Maciej Roman Grzegorzewski cywil
Nazywam się Maciej Roman Grzegorzewski, urodzony 27 sierpnia 1935 roku. W Warszawie spędziłem cały okres Powstania Warszawskiego.
- W jakiej dzielnicy pan był?
Śródmieście Północ.
Urodziłem się również w Warszawie.
- Proszę opowiedzieć o latach przedwojennych. Czy miał pan rodzeństwo, czym zajmowali się pana rodzice?
Miałem rodzeństwo: siostrę i dwóch braci. Siostra nie żyje, zmarła dwadzieścia lat temu (urodziła się w 1925 roku). Najstarszy brat nie żyje od dziesięciu lat. Żyje jeszcze jeden mój brat – Janusz Leszek Grzegorzewski, mieszka w Australii, był uczestnikiem Powstania Warszawskiego, mając szesnaście i pół roku.
Zgrupowanie mieli w Alejach Jerozolimskich. Mieli połączyć się z innymi grupami (to było chyba 1 sierpnia). Zbiórka była w rejonie wsi Pęcice. To jest przy trasie na Pruszków i jeszcze miasteczko na peryferiach… nie pamiętam nazwy. Szli wzdłuż kolejki EKD.
- Czym zajmowali się przed wojną pana rodzice?
Przed wojną tata był kolejarzem. Zajmował różne stanowiska. Zaczynał od telegrafu, był kasjerem, dyżurnym ruchu. Tam pozycja była dość dobra materialnie. Zarobek był około 150–200 złotych – to było dość dobrze. Matka chowała dzieci. Swoje lata panieńskie zaczęła też jako pracownik kolei. Pracowała na telegrafie. Jak jeszcze ojciec żył, to wybijał mi alfabet Morse’a. [Mówił], co jakie kreski znaczą. Mieliśmy to we krwi. Tak zaczynali. Pod koniec okresu międzywojennego ojciec posiadał piekarnię, której był właścicielem. Włącznie z personelem zatrudniał braci ze swoim furgonem, bo samochodów było mało. Pieczywo rozwoziło się furgonem. Później matka prowadziła sklep. Tuż pod koniec wojny, ostatnie lata, mieszkaliśmy w Międzylesiu. Początkowo, jak się wprowadzaliśmy, Międzylesie nazywało się dość brzydko – Kaczy Dół (teraz należy chyba do Warszawy). Mieszkaliśmy w domu naprzeciw stacji kolejowej. Ten domek do niedawna stał. Dom stał piętnaście albo dwadzieścia metrów od torów,
vis à vis przystanku kolejowego kolejki elektrycznej na trasie Warszawa–Otwock. Mama prowadziła tam sklep spożywczy, do którego wchodziło się po schodkach. Dom był ogrodzony, na podwórzu stała sławojka. W domu trzeba było mieć różne urządzenia, żeby spełniać czynności fizjologiczne. Tam zastał nas wybuch wojny – wrzesień 1939 roku. Byłem dzieckiem, miałem cztery lata. Pamiętam uciekających luźno polskich żołnierzy, cywilów, którzy próbowali ratować się przed najazdem niemieckim, idąc do Rosji. Później, za kilka tygodni ci, których nie złapano, wracali również tą samą trasą.
- Gdzie tata miał piekarnię?
Nie pamiętam, ale to były lata dwudzieste. Ojciec do czasu odzyskania niepodległości, do 1918 roku, był żołnierzem w armii carskiej. Służył siedem lat w wojskach kolejowych. Później, po wielu kłopotach, wrócił do Polski po dwóch latach głodu, chorób, tyfusu. Przebywał w Moskwie. Spotkał tam nawet rodzinę, ponieważ bolszewicka Rosja nie pozwalała na wyjazdy. Gdzieś (w domu prawdopodobnie) mam papier od ministra spraw zagranicznych Rosji bolszewickiej (nazywał się komisarz do
inastralnych dzieł – cyceryl). Mam taką bumagę z jego podpisem, które zezwalało mu na wyjazd z Polski. Wrócił około 1918 roku, w czasie rewolucji. Służył w wojskach na całej rozciągłości, również na Kaukazie, gdzie wspominał mi o walkach żołnierzy rosyjskich głównie z Kurdami, no i z innymi aktualnie grupami ludności, które od kilkuset lat walczyły z carem o niepodległość i nadal walczą. Był również na Dalekim Wschodzie, w Mandżurii, w Harbinie.
