeby były jakieś rozruchy. Nie było, tylko po prostu na początku była wielka radość, wszyscy byli zachwyceni, a później…
- Czy miał pan kontakt z jakimiś obywatelami niepolskimi poza Niemcami? Z Ukraińcami?
Nie.
- A jak pan zapamiętał Niemców?
Nie widziałem tam ich, dlatego że przecież, jak mówię, nocami chodziłem po linii. Widziałem czasami, że były jakieś starcia, ale nie brałem w tym udziału, byłem od noszenia meldunków. To był właśnie łącznik. Przecież nie było połączenia telefonicznego. Próbowano zakładać, ale to ciągle się rwało wszystko, bo przecież to było ciągle pod wielkim ostrzałem. Tak że naszym zadaniem było nosić papierki.
- Jak pan zapamiętał koniec Powstania?
Koniec Powstania był… Mieliśmy już chyba dosyć. Ale wśród moich kolegów łączników – ani mój porucznik, ani inni – nie było jakiegoś załamania, dlatego że było przekonanie, że Niemcy się kończą. Gorzej było z ruskimi, bo myśmy nie wiedzieli, co ruskie robią, przecież byliśmy tutaj odseparowani. Tak że było gorzej. Ale nie było [nic] takiego, że właśnie przegraliśmy. Już w drugim miesiącu było, że właściwie Powstanie się nie udało i koniec. Pierwszy miesiąc była euforia. Plus – nie brałem w tym większego udziału, ale wysłuchiwałem – że uprzedzimy Sowietów i że się wyzwolimy. A później się okazało, że nie, więc to tak upadało. Tylko że ogólny pogląd był, że i tak Niemcy są wykończeni, to [mieliśmy] przekonanie, że wyjdziemy jakoś z tego. Raczej optymistycznie było jednak w wojsku.
- A samo wyjście z Warszawy?
A na samo wyjście z Warszawy zostałem przydzielony chyba do plutonu saperów. Chodziło o to, że ponieważ byłem łącznikiem przy sztabie, żeby sztab nie wychodził, a już na pewno służby informacyjne nie ujawniały się, bo byśmy prawdopodobnie mieli kłopoty z Niemcami. Tak zostałem wpakowany do nieznanego mi plutonu i wyszliśmy na piechotę przez Wolę do Ożarowa. W Ożarowie siedzieliśmy dobę albo dwie, już nie pamiętam. Później wsadzili nas w pociąg i zawieźli…
Byłem w obozie na Śląsku, w Lamsdorfie, w Łambinowicach. Byłem tam po wojnie na dwóch spędach przynajmniej. Siedziałem w Lamsdorfie. Nawet raz uciekałem z Lamsdorfu, tylko się nie udało. Była przygotowana ucieczka w ten sposób, że przy drucianym płocie była ubikacja. Ubikacja miała murek i chłopcy gdzieś zdobyli deski. Z murku położyli na płocie deski, a myśmy, ci, którzy się zmówili, nas było tam kilkunastu chyba, siedzieliśmy w sraczu – przepraszam za wyrażenie, to się tak nazywało – w nocy i po kolei… Tylko ja już nie doszedłem, któryś przede mną załamał się z deską, więc trzeba było uciekać. Podobno niektórzy uciekli. Było w ten sposób, że jeżeli mu się udało dostać do jakiejś śląskiej wsi, to na ogół wychodzili. Bo Ślązacy, to wiadomo: niektórzy byli zniemczeni, niektórzy to były niemieckie [rodziny], a niektórzy nie byli zniemczeni, więc jak trafił na swoich ludzi…
Siedziałem w Lamsdorfie jakiś czas, już nie pamiętam, dwa miesiące czy coś takiego. Potworny głód był, bardzo źle karmili. Było tak, że – a ja byłem żarty wtedy niesłychanie – jak człowiek siedział, jak się podnosił, to się robiło ciemno przed oczami. Człowiek dostawał kompletnego zaćmienia, trzeba się było czegoś złapać, to przechodziło i później można było chodzić. Tak że było raczej niemiło.