Roman Grzegorzewski.
- Proszę powiedzieć, co pan pamięta z okupacji?
Z okupacji pamiętam dużo. Wspomniałem okres ucieczki Polaków na wschód. Na początku okupacji przeprowadziliśmy się z Międzylesia na Nowe Bródno. Mieszkaliśmy niedaleko od bramy na Cmentarz Bródnowski. Tam zapisano mnie do szkoły. Szkoła nazywała się wtedy powszechna, a nie podstawowa. To było w pobliżu kościoła, jak jest pętla na Bródnie. Nie chciano mnie zapisać, bo rodzice zapomnieli o tym, że trzeba mnie ochrzcić, więc jak miałem sześć lat, to zostałem ochrzczony. Na postawie posiadanego świadectwa urodzenia, ojciec powiedział, że jestem na tyle zdolny (bo w wieku pięciu lat umiałem liczyć, czytać gazety) i kazał mi iść w wieku sześciu lat do szkoły, do klasy pierwszej.
- Bez chrztu nie przyjmowali do szkoły?
Nie, trzeba było mieć jakiś dokument [potwierdzający], co to za dziecko, a jedynym dokumentem dziecka było świadectwo urodzenia – metryka. Nie było innego dokumentu.
- Gmina nie wydawała świadectwa urodzenia?
Nie, widocznie nie. Ksiądz wydawał i często mylono nazwiska, imiona i nazwiska były różnie pisane. Tam siedział jakiś pisarz czy organista, który wypisywał te świadectwa. Dotąd, jak się starych ludzi spotyka, to w tej samej rodzinie różnie mają pisane nazwiska. Tak że tam na Bródnie ukończyłem klasę pierwszą.
Matka zajmowała się handlem. Wiem, że mimo zakazów, handel kwitł. Świniaki były bite, cukrem hurtowo handlowano, pędzono bimber. To była dość powszechna sprawa. Życie było skromne, ale jakoś rodzice dbali. Jadło się chleb posypany cukrem, czasem posmarowany smalcem. Jak babcia żyła, to mieszkała w małym domku w Bródnie przy ulicy Palestyńskiej 11 (tam mieszkamy, teraz nie ma śladu, ale jest jeszcze kawałeczek ulicy Palestyńskiej) i częstowała mnie pomidorkami, które dojrzewały na oknie w takim małym, starym, drewnianym kolejarskim domku. Dziadek był maszynistą. Kolejarzom się dobrze powodziło, bo dostawali działkę, możliwość budowy domu, tak że to była dobra praca.
W czasie zagęszczania Żydów w Warszawie poszczególne rejony Żydów skupiano w mniejsze rejony. Taki rejon żydowski to był między innymi Grzybów – plac Grzybowski, centrala z kościołem Wszystkich Świętych. Wygoniono Żydów, wysiedlono ich, już chyba do getta. I była już możliwość przeprowadzenia się do Warszawy Śródmieścia. Skorzystaliśmy z tego. Otrzymaliśmy lokal na drugim piętrze przy placu Grzybowskim 10 (obecnie ten dom tam jest, odbudowany). Obok mieścił się teatr Żydowski. Sporo więcej pamiętam z Powstania Warszawskiego.
- Jak zapamiętał pan 1 sierpnia 1944 roku?
Interesowałem się wszystkim i obserwowałem dość dokładnie, tak jak dziecko dziewięcioletnie może zaobserwować. Mieszkaliśmy na drugim piętrze. Skończyłem już wtedy trzecią klasę szkoły podstawowej. Ojciec kazał mi przeskoczyć drugą klasę, co niestety odbiło się na moim wykształceniu. Później miałem luki, zwłaszcza w rachunkach (tak kiedyś nazywano matematykę). Trzecią klasę ukończyłem na ulicy Złotej. Budynek szkoły, tak jak odwiedzałem Warszawę, chyba wyjątkowo istnieje w resztkach ulicy Złotej.
1 sierpnia 1944 roku sytuacja na mieście była gorączkowa. Ludzie biegnący ulicami, uciekający, strzały tu i ówdzie. Z mojego okna widać było budynek PAST-y, a szczególnie szczyt i górne piętro. Przez to okno jako dzieciak… Mojego średniego brata Janusza Leszka już nie było. Później się okazało dlaczego. Przepadł dzień przed Powstaniem, czyli 31 lipca. Ludzie, warszawiacy, chcieli przedostać się prawdopodobnie do domu, bo wiadomo było, co się dzieje, co się święci – przebiegali ulicę Królewską na styku z Graniczną (teraz Granicznej już nie ma). Niedaleko był Grzybów. Z budynku PAST-y strzelcy wyborowi z odległości około 200–300 metrów zabijali ludzi po kolei. Ci padali na bruk, jeden przy drugim, w rynsztoku kobiety z jakimiś pakunkami, mężczyźni, dalej był koniec ulicy. Tam zaobserwowałem przynajmniej z sześć trupów. I to było wszystko.
Na razie zostaliśmy, mieszkaliśmy na Grzybowie – placu Grzybowskim. Gdzieś w pierwszych dniach, nie wiem, czy to był 1 sierpnia, czy może drugi czy trzeci, w bramie Ogrodu Saskiego, który widziałem z moich okien, widziałem czołg, który był ustawiony lufą w naszą stronę. Prawdopodobnie rejon placu Piłsudskiego (który tak się nazywał przed wojną, a później Adolf Hitler Platz) to był rejon w rękach Niemców, Krakowskie Przedmieście częściowo też. Lufa była skierowana w kierunku naszego domu. Pierwsze dni, rejon placu Grzybowskiego 10, duże podwórze, duże zaplecze, tam też się zaczynała ulica Grzybowska i Rynkowa. Tam był rynek – Rynkowa, mama miała sklep spożywczy. W tym czasie ojciec zajmował się zaopatrzeniem. Istniała możliwość handlu. Kenkarty posiadały jeszcze matki czy
Ausweis u ojca. Ojciec był tam
Leiter, czyli kierownik sklepu (napisali po niemiecku i po polsku), również sprowadzał hurtowo jakieś proste artykuły spożywcze w kontakcie z powstańcami, również z Armią Krajową. Ale nie przekazywał mi nic, co się tam działo. Wiemy o tej tragedii Żydów, bo to byli nasi sąsiedzi.
Tu się troszeczkę wracam. Mnie wychowywała o dziesięć lat starsza ode mnie siostra, bo matka pracowała. Ona mi matkowała. Niestety nie żyje, ale to była wspaniała kobieta. Jej przyjaciółką (tutaj się cofnę do ulicy Ogrodowej, która była granicą z dzielnicą żydowską) była bardzo ładna Żydówka. One dwie mnie niańczyły i wychowywały. A poza tym (przepraszam za chaotyczną wypowiedź) urodziłem się na Towarowej w szpitalu położniczym. W tym czasie, to były początki, kobiety rodziły w szpitalach. Do tego czasu na ogół rodziły w domach, były akuszerki. Tam, jako dziecko, byłem pomylony i pierwsze kilka dni byłem karmiony przez Żydówkę. W związku z tym, niekiedy moi złośliwi członkowie rodziny mówią, że widocznie żydowskiej, może nie krwi, ale mleka wyssałem, co oczywiście nie jest zgodne z prawdą.
Wracam do placu Grzybowskiego 10. Strzały, entuzjazm, wszyscy się cieszyli. Koniec okupacji. Na pewno będą zrzuty. Na pewno Rosjanie, którzy już stali ileś tygodni za Wisłą, zarwą polską berlinkę, a pomogą, bo dla nich Niemcy byli w rozsypce, zostały niedobitki, będzie niedługo wolność. Okazało się, że to niestety złudne. Przez pierwsze trzy dni zaczęły latać samoloty. Może 3 sierpnia wszyscy mieszkańcy mojego rejonu wylegli na wielkie podwórze, bo samoloty wysoko na niebie, a więc pewnie zrzuty. Zaczęły zrzucać ulotki. Ulotki podpisane były przez różnych autorów: przez generała „Bora”, przez generała „Montera” – dowódcę okręgu warszawskiego, wzywały do walki, do entuzjazmu. „Nie poddawajcie się, walczcie, wszyscy na ulice.”.