Jak nasz 15. pułk przyszedł do Lamsdorfu, bardzo pięknie było, bo ustawiono cały pułk, to było ze 2 500 ludzi na
Apelplatzu, czyli placu apelowym, mówiąc po polsku. Pułkownik Paweł, który był dowódcą 15. pułku, dał komendę: „Baczność” – i powiedział po kolei, a zaczął od tego: „Żołnierze, którzy nie ukończyli dziesiątego roku życia, wystąp!”. Wyszło dwóch łączników. „Którzy nie ukończyli dwunastego roku życia!”. Tak przyszło do szesnastego, wystąpiłem też i było nas stu kilkudziesięciu. Nas uważali za żołnierzy i Niemcy nas traktowali jak żołnierzy. Brak formalnego uznania nas za żołnierzy Niemcom nie przeszkadzał. […] Zrobili kompanię małoletnich i dali ją do sektora z oficerami. Tak że myśmy przez pewien czas byli z oficerami.
- To oznaczało lepsze traktowanie?
Nie, chodziło o to, żeby młodzież była pod opieką. Wyżywienie, traktowanie było takie samo. Zresztą traktowanie Niemców było okay. Już byliśmy uznani, to nie było tak jak na Woli w pierwszym miesiącu Powstania, kiedy traktowali jak
Banditen. Myśmy byli już uznani przez aliantów za kombatantów i Niemcy podchodzili do nas z wielkim szacunkiem. Pietra już mieli, już koniec, wszystko się kończyło. Tak że żadnych historii nie było pod tym względem.
Myśmy jakiś czas byli w sektorze z oficerami… Nie. Najpierw byliśmy chyba z kobietami, jako małoletni. Dopiero w pewnym momencie się zorientowali, że wśród tych małoletnich są całkiem niemało letni, ale myśmy mieli doskonałą opiekę. Ja miałem na przykład łączniczkę, która opiekowała się mną i jeszcze moimi kolegami. Niewątpliwie była dziewczyną lekkich obyczajów, bardzo sympatyczną, która obszywała nas, dokarmiała, bardzo miła pani. Tam dużo było łączniczek z półświatka. Sporo, powiedzmy. Nie dużo, ale sporo. Później nas stamtąd zabrali i byliśmy z oficerami, a później pojechaliśmy na roboty, bo szeregowcy, jeńcy musieli pracować przecież. Byłem w Dreźnie, w fabryce Glashütte, w hucie szkła na przedmieściu Drezna. W części huty był montaż kadłubów do ME-109 (Messerschmittów 109). Pracowałem wtedy jako specjalista od borowania i nitowania. Nauczyłem się sporo, rzeczywiście. Myśmy tam byli przez pewien czas, a drugi oddział, który robił drugą część Messerschmittów, był po drugiej stronie Drezna, też w jakiejś fabryce. Chodziło im przecież o bezpieczeństwo, więc to było poukrywane po różnych fabrykach.
Druga fabryka to były lakiery, fabryka lakierów, z drugiej strony Drezna. Wtedy miałem okazję, przed rozwaleniem Drezna przez aliantów, obejrzeć, jakie to wspaniałe miasto, dlatego że majster zabierał grupę robotników, to znaczy jeńców (już się nie bali, że uciekniemy, bo nie mieliśmy dokąd uciekać) i wiózł nas najpierw kolejką, a później tramwajem, przez całe Drezno o szóstej rano. Wieczorem po szóstej, mniej więcej, jechaliśmy z powrotem spać. Mogłem się przyjrzeć, jak to wygląda. Miałem zresztą kapitalne spotkanie w tramwaju. Oni siedzieli w środku, a ja wyszedłem, w dawnym tramwaju była platforma. Miałem kurtkę cywilną. Jak trafiłem do obozu, zabrali nam wszystkie cywilne [ubrania], żebyśmy nie mogli uciekać. W magazynie [były] różne sorty, więc miąłem francuski płaszcz wojskowy z guzami, z pierwszej wojny moim zdaniem, bo był dosyć staromodny. Na głowie miałem polówkę polską, którą z kimś przehandlowałem. Nie paliłem papierosów, więc byłem bogaty – były przydziały papierosów. Miałem prawdziwą polówkę z orzełkiem. W pewnym momencie wchodzi szupo zwykły, czyli policjant od porządku. Widzę, że patrzy na mnie, patrzy i mówi: „A ty kto jesteś?”. Mówię:
Kriegsgefangene. On mówi: „Pokaż”. Rzeczywiście, z tyłu miałem „P” wymalowane. „A kto cię…”. Pokazuję, że jest majster, więc do majstra [mnie] zabrał. […] [Mówi], że nie powinienem wychodzić. Ale żadnych represji – to w Dreźnie, kulturalne miasto, kulturalny policjant szkopski.