Z samolotów. Wtedy jak wszyscy zaczęli machać, dzieci, dorośli, wylegli na podwórze, te samoloty, które zrzucały ulotki, weszły w lot szturmowy. Okazało się, że to były szturmowo-bombowe messerschmitty czy inne samoloty – i z broni maszynowej, i bombami zaczęły siec, strzelać. W tym momencie byłem z ojcem. Mój ojciec, były żołnierz carski, jeszcze wszędzie się tam kręcił, gdzie wojna; pod kule chodziliśmy w czasie całego Powstania; zawsze strzelano do nas, do mnie też parę razy; ja byłem troszeczkę lekkomyślny. Wpadliśmy do klatki schodowej w oficynie mniej więcej od [strony] teatru Żydowskiego (obecnie pewnie jej nie ma). Na klatkę schodową zaczęły lecieć bomby. Wślizgnąłem się jako dziewięciolatek pod brzuch ojca. Na schodach wiodących na pierwsze piętro, już [czuło się] zapach bomb, siarki, pyłu ceglanego, murów. Jedna z bomb uderzyła w nasz dom, tam gdzie byliśmy. Rozwaliła drugie piętro, pierwsze piętro. My na tej klatce schodowej, za tą zburzoną częścią domu i [bomba] wleciała aż do piwnicy. Naszej ściany nie zniszczyła, tak że przeżyliśmy to bombardowanie. To był początek. Uważam, że to jeden z cudów, z którym się spotkałem, który pozwolił przeżyć mi całe Powstanie... Jeszcze kilkukrotnie miałem podobne sytuacje i również wywózkę do Oświęcimia, gdzie nas wywieziono, ale o tym za chwilę.
3 sierpnia czołg stojący i pilnujący rejonu placu Adolf Hitler Platz zaczął strzelać z działa czołgowego i jedną z kul skierował w nasze mieszkanie (widocznie się kręciliśmy po tym mieszkaniu). Tak więc zrobił dziurę w ścianie łączącej dwa okna. Na szczęście nas w tym czasie nie było na tym poziomie. Trzeba było stamtąd uciekać, bo dom był pod ostrzałem. Trupów jeszcze z ulicy nie ściągano, dopiero pod osłoną nocy po kolei za nogi, chyłkiem i chowano na podwórzach. Wszystkie podwórza były usiane prowizorycznymi grobami. Ponieważ mój szesnastoletni brat przepadł, chodziłem z ojcem tam, gdzie można było, chyłkiem i również szukaliśmy grobu mojego brata. Nie znaleźliśmy go. Okazało się, że przeżył, ale myśleliśmy, że zginął, bo się nie odezwał, nie pokazał. I trzeba było uciekać.
Przeprowadziliśmy się, byliśmy w kilku miejscach w Warszawie, nie wszystkie miejsca pamiętam. Pierwsza przeprowadzka była na Twardą w kierunku gdzieś na zachód, czyli niedaleko od placu Grzybowskiego do oficyny, w której mieszkali Żydzi. Śmierdzące [miejce], bo Niemcy w tych swoich zakusach morderczych, ludobójczych, również dbali o higienę. Te domy były już wydezynfekowane, wszędzie był chlor i jakieś tam palone resztki po Żydach, likwidowane. Służby sanitarne, porządkowe, policja granatowa i inne, działały. Zatrzymaliśmy się tam krótko, ale nie w domu, tylko już w piwnicy. Piwnica była stara, dom pięćdziesięcioletni, stary, śmierdziało stęchlizną i wilgocią, no ale czuliśmy się troszeczkę lepiej. W tym miejscu na Twardej byliśmy dość długo (nie wiem, czy ten dom jeszcze jest). No i pomału zaczęły się walki, najróżniejsze bombardowania.
Pamiętam ataki tak zwanych szaf albo krów. Wszyscy, którzy przeżyli Powstanie, wiemy, że to była broń rakietowa. Początkowo słychać było dźwięki zapowiadające śmierć, jakby przesuwające po nierównej podłodze „szafę” czy rycie „krowy” i za chwilę był atak broni rakietowej. Czekaliśmy, czy to na nas spadnie, czy nie na nas. Trwało to kilka sekund i pociski uderzały w dół. Były również bombardowania, bomby leciały. Najpierw słyszeliśmy samoloty, później świst lecących bomb też było bardzo dokładnie słychać. I czekało się ileś sekund, rękoma się głowę zakrywało albo jakoś, jako dziecko. I bomby upadały. Jakoś się tak zdarzyło, że w tym momencie nie na nas.
Rejon zaczął być trudniejszy. Niemcy wyganiali już Powstańców z tych rejonów. Zacieśniały się rejony i przeprowadziliśmy się do kamienicy łączącej z oficynami dwie ulice: ulicę Sienną z ulicą Śliską. Było to gdzieś w rejonie w kierunku Złotej. Ja tam chodziłem do trzeciej klasy szkoły powszechnej na ulicę Złotą. Język naukowy był polski, w trzeciej klasie niemieckiego nas jeszcze nie uczono. Przebywaliśmy dalej w piwnicach. Również były bombardowania, również „szafy”. Pamiętam jedno wielkie bombardowanie. Rodzina się rozpierzchła, zostałem sam. Ciemność, nie ma żadnego światła, wejścia gruzem zasypane. Po dwóch godzinach, jak pył i gruz opadł, wypatrzyłem jakieś światełko i tam, jako szczurek, dzieciak dziewięcioletni wyczołgałem się na podwórze i sam odnalazłem rodzinę.
W czasie Powstania był wielki nawrót do wiary, do Kościoła. Na podwórzach odbywały się msze. Wszyscy z płaczem śpiewali „Pod Twą obronę”, wieczorem czy rano [odmawiano] godzinki, wszystkie takie najbardziej proszące o życie pieśni kościelne. Również w czasie mszy, jak samoloty wypatrzyły, że gdzieś ludzie się zebrali, wtedy przechodziły w lot pikowy, strzelały. Trzeba było jak szczury uciekać, chować się znowu w piwnicy.
Tak.
Tak, ale to nie był taki strach, że tak powiem, jak dorosły się potrafi bać. Ja to traktowałem trochę jako przygodę. Wielka rzecz – wojna, bierzemy udział w wojnie. Jako dziewięciolatek wymienialiśmy się amunicją albo łuskami, albo pociskami, bo powstańcy po jakimś czasie mieli... Z kolegami mieliśmy handel wymienny, wymienialiśmy karabinowe czy inne kule. Miałem karabin zrobiony z drzewa, też udawałem powstańca, gdzieś tam celowałem do Niemców. Tak że była to dla mnie przygoda. Oczywiście strach był, bo to jest naturalne, o życie, o zachowanie, ale to nie był taki w pełni jak dorosłego, który wie, czym to pachnie. Trudno.
- Wy, dzieci, jak był czas, to w czasie Powstania bawiliście się cały czas w wojnę?
Tak, w piwnicach. W piwnicy zachorowałem na choroby zakaźne. Jedzenia nie było. W pierwszych dniach leżały na ulicach zabite psy, zabite albo przez bomby, albo przez Powstańców. Rodzice musieli chyłkiem wybiec z nożem i kawałek tego mięsa końskiego uciąć. To były jedyny posiłek mięsny, jaki jadłem przez dwa miesiące. To był kotlet. Matka [przygotowała] gdzieś w piwnicy, bo nie można było nic rozpalać, żeby samoloty nie widziały ognia. W piwnicy jadłem może z dwa kotlety z zabitego konia.
- Przychodzili do was Powstańcy?
Mało. Oni byli na swoich placówkach, budowali barykady. Młodzieży nie było, starsi i tak zwani różni migacze stanowili drużyny pożarowe z wiadrami. Biegali, próbowali gasić to co...
To znaczy, że migali się od walki. Migali się od walki, tacy również [byli]. Tak że to była młodzież. Tych żołnierzy, których widziałem (tutaj muszę wrócić do pierwszych dni), były najróżniejsze formacje. Widziałem [żołnierzy] z opaskami – AK oczywiście, to była olbrzymia większość, ale również była AL, PAL (Polska Armia Ludowa), może BCh gdzieś widziałem. Tak że były inne formacje. Nic nie ubliżając im, część z tych formacji zajmowała się nie walką, ale – nazwijmy to dokładnie – zaopatrzeniem. To znaczy, może starali się dla Powstańców o wyżywienie, o ubrania czy jakieś inne rzeczy.
- Jak wyszedł pan z Warszawy?