Później było bombardowanie Drezna, dwa, ale nas nie bombardowali. Fabryka była rozsądnie rozłożona. Centrum zostało zbombardowane. Myśmy oglądali, to robiło wrażenie, bo setki „Liberatorów” waliły, to się paliło, był rzucany palny materiał. Tak że smugi ognia, ziemia się ruszała, a myśmy mówili: „A, skurczybyki! Dobrze im tak, że dostali”. Muszę powiedzieć, że mniej więcej w dwadzieścia lat po wojnie miałem studentów – wymiana studentów na praktyki w NRD, pod Dreznem. Mówię: „Słuchajcie, jadę na przedmieście zobaczyć, bo tu siedziałem w obozie, pracowałem”. Pojechała jedna z moich studentek, bo też chciała koniecznie zobaczyć i żeśmy sobie tam pojechali. Trafiłem zupełnie bezbłędnie. Przychodzę po południu, jest fabryka ta sama, Glashütte, bo nie była zbombardowana. Na portierni siedzą dwie starsze baby, więc mówię do nich (mój niemiecki jest dość średni, ale mogłem się porozumieć), że tu byłem w czasie okupacji, że pracowałem, że byłem jeńcem i chciałbym zobaczyć, po prostu popatrzyć. One mówią: „Musimy…”. Czynny był tylko komitet partyjny, tej czerwonej [partii], bo to było w NRD. Zadzwoniły, powiedział: „Absolutnie nie wolno. Żadnych cudzoziemców nie wolno wpuszczać”. Więc mówią: „Nie pozwala ten partyjny. A kiedy pan tutaj był?”. Mówię: „Wtedy i wtedy”. Mówię: „Miałem wspaniałego majstra”. I opowiadam tę historię z tramwaju. Ona mówi: „To mój mąż, który już nie żyje! Wie pan, jaką on miał historię? Przecież jego ciągali do gestapo, że jak on pilnuje, jacyś cholerni polscy jeńcy łażą. Mój stary!”. Zabawne, prawda? I mówi: „To ja pana tam wprowadzę. Pan sobie obejrzy”. Dziewczynę zostawiliśmy, a ona ze mną tam wlazła. Oprowadziła mnie po wszystkim. Zresztą ten majster był wspaniały, mówił: „Właściwie to nie jestem Niemiec, jestem Szwajcar.” Bo on w dobrym kontakcie był z nami, właśnie tego typu facet.
Później II Armia wojska ludowego zbliżała się do Miśni, a Miśnia była tuż obok nas, Meissen, Miśnia ta stara, z czasów Chrobrego. Byłem zresztą w Miśni, tam był nasz szpital. Jak II Armia przychodziła, to nas w nocy zerwali, wszystkie rzeczy ze sobą i piechotą pognali na Zachód. My z przyjemnością, bo na Zachód to znaczyło do Amerykanów i Anglików oczywiście. Razem z Niemcami żeśmy zrobili pięćset kilometrów na piechotę przez Obersachsen, Górną Saksonię, aż gdzieś na pogranicze Turyngii. Niemcy wiali, myśmy wiali z przyjemnością. Już wszystko się kończyło. Zresztą, jacy Niemcy? Po drodze nocowaliśmy na ogół u chłopów, [to] znaczy w jakichś szopach, cała grupa nasza młodociana, to było nas stu kilkudziesięciu, a ze trzech szkopów nas pilnowało. Myśmy tam nocowali. Następnego dnia jeszcze nie ruszamy z jakiegoś powodu, nie pamiętam. Wtedy komendant mówi: „Pomożecie tutaj bauerowi”. Bauer sobie drogę poprawiał. Prawdziwy Niemiec: tu się wszystko wali, tu ruskie idą, ale dostał robotników i robiliśmy drogę przez cały dzień.