Tam byliśmy po tej Śliskiej, Siennej przysypani jeszcze raz, stojąc w bramie – te stare kamienice wojenne to były bramy, wjazd na podwórze. Były takie załamki, gdzie jak wjeżdżał jakiś wóz konny, bo samochodów było niewiele (chyba też przed wojną)… Tak jak stałem, to upadła bomba na podwórze. Odłamki leciały, mnie jakoś minęły. Będąc jeszcze na Twardej, ojciec dowiedział się, że został zburzony kościół Wszystkich Świętych. Powiedziano, że zginęło kilkaset ludzi, którzy ukryli się w podziemiach. Poszliśmy zobaczyć, bo leżał niewypał „Grubej Berty” – to największy pocisk, jaki Niemcy mieli. Waga tonowa, nie wiem, dwie tony czy ile. Przypominam, był to rodzaj beczki. Gdzieś to spadło i poszliśmy oglądać. Ojciec mnie, dziewięciolatka, wziął ze sobą. Na trasie widziano nas z budynku PAST-y i strzelano do nas. Widziałem takie – jak czasem pada deszcz czy grad – dziobki w piasku. Koło mnie [widziałem] te dziurki od kul z broni karabinowej czy maszynowej, no ale wyszliśmy. Było coraz gorzej. Nie było co jeść. [Kobiety] piekły w piwnicy pieczywo z jakiejś mąki ze starych zapasów. Do tej pory mam wstręt do każdego ciasta, do każdego pieczywa, które jest pieczone na proszku. Ten zapach, smak tego proszku pozostał mi, bo nie można było... Nigdzie nie znaleźliśmy grobu mojego brata.
- Teraz wyjście z Warszawy.
Było ogłoszenie, że wszyscy mają opuścić [domy] w krótkim czasie, nie można było ze sobą wziąć nic, tylko to, co do ręki, zebrać się przed domem. Kto zostanie w budynku, zostanie zastrzelony. Tak że nie można było zostawać. Takie było ogłoszenie. W międzyczasie wiem, że mieszkałem na granicy dzielnicy żydowskiej. Od czasu do czasu mówiono, że gdzieś jest tam ukryty Żyd, że ktoś go przechowuje. Że Polacy jednak może i byli różni, ale było też sporo takich, że dzieci żydowskie czy młodych, gdzieś tam ukrywali u siebie w jakichś zakamarkach mieszkania, domu czy piwnicy.
Wyjście to początek października. My wychodziliśmy z Warszawy z tobołkami 3 października. Kierunek Aleje Jerozolimskie, bo żeśmy szli ze Śliskiej. Wszystkie domy były już zburzone. Wychodząc, widzieliśmy – paliło się, to patrzyliśmy, żeby mur się na nas nie przewrócił. Zgliszcza, dymy, zapach, oddziały różne i [weszliśmy] w Aleje Jerozolimskie. Alejami poszliśmy kilometr czy dwa w kierunku zachodnim (dworce się inaczej nazywały, obecnie Warszawa Zachodnia). Zapadła noc. To był 3 października 1944 roku. Koczowaliśmy tą noc. Było dość chłodno. Koczowaliśmy na swoich tobołach na ulicy całą noc. Pamiętam, że niebo było gwieździste, wyraźne. Widać było spadające komety. Traktowano to jako jakąś zapowiedź, wyrocznie, wielkie wydarzenie. Leciały gwiazdy, ojciec pokazywał mi to. Następnego dnia poszliśmy jeszcze trochę dalej, załadowano nas do wagonów węglarek, postaliśmy ileś godzin i jechaliśmy. Byliśmy wywożeni. W pociągu byli
Bahnschutze, SS, uzbrojeni strażnicy. Co jakiś czas pilnowali, żeby z pociągu nikt z nas nie uciekł.
Niemniej jednak postoje pociągu musiały być od czasu do czasu. Między innymi w Częstochowie, bo wieziono nas na południe– kierunek Kraków. Były strzały, tak że młodsi ludzie uciekali. Myśmy byli w węglarce kilka rodzin. Gdzieś tam matka [miała] jakieś ciuchy, bety, poduszkę, koce czy płaszcz, tak że się okrywali. Zwłaszcza dzieci. Węglarka była odkryta. W sumie byliśmy wiezieni trzy doby. Od czasu do czasu zatrzymywaliśmy się. Później [dotarliśmy] do Krakowa. Kraków pamiętam do tej pory. […] Czasem trzeba było stację przed Krakowem wysiąść, żeby się nie dać złapać. Kraków nie był naszym docelowym miejscem. Jechaliśmy dalej. Pamiętam kilka stacji.