Żeśmy doszli do… To już nie Saksonia, chyba to już jest początek Turyngii. Już teraz nie pamiętam dokładnie. Nie pamiętam już tej miejscowości. Do takiego miasta [doszliśmy], gdzie przeszliśmy przez rzekę, chyba Fuldę albo jakąś inną, cholera wie. […] Przeszliśmy na drugą stronę i już nie mogliśmy dalej iść, bo pięćset kilometrów przejść na piechotę, prawie bez nocowania, znaczy z krótkimi odpoczynkami na nocowanie, to nie jest łatwo. Miałem zupełnie odparzone nogi, a niektórzy koledzy mniej. Nagle dowiadujemy się, że za rzeką już są Sowieci. Moi koledzy popędzili tam, żeby zobaczyć w nadziei, że będą razem mogli grabić Niemców, bo Sowieci oczywiście pierwsze co robili, to grabili wszystkich. Być może także tą drugą czynność wykonywali, którą Sowieci zawsze wykonywali, ale tego to nie wiem, byłem wtedy jeszcze bardzo młody, miałem tylko szesnaście lat i kobiety mnie za bardzo nie interesowały. Popędzili za rzekę, a mnie kazali gotować zupę, bo nie mogłem chodzić. Nagle przyjechał łazik, jeep, w jeepie było dwóch Amerykanów. Uspokoiliśmy się – jesteśmy po naszej stronie.
Później ruszyliśmy na piechotę na zachód przez Turyngię. Piękna pogoda się zaczęła wtedy, to był maj. Doszliśmy do Eisenach. Tam jest zamek Lutra na górze, nad Eisenach, gdzie Luter siedział i pisał te swoje dwadzieścia pięć tez czy ile… Nie mogę sobie w tej chwili przypomnieć. Bardzo stary, bardzo wybitny zamek. To była strefa amerykańska i tam był obóz byłych jeńców. Wspaniale nas karmiono. To znaczy nie karmiono, tylko co zrobili Amerykanie? Pancerniacy niemieccy tam byli, to były koszary. Powiedzieli: „Zróbcie sobie swoje dowództwo”. Zostało ustalone. „Wszystko należy do was”. Magazyny pancerniaków były wspaniałe, tak że przez pierwszy miesiąc żarliśmy po prostu jak świnie.
Później Amerykanie zawieźli nas do strefy brytyjskiej, bo myśmy podlegali Brytyjczykom. Byłem w Nordheim, w Göttingen. Tam był duży obóz byłych jeńców, tych z 1939 roku i tam wydzielono całą grupę młodocianych jeńców powstaniowych i zrobiono szkołę w zamku Strahlenheim pod Göttingen.
Strahlenheim to promienny dom.
Heim to jest dom, ale w ciepłym znaczeniu, to nie budynek, tylko domostwo. Strahlenheim się nazywało, piękny zamek, gotycki. Najmłodszy baron, który tam był, był oficerem SS.
- Do kiedy pan był w Niemczech? Kiedy pan wrócił do Polski?
Zaraz powiem. Tam zrobiono szkołę, która została zorganizowana jak korpus kadetów, to znaczy z normalnym wyszkoleniem wojskowym, umundurowani byliśmy. Mam nawet gdzieś zdjęcia. Tak że byłem w końcu w korpusie kadetów. Tam byłem do marca 1946 roku. [Szkoła] jeszcze działała, ale już miałem tego wszystkiego zupełnie dosyć. Dostałem wiadomość, że moja mama i siostra są gdzieś u ciotek. Wobec tego się zameldowałam, że chcę wracać, na co powiedzieli: „Zwariowałeś?! Do czerwonych?!”. Mówię: „Nie, ja chcę do domu”. Zresztą wszyscy później też wrócili. Anglicy z przyjemnością się nas pozbywali, tak że jak tylko myśmy zameldowali, że chcemy wracać do domu, to natychmiast podstawiono wóz, odwieziono nas do portu nad Bałtykiem. Którego? Nie pamiętam, nie ma wielkiego znaczenia. Statkiem nas zawieziono do Gdyni, z Gdyni przyjechałem i znalazłem rodzinę. Tak się cała ta „zabawa” skończyła.
Warszawa, 23 stycznia 2009 roku
Rozmowę prowadziła Anna Andruszkiewicz