Wywieziono nas po trochu do Oświęcimia. Ja – dziewięciolatek – byłem w wagonie pierwszym, który odczytał napis Auschwitz-Birkenau. Staliśmy przy bramie. Staliśmy tam od rana do wieczora. Jak powiedziałem (bo to ludzie prości czy inni, tego gotyku nie znali, jak ja wtedy czytałem, chyba bramę też wiedzieliśmy
Arbeit Macht Frei – przez pracę do wolności czy podobnie), to już była rozpacz. Ale ludzie i tak już byli zniszczeni, zmęczeni tym Powstaniem, tak że było im wszystko jedno, że może nie było tak najgorzej.
Odstaliśmy ten dzień do zmroku, pociąg ruszył dalej. Oglądali, nie przyjęli nas. Wywieziono nas na Podkarpacie. Była stacja: Mszana Dolna i furmankami wójtowie czy sołtysi nakazali góralom, żeby nas pozabierać – każdy do jakiejś rodziny. Jechaliśmy wzdłuż potoku z Mszany Dolnej. Pamiętam dwie nazwy wsi: jedna to była Niedźwiedź (ta wieś to pamiętam, że jest), a druga to chyba Poręba Wielka, gdzieś przez te rejony i u takich dość biednych chłopów wylądowaliśmy, gdzie bieda była nadal straszna, bo to co się miało, trzeba było oddać góralom, żeby cokolwiek zamienić na jedzenie. Z ojcem między innymi łowiliśmy ręcznie pstrągi. Potok zamykaliśmy, żeby pstrąg nie mógł przeskoczyć i rękoma się go łapało. To było coś pysznego zjeść pstrąga na jakimś tłuszczu.
- Pan tam został aż do wkroczenia Armii Czerwonej?
Nie. Ojciec był wiercipięta i przenieśliśmy się pod koniec listopada albo w grudniu do Krakowa. Znaleźliśmy rodzinę i tam nas przyjęto. Ulicę mam zapisaną, Podgórze, dzielnica Krakowa za Wisłą. Przyjęto nas do domu obok [rozlewni wina]. Polacy byli bardzo serdeczni. Zimno było w domu. Jako dzieciak pamiętam, że temperatura w mieszkaniu była plus osiem stopni. My byliśmy zahartowani. [Nie było] ani choroby, ani przeziębień. Ja swoje dwie ciężkie choroby, błonicę i płonicę, przeżyłem na cebuli, na obierkach, coś tam matka mi robiła. Tak że jakoś przeżyłem. Natomiast obok była rozlewnia wina prowadzona chyba przez Niemca. Ponieważ święto się zbliżało, to też muszę jedną rzecz powiedzieć, że Niemcy byli może różni, ale Niemiec dał nam dwa kilogramy cukru, dwa kilogramy mąki i jakieś wino. Właściciel tego browaru... Ale zaczęły się już łapanki.
- W Krakowie był pan do końca wojny?
Nie.
- Kiedy przyszło wyzwolenie?
Ojciec kolejarz, to zawsze z kolejarzami doszedł do ładu i w styczniu 1945 roku załadowali nas na platformę – na lorę, więc już nie na węglarkę, bo ta nie miała burt. Pojechaliśmy do Radomia i tam z 14 na 15 stycznia weszły oddziały radzieckie. Były tam wielbłądy, furmanki. Wojsko wchodziło na furmankach, w obszarpanych płaszczach. Tak faktycznie wyglądali żołnierze polowi. Bieda. Nie było żadnych złożonych oddziałów [niemieckich, tylko] niedobitki starych Niemców Wehrmachtu czy jakichś innych staruszków, których powoływali do armii. Jeżeli Rosjanie ich zastali, to ich po prostu zabijali.
- Proszę powiedzieć, czy ta żydowska przyjaciółka siostry przeżyła wojnę?
Nic nie wiem, ale pewnie nie.
Nie wiem. Siostra nie żyje. Ja trochę od brata, który mieszka w Australii, zbieram informacje, może dla swoich wnuków. Dzieci niestety mało się interesują wojną, Powstaniem, a wnuki jeszcze mniej. Ale jak czasem mają zadanie na lekcji z historii i chcą coś wiedzieć, to im opowiadam.
Sopot, 21 pazdziernika 2008 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